Powiększ Leonardo da Vinci. Zmartwychwstanie bogów - Mereżkowski Dmitrij - ebook + audiobook

Powiększ Leonardo da Vinci. Zmartwychwstanie bogów ebook i audiobook

Mereżkowski Dmitrij

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść biograficzna, przywołująca fascynującą osobowość Leonarda da Vinci - wszechstronnego artysty i badacza, wyprzedzającego śmiałymi odkryciami i wynalazkami kilka epok; malarza, rzeźbiarza, twórcy machin wojennych, systemów melioracyjnych, map oraz instrumentów muzycznych, a także wielkiego marzyciela, który chce przypiąć człowiekowi skrzydła.

Mereżkowski pokazuje dramat geniusza, olbrzyma wśród ludzi, którego każdy człowiek prywatnie podziwia, a jako część społeczeństwa pogardza nim.
W tle dwory Sforzów i Borgiów, Savonarola i Machiavelli, procesy czarownic, wojny i bale dworskie.

 

Leonardo nie pozwala krzywdzić żadnej żywej istoty, nie daje nawet deptać roślin. Od lat najmłodszych nie jada mięsa i mówi, że nadejdzie epoka, w której wszyscy ludzie będą się żywili roślinami. Zabijanie zwierząt uważa za takie same morderstwo, jak zabijanie ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
3,9 (14 ocen)
6
2
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BL002276

Całkiem niezła

Zbeletryzowana biografia, która traktuje tło historii Leonarda bardziej szczegółowo niż jego życie. Mam wrażenie, że niewiele więcej dowiedziałam się o nim samym. Końcówka książki nieco wynagradza.
00
marianchytla

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo mądra książka Marian.
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00

Popularność




KSIĘGA I

Biała diablica

(1494)

I

W pobliżu kościoła San Michele we Florencji wznosiły się składy sukna korporacji farbiarzy, należącej do wielkiego stowarzyszenia Gallimala. W jednym z takich składów królował bogaty kupiec florentyński Cipriota Bonnacorsi, jeden z dwudziestu tak zwanych konsulów, tworzących potężne stowarzyszenie kupieckie Gallimala.

W chłodny marcowy dzień starzec ten owinięty w szubę siedział nad olbrzymimi księgami rachunkowymi i sprawdzał kolumny cyfr. Podczas gdy się tym zajmował, drzwi uchyliły się i stanął przed nim stary wieśniak, któremu wydzierżawiał ziemie uprawne i winnice swojej willi San Gervasio w dolinie Mugnone.

Grillo trzymał w ręku duży koszyk pełen jaj, do paska miał uwiązane za łapki dwa żywe koguty.

– Przyniosłem wielkanocny upominek dla waszej miłości – rzekł, mrugając chytrymi oczkami.

– Jakże tam? – pytał Bonnacorsi. – Czy zebrałeś już parobków? Czy będzie można zacząć w dniu oznaczonym?

Grillo westchnął głęboko i namyślał się.

– Wszystko już gotowe i robotnika nie brak, ale może by lepiej nie szukać – odparł.

– Sam przecież mówiłeś, że nie ma czasu do stracenia, kto inny może wpaść na ten sam pomysł.

– To prawda, ale boję się. Teraz post, Wielki Tydzień, a nasza sprawa nieczysta.

– Ja biorę grzech na swoje sumienie. Ale czy coś znajdziemy?

– Naturalnie. Znam dobrze to miejsce. I nasi ojcowie znali pagórek za młynem. Niedawno, kopiąc glinę, robotnicy wydobyli diabła.

– Jakiego diabła?

– Miedzianego, miał koźle rogi, kopyta i dziwny pysk – taki, jak gdyby się śmiał albo skakał na jednej nodze i klaskał w dłonie; był pokryty pleśnią ze starości.

– I cóż z nim zrobili?

– Odleli z niego dzwon do nowej kaplicy archanioła Michała.

Cipriota oburzył się.

– Czemuż nie dałeś mi znać? – zawołał.

– Byliście wtedy w Siennie.

– Mogłeś do mnie napisać. Przysłałbym kogo, przyjechałbym sam, dałbym, ile zażądają, byłbym odlał dziesięć dzwonów. Osły! Topić na dzwon tańczącego Fauna, który był może dziełem Skopasa.

– To prawda, że głupi, ale nie gniewajcie się, panie. Zostali ukarani: od czasu jak zawieszono dzwon – było to dwa lata temu – robaki jedzą kartofle i wiśnie, a śliwki wcale nie rodzą. Zresztą dzwon nie ma ładnego głosu, nie przemawia do serca. Bo kto słyszał robić dzwon z diabła?… A ta ręka marmurowa, co to ją znaleźli w roku zeszłym na pagórku za młynem. I ona nam przyniosła nieszczęście.

– Powiedz mi, Grillo, jak żeście ją znaleźli?

– Było to na jesieni w wigilię świętego Marcina, przed samą wieczerzą. Zaledwie gospodyni postawiła misę na stole, aż tu wpada parobek Zacheo i woła: „Panie! Panie!”. „Co się stało?” – pytam. „Coś strasznego dzieje się na polu: trup wychodzi z garnka. Nie wierzycie? Pójdźcie zobaczyć”. Wzięliśmy latarnie. Było już zupełnie ciemno. Księżyc wychodził spoza lasu. Widzimy duży garnek. Opodal ziemia była skopana i wysuwało się coś białego. Patrzę. Ręka z cieniutkimi paluszkami, jak u miejskiej panny. Nachylam się. Ręka na mnie kiwa. Wtedy ja w krzyk i w nogi. Ale monna[1] Bonda, nasza babka, trochę czarownica, mówi nam: „Czego się boicie, głupcy, toż ta ręka ani żywa, ani martwa, tylko kamienna”. Chwyta ją, wyciąga z ziemi jak marchew. Ręka była złamana przy kostce. „Babko – wołam – nie ruszajcie. Zakopmy ją prędko, bo nam nieszczęście przyniesie”. „Nie – mówi babka – trzeba naprzód zanieść ją do księdza, żeby odmówił egzorcyzmy”. Stara mnie oszukała. Nie zaniosła ręki do księdza, ale schowała ją za piec między gałgany, pomady, zioła i rozmaite graty. Gniewałem się, prosiłem, żeby oddała, a ona – nie i nie.

Od tego czasu leczy choroby. Jak kogo ząb boli – dotyka mu policzek tą ręką i opuchlina schodzi. Jak krowa nie chce dawać mleka, smaruje jej wymiona i mleko płynie od razu.

Po całej okolicy rozeszła się wieść o tych czarach. Stara zebrała dużo pieniędzy. Ale źle się to skończyło. Proboszcz, ojciec Faustyn, nie dawał mi spokoju, nawet z ambony wymyślał mi, przezywając „synem diabelskim”, groził, że poskarży się na mnie biskupowi, a łobuzy biegały za mną i wołały: „Grillo, Grillo, czarownik i jego babka czarownica; oboje sprzedali duszę diabłu!”. Ta przeklęta ręka śniła mi się w nocy. To mnie głaskała, to mnie dusiła. „Dość tego” – pomyślałem wreszcie. I kiedyś wstałem skoro świt, babka wyszła na pole po zioła, bo trzeba je zbierać, póki z nich rosa nie opadnie – otóż skorzystałem, że jej nie ma, wyłamałem zamek w jej kufrze, wziąłem rękę i przyniosłem ją wam, panie. Tandeciarz Loffo dawał mi za nią dziesięć soldów – wyście mi dali tylko osiem. Ale dla waszej miłości oddałbym nie tylko dwa soldy, ale i życie. Niech Bóg zsyła wszelkie błogosławieństwa na was i na madonnę Angelikę, i na wasze dzieci i wnuki.

– Tak, z twoich słów widzę, że znajdziemy ciekawe rzeczy pod górą.

– Znajdziemy, z pewnością, ale niechże wasza miłość i o mnie pamięta. Szepnijcie słówko sędziemu o ten szmat ziemi… Młynarz chce go sobie przywłaszczyć. Darowałem już sędziemu cielaka. Ale młynarz dał mu jałówkę. Chytrzejszy ode mnie. Sędzia przyzna mu słuszność. Nie opuszczajcież mnie, panie… Toż ja dla was gubię duszę. Dla rodzonej matki nie brałbym takiego grzechu na sumienie.

– Bądź spokojny, Grillo, sędzia jest moim przyjacielem. Idź do kuchni. Ugoszczą cię tam, jak należy. Dziś w nocy wyruszymy do San Gervaso.

Chłop wyszedł, kłaniając się nisko. Cipriota zamknął się w swojej pracowni, do której nikt nie miał wstępu.

Ta pracownia była istnym muzeum: posążki marmurowe i z brązu zdobiły jej ściany; na deskach, obciągniętych aksamitem, leżały stare monety i medale; duże skrzynie pełne były odłamków rzeźbionego marmuru.

Kupiec sprowadzał starożytności z Aten, ze Smyrny, z Halikarnasu, z Rodos, z Cypru, z Egiptu, z Azji Mniejszej. Prowadził handel, ale kochał się w sztuce.

II

W głębi składu, zarzuconego towarami po sam sufit i oświetlonego lampką płonącą przed obrazem Madonny, siedziało trzech młodzieńców: Doffo, Antonio i Giovanni.

Doffo, subiekt imć pana Bonnacorsi, chłopak rudy, brzydki, ale wesoły i dobroduszny, zapisywał do ksiąg ilość odmierzonego sukna. Antonio da Vinci, młodzieniec o twarzy starca, oczach zamglonych jak u ryby i rzadkiej czuprynie, mierzył zręcznie materiały. Trzeci, Giovanni Beltraffio, przybyły z Mediolanu, miał lat dziewiętnaście, był bardzo nieśmiały, patrzył na świat oczyma siwymi, niewinnymi, jak u dziecka. W chwili tej siedział na postawie sukna z nogami założonymi pod siebie.

– Do czego doszliśmy – szeptał Antonio głosem przyciszonym – odgrzebują pogańskie bogi! Wełna brunatna szkocka: trzydzieści dwa łokcie, osiem cali – mówił głośno, zwracając się do Doffa, który zapisywał cyfry w księdze rachunkowej.

Po zwinięciu sztuki Antonio odrzucił ją zręcznie, podniósł palec w górę i naśladując ojca Girolamo Savonarolę, zawołał:

– Gladius Dei super terram cito et velociter![2] Święty Jan miał widzenie prorocze w Patmos: anioł uchwycił szatana, zamienionego w smoka, okuł go w kajdany na lat tysiąc i wtrącił w przepaść. Potem zamknął i opieczętował przepaść, aby szatan nie mógł kusić ludzi przed upływem lat tysiąca. Dziś szatan został wypuszczony z więzienia, tysiąc lat ubiegło, bogowie, poprzednicy i sługi antychrysta wychodzą z ziemi, kruszą pieczęcie anioła, aby lud z drogi cnoty sprowadzić. Biada stworzeniom żyjącym, na ziemi i w morzu. Wełna żółta gładka, brabancka: siedemnaście łokci, dziewięć cali.

– A zatem sądzisz – pytał lękliwie Giovanni – że te wszystkie oznaki zapowiadają?…

– O tak, nic innego. Czuwajcie. Zbliża się chwila. A teraz odgrzebują nie tylko starych bogów, ale jeszcze tworzą nowe bóstwa, na wzór starożytnych. Rzeźbiarze i malarze służą Molochowi, to jest diabłu. Z kościoła Bożego uczyniono przytułek szatana. Pod postacią świętych i męczenników obrazy przedstawiają fałszywych bogów, ku czci ludzkiej: miejsce św. Jana Chrzciciela zajął Bachus, miejsce Matki Najświętszej – Wenus grzesznica i kusicielka. Należałoby palić takie obrazy i popioły z nich na cztery wiatry rozpraszać.

Z zamglonych oczu subiekta-fanatyka padały błyskawice gniewu. Giovanni przeczyć mu nie śmiał.

– Antonio – rzekł wreszcie, po długim pasowaniu się ze sobą – słyszałem, że twój krewniak Leonardo da Vinci przyjmuje uczniów do swej pracowni. Od dawna już mam wielką ochotę dołączyć do niego.

– Jeżeli chcesz zgubić duszę, idź do Leonarda – przerwał mu Antonio.

– Jak to? Dlaczego?

– Choć jest moim krewniakiem, choć starszy ode mnie o lat dwadzieścia, ostrzegam cię, bo Pismo święte powiada: „Po pierwszej i drugiej przestrodze odwróć oblicze od heretyka”. Leonardo jest heretykiem i niedowiarkiem. Trawi go pycha szatańska. Zdaje mu się, że za pomocą matematyki i czarnej magii odsłonił tajemnice natury.

Antonio podniósł oczy ku niebu i przytoczył słowa z ostatniego kazania Savonaroli:

„Mądrość tego świata jest szaleństwem wobec Boga. Biada mędrcom: wszyscy pójdą do przybytku szatana! Tutti vanno al casa del diavolo”.

– Czy słyszałeś, Antonio – spytał znowu Giovanni, jeszcze trwożliwiej – czyś słyszał, że imć Leonardo bawi teraz we Florencji? Przybył z Mediolanu.

– Po co?

– Książę przysłał go tu w celu zakupienia obrazów po nieboszczyku Wawrzyńcu Wspaniałym.

– A niech sobie przyjeżdża. Co mnie to obchodzi! – przerwał Antonio, odwracając się plecami i zaczął odmierzać sztukę zielonego sukna.

Dzwony kościoła wzywały na nieszpory. Doffo przeciągnął się leniwie i zamknął księgę. Dzień pracy dobiegł kresu.

Giovanni wyszedł. Pośród mokrych dachów przezierało niebo zamglone. Powietrze było ciche i ciepłe. Nagle z otwartego okienka sąsiedniej uliczki doleciały słowa pieśni:

O vaghe montanine pastorelle!

Głos był dźwięczny i młody. Po wtórującym mu miarowym szmerze Giovanni domyślił się, że to prządka śpiewa przy kądzieli.

Stanął i słuchał – teraz dopiero uprzytomnił sobie, że to wiosna i uczuł silniejsze tętno serca. Zrobiło mu się rzewnie, stał długo, z oczyma wzniesionymi ku oknu, a w uszach brzmiały mu wciąż słowa pieśni.

Wreszcie westchnął i wszedł do domu konsula Gallimali. W wielkiej izbie, służącej za bibliotekę, siedział pochylony nad księgą Giorgio Merula, kronikarz dworu mediolańskiego.

III

Merula przybył do Florencji z rozkazu swego pana, w celu nabycia kosztownych dzieł z biblioteki Wawrzyńca Medyceusza. Jak zwykle zamieszkał w domu swego przyjaciela Cipriota Bonnacorsi, wielkiego miłośnika starożytności.

Uczony historyk poznał przypadkowo Giovanniego Beltraffio w oberży na gościńcu mediolańskim i pod pozorem, że on, Merula, potrzebuje kopisty, a Giovanni ma piękne i czytelne pismo, przyprowadził go ze sobą do Cipriota.

W chwili gdy Giovanni wszedł do pokoju, Merula zajęty był przeglądaniem zbutwiałego rękopisu, przypominającego stary psałterz.

– Dobry wieczór, braciszku zakonny – powitał go starzec, nazywając tak Giovanniego z powodu skromności młodzieńca. – Tęskniłem już za tobą. Myślałem: gdzie też on siedzi tak długo? Czy się zakochał? Nie brak ładnych dziewcząt we Florencji. A miłość – nie grzech. I ja czasu nie tracę. Chcesz, pokażę ci, co znalazłem? Albo nie. Gotów byś jeszcze wypaplać. Kupiłem to u Żyda, tandeciarza, za pół darmo. No, pokażę ci, ale pamiętaj, nie mów nikomu… Zbliż się do światła.

Wskazywał mu palcem kartę pokrytą pismem długim, spiczastym; były to psalmy, modlitwy, a na marginesach nuty do śpiewu, wyrysowane niezręcznie.

Otworzył księgę w innym miejscu. Podsunął ją pod światło. Tam gdzie Merula wyskrobał pismo nożykiem – były drugie litery, a właściwie jakby cienie liter – blade, zatarte.

– No i cóż? Widzisz! Widzisz! – rzekł uroczyście.

– Co to znaczy? Skąd to pochodzi? – pytał Giovanni.

– Sam jeszcze nie wiem. Przypuszczam, że to szczątki starej antologii. Są to może skarby helleńskiej muzy, jeszcze nieznane światu. I pomyśleć, że gdyby nie ja, pozostałyby zatarte.

Merula był pewien, że jakiś mnich kopista z wieków średnich, pragnąc spożytkować ten cenny pergamin, zeskrobał litery pogańskie i pisał na nich psalmy.

Promień słońca, przeciskając się przez chmury, wcisnął się do pokoju i rozświecił go blaskiem różowym; przy tym świetle zatarte litery widoczne były wyraźniej.

– Patrz! Patrz! Umarli zmartwychpowstają – szepnął Merula z zachwytem. – Zdaje mi się, że to hymn do bogów Olimpu. Można odczytać wyraźnie pierwszą zwrotkę.

I tłumaczył z greckiego:

Chwała niech będzie Bachusowi,

uwieńczonemu liściem winnym.

I Chwała tobie, Febusie, boski i groźny łuczniku,

Potężny zabójco synów Nioby.

– A oto hymn do Wenery – tej, która cię takim strachem przejmuje, mały braciszku zakonny:

Chwała tobie, matko Afrodyto złotonoga.

Radości bogów i ludzi.

Wiersz urywał się, pokryty kościelnym tekstem.

Promień światła zagasł, w pokoju kładły się cienie. Merula wyjął kryształowy flakon i częstował młodzieńca.

– Wypij za moje zdrowie – prosił.

Giovanni odmówił.

– No to ja wypiję za twoje. Dlaczegoś taki smutny? Co ci jest dzisiaj, braciszku? Tak wyglądasz, jak gdybyś chciał się utopić. A może Antonio znowu przepowiedniami cię spłoszył? Przyznaj się, rozmawiałeś z Antoniem?

– Tak.

– O czym?

– O Antychryście i mistrzu Leonardo da Vinci.

– Tak, tak, marzysz tylko o Leonardzie. Rzucił na ciebie czary. Słuchaj, dziecko, otrząśnij się z tych uroków. Zostań przy mnie. Ja cię nauczę łaciny, zostaniesz juryskonsultą, mówcą albo nadwornym poetą. Będziesz bogaty, sławny. Co warte malarstwo? Już Seneka nazywał je „rzemiosłem niegodnym człowieka wolnego”. Spójrz na malarzy – każdy z nich gbur i nieuk.

– Słyszałem, że imć Leonardo da Vinci jest wielkim uczonym.

– Uczonym? Wątpię. Nie umie nawet czytać po łacinie. To mi dopiero uczony!

– Powiadają – ciągnął dalej Beltraffio, nie dając się stropić – powiadają, że wynalazł maszyny przedziwne i że jego spostrzeżenia nad przyrodą…

– Maszyny! Spostrzeżenia! Przyglądać się ptakom i na ich obraz tworzyć latawce, wpatrywać się w rośliny – to dziecinna igraszka.

Starzec położył rękę na ramieniu chłopca i rzekł poważnie:

– Słuchaj, Giovanni, i zapamiętaj sobie moje słowa: mistrzami dla nas powinni być Grecy, Rzymianie. Oni dokonali wszystkiego, co tylko człowiek zdziałać potrafi. Nam zostaje naśladownictwo, albowiem uczeń nie może swego mistrza prześcignąć.

Napił się wina, spojrzał na młodzieńca i twarz mu się rozjaśniła.

– O! Młodości! Młodości! Patrzę na ciebie i zazdroszczę. Nie pijesz wina, boisz się kobiet, jesteś milczący, pokorny, ale masz diabła w sobie.

– Może by rozpalić w kominie. Noc za pasem.

– Jeszcze chwilkę, lubię gwarzyć o zmroku, lubię wspominać młodość.

Rozwiązywał mu się język. Wino działało.

– Słuchaj – mówił – starożytni to byli tytani, to byli panowie świata. Dziś ród ludzki zmalał. Weźmy na przykład naszego księcia mediolańskiego, Ludovico il Moro. Jestem u niego na żołdzie, piszę jego historię, porównuję do Pompejusza i Cezara tego tchórzliwego zająca, tego dorobkiewicza; ale w duszy, Giovanni, ale w głębi duszy…

Stary dworak obejrzał się trwożnie i nachylając się nad młodzieńcem, szepnął mu na ucho:

– Poczucie wolności nie zagasło i nigdy nie zgaśnie w sercu Meruli. Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Dożyliśmy ciężkich czasów. Wstyd patrzeć na dzisiejszych ludzi. Śmieją zadzierać głowy do góry i porównywać się do mężów starożytnych.

Umilkł, zwiesił głowę na piersi, dwie grube łzy toczyły się po zwiędłych policzkach.

Służący wniósł światło i zamknął okiennice.

Tej nocy Beltraffio nie mógł usnąć, myślał wciąż o Leonardo da Vinci.

IV

Giovanni przybył z Mediolanu do Florencji wysłany po farby przez swego wuja Oswalda Ingrima, słynnego szklarza – magister a vitriatis[3]. Oswald malował szyby w zakrystii mediolańskiej katedry.

Giovanni był sierotą, synem nieprawym Oswaldowego brata, kamieniarza Reinholda Ingrima, z Grazu; nazwisko Beltraffio otrzymał po matce, rodem z Lombardii. Wedle słów stryja, ta kobieta pociągnęła Reinholda w przepaść ruiny.

Młodzieniec rósł samotnie w domu srogiego stryja, a wzrastał wśród opowiadań o szatanach, czarownicach, wśród legend o Białej Diablicy z twarzą kobiety.

Gdy Giovanni, będąc malutki, płakał po nocach, Oswald straszył go tym potworem. Dziecko uciszało się od razu i chowało głowę w poduszki, ale mimo woli było zaciekawione i pragnęło ujrzeć Białą Diablicę.

Stryj oddał chłopca na naukę do fra Benedetto, mnicha trudniącego się malowaniem psałterzy. Był to staruszek świętobliwy i dobroduszny. Przed rozpoczęciem każdej pracy pościł i czuwał, wzywał pomocy Chrystusa, Najświętszej Panny i św. Łukasza Ewangelisty, pierwszego chrześcijańskiego malarza. Ilekroć miał odtwarzać Ukrzyżowanie, zalewał się łzami.

Giovanni kochał mnicha i uważał go dawniej za największego mistrza. Ale od pewnego czasu tracił wiarę w staruszka, albowiem ten, po wykładzie jedynej, znanej sobie reguły anatomicznej, że: „długość ciała mężczyzny odpowiada ośmiu długościom i dwóm trzecim twarzy” – dodawał z pogardą: „Ciałem kobiety zajmować się nie warto – nie ma ono żadnych proporcji”.

Wierzył w ten pewnik równie głęboko, jak i w to, że ryby i wszystkie zwierzęta pozbawione rozumu są ciemniejsze u góry, a jaśniejsze u dołu i że mężczyzna ma o jedno żebro mniej od kobiety, albowiem Bóg wyjął Ewę z żebra Adamowego.

Wątpliwości zakradały się już od dawna do serca Giovanniego. Ogarniał go „szatan świeckiej mądrości”. A gdy krótko przed wyruszeniem do Florencji młody uczeń fra Benedetta miał sposobność ujrzeć kilka rysunków Leonarda da Vinci, zwątpienie wzrosło w nim tak dalece, że nie mógł już z nim walczyć.

Owej nocy, leżąc obok mistrza Meruli, zastanawiał się głęboko i starał się dociec prawdy, ale myśli plątały mu się coraz bardziej, wreszcie zaczął się modlić w te słowa:

„O Boże! Nie opuszczaj mnie, dopomóż! Jeżeli imć Leonardo jest niedowiarkiem, jeżeli jego nauka jest grzeszna, spraw, żebym nie myślał o nim i zapomniał o jego rysunkach! Nie wódź mnie na pokuszenie, bo nie chcę w grzech popadać. Ale jeśli można Cię chwalić szlachetną sztuką malarską, jeżeli można, bez grzechu, nauczyć się tego wszystkiego, czego nie umie fra Benedetto, a więc anatomii, perspektywy, zasad światła i cienia, to w takim razie, o Boże, daj mi silną i niewzruszoną wolę, oświeć moją duszę, aby się pozbyła wątpliwości, spraw, żeby imć Leonardo przyjął mnie do swojej pracowni i żeby fra Benedetto – on taki dobry – przebaczył i zrozumiał, że nie zawiniłem wobec Ciebie, o Boże!”

Po tej modlitwie Giovanni doznał ulgi i mógł zasnąć spokojnie. Nazajutrz rano imć Giorgio obudził go wcześnie i zaproponował, że go weźmie ze sobą do San Gervasio i pokaże mu wykopaliska. Giovanni spieszył się bardzo, bo mu powiedziano, że Leonardo da Vinci weźmie udział w tych poszukiwaniach.

V

Deszcz ustał. Wiatr północny rozproszył chmury. Gwiazdy błyszczały na niebie, jak lampki przed obrazem świętych.

Smolne łuczywa płonęły jasno, rzucając iskry dokoła. Droga biegła doliną wzdłuż potoku Mugnone. Przebywszy kilka nędznych wiosek, doszli niebawem do wzgórza, na którym młyn się wznosił.

Czekali już tam wyrobnicy z motykami, Grillo wskazał miejsce. Imć Cipriota kazał kopać. Motyki zanurzyły się we wnętrzu ziemi. Nagle nietoperz musnął policzek Beltraffia. Chłopak drgnął.

– Nie bój się, braciszku – uspokajał go Merula – nie odgrzebiemy diabła.

Łopata stuknęła o jakiś twardy przedmiot.

– Zapewne kości – rzekł ogrodnik Strocco. – Cmentarz dochodził dawniej aż tutaj.

Od strony San Gervasio dolatywało psów szczekanie.

„Zbezcześcili grób – myślał Giovanni. – Trzeba stąd uciekać. Nie chcę maczać palców w świętokradztwie”.

Nagle z głębi dołu, w którym stał Grillo, rozległy się rozpaczliwe okrzyki.

– Ratujcie! Trzymajcie! Zapadam!

Nic nie było widać wśród ciemności, bo latarenka Grilla zgasła. Słychać było tylko jego sapanie i szamotanie się w dole. Dopiero po chwili, w świetle nowych latarni, ujrzano belki, zasypane ziemią, podobne do sklepień lochów podziemnych. Zapadły się ono pod ciężarem Grilla.

Dwóch robotników, młodych i silnych, wsunęło się ostrożnie w otwór, aby wydobyć czynszownika.

Nagle doleciał okrzyk radosny:

– Bałwan! Bałwan! Śliczny bałwan! – wołał Grillo.

– Po cóż tak krzyczeć! – upominał go przezornie Strocco. – To może szkielet osła.

– Nie, nie, bałwan, tylko ma rękę odtrąconą. Ale nogi, twarz, piersi, wszystko całe! – wołał Grillo uszczęśliwiony.

Giovanni przypadł do ziemi i zaglądał w otwór.

Gdy usunięto sklepienie, imć Cipriota kazał wszystkim odejść i nachylił się nad wykopanym dołem.

Giovanni wsunął także głowę i pomiędzy ceglanymi ścianami ujrzał ciało białe i nagie – wydawało się różowe i ciepłe w migającym świetle pochodni.

– Wenus! – szepnął Giorgio z zachwytem. – Wenus Praksytelesa! No, winszuję, imć Cipriota. Gdyby ci dano księstwo Mediolańskie i Genuę w dodatku, nie byłbyś szczęśliwszy!

Bogini wychodziła powoli, unoszona przez grabarzy; z tym samym uśmiechem pogodnym, jak niegdyś, z morskiej piany, dziś wyłaniała się z podziemnych czeluści, z grobu, w którym kilkanaście wieków przebyła.

Merula powitał ją wierszem:

Chwała Ci, Matko Afrodyto, złotonoga,

Radości bogów i ludzi!

Wszystkie gwiazdy już pogasły, oprócz jednej – Wenery, świecącej jak brylant na wschodzie w blasku jutrzenki. A bogini zdawała się podnosić głowę i na jej powitanie z grobu wychodzić.

Giovanni spojrzał w jej cudną twarz i szepnął:

– Biała Diablica!

Zerwał się i chciał biec, ale ciekawość przemogła obawę. Gdyby w tej chwili powiedziano mu, że popełnia grzech śmiertelny, za który zostanie potępiony na wieki, nie miałby siły oderwać oczu od cudnego ciała bogini.

Nawet w czasach, gdy Afrodyta była wszechwładną panią świata, nikt nie wpatrywał się w nią z tak drżącym i pokornym zachwytem.

VI

Rozbrzmiały dzwony w kościółku miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej jak skarga lub okrzyk oburzenia.

– Chryste, zmiłuj się nade mną! – zawołał Grillo, chwytając się za głowę. – Widzicie ten tłum na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!

W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. Nie były to jednak owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.

Beltraffio, pomimo zachwytu dla bogini, zwrócił uwagę na twarz jednego męża z orszaku. Nieznajomy zeskoczył z konia i oglądał posąg ciekawie, ale spokojnie.

– Wiecie, co mi na myśl przychodzi – rzekł Cipriota po chwili namysłu – moja willa jest nieopodal; drzwi okute, wytrzymają najsilniejszy atak. Wenus będzie bezpieczna pod ich osłoną.

– Prawda! – zawołał Grillo uszczęśliwiony. – No, bracia, dalejże, podnieście ją w górę!

Wydobyto posąg szczęśliwie. Zaledwie robotnicy przestąpili próg domu, na szczycie wzgórza, za młynem zarysowała się groźna postać ojca Faustyna, z rękoma wzniesionymi ku niebu.

Cały parter willi był niezamieszkany. Olbrzymia sala sklepiona służyła za skład narzędzi rolniczych. W rogu leżał stos słomy. Na tej skromnej, wiejskiej podściółce złożono grecką boginię.

Tymczasem rozległy się okrzyki; szturmowano drzwi pięściami.

– Otwierajcie! – wołał ojciec Faustyn. – Zaklinam was w imię Boga. Otwierajcie i pozwólcie nam zabrać bałwana, któregoście wygrzebali na starym cmentarzu.

Cipriota Bonnacorsi postanowił użyć wojennego fortelu i głosem spokojnym, dobitnym zawołał:

– Strzeżcie się! Wezwałem komendanta gwardii z Florencji. Za dwie godziny przybędzie tu oddział konnicy. Nikt nie przekroczy tego progu bezkarnie.

– Wybijcie drzwi! – komenderował proboszcz. – Nie bójcie się! Bóg z nami! – Porwał siekierę z rąk starca o twarzy łagodnej i smutnej i uderzał z całej siły.

Ale tłum nie poszedł za jego przykładem. Wielu już uciekało, w obawie przed gwardią miejską.

– Każdy może kopać na swoim gruncie – mówili jedni.

– Gwardia za pasem! – szeptali drudzy.

Tymczasem Giovanni wpatrywał się wciąż w marmurowe kształty bogini.

Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.

I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.

Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, goniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.

„Co on robi? Kto to taki?” – myślał Giovanni, patrząc na nieznajomego ze zdziwieniem.

Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.

– Zdrajcy! – wołał proboszcz. – Boicie się policjantów, a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem ani pasterzem dusz waszych.

Wśród ciszy zalegającej salę Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:

– Szukacie proporcji. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je sercem.

Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.

– Panie – szepnął Giovanni na ucho starca – panie, jak się ten człowiek nazywa?

– Jak to! Nie poznałeś go? – rzekł, odwracając się, Merula. – Toż to twój ukochany. To mistrz Leonardo da Vinci.

Przedstawił Giovanniego malarzowi.

VII

Wracali do Florencji. Leonardo jechał noga za nogą. Beltraffio szedł pieszo. We wsiach i na gościńcach panowała cisza taka, jaka może zalegać jedynie o świcie na zaraniu wiosny.

„Więc to on?” – myślał Giovanni, nie wierząc oczom, że oglądają wielkiego Leonarda we własnej osobie.

Mistrz miał wówczas lat czterdzieści. Gdy milczał, jego małe przenikliwe źrenice, w oprawie złotych rzęs, nabierały ostrości i połysku stali; gdy przemówił, malowała się w nich dobroć. Miał długą jasną brodę, włosy kędzierzawe, rysy delikatne, drobne, pomimo wysokiego wzrostu, głos dźwięczny, jak u kobiety. Giovanni przyglądał się bacznie jego rękom i dziwił się, że są tak wypieszczone; ale dość było spojrzeć, jak powoduje wierzchowcem, aby przekonać się, że ta ręka, o długich palcach, jest silna.

Zbliżali się do murów miasta, już widać było kopuły katedry i wierzę Palazzo Vecchio.

„Teraz lub nigdy – myślał Beltraffio – muszę go poprosić, żeby mnie wziął do swojej pracowni”.

Nagle przypomniały mu się słowa Antonia da Vinci.

„Jeśli chcesz zgubić duszę, idź do niego. To niedowiarek i heretyk!”

Serce ścisnęło mu się żalem, a jednocześnie chwytał go niepokój. Wjechali w mury Florencji.

VIII

Beltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej głosić kazanie brat Savonarola.

Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyźni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckimi ostrołukami świątyni panował mrok jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.

Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.

Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.

– Idzie! Idzie! Idzie! – podawano sobie z ust do ust.

Giovanni ujrzał wstępującego na ambonę zakonnika w dominikańskim habicie. Przepasany był powrozem. Twarz miał żółtą, jak wosk, usta wydatne, mięsiste, nos krogulczy i niskie czoło. Lewą rękę opuścił na poręcz ambony, prawą podniósł.

Milczał, wodząc po tłumie bystrym wzrokiem. Zaległa cisza tak wielka, że było słychać tętno serc.

Oczy mnicha nabierały blasku, iskrzyły się jak rozpalone węgle. Kaznodzieja milczał, wyczekiwanie stało się torturą.

Jeszcze chwila, a z tysiąca piersi padnie jeden okrzyk przerażenia.

Nagle wśród grobowej ciszy zagrzmiał głos piorunujący:

Ecco ego adduco aquas super terram![4]

Dreszcz zgrozy przebiegł po słuchaczach. Zjeżyły im się włosy. Giovanni zbladł śmiertelnie, zdało mu się, że ziemia drży pod nim, że za chwilę runą sklepienia katedry. Opasły kotlarz, stojący obok niego, drżał jak liść i dzwonił zębami. Za nim mężczyzna wysoki, o twarzy bladej, wsunął głowę między ramiona, jak gdyby dostał po niej obuchem; twarz mu się zmarszczyła, przymknął oczy.

Strach ogarnął tłumy, Giovanni słuchał, nie rozumiejąc wiele. Dochodziły go urywki słów:

– Patrzcie! Widzicie! Pociemniało już niebo. Słońce oblekło się purpurą, we krwi zastygło. Uciekajcie! Spadnie na was deszcz ognisty, spadnie grad kamieni i skał rozżarzonych. Fuge, o Sion, quae habitas apud filiam Babylonis!… O! Włochy, spływać na was będą kary za karami. Po głodzie przyjdzie wojna, po wojnie – zaraza morowa. Zewsząd kary!

Nie starczy żywych dla grzebania umarłych. Grabarze będą biegali po ulicach, od domu do domu, pytając: „Gdzie trupy?”. I brać je będą na wozy, i utworzą z nich stosy, a potem je spalą.

O Florencjo, o Rzymie o Włochy! Minęły już czasy uczt i wesela! Wybiła dla was godzina śmierci. Bóg mi świadkiem, że chciałem słowami moimi podtrzymać te ruiny. Ale już nie mogę, sił mi braknie. Nic mi już nie pozostaje, jak zalać się łzami. Litości, Panie, litości! O mój biedny ludzie! O Florencjo! – Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.

Savonarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana, wybuchnął płaczem.

Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk oceanu.

Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:

– Misericordia![5]

A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:

– Misericordia! Misericordia!

Dokoła Giovaniego wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie własne grzechy, wszak chciał opuścić ojca Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie własny zachwyt dla Białej Diablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:

– Zgrzeszyłem w obliczu Twoim, przebacz mi, o Boże!

W chwili tej, podnosząc twarz łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawej ręce trzymał swój nieodstępny zeszyt – ręką lewą, bo był mańkutem – rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.

On jeden w tłumie pozostał obojętny i chłodny. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy wyschły od razu na policzkach Giovanniego, modlitwa zamarła na ustach.

Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.

Nie była to twarz Savonaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacji.

Giovanni przypomniał sobie słowa, które słyszał w ustach malarza, gdy wracali razem z Florencji: L’ingegno del pittore vuol essere a similitudine dello specchio. Dusza malarza powinna być jako zwierciadło, odtwarzające wszystkie przedmioty, wszystkie poruszenia, wszystkie barwy, z zachowaniem własnej przejrzystości niewzruszonej. Uczeń fra Benedetta podniósł oczy na Leonarda i uczuł, że choćby miał zgubić duszę, choćby Leonardo był istotnie poplecznikiem Antychrysta, on, Giovanni, pójdzie za nim, bo pójść musi.

IX

Dwa dni potem do Florencji przybył Grillo i zwiastował bardzo złą nowinę Cipriocie Bonaccorsi, który, będąc zajęty sprawami handlowymi, nie miał czasu pomyśleć o przeniesieniu Wenery z willi do miasta.

Grillo opowiadał, że ojciec Faustyn opuścił San Gervasio i przeniósł się na probostwo do sąsiedniej wioski San Maurizio; tam, pod grozą kar piekielnych, zgromadził bandę wieśniaków; wśród nocy napadli na willę, wyłamali drzwi, zbili ogrodnika Strocco i związali kilku ludzi strzegących posągu. Ojciec Faustyn odczytał nad boginią modlitwę: Oratio supereffigies vasaque in loco antiqua reperta, w której kapłan modli się o oczyszczenie ze skazy pogańskiej przedmiotów wydobytych z ziemi i prosi Boga, aby je przemienił ku zbawieniu dusz i chwale Trójcy Świętej. Następnie potłuczono marmur na drobne kawałki, rzucono je w ogień, a gdy się rozpadły w proch, zrobiono z niego wapno i pobielono mur nowego cmentarza.

Słuchając tych opowiadań, Giovanni uczuł bunt w duszy. Tegoż dnia poszedł do Leonarda, prosząc, aby go przyjął do swej pracowni.

Leonardo zgodził się.

Wkrótce potem do Florencji doszła wieść, że Karol VIII, król Francji, stanął na czele wojska i zamierza podbić Neapol i Sycylię, a może nawet Rzym i Florencję.

Obywatele byli przerażeni, uważając to za spełnienie proroctw brata Girolamo Savonaroli. Zbliżała się chwila kary, miecz Pana zawisł nad Włochami.

[1] (wł.) pani, inaczej signora, madonna, donna

[2] (łac.) Oto miecz Pana zstąpi nagle i szybko na ziemię.

[3] (łac.) mistrza witraży

[4] (łac.) Oto spuszczam wodę na ziemię.

[5] (łac.) Miłosierdzia!

KSIĘGA II

Ecce Deus. Ecce homo[6]

I

„Jeżeli, z pomocą skrzydeł, orły mogą szybować w powietrzu; jeśli ciężkie okręty żaglowe mogą się utrzymać na wodzie, dlaczegóżby człowiek nie mógł ujarzmić wiatrów i wznieść się w przestrzeń, prując powietrze, za pomocą przyrządu do latania?”

Leonardo odczytał te słowa, pełne nadziei, które przed laty sześciu skreślił w jednym ze swoich zeszytów. Na marginesie wyrysowany był dyszel, z poprzecznym walcem metalowym, do którego przytwierdzone były skrzydła poruszające się za pociągnięciem sznurów.

Ta maszyna wydawała się potworna w porównaniu z tą, którą świeżo ukończył.

Nowy przyrząd przypominał nietoperza. Szkielet skrzydła, podobny do ręki, składał się z pięciu palców ruchomych, które mogły być zginane, a łączyły się ze sobą sznurami z surowego jedwabiu z dźwignią i podpórką na wzór muskułów.

Skrzydło podnosiło się za pomocą ruchomej listewki. Nakrochmalona materia jedwabna, ułożona jak płetwy gęsiej łapki, rozpościerała się i składała do woli. Skrzydła, w liczbie czterech, były przytwierdzane w tym samym porządku jak nogi u konia, miały czterdzieści łokci długości i osiem wysokości. Dla popchnięcia maszyny naprzód odsuwały się w tył, a dla wzbicia jej w górę spuszczały się na dół. Kierownik maszyny stawał przy sterze pokrytym piórami jak ogon ptaka i wsuwał nogi w strzemiona, które wprowadzały w ruch wszystkie sznury, dźwignie i listewki.

Ptak, wnosząc się do lotu, musi naprzód podnieść się na łapkach, aby móc skrzydła rozpostrzeć. Szczebelki trzcinowe spełniały funkcję łapek w maszynie latającej.

Po wyjeździe z Florencji Leonardo osiadł w Mediolanie. Tu, przez cały miesiąc, nie wychodząc z pokoju, udoskonalał swoją maszynę latającą. Jedno skrzydło już było gotowe, drugie jeszcze niepokryte materią. Pracownia mistrza była zarzucona przyrządami astronomicznymi, fizycznymi, kołami, śrubami; w głębi ogromnego, wysokiego pokoju był piec i kowadło.

Przy tym kowadle, między rozpostartymi skrzydłami maszyny, leżał człowiek uśpiony. W bladym świetle księżyca i paru łojówek przypominał olbrzymiego nietoperza, zrywającego się do lotu.

II

Dzień świtał. Zapach melasy, mięty i macierzanki dolatywał z ogrodów otaczających dom Leonarda na przedmieściu Mediolanu. Pod oknami świergotały ptaki. W pracowni rozlegały się głosy uczniów.

Było ich dwóch: Giovanni Beltraffio i Andrea Selaino. Giovanni kopiował wzór anatomiczny, Selaino, piękny jasnowłosy młodzieniec o pogodnej, niewinnej twarzyczce, obrabiał deszczułkę lipową, aby móc na niej malować.

– Jak sądzisz? – spytał go Beltraffio. – Czy mistrz Leonardo skończy prędko swoją maszynę?

– Bóg raczy wiedzieć – odparł Andreo. – W zeszłym roku pracował nad nią przez dwa miesiące i nic nie zrobił.

Do pracowni wszedł trzeci uczeń Cesare de Sesto. Był to mężczyzna już dojrzały, o cerze bladej i oczach bystrych, złośliwych. W jednej ręce trzymał kawał chleba z szynką, w drugiej – kieliszek wina.

– A to kwaśne! – zawołał, spluwając. – A szynka twarda jak podeszwa. Wstyd doprawdy! Nasz mistrz dostaje dwa tysiące dukatów rocznie, a żywi nas niczym psy. Podobno nie ma już złamanego szeląga przy duszy. Te przeklęte skrzydła pochłonęły cały zarobek… Że też Pan Bóg obdarza talentem takich ludzi! – mruknął zawistnie.

III

Leonardo siedział pochylony nad stołem. Do pokoju wleciała jaskółka, krążyła nad maszyną do latania i wreszcie uwięzła w jednym skrzydle. Leonardo przyskoczył do niej i uwolnił ją z więzienia. Jaskółka zatrzepotała skrzydłami i wyfrunęła przez okno.

„Jakie to proste i ładne!” – myślał da Vinci, goniąc ją wzrokiem.

Spojrzał na swoją maszynę, bezkształtny szkielet olbrzymiego nietoperza.

Chłopak, śpiący na ziemi, obudził się. Był to uczeń, a zarazem pomocnik Leonarda, zręczny mechanik i kowal florencki Zoroastro, czyli Astro Peretola.

Wstał i przetarł swoje jedyne oko: drugie wypaliła mu iskra. Ten niezgrabny olbrzym podobny był do Cyklopa.

– Usnąłem – zawołał, chwytając się za kędzierzawą głowę. – Czemu żeście nie obudzili mnie, mistrzu? Chciałem dziś wieczorem skończyć lewe skrzydło.

– Dobrze, żeś usnął. Skrzydła nic niewarte.

– Cóż wam znowu strzela do głowy? Nie, mistrzu, ja już nie pozwolę zmieniać tej maszyny. Tyle pieniędzy! Tyle trudu! I wszystko na próżno? Myślicie, że takie skrzydła nie uniosłyby człowieka w powietrze? A ja wam mówię, że dźwignęłyby nie tylko człowieka, ale słonia. Pozwólcie mi spróbować nad wodą. Pływam jak ryba; choćbym spadł, nic mi się nie stanie.

– Cierpliwości, przyjacielu – upominał go Leonardo.

– Więc kiedy? – jęknął kowal z rozpaczą. – Czemu nie zaraz? Przysięgam, że mógłbym latać.

– Nie mógłbyś, Astro, matematyka…

– O! Wiedziałem, że wszystkiemu winna matematyka. Diabli z taką nauką! Ileż to lat pracowaliśmy nad budową naszej maszyny! Byle jaki owad, pierwsza lepsza mucha potrafi wzlecieć w obłoki, a człowiek pełza po ziemi jak robak. Po co czekać? Skrzydła już gotowe. Tylko usiąść i wzlecieć w górę.

Leonardo siedział ze spuszczoną głową i milczał.

Parę godzin potem mistrz przyzwał do siebie Giovanniego i rzekł:

– Nie widziałeś jeszcze mojej Wieczerzy. Idę do klasztoru. Pójdziesz ze mną?

Uczeń przyjął tę propozycję z niewymowną radością.

Od kilku dni był zawstydzony. Nie mógł zapłacić sześciu dukatów, należnych Leonardowi za naukę, bo stryj nie przysyłał mu pieniędzy. Giovanni dostał od fra Benedetta kilka dukatów. Starczyły na dwumiesięczną opłatę, ale zakonnik był ubogi, oddał mu ostatniego skuda.

– Mistrzu – szepnął Beltraffio nieśmiało, jąkając się i rumieniąc – mamy dziś czternastego, a według naszej umowy powinienem był zapłacić wam dziesiątego… Wiem… pamiętam… Ale nie mam pieniędzy… Czy zechcecie poczekać? Merula obiecał mi dać manuskrypty do przepisywania…

Leonardo popatrzył na młodzieńca.

– Nie wstydzisz się tak bredzić? – zawołał ostro, ale przyjrzawszy się jego starym trzewikom i wytartemu kubrakowi, zrozumiał, że Giovanni nie ma nie tylko na naukę, ale i na odzież. Zmarszczył brwi i zaczął mówić o czym innym. Po chwili sięgnął do kieszeni i wyjął dukata.

– Giovanni – rzekł – proszę cię, kup mi niebieskiego papieru, ze dwadzieścia arkuszy, paczkę czerwonej kredy i farb. Oto pieniądze.

– To dukat. Cały sprawunek kosztować będzie kilka soldów. Przyniosę wam resztę.

– Czy warto mówić o takiej drobnostce? A na przyszłość nie kłopocz się o pieniądze. Wiem – dodał po chwili – masz mnie za skąpca. Umawiając się z tobą o miesięczną opłatę, zapisywałem w zeszycie wszystkie szczegóły naszej rozmowy: twoje nazwisko, wysokość opłaty i termin płacenia… Mam taki zwyczaj… przejąłem go od mego ojca, notariusza Piero da Vinci, najakuratniejszego i najrozsądniejszego z ludzi. Na nic mi się to nie zdało, nie przysporzyło mi dochodów… Mógłbym ci powiedzieć dokładnie, ile denarów kosztowało pióro i aksamit na nowym kapeluszu Andrei Selaino, ale nie wiem, na co poszły tysiące dukatów… A więc widzisz, że to po prostu dziwactwo. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, bierz! Daję ci z serca, jak ojciec synowi.

Leonardo spojrzał tak miękko i serdecznie, że Giovanni byłby mu padł do nóg z wdzięczności.

Doszli do klasztoru.

IV

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[6] (łac.) Oto Bóg. Oto człowiek.

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Księga I. Biała diablica (1494)
Księga II. Ecce Deus. Ecce homo
Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Воскресшие Боги. Леонардо да Винчи

Copyright © 2019, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania

danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach

publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-523-1

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Na okładce wykorzystano fragment obrazu

„Dama z gronostajem” Leonarda da Vinci

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek