Powrót rosyjskiego Lewiatana - Miedwiediew Siergiej - ebook + książka

Powrót rosyjskiego Lewiatana ebook

Miedwiediew Siergiej

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W ostatnich latach Europa z fascynacją i przerażeniem obserwowała, jak w Rosji otworzyły się wrota do przeszłości i na arenę polityczną wtargnęła prehistoria: wróciły rytuały rodem z epoki Breżniewa, ery stalinizmu, systemu pańszczyźnianego i czasów Iwana Groźnego. Car Władimir ze swoją świtą ruszył na święty bój o godność i niezależność narodu. Rzecz w tym, że bój ten toczy z własnymi obywatelami, a potyczki dotyczą różnych sfer obywatelskiej, terytorialnej i symbolicznej autonomii.

Siergiej Miedwiediew błyskotliwie i nie bez humoru analizuje wielką politykę i szuka klucza do rosyjskiej duszy. Obrany przez Kreml kurs kolizyjny ze światem zachodnich wartości jest według niego konsekwencją specyficznej mentalności, która odzwierciedla i kształtuje marzenia, lęki i kompleksy Rosjan. Społeczny konserwatyzm, nacjonalizm i homofobia łączą się z kultem siły i akceptacją przemocy w życiu publicznym i prywatnym, namiętnością do rakiet i wojska, pałaców ociekających złotem i konkursów piękności. To świat czasem straszny, nieraz intrygujący, ale często śmieszny. „I właśnie na przecięciu historycznej intuicji i komicznej intonacji powstała niniejsza książka” – pisze autor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 318

Oceny
4,4 (40 ocen)
23
12
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lsmedowski

Całkiem niezła

.
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o Rosji i jej mentalności. Otwiera oczy na to co tam się dzieje. Gorąco polecam.
00
akloch

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka do lustro, w którym Polacy powinni się przejrzeć i zastanowić nad polityka rządzącej partii.
01

Popularność




Siergiej Miedwiediew

Powrót rosyjskiego Lewiatana

Przełożyła Hanna Pustuła-Lewicka

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału rosyjskiego Парк Крымского периода. Хроники третьего срока

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Sergei Medvedev, 2018

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka, 2020

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Katarzyna Juszyńska, Alicja Stępniak

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-008-8

Przedmowa

23 lutego 2014 roku, stojąc na trybunie stadionu Fiszt, prezydent Władimir Putin przyjmował ceremonię zamknięcia zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi, w których, po raz pierwszy od wielu lat, nieoficjalnie w klasyfikacji medalowej zwyciężyli Rosjanie. Świat nie wiedział jeszcze o aferze dopingowej, która stała za rosyjskim zwycięstwem. Putin przeżywał moment osobistego triumfu, pokazywał światu zbudowaną przez siebie Rosję: z pretensjami do globalnego przywództwa, z pionową strukturą władzy, z drapaczami chmur Moskwa City, zwycięstwami na frontach sportowym i gazowym i bajecznie drogą olimpiadą w subtropikach.

Rankiem tego samego 23 lutego na Kremlu zapadła decyzja o aneksji ukraińskiego Krymu. Na półwyspie wylądowali żołnierze rosyjskich wojsk specjalnego przeznaczenia w mundurach bez naszywek, „uprzejmi ludzie”, i zajęli strategiczne obiekty. Niespełna miesiąc później, 17 marca, Krym ogłosił niepodległość, a już następnego dnia został włączony do Federacji Rosyjskiej. Rosja runęła z soczijskiego Olimpu, przeobrażając się z państwa triumfatora, członka grupy G8, w państwo renegata, łamiąc prawo międzynarodowe i naruszając ogólnoświatowy porządek, zrywając wszystkie nici, które łączyły ją ze światem zewnętrznym, niszcząc struktury normalności i globalizacji zbudowane przez ćwierć wieku postsowieckiej transformacji.

Od tamtego momentu minęło już pięć lat, ale to swobodne spadanie nadal trwa i na razie nie widać jego końca. W rocznicę aneksji Krymu, 18 marca, Władimir Putin przy miażdżącym poparciu ludności wybrał się na kolejną sześcioletnią kadencję do 2024 roku, budując swoją retorykę na nacjonalizmie, militaryzmie i agresywnej konfrontacji z Zachodem. Rosja stała się rogue state, państwem zbójeckim, nieustanie podbijającym stawkę w symbolicznym starciu z Zachodem, i uczyniła z własnych obywateli zakładników geopolitycznych ambicji władzy. Ale początkiem tej zabójczej spirali był właśnie luty 2014 roku, decyzja o zajęciu Krymu, i teraz my wszyscy żyjemy w świecie po Krymie.

Przez słowo „my” rozumiem także czytelników zagranicznych wydań tej książki. Toksyczność nowego rosyjskiego reżimu błyskawicznie rozprzestrzeniła się poza granice Rosji i Ukrainy. Już 17 lipca 2014 roku w toku działań bojowych prorosyjskich separatystów na wschodzie Ukrainy dostarczony z Rosji system rakiet ziemia–powietrze Buk strącił boeinga malezyjskich linii lotniczych. W katastrofie zginęli wszyscy pasażerowie i członkowie załogi, dwieście dziewięćdziesiąt osiem osób z dziesięciu krajów. Później mieliśmy ingerencję rosyjskich hakerów w wybory w Stanach Zjednoczonych i w Europie, próbę przeprowadzenia zamachu stanu w Czarnogórze, interwencję w wojnie domowej w Syrii i barbarzyńskie naloty bombowe na Aleppo i inne syryjskie miasta. Wreszcie w marcu 2018 roku w angielskim Salisbury doszło do próby otrucia byłego oficera rosyjskiego wywiadu Siergieja Skripala i jego córki Julii przy użyciu broni chemicznej – trudno wyobrazić sobie lepszą (albo gorszą) metaforę toksyczności rosyjskiego reżimu.

Niniejsza książka jest próbą zrozumienia, skąd się wziął i w jaki sposób ukształtował ten reżim. Jest logiczną kontynuacją postsowieckiej transformacji czy gwałtownym zwrotem akcji z woli jednego człowieka? Produktem specyficznie rosyjskim czy rosyjskim przejawem ogólnoświatowego trendu deglobalizacji i powrotu państw narodowych z ich zapiekłym poczuciem krzywdy i niespełnionymi ambicjami, tak jak brexit i wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych?

Władimir Putin bez wątpienia jest prekursorem i uosobieniem globalnego powrotu państwa. Ale czerpie przy tym z sześćsetletniej tradycji rosyjskiego samodzierżawia, sięgającej wstecz do ustanowienia Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, które przejęło dziedzictwo Złotej Ordy. Jako historyk obserwowałem ten proces z ogromnym zainteresowaniem: widziałem, jak powracają tradycyjne formy władzy i podległości, myślenie totalitarne i sowieckie figury retoryczne, procedury państwowego rozdzielnictwa i rytuały społeczeństwa stanowego rodem z epoki Breżniewa, ery stalinizmu, systemu pańszczyźnianego i czasów Iwana Groźnego. Jakby Rosja odtwarzała swoją historię według starej społeczno-polityczno-gospodarczej matrycy, jakby zsuwała się z powrotem w wyjeżdżone wiekami historyczne koleiny.

Putinowska pierwsza dekada XXI wieku to czas powrotu państwa w całej jego pełni historycznej: z przywilejami elity i represjami wyborczymi, z pogardą dla prawa i zwykłego obywatela, z wielkomocarstwową retoryką i wojnami o spuściznę po imperium. Trzecia kadencja prezydencka Władimira Putina, od 2012 do 2018 roku, była tutaj kluczowa. Na ten okres przypada zdławienie obywatelskich protestów zimą 2011/2012, uchwalenie odrażających represyjnych ustaw (takich jak zakaz adoptowania rosyjskich dzieci przez cudzoziemców czy kryminalizacja „propagandy homoseksualizmu”), aneksja Krymu, wojny w Ukrainie i Syrii i początek niewypowiedzianej wojny hybrydowej z Zachodem. Jakby otworzyła się brama do przeszłości i na arenę polityczną wtargnęły rosyjska prehistoria, dinozaury samodzierżawia i imperializmu.

Właśnie w latach trzeciej kadencji Putina, równolegle z ustanawianiem w Rosji opresyjnego rewanżystowskiego reżimu, powstawały eseje, które składają się na tę książkę. To szkice ze współczesnej historii Rosji, wariacje na temat powrotu państwa i wojny, którą toczy ono z rozlicznymi sferami obywatelskiej, terytorialnej i symbolicznej autonomii. To kroniki napaści państwa na obywateli, inwazji na naszą przestrzeń, ciało i pamięć.

Książka składa się z czterech części, z których każda opisuje jedną z „wojen” państwa:

1. Wojna o przestrzeń – od bitew między protestującymi a władzą o moskiewskie place i bulwary do symbolicznych akcji „zbierania” rosyjskich przestrzeni, takich jak plan skolonizowania Arktyki; od postimperialnych awantur na Krymie i Donbasie do neokolonialnej wojny w Syrii.

2. Wojna o symbole – walka o dominację w sferze symboli poprzez rozmaite loca, znaki, rytuały i performanse władzy: Kreml i plac Czerwony jako przestrzenie sakralne; defilady wojskowe i parki patriotyczne jako skanseny suwerenności. Jednym z najważniejszych symboli władzy są strategiczne pociski jądrowe obwożone ulicami Moskwy, nadrukowywane na koszulkach, wygrażające Zachodowi z gigantycznych telebimów w czasie przedwyborczego przemówienia Putina w marcu 2018 roku. Stały się one fundamentem nowej świadomości rosyjskiej.

3. Wojna o ciało – nowa sfera kontroli państwa wyraźnie zintensyfikowanej w drugiej dekadzie XXI wieku. Mowa o praktykach, które Michel Foucault nazywa biopolityką, o wtrącaniu się państwa w życie osobiste obywateli, w ich zachowania żywieniowe, seksualne i reprodukcyjne. Można tu wymienić walkę z propagandą gejowską i zagranicznymi adopcjami, wychowanie religijne w szkołach oraz niszczenie zachodnich artykułów spożywczych objętych rosyjskim embargiem. Władza wchodzi do miejsc, które dotąd były domeną prywatności, do naszych salonów, sypialni i kuchni, zagląda nam do lodówek, reglamentuje naszą cielesność pod płaszczykiem walki o przyrost naturalny i ustanowienie swego rodzaju „suwerenności seksualnej” Rosji.

4. Wojna o pamięć – aktywna polityka historyczna państwa, które narzuca obywatelom usankcjonowane przez siebie formy pamięci – od jednego podręcznika historii dla wszystkich szkół do kultu Dnia Zwycięstwa, od pełzającej rehabilitacji Stalina do walki z „zafałszowywaniem historii”. Zaprzestawszy prób kształtowania przyszłości, państwo żyje rojeniami o bohaterskiej przeszłości, tworzy mit nieprzerwanego pasma zwycięstw, boi się przyznać do pomyłek i porażek, represjonuje pamięć traumy.

Wspólnym mianownikiem tych czterech wojen jest walka o „suwerenność”, przez którą Kreml rozumie nieograniczoną władzę państwa i niezależność od czynników zewnętrznych. Władza chce kontrolować geograficzne i symboliczne terytorium Rosji, zbiorowe ciało i zbiorową pamięć narodu. Nad polami tych bitew unosi się figura suwerena (suwerennego dyktatora), prezydenta Putina, i nieprzypadkowo w tekstach stale powraca nazwisko głównego dwudziestowiecznego teoretyka suwerenności, niemieckiego prawnika Carla Schmitta, tak popularnego wśród kremlowskich politologów.

Jednakże nie należy wiązać powrotu państwa wyłącznie z osobą Putina – to raczej on stał się twarzą, uosobieniem i sztandarową postacią domknięcia się wielkiego cyklu historycznego, wiecznego powracania rosyjskiego Lewiatana. To nie Putin wskrzesza tradycyjne modele rosyjskiej historii, to rosyjska historia w pierwszej dekadzie XXI wieku wcieliła się w Putina, który – jak trafnie zauważył Wiktor Pielewin – stał się ideą przewodnią Rosji.

Czy postkrymskiej Rosji Putina trzeba się bać? Hegel napisał, że historia powtarza się dwa razy, najpierw jako tragedia, a potem jako farsa. Zbrodnie reżimu, takie jak rozpętanie bratobójczej wojny w Ukrainie czy strącenie malezyjskiego boeinga, nadal prowadzą do prawdziwych tragedii, niemniej rosyjskie imperium wkroczyło w końcowy, wtórny, naśladowczy okres swojej historii. Wiele tekstów z tej książki opowiada o fejkach, symulakrach, rekonstrukcjach historycznych. Nowa rosyjska walka o suwerenność momentami bywa śmiertelnie groźna, ale to już tylko bóle fantomowe, wojny zmęczonego imperium, które przeżyło swoją epokę, wyczerpało zasoby i walczy w ariergardzie na kurczącym się skrawku terytorium. Obserwowanie tych bitew jest czasem straszne, czasem pouczające, ale najczęściej śmieszne. I właśnie na przecięciu historycznej intuicji i komicznej intonacji powstała niniejsza książka.

Moskwa, maj 2018

Część 1

Wojna o przestrzeń

Suwerenne bezdroże

Straszniejszy od rosyjskiej drogi jest tylko remont rosyjskiej drogi. Niedawno miałem okazję doświadczyć takiej lokalnej katastrofy, jadąc samochodem z Moskwy do estońskiego miasta Tartu trasą federalną M9 Bałtija. Prawdę powiedziawszy, przebiegająca przez obwody twerski i pskowski droga nigdy nie zachwycała jakością nawierzchni i ludzie doświadczeni jeździli do krajów bałtyckich szosą na białoruski Mińsk. Jednak tym razem zdarzyło się coś niebywałego nawet jak na standardy rosyjskich dróg: dwieście pięćdziesiąt kilometrów od stolicy skończył się asfalt. Nie w Kraju Zabajkalskim, nie w Syberii Wschodniej, lecz w samym środku europejskiej części Federacji Rosyjskiej droga federalna zmieniła się w ubitą gruntówkę z epickimi dziurami, pokrytą metrową warstwą rozkisłej brei. Furmanki pełzły po niej, kreśląc ósemki, czasem zderzały się ze sobą albo wpadały do rowu. Z rzadka nadjeżdżała z przeciwka oblepiona błotem osobówka na moskiewskich numerach i wymienialiśmy się z jej kierowcą ironicznymi uśmieszkami. Trafiały się też samochody z zagraniczną rejestracją. Widziałem toyotę pełną Portugalczyków entuzjastycznie pstrykających zdjęcia przez wszystkie okna – będą mieli o czym opowiadać wnukom.

Przejechanie stu kilometrów bez asfaltu zajęło mi cztery godziny i przez cały ten czas nie widziałem ani jednego robotnika drogowego, radiowozu, sprzętu, żadnej tablicy informującej o terminie zakończenia robót czy objazdach – po prostu puste płótno. Na stacji benzynowej dowiedziałem się, że wczesną jesienią drogowcy zdjęli asfalt i poszli sobie, nie mówiąc, kiedy wrócą. Czwarty miesiąc droga wygląda jak po bombardowaniach 1941 roku, kiedy pod Rżewem i Wielkimi Łukami toczyliśmy boje z niemieckim najeźdźcą. Na tejże stacji opowiedzieli mi o kierowcy francuskiego TIR-a, który przyszedł do nich z błagalnym pytaniem: „Zabłądziłem na polnej drodze, jak stąd wyjechać na główną?”. Usłyszał, że to właśnie jest główna droga, wiodąca z Europy do Moskwy.

Na tamtej trasie zrozumiałem dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, przeszliśmy w nowy stan: stan absolutnej bezkarności. Jeszcze pięć lat temu coś takiego byłoby w Rosji nie do pomyślenia; można było okradać budżet, ale przynajmniej trzeba było zachowywać jakieś pozory aktywności. Teraz możliwe jest wszystko, a nie odpowiada nikt, do banalnego złodziejstwa dołączyło totalne zobojętnienie. Jak pokazuje doświadczenie ostatnich lat, u nas nikt nigdy za nic nie odpowiada: ani za ukradzione miliardy, ani za spadające sputniki, ani za rozpętane wojny.

Ale to jeszcze pół biedy. Bardziej przerażające jest co innego: tracimy swój kraj. Jeżdżę tą drogą do Estonii już prawie dziesięć lat, tych samych, w których, jak twierdzą propagandziści, Rosja „wstaje z kolan”, i sto kilometrów za Moskwą widzę, jak przestrzeń z roku na rok rozpada się w oczach. Droga M9 jest nieustannie naprawiana, a mimo to jej stan ciągle się pogarsza. Coraz więcej przy niej wymarłych wsi, nocami przez kilkadziesiąt kilometrów nie widać żadnego światełka, napotykani ludzie sprawiają wrażenie coraz smutniejszych, brną dokądś z sankami po poboczu albo głosują bez większej nadziei w oczach, autobusów międzymiastowych też zresztą nie widziałem. Nie licząc sieciowych stacji benzynowych, oferta przydrożnych usług jest bardzo uboga: jakieś podejrzane szaszłykarnie, do których strach zajeżdżać, i szopy z częściami zamiennymi do ciężarówek. Miejscowa ludność, jak w XVI wieku, handluje przy drodze darami lasu: suszonymi grzybami, mrożonymi jagodami, grubymi chłopskimi kożuchami. A sam las powoli odzyskuje przestrzeń, z której wycofuje się cywilizacja, porzucone wsie i pola zarastają zielskiem, drzewa coraz bardziej zbliżają się do drogi. Dawniej co parę kilometrów napotykało się zasadzki drogówki z radarami, ale tym razem nie minąłem ani jednej. Władza, infrastruktura, ludzie – wszystko rozpływa się w niebyt.

Problem jest poważniejszy niż ta jedna droga, dotyczy formatu rosyjskiego państwa, jego relacji z przestrzenią, suwerenności terytorialnej Rosji. Ministerstwo Sprawiedliwości i Duma Państwowa Federacji Rosyjskiej walczą z „agentami zagranicy” i rewolucjami w sąsiednich krajach, wicepremier Dmitrij Rogozin opowiada nam, że Rosja broni swojej suwerenności w wojnie w Syrii, a tymczasem na drodze M9 tę suwerenność już straciliśmy. Suwerenność ma dwie strony: formalną władzę i kontrolę. Symbole władzy jeszcze gdzieniegdzie widać – w mieście Zubcow na budynku miejscowej administracji, obok hotelu Boverli Hill, powiewa trójkolorowa rosyjska flaga, na wjeździe do miasta Nielidowo stoi betonowa budka z napisem „Do przodu, Rosjo!” – ale faktycznej kontroli nad przestrzenią już nie ma. Nie widać ani państwa, ani infrastruktury, ani instytucji, ani, mówiąc ogólnie, życia.

Jeszcze dziesięć lat takiego rozpadu i już nikt nie pojedzie tą drogą do Puszkinskich Gor, do Kariewa – rodzinnego majątku kompozytora Modesta Musorgskiego, do prastarego Izborska i białego Pskowa. A za kolejne dziesięć lat będziemy mieć w Rosji już tylko dwadzieścia dużych miast i sztandarowe projekty propagandowe w rodzaju obiektów olimpijskich w Soczi, moskiewskiej obwodnicy, stadionów zbudowanych na mundial, a między nimi porośniętą rzadkim lasem pustkę z nieprzejezdnymi drogami. Rosja zmienia się w pogryzioną przez mole narzutę, w której coraz więcej dziur i coraz mniej tkaniny. Obroniliśmy swoją suwerenność w 1941 roku w krwawych walkach pod Rżewem i Wiaźmą, ale utraciliśmy ją na drogach, które prowadzą przez miejsca tych bitew.

Dym ojczyzny

Dulcis fumus patriae, „słodki jest dym ojczyzny”, mawiali starożytni Rzymianie. W Rosji ten dym wdychamy każdej wiosny, cały kraj staje wtedy w ogniu. Jak tylko stopnieje śnieg i podeschnie zeszłoroczna trawa, mieszkańcy wychodzą na dwór palić śmieci, trawę, ścierniska, szuwary, sitowie. Według danych Greenpeace’u co roku płonie kilkaset tysięcy hektarów pól i lasu, pięć–sześć tysięcy domów, ogień obraca w popiół gospodarstwa rolne i rezerwaty, giną ludzie i spalone żywcem bydło, nieodwracalny uszczerbek ponosi dzika przyroda, roślinność, mieszkańcy łąk i lasów. W miarę jak wiosna maszeruje z południa na północ, cały kraj pogrąża się w szaleństwie samozniszczenia, które trwa miesiąc albo i dłużej i kończy się dopiero, kiedy przejdą wiosenne ulewy i zazielenią się świeże trawy.

Najniebezpieczniejsze są wiosenne święta. W zeszłym roku nieszczęście rozpętało się w Wielkanoc, 12 kwietnia, kiedy jednocześnie w różnych miejscach zapłonęła cała Chakasja. A to był dopiero początek katastrofy, czekały nas jeszcze święta majowe, tydzień między 1 Maja a Dniem Zwycięstwa, z ich mangałami i wiaderkami szaszłyków, z muzyką i motoryzacją. Samochody terenowe i quady rozjeżdżą miękki grunt i zryją młodą trawkę, na brzegach rzek i zbiorników wodnych staną sznury aut, zaryczy szanson i więzienny pop, zatrzeszczy chrust, rozejdzie się swąd pieczonego mięsa i zabieleją w majowym zmierzchu pierwsze sterty śmieci. Znaczny odsetek Rosjan od długiego czasu odnosi się wrogo do środowiska, w którym żyje, doprowadzając je do stanu pewnej uśrednionej entropii, i spalanie traw to część szerszego problemu, który polega na pryncypialnej antyekologiczności naszego życia.

Dlaczego Rosjanie palą trawy? Jako powód antropolog wskazałby zapewne zapisaną w genach tradycję rolnictwa żarowego naszych przodków, którzy karczowali i wypalali lasy wschodniej Europy, by użyźnić popiołem ubogą, gliniastą glebę; kulturoznawca opowiedziałby o archaicznych rytuałach nadejścia wiosny i wierze w oczyszczającą moc ognia; a urzędnik Ministerstwa Obrony Cywilnej, Sytuacji Nadzwyczajnych i Likwidacji Skutków Klęsk Żywiołowych o banalnym chuligaństwie. Przekonanie, że palenie traw rozgrzewa glebę i użyźnia ją popiołem, to mit, który dawno już został obalony – przelotny pożar w nieznacznym stopniu podnosi temperaturę ziemi, za to zabija znajdujące się tuż pod powierzchnią pączki i nasiona traw, pożyteczne mikroorganizmy i drobne zwierzęta. Ogień niszczy jaja i gniazdowiska ptaków, nowo narodzone zajączki, jeże i jeżątka, żaby, owady, larwy, poczwarki i czerwie; na miejsce różnych gatunków traw wyrastają odporniejsze na ogień chwasty – łopian i barszcz – a po wypaleniu trzcin odrastają te same trzciny.

Jest jeszcze jedno popularne wyjaśnienie: chęć, by zdążyć podpalić trawę, zanim z drugiej strony podpali ją sąsiad, wyprzedzić go w tym wyścigu. Myśl, że można w ogóle jej nie wypalać, najwyraźniej mieszkańcom sąsiadujących ze sobą wiosek nie przychodzi do głowy. Taka wojna „wszystkich przeciwko wszystkim” jest typowa dla społeczeństw w krańcowej atomizacji i anomii.

Filozof Maksim Goriunow widzi w pożarach metafizykę rosyjskiego świata: „Wzorem swoich ugrofińskich przodków, którzy wypalali lasy pierwotne, by posadzić brukiew i rzepę, Rosjanie wypalają przestrzeń kulturowo-polityczną wokół siebie, by zrobić miejsce dla swoich gazociągów i miast z wielkiej płyty”. „Rosyjska wiosna”, jak nazwano separatystyczne dążenia na rosyjskojęzycznym wschodzie Ukrainy, przeobraziła się w rosyjski pożar i rosyjski pogrom, co boleśnie odczuli na własnej skórze mieszkańcy Donbasu, który stał się strefą katastrofy humanitarnej.

Ale głównym wyjaśnieniem wypalania traw jest irracjonalne „niechaj zapłonie wszystko błękitnym płomieniem!”, niewytłumaczalny pociąg rosyjskiego człowieka do spektakularnego, malowniczego samozniszczenia. „Pięknie się pali!” – myśli, za opłotkami własnej wsi podkładając ogień, który strawi i pole, i las, i wioskę, i jego samego. Pożar stepu to Puszkinowska idea rosyjskiego buntu opisana w Córce kapitana – „rzucim na cały świat płomienie”[1], o których poeta Aleksander Błok pisał w poemacie Dwunastu i które jego samego też osmaliły. Jego kolega po piórze, Włodzimierz Majakowski, wspominał, jak w pierwszych dniach rewolucji zauważył chudą, przygarbioną sylwetkę Błoka grzejącego się przy ognisku przed Pałacem Zimowym w Petersburgu. „Podoba się?” – spytał, przechodząc. „Ładnie – odparł Błok i dodał: – W mojej wsi spalili bibliotekę”.

Święty lód

16 września 2013 roku Rosja wygrała maleńką wojnę. Siły Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) przechwyciły na Morzu Karskim Arctic Sunrise, należący do Greenpeace’u statek, którego załoga próbowała przeprowadzić pokojową akcję protestacyjną na platformie wiertniczej Prirazłomnaja na Morzu Peczorskim. Z helikoptera wyskoczyli mężczyźni z automatami, oddano strzały ostrzegawcze z karabinku AK-74 i działka artyleryjskiej jednostki straży granicznej. Następnie lodołamacz obrońców środowiska został odholowany do Murmańska, gdzie sąd skazał trzydziestu aktywistów na dwa miesiące więzienia, a prokuratura postawiła im zarzut z paragrafu 227 Kodeksu karnego Federacji Rosyjskiej, oskarżając ich o „piractwo”, za co grozi do piętnastu lat łagru.

Niewspółmierność przewidywanej kary do popełnionego czynu nie wywołała większego zdziwienia – rok wcześniej trzy dziewczyny z zespołu Pussy Riot dostały po dwa lata kolonii karnej za punkowe nabożeństwo w moskiewskim soborze Chrystusa Zbawiciela, a przecież ekolodzy targnęli się na świątynię o wiele potężniejszą od cerkwi, na platformę naftową Gazpromu – to dopiero świętokradztwo! Nie szkodzi, że Prirazłomnają poskładano z części zezłomowanej norweskiej platformy i wybrakowanego sprzętu, że była skażona radioizotopami i że od dwóch lat nie udaje się jej uruchomić z powodu niespełniania wymogów bezpieczeństwa i ogólnej nierentowności, to wszystko nie ma żadnego znaczenia. W oczach resortów siłowych i środowisk patriotycznych platforma naftowa jest dobrem narodowym, symbolem bezpieczeństwa energetycznego Rosji, suwerenności państwa i forpocztą walki o zasoby naturalne Arktyki. To tłumaczy ostrą reakcję służb, patriotyczną histerię mediów i tradycyjne w Rosji teorie spiskowe głoszące, że Greenpeace działa w interesie naszych zachodnich rywali w wyścigu po arktyczną ropę naftową.

Wojna o zasoby naturalne Arktyki – złoża ropy naftowej w szelfie, łowiska ryb, szlaki żeglugi handlowej – trwa od kilkudziesięciu lat. Apetyty państw i korporacji rosną wraz z globalnym ociepleniem i topnieniem arktycznych lodów. Apoteozą roszczeń terytorialnych Rosji stało się triumfalne zatknięcie w 2007 roku tytanowej flagi Federacji Rosyjskiej na Grzbiecie Łomonosowa na dnie Oceanu Arktycznego w celu oznaczenia granicy rosyjskiej części szelfu kontynentalnego.

Problem polega na tym, że największym przegranym w tej wojnie będzie sama Rosja, i to niezależnie od tego, jak duży obszar wód i dna Arktyki uda jej się zagospodarować. Zagrożeniem dla przyszłości Rosji nie są roszczenia terytorialne rywalizujących z nią państw, lecz niszczenie systemu ekologicznego Arktyki, które już trwa. Jeśli zacznie się przemysłowe wydobycie węglowodorów i żegluga handlowa na masową skalę, dojdzie do potężnej katastrofy ekologicznej, której skutki najboleśniej odczuje Rosja ze swoim rozciągniętym wybrzeżem arktycznym i uzależnieniem od arktycznego „klimatyzatora”. Wydobycie ropy naftowej to najbrudniejsza gałąź rosyjskiej gospodarki (głównie z powodu spalania gazu, który jest produktem ubocznym), a tragiczne konsekwencje potencjalnej awarii wielokrotnie przerosną skutki wybuchu na platformie Deepwater Horizon w Zatoce Meksykańskiej w 2010 roku, ponieważ przy obecnym stanie technologii na wodach arktycznych można zebrać nie więcej niż dziesięć procent rozlanej ropy.

Na dodatek potwierdzone zasoby „czarnego złota” w szelfie kontynentalnym Arktyki wystarczą na zaledwie trzy do pięciu lat. Przykładowo, w już odkrytych złożach na Morzu Barentsa jest pięć razy mniej ropy, niż rosyjskie koncerny wydobywają obecnie w ciągu roku. Ropa naftowa z szelfu jest „ciężka”, niskiej jakości, a jej wydobywanie znacznie droższe niż ze złóż na stałym lądzie. Przy światowych cenach poniżej stu dolarów za baryłkę eksploatacja ropy w Arktyce całkowicie przestaje się opłacać.

W rzeczywistości pogoń za arktyczną ropą i jej obrona z użyciem śmigłowców i statków straży granicznej nie mają nic wspólnego z suwerennością i interesem narodowym Rosji, ale chronią interesy koncernów naftowych. Za ich infrastrukturę w Arktyce, łącznie z flotą lodołamaczy, próbnymi odwiertami i statkami obsługującymi platformy, płaci państwo. Kosztem budżetu państwa nafciarze otrzymują ulgi podatkowe na wydobycie i eksport użytecznych kopalin. Rosjanie nie zobaczą ani tej ropy, która prosto z odwiertu popłynie za granicę, ani pieniędzy z podatków, ponieważ pozyskanie jest, jak już wspomniano, po prostu nierentowne.

W związku ze sporem o Arktykę i incydentem ze statkiem Greenpeace’u dużo się mówi o suwerenności i świętych granicach Rosji, o pokoleniach polarników, zwycięstwach i ofiarach. Rzecz w tym, że suwerennością nie da się napełnić kieszeni – Rosja może zagarnąć rozległe obszary Arktyki, ale eksploatacja tych terenów w imię zysków koncernów naftowych narazi nasz kraj na ogromne straty. Suwerenność to nie tylko tytuł prawny do zajmowanych terytoriów, to także zdolność do ich racjonalnego użytkowania i przekazywania następnym pokoleniom w nienaruszonym stanie. W tym sensie Rosja straciła już suwerenność na setkach tysięcy kilometrów kwadratowych zalanych ropą naftową, skażonych radioaktywnymi izotopami i innymi produktami ubocznymi uprzemysłowienia i militaryzacji. Ponadto, jak wiadomo, środowisko naturalne Arktyki jest kruche i na jego odtworzenie potrzeba będzie nie lat, lecz stuleci. Na mapie skażona odpadami radioaktywnymi Nowa Ziemia czy zawalona beczkami po paliwie Wyspa Wrangla stanowią terytorium Rosji, jednak w rzeczywistości są stracone na długi czas nie tylko dla niej, lecz dla całej ludzkości. Na tych suwerennych obszarach Rosji nastąpiła globalna katastrofa ekologiczna.

Arktyka, poza wodami terytorialnymi poszczególnych państw, jest dobrem całej ludzkości. Od kilku lat wszędzie na świecie słychać głosy domagające się przyznania jej statusu międzynarodowego obszaru chronionego, zamkniętego dla przemysłu i wojska, otwartego wyłącznie dla nauki i turystyki. Apel Greenpeace’u Uratuj Arktykę podpisało osiem milionów ludzi. W prawie międzynarodowym był już taki precedens: układ antarktyczny z 1959 roku i obowiązująca od 1982 roku konwencja o ochronie żywych zasobów Antarktyki. W imię przetrwania planety Ziemi i przyszłości Rosji podobny status powinna otrzymać Arktyka.

I nie chodzi tu o ograniczenie suwerenności poszczególnych państw w ich obecnych granicach i na ich wodach terytorialnych. Mowa nie tylko o Rosji, lecz o wszystkich krajach arktycznych, które powinny na tym obszarze zrezygnować z tworzenia specjalnych stref ekonomicznych i działalności wojskowej, z eksploatacji zasobów naturalnych, rybołówstwa przemysłowego i tranzytowej żeglugi handlowej. Korzystanie z Północnej Drogi Morskiej w dotychczasowym zakresie, w celu zaopatrywania portów i stacji naukowych w Arktyce to jedno. Jeżeli jednak, przy dalszym topnieniu lodów Arktyki, powstanie szlak tranzytowy łączący Ocean Atlantycki ze Spokojnym, którym popłyną kontenerowce i supertankowce, i Ocean Arktyczny przeobrazi się w ruchliwą magistralę przewozową ładunków najwyższego ryzyka – to już zupełnie co innego. Nie wolno do tego dopuścić. Arktyka, tak jak Antarktyka, powinna się stać globalnym rezerwatem.

Dziś to wezwanie brzmi jak utopia, zwłaszcza wobec całego splotu historycznych, ekonomicznych i geopolitycznych problemów krzyżujących się na tym obszarze. Współczesna cywilizacja rozwijała się na półkuli północnej i Arktyka przez długie wieki była areną konfrontacji. Zdaje się, że państwa, a przede wszystkim „wstająca z kolan” – według naszych propagandzistów – Rosja, nie są jeszcze gotowe do powściągnięcia swoich suwerennych apetytów i ambicji gospodarczych. Jednakże ogólnoświatowa kampania w obronie Antarktydy także początkowo wydawała się utopią. Teraz przyszła pora na Arktykę.

Ogólnie mówiąc, interes narodowy Rosji to nie wtykanie tytanowych flag w dno oceanu i iluzoryczne zdobycze terytorialne, nowe bazy wojskowe i „bezpieczeństwo energetyczne” (za którym w rzeczywistości stoją interesy koncernów naftowych), lecz bezpieczeństwo ekologiczne kraju i jego stabilny rozwój. Arktycznej przyrodzie grozi zagłada i w tej sytuacji naszych interesów bronią nie Gazprom z Rosnieftem, nie stacjonujące na północy wojska, lecz garstka zdesperowanych aktywistów Greenpeace’u. Tylko państwu zaślepionemu mirażami suwerenności i mitem o niewyczerpalności zasobów naturalnych trudno jest pojąć ten paradoks.

Krym jako obszar podświadomości

A tak śmiesznie to się zaczęło: od „prawa o tupaniu kotów” (jak Rosjanie ochrzcili petersburską ustawę o ciszy nocnej) i powrotu szkolnych mundurków, od komicznej walki o moralność prowadzonej przez posłów do Dumy Państwowej Witalija Miłonowa i Jelenę Mizilinę, od Katedry Teologii Państwowego Uniwersytetu Badań Jądrowych. Z początku wydawało się absurdem, groteską, trollingiem: kozackie patrole, święcenie rakiet kosmicznych, odwoływanie wystaw i spektakli na życzenie prawosławnej społeczności. Kiedy w 2012 roku sąd skazał dziewczyny z Pussy Riot, a Duma uchwaliła zabraniającą adopcji rosyjskich sierot przez cudzoziemców tak zwaną ustawę Dimy Jakowlewa oraz zakaz propagowania homoseksualizmu, zrobiło się poważniej, ale wciąż jeszcze można się było łudzić, że obskurantyzm to tylko technologia polityczna, propaganda na użytek wewnętrzny, próba zastraszenia społeczeństwa po protestach i demonstracjach przełomu lat 2011 i 2012.

Z boku Rosja wydawała się zwyczajnym państwem autorytarnym, które rutynowo ogranicza swobodę mediów i represjonuje nieprawomyślnych, ale na arenie międzynarodowej gra według globalnych zasad, przeprowadzając przetargi, ściągając inwestycje, przygotowując się do zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi i udziału w G8, występując na forum Rady Europy i Rady Bezpieczeństwa ONZ. Moskwę niemrawo krytykowano za łamanie praw człowieka, ale w sprawach międzynarodowych, chociażby Syrii, można się z nią było dogadać. Polityką kierował pragmatyzm i Putin sprawiał wrażenie człowieka, który wie, „w co zainwestował swoje pieniądze”. Polityka wewnętrzna była oddzielona od polityki zagranicznej: w domu „duchowe klamry”, jak nazywa tradycyjne wartości Putin; za granicą ratingi wiarygodności kredytowej, gazociąg Nord Stream, przyjaciel Gerhard i przyjaciel Silvio.

Aż nagle tama została przerwana i mętne wody rosyjskiej polityki wewnętrznej chlusnęły na zewnątrz, wciągając Rosję w awanturę na Krymie, wyprowadzając ją poza granice prawa międzynarodowego, wywołując nową zimną wojnę z Zachodem. „Duchowe klamry” przestały być produktem wyłącznie na rynek krajowy i stały się fundamentem polityki zagranicznej państwa. Euroazjatyckie fantazje filozofa Aleksandra Dugina, patriotyczny kicz pisarza Aleksandra Prochanowa, domorosła geopolityka akademii wojskowych kierowanych przez emerytowanych generałów przestały być intelektualną tandetą i weszły do mainstreamu, doprowadzając do rzeczywistej wojny, interwencji w Ukrainie, straszenia Zachodu bronią jądrową w wykonaniu wicepremiera Dmitrija Rogozina i prezentera telewizyjnego Dmitrija Kisielewa. Anegdotyczne tupanie kotów zmieniło się w łoskot gąsienic.

W ciągu trzech tygodni dzielących igrzyska olimpijskie w Soczi od referendum w sprawie statusu Krymu, przeprowadzonego 16 marca, Rosja przeobraziła się ze zwycięzcy i gościnnego gospodarza igrzysk w państwo agresora, które dla kamienistego półwyspu nad Morzem Czarnym rzuciło na szalę swoją reputację i stabilność sytuacji międzynarodowej. 16 marca z rozpędu przekroczyła punkt bifurkacji, za jednym zamachem przekreślając cały proces normalizacji i przystosowywania się do globalnego świata, który trwał od 1989 roku, od wyjścia z Afganistanu i upadku muru berlińskiego. Rosja znalazła się w nowym świecie, z zaanektowanym terytorium, ale bez reguł, gwarancji i norm prawa międzynarodowego. Ta oszałamiająca transformacja była tak nieoczekiwana, rozległa i brzemienna w konsekwencje, że można ją porównać do rozpadu Związku Radzieckiego.

Nie warto szukać racjonalnych przyczyn tego przewrotu ani jego systemowych granic: wahadło zerwało się z osi i nie wiadomo, co jeszcze rozniesie. Nie pomogą nam tego zrozumieć geopolitycy Kissinger i Brzeziński, bardziej przyda się rosyjski pisarz Fiodor Dostojewski i rosyjski filozof Nikołaj Danilewski. Rosyjska polityka nie znajduje się już w rękach menedżera Gazpromu z willą w Antibes (który właśnie leci prywatnym odrzutowcem ratować swoje aktywa), lecz prawosławnego czekisty z tomikiem emigracyjnego filozofa monarchisty Iwana Iljina pod pachą. Zbyt długo puszczaliśmy mimo uszu rewanżystowską retorykę „rosyjskiego świata” i teraz ten świat przyjechał do nas czołgami.

W rosyjskiej polityce dokonała się jungowska rewolucja, obserwujemy triumf zbiorowej podświadomości, archetypu, mitu. Irracjonalne, które zaczęło się jako trolling i technologia polityczna, stopniowo przeniknęło do samego jądra polityki i samo stało się polityką, kremlowską optyką postrzegania świata. Dyskurs zawładnął swoim przedmiotem, powołując do życia nowe, ideologiczne i mesjanistyczne formy polityki. Jak pisze publicysta Aleksandr Morozow, „pojęcia korzyści, negocjacji, wymiany, współpracy, instytucjonalności, tradycyjnej »polityki interesów«, w ogóle cały dyskurs Realpolitik, ustępują miejsca ryzyku, heroizmowi, heroizowanemu samobójstwu i »fatum«. Żadne ofiary ani nawet ostateczna katastrofa nie przekonują inicjatorów takiej polityki, że jest ona absurdalna”.

Kreml stał się rzeczonym „fatum”, momentem prawdy, punktem zbiorczym głównych motywów minionych lat: postimperialnych resentymentów i urażonej dumy, jak w filmie Brat 2 Aleksieja Bałabanowa („Jeszcze wam, gady, odpłacę za Sewastopol!” – krzyczy do Ukraińców główny bohater); żądzy zemsty i szukania „faszystów” w sąsiednich krajach; kompleksu niższości („Ameryce wolno, a nam nie?”) i globalnych ambicji. Na Krymie roztwór kompleksów i lęków osiągnął stan nasycenia i wykrystalizował się nowy rosyjski reżim. Jednocześnie nastąpiła terytorializacja zbiorowej podświadomości, która znalazła sobie teren walki, wyraziła się w bohaterskim micie Sewastopola.

Dziś w mieście-bohaterze trwa karnawał, hulają główne postacie nowego rosyjskiego dyskursu: poseł do Dumy Witalij Miłonow i herszt Nocnych Wilków Aleksander „Chirurg” Załdostanow, kozacy i weterani; Aleksander Prochanow tytułuje prezydenta Federacji Rosyjskiej Putinem Taurydzkim, a zachwyceni komentatorzy mówią o „początku rosyjskiej rekonkwisty”. Zainspirowana zwycięstwem w Soczi i natchniona nowym mesjanizmem Rosja postanowiła zmienić zasady globalnej gry, przebudować architekturę świata odziedziczoną po roku 1991, a nawet jeszcze po Jałcie w 1945 roku. Wyczuwając osłabienie i podzielenie Zachodu, kryzys amerykańskiego przywództwa i słabość Unii Europejskiej, zdecydowała się zagrać va banque, rzucając wyzwanie dotychczasowemu światowemu porządkowi. Zaczęła od krytykowania moralnej degrengolady Zachodu i odgrodzenia się kordonem bezpieczeństwa od homoseksualistów i liberałów, a później przeszła do poszerzania granic imperium, przy czym w tym samym konserwatywno-moralizatorskim stylu, w którym pozamiatała u siebie.

Czy nowa krucjata Rosji zakończy się zwycięstwem? Więcej w niej romantycznego mitu niż trzeźwej oceny sytuacji. Za wszystkim stoi irracjonalny impuls, niemieckie Blut und Boden, krew i ziemia, który sprawił, że miliony Rosjan utożsamiają się z Krymem, ale który nie ma większego oparcia w zasobach i instytucjach. W odróżnieniu od ZSRR Stalina dzisiejsza Rosja nie dysponuje armią, technologiami ani – co najważniejsze – atrakcyjną ideologią, dzięki którym mogłaby stawić czoła całemu światu. Analogie do Iranu w 1979 roku także są mocno przesadzone, Putin to nie Chomeini, a patriarcha Kirył nie Chamenei, moskiewskie prawosławie nie ma takiego potencjału mobilizowania społeczeństwa jak szyicki islam. Tak jak nie da się zbudować Świętej Rusi w zurbanizowanej Rosji, tak niemożliwe jest budowanie „rosyjskiego świata” bagnetami, zjednoczenie prawosławnej cywilizacji według Samuela Huntingtona – oczywiście nie licząc pozbierania „rdzennie rosyjskich” ziem Krymu, Naddniestrza, Abchazji i Osetii.

Historia powtarza się dwa razy. Obecne wydarzenia na Krymie to ostatni akt dramatu imperialnej Rosji, która w tragifarsowym stylu trwoni postsowieckie dziedzictwo. Trochę strasznie jest obserwować te egzorcyzmy, gdy z Kremla wionie grobowym powietrzem i zmartwychwstają duchy przeszłości. Ale to tylko chimery, cienie, symulakra w rodzaju malowanych kozaków i prawosławnych gangów motocyklowych. W Rosji trwa teraz noc i trzeba się tylko doczekać trzykrotnego piania koguta.

Solo na bębenku

W moim dalekim moskiewskim dzieciństwie w kuchni naszego mieszkania wisiała mapa polityczna świata – po części dla oświecenia młodzieży, po części żeby zakryć obłażącą ścianę. Prawy górny róg zajmował pomalowany na różowo najwspanialszy kraj na ziemi. Łykając kaszkę mannę i słuchając audycji Pionierskaja zorʹka [Pionierska zorza], myślałem o tym, jak mi się niesamowicie poszczęściło, że urodziłem się w najszczęśliwszym i największym kraju świata, a do tego jeszcze w jego najważniejszym mieście. I marzyłem o przyszłości, kiedy będziemy jeszcze więksi i silniejsi i pewnie przyłączymy do siebie Mongolię z Bułgarią, a może także Rumunię z Węgrami, przecież to i tak bratnie kraje, a potem Afganistan i Alaskę… Za oknem była ciemność przed świtem, w kołchoźniku czyste dziecięce głosy śpiewały pionierską pieśń i przyszłość jawiła się w niezmąconych barwach.

Od tamtej pory minęło czterdzieści lat. Kraj naprężył się do ostatniego imperialistycznego skoku na południe, nadłamał na murze berlińskim i rozpadł, wzbijając chmurę pyłu. Przyzwyczajaliśmy się do życia w nowych granicach, prowadziliśmy rozmowy rozbrojeniowe, samoograniczaliśmy się przepisami i instytucjami, otwierały się przed nami nowe państwa i nowe rynki, poznawaliśmy znacznie bardziej skomplikowany, wielobarwny świat pełen wzajemnych powiązań. Powoli docierało do nas, że o potędze nie decydują wielkość terytorium, setki głowic bojowych i miliony kilometrów kwadratowych, lecz PKB na głowę mieszkańca, otwartość społeczeństwa i ogólnie pojęta atrakcyjność kraju. Wydawało się, że porzuciwszy dziecinny geopolityczny romantyzm i mesjanistyczne rojenia, wchodzimy w wiek dorosłości.

Jednakże dzisiaj, patrząc na entuzjazm, z jakim szerokie masy przyjmują aneksję Krymu, na flagi na balkonach i salwę honorową nad Moskwą, można odnieść wrażenie, że wciąż trwa maj 1944 roku i Sewastopol został wyzwolony od prawdziwych, a nie wymyślonych faszystów. Kiedy talk-show Politika na kanale pierwszym państwowej telewizji kończy się zbiorowym odśpiewaniem rosyjskiego hymnu, powraca do mnie sygnał dźwiękowy audycji Pionierskaja zorʹka. A gdy czytam notę Władimira Żyrinowskiego do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w której przewodniczący Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji proponuje rozbiór Ukrainy pomiędzy Polskę i Federację Rosyjską, i oglądam załączoną przez niego mapkę podziału, gdzie całe wybrzeże Morza Czarnego od Adżarii do Besarabii należy do Rosji (a jak wiadomo, błazen mówi to, czego nie może powiedzieć głośno król), przed oczami staje mi różowa mapa na ścianie mojego dzieciństwa i przychodzi mi na myśl dowcip o radzieckim uczniu, który poprosił w sklepie o globus Związku Radzieckiego.

To, co się obecnie dzieje, przypomina powieść Güntera Grassa Blaszany bębenek (i genialną ekranizację Volkera Schlöndorffa). Jej bohaterem jest żyjący w latach trzydziestych w Gdańsku chłopiec, Oskar Matzerath, który brzydzi się światem dorosłych, więc postanawia nie rosnąć. Z rzeczywistością godzi go tylko tani bębenek z blachy, prezent od matki. Bębniąc na nim dzień i noc, Oskar obserwuje, jak na horyzoncie gromadzą się chmury historii i dorośli sami zaczynają zachowywać się jak bezlitosne dzieci: demolują żydowskie sklepy, z entuzjazmem witają narodziny faszyzmu, przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy i wybuch wojny.

To zjawisko można nazwać masową infantylizacją społecznej świadomości: wypływają na wierzch romantyczne dziecięce marzenia i wyobrażenia o historycznej sprawiedliwości, chce się dostać prezent, natychmiast, tu i teraz, świat dorosłych z jego normami, prawami i procedurami wydaje się nieznośnie nudny i zakurzony, i drażnią ludzie, którzy przypominają, że trzeba przestrzegać reguł. Na co komu regulamin, gdy na ulicy wiosna i święto, kiedy biją w bęben i rodzi się historia?

O infantylizmie rosyjskiej świadomości dużo pisał radziecko-gruziński filozof Merab Mamardaszwili. Rozumiał on pod tym pojęciem słabość indywidualnych inicjatyw i niezależnych instytucji, „unikanie form” typowe dla całej rosyjskiej kultury i dla prawosławia. Jego mądry głos brzmi dzisiaj jak ostrzeżenie: „Co się tyczy wściekłości, jest ona związana z niedorozwojem materii społecznej kraju, z infantylizmem. To beczka prochu […]. Zastanawianie się nad swoim stanem, dociekanie, co czuję, dlaczego tak nienawidzę, dlaczego cierpię, nie należy do naszej tradycji myślenia. Nie rozumiejąc własnych stanów, tworzymy sobie wyimaginowanych wrogów. Słowem, wściekłość w znacznej mierze wynika z infantylizmu”.

Przez ćwierć wieku próbowaliśmy znaleźć sobie miejsce w świecie dorosłych, którzy stawiają granice swojemu „chcę”, przepracowują lęki i traumy dzieciństwa, przetwarzając je w formy polityki, filozofii, kultury i sztuki – jak uczyniły Niemcy, które przesiedziały pół wieku w uczniowskiej ławce, mozolnie analizując swoje nerwice. (Wspomniany Blaszany bębenek rozjątrzył wiele niezagojonych ran. Günter Grass stał się obiektem ataków, oskarżano go o antypatriotyzm i szerzenie pornografii). To wszystko na nic: nastoletnie kompleksy „rosyjskich chłopców”, jak ich nazywał Dostojewski, wyrwały się z ławek i myszkują w kredensie. Dorośli sobie poszli, można palić papierosy, rzucać kurwami, jeść lody ile dusza zapragnie i przy okazji zwinąć rower dzieciaka sąsiadów, który od dawna miało się na oku. Rosyjska dusza wreszcie ma wakacje i już jesteśmy gotowi podkasać spodnie, biec za Komsomołem, wymachiwać sztandarami i maszerować w szyku.

Dopóki nie przyjdą rodzice.

Doniecki dżihad

U schyłku 2014 roku Rosji można było pogratulować kolejnego sukcesu w polityce zagranicznej: po czasopiśmie „Forbes”, które uznało Putina za najbardziej wpływowego człowieka na ziemi, dwumiesięcznik „Foreign Policy” wymienił go wśród stu czołowych myślicieli świata w kategorii wichrzyciele (agitators). W notce pod listą wyróżnionych redakcja wyjaśnia: „Według Putina Rosji nie definiują jej obecne granice, lecz kultura, język i historia narodu rosyjskiego. Uważa on, że objawionym przeznaczeniem (manifest destiny) jego państwa jest zjednoczenie wszystkich Rosjan, i guzik go obchodzi terytorialna suwerenność innych państw”.

Tę radość z otrzymanego zaszczytu psuje nieco fakt, że prezydent Federacji Rosyjskiej dzieli go z postaciami znacznie mniejszego kalibru: euroazjatyckim filozofem Aleksandrem Duginem („za inspirowanie ekspansjonistycznej ideologii Rosji”), technologiem polityki i byłym premierem Donieckiej Republiki Ludowej Aleksandrem Borodajem, a także z przywódcą ISIS Abu Bakrem al-Baghdadim i przywódcą sekty Boko Haram Abubakarem Shekau, z brytyjskim islamistą o ksywce „Jihadi John” (John Dżihadysta), który wsławił się obcięciem głowy amerykańskiemu dziennikarzowi, oraz z dwoma obywatelami Kuwejtu zbierającymi fundusze na działalność ISIS i oddziałów Al-Kaidy. Takie alternatywne G8: trzech Rosjan i pięciu islamskich fundamentalistów, którzy w ubiegłym roku rzucili wyzwanie obecnemu porządkowi na świecie.

Czy o takiej sławie marzył Władimir Putin, kiedy 11 września 2001 roku dzwonił do George’a Busha, deklarując swoją pomoc w walce ze złem? Dziś amerykański prezydent oficjalnie wymienia Rosję wśród trzech największych zagrożeń dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, obok ISIS i gorączki krwotocznej Ebola. Wspierani przez Rosję separatyści ze wschodniej Ukrainy są wymieniani jednym tchem z islamskimi terrorystami, a prezydent Litwy Dalia Grybauskaitė publicznie nazywa Rosję „państwem terrorystycznym”.

Można protestować, że takie porównania są tendencyjne i stanowią prowokację, element wojny informacyjnej Zachodu przeciwko Rosji. Jednak rzeczywisty problem polega na tym, że w wojnie hybrydowej toczącej się na wschodzie Ukrainy przy poparciu i z aktywnym uczestnictwem Rosji występują formy chaosu społecznego, niekontrolowanej przemocy i archaicznych obyczajów charakteryzujące także działania islamskich fundamentalistów w Syrii, Iraku, Nigerii i innych krajach Afryki i Bliskiego Wschodu.

Owszem, w Doniecku nie odbywają się jeszcze pokazowe egzekucje na modłę udramatyzowanych kaźni ISIS z wojownikami podrzynającymi pośrodku pustyni gardła zakładnikom w pomarańczowych workach na głowach, ale na Donbasie działają już „ludowe” sądy polowe, które skazują na śmierć gwałcicieli i maruderów. Zdarzają się samosądy, jak nad podejrzewaną o kontakty z ukraińską armią mieszkanką obwodu donieckiego Iriną Dowhań, która przez kilka godzin stała przywiązana do „słupa hańby” w centrum Doniecka, lżona i bita przez przechodniów. W okrytej złą sławą donieckiej Jamie (zamienionym w więzienie wojskowe areszcie dawnej Służby Bezpieczeństwa Ukrainy) na masową skalę praktykowane są tortury i gwałty. W Doniecku prorosyjscy ochotnicy nie zabraniają dzieciom chodzić do szkoły i nie porwali dwustu uczennic, jak w kwietniu 2014 roku w Chibok w Nigerii zrobili dżihadyści z Boko Haram, ale w Ługańskiej Republice Ludowej komendant Aleksiej Mozgowoj zabronił kobietom chodzić do klubów, kawiarni i restauracji, „niech siedzą w domu i wyszywają krzyżykami”: „Zostałaby w domu, pierożków napiekła, uczciła 8 marca. […] Przypomnijcie sobie, że jesteście Rosjankami! Przypomnijcie sobie swoją duchowość”[2]. A po internecie krąży filmik, jak Kozak bije dziewczynę, która rzekomo naruszyła ten zakaz.

Na obszarach kontrolowanych przez separatystów nastąpiła pełna demodernizacja, powrót archaicznej plemienności, prawa pięści, prawa kałasznikowa – tego wszystkiego, co przywykliśmy kojarzyć ze strefami konfliktów w Afryce. Nie przypadkiem Ługańska i Doniecka Republiki Ludowe funkcjonują w sieci pod łączną nazwą Luganda. Korespondent portalu Colta.ru Władimir Maksakow, który spędził w DRL dwadzieścia dwa dni jako ochotnik, a następnie trafił do Jamy, opisał pierwotne obyczaje, jakie panowały w Doniecku w 2014 roku:

W niedzielę wypadło jedno z najważniejszych donieckich świąt, Dzień Górnika. Wieczorem widzimy przy windzie dwóch ludzi, jeden bestialsko pobity, drugi leży na noszach z przestrzelonymi nogami. Myślę, że to schwytani do niewoli ukraińscy żołnierze. Ale nie, to górnicy, którzy świętowali dalej po godzinie policyjnej.

[…] Podchodzi ochotnik ze złamanym nosem i spuchniętą twarzą i opowiada, jak było. Odwiózł dziewczynę do domu i widzi, że na półpiętrze jacyś ludzie majstrują przy korkach. Wziął ich za złodziei na rekonesansie i otworzył do nich ogień. Okazało się, że to pracownicy dostawcy internetu, ale było już za późno.

Militarne reżimy Doniecka i Ługańska osłaniają się listkiem figowym legalnej władzy, powołanej w drodze demokracji bezpośredniej – wyborów i referendów. W rzeczywistości te pirackie republiki mają niewiele wspólnego ze współczesnym państwem. Znacznie więcej łączy je z wolnymi ziemiami Kozaków, na które ciągnęli z całej Rosji zbiegli chłopi pańszczyźniani i katorżnicy, bo „z Dona nie wydają”; z rozbójniczymi bandami kozackimi Stiepana Razina w XVII wieku i Jemieliana Pugaczowa w XVIII wieku; z powstaniami Nestora Machny i Aleksandra Antonowa w czasie wojny domowej 1919–1921. Inspirowany przez Rosję separatyzm w pogrążonym w zapaści gospodarczej regionie Donbasu wydobył na wierzch archaiczne warstwy rosyjskiej psychiki, z którymi, jak sądziliśmy, dawno już uporała się sowiecka modernizacja. Mało kto domyślał się ich istnienia, tylko genialni scenarzyści lat dziewięćdziesiątych Piotr Łucyk i Aleksiej Samoriadow dotknęli w swoich filmach Dieti czugunnych bogow [Dzieci żeliwnych bogów] i Okraina [Okolica] tych chtonicznych otchłani, krwi i ziemi Dzikich Pól; i jeszcze prorok putinowskiej Rosji Aleksiej Bałabanow sięgnął do tych archaicznych pokładów, przepowiadając i aneksję Krymu, i wojny z Zachodem, i rosyjski faszyzm.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] A. Błok, Dwunastu, przeł. W. Denhoff-Czarnocki [w:] Dwa wieki poezji rosyjskiej. Antologia, układ i oprac. M. Jastrun, S. Pollak, Warszawa 1954, s. 433 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Cyt. za: D. Sietdikowa, Po zakonam wojenngo wriemieni, Radio Swoboda, 6.11.2014, svoboda.org, https://bit.ly/2Tag7hr, dostęp: 1.11.2019.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I