Powstańczej Warszawy dzień powszedni - Wojciech Lada - ebook + książka

Powstańczej Warszawy dzień powszedni ebook

Lada Wojciech

0,0

Opis

W trakcie dwóch miesięcy 1944 roku zawarto kilkaset małżeństw, a mniej formalne związki we wszelkich możliwych konfiguracjach tworzyły się rozpadały każdego dnia. Praktycznie codziennie odbywały się koncerty, często w działających kawiarniach, a informowały o nich zgrabnie wykonane plakaty. W kinie pokazywano premierowe filmy, w radiu nadawano gorące newsy i przedwojenne szlagiery, a jeśli chodzi o prasę – konkurowało ze sobą kilkadziesiąt tytułów. Nie zapomniano nawet o pisemkach dla dzieci, podobnie zresztą jak o teatrach lalkowych. Bardzo sprawnie działała poczta, a komunikację zapewniły kilometry nowych ulic z odpowiednią sygnalizacją. Była też policja i sądy, ponieważ nie zabrakło, jak to w milionowym mieście, przestępczości. Wbrew pozorom zupełnie nieźle radziła sobie nawet warszawska roślinność – choć istotnie nie miała łatwego zadania. Ta książka to opowieść również o niej, podobnie jak o zwierzętach, a nawet o Wiśle. To opowieść o Życiu w sytuacji ekstremalnej, bo w Powstaniu Warszawskim nie tylko walczono i umierano, ale przede wszystkim starano się właśnie żyć. Nie wszędzie się dało, a tam gdzie jednak się dało, to zazwyczaj jednak tylko przez jakiś czas. A jednak próbowano. Gdzie tylko pojawił się najmniejszy wentyl wolności, odradzało się normalne życie.

„W sierpniu, w naszej szczęśliwej dzielnicy było wszystko: biało-czerwone flagi, gazeta >Barykady Powiśla<, odezwy porozklejane na murach, komitet samoobrony (…). Łapaliśmy audycje powstańczego radia. Zachłystywaliśmy się wolnością. Było, powtarzam, wszystko. A skoro tak, to musiał być i teatr” – wspominała Krystyna Berwińska, która właśnie na Powiślu współtworzyła w tych dniach teatrzyk „Kukiełki pod Barykadą”.

Powstanie nie było martyrologicznym capstrzykiem, staniem na baczność i recytowaniem „Roty” – choć bardzo się o to starano. Było przede wszystkim wielką eksplozją witalnej siły ówczesnych dwudziestolatków. A tego na szczęście nigdy, nigdzie i nikomu nie udało się do końca kontrolować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładceNa­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe; Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Woj­ciech Lada, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-84-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ży­cie na za­ple­czu,czyli wstęp

Po­wsta­nie war­szaw­skie nie roz­po­częło się 1 sierp­nia 1944 roku, a już na pewno nie o go­dzi­nie 17.00. Je­śli cho­dzi o go­dzinę, to tego dnia strzały roz­le­gały się już dużo wcze­śniej, w paru miej­scach, ale chyba naj­gło­śniej na Żo­li­bo­rzu. Rzecz jed­nak w tym, że ta­kie strzały nie ro­biły już na ni­kim wra­że­nia. To­masz Strzem­bosz do­li­czył się na prze­strzeni roku po­prze­dza­ją­cego ofi­cjalną datę wy­bu­chu po­wsta­nia około pię­ciu­set zbroj­nych ak­cji pol­skiego pod­zie­mia, co da­wa­łoby sta­ty­stycz­nie pół­to­rej ak­cji dzien­nie, a gdyby wy­jąć so­boty i nie­dziele, zbli­ża­łaby się ona do dwóch w ciągu doby. Ale na­wet ta­kie wy­li­cze­nia nie od­dają skali na­ra­sta­nia wza­jem­nej prze­mocy. Bo z każ­dym ty­go­dniem po­dob­nych ak­cji było wię­cej – na­wet ta­kich nie­zgła­sza­nych do­wódz­twu. Zda­rzało się, że od­dział po wy­ko­na­niu wła­ści­wej ro­boty po dro­dze za­ła­twiał już nie­ofi­cjal­nie jedną czy dwie drob­niej­sze. Dnia 19 lipca 1944 roku, mię­dzy go­dziną 9.00 rano a 23.00 z ka­wał­kiem, miało miej­sce ta­kich ak­cji osiem, z czego w jed­nej ostrze­lano z au­to­ma­tów spory od­działu We­hr­machtu.

„Wia­domo było, że za­ma­chy od­by­wają się co­dzien­nie” – przy­zna­wał nie­miecki czoł­gi­sta Sieg­fried Beck, choć on aku­rat, jako zwy­kły sze­re­go­wiec, czuł się po­dobno w miarę bez­piecz­nie. „Po­dobne zda­rze­nia miały miej­sce dwa, trzy razy w ty­go­dniu” – tłu­ma­czył się prze­ło­żo­nym ze swej bier­no­ści in­spek­tor Kirch­ner. Był tego dnia sze­fem wię­zie­nia przy Ra­ko­wiec­kiej. Pierw­sze strzały usły­szał po­dobno około 15.00 i zu­peł­nie się tym fak­tem nie prze­jął. Nie wsz­czął alarmu, ni­czego nie za­bez­pie­czył. Kon­ty­nu­ował swoje za­ję­cia. Ów­cze­sną at­mos­ferę do­sko­nale od­dał Jan No­wak-Je­zio­rań­ski, który na kilka dni przed for­mal­nym wy­bu­chem po­wsta­nia sta­wił się w swo­ich taj­nych, ku­rier­skich in­te­re­sach na placu Te­atral­nym.

„Pa­trzę na ze­ga­rek – je­stem o go­dzinę za wcze­śnie. Elek­to­ralna nie­da­leko. Wstę­puję do po­bli­skiej ka­wiarni. Po chwili wy­bu­cha w po­bliżu strze­la­nina. Wy­ska­kuję z ka­wiarni, aby zo­ba­czyć, co się stało. Sły­chać krzyki. Lu­dzie roz­bie­gają się na wszyst­kie strony. Plac Te­atralny, przed chwilą jesz­cze ru­chliwy i pełny, mo­men­tal­nie pu­sto­szeje. Ktoś wpada do ka­wiarni. Wra­cam za nim do sto­lika i py­tam, co się stało. – Nasi na­pa­dli na nie­miecki pa­trol. Roz­bro­ili szko­pów. Dwóch po­ło­żyli, trzeci uciekł. Cóż – śmieje się – trzeba się zbroić póki czas. »Mia­sto jest rze­czy­wi­ście jak beczka dy­na­mitu – my­ślę so­bie. – Wy­star­czy w jed­nym miej­scu przy­tknąć za­pałkę, a wszystko wy­leci w po­wie­trze«. Na wszelki wy­pa­dek po­sta­na­wiam od­da­lić się, za­nim przy­jadą budy z po­li­cją i za­mkną plac. Tak by­łoby pół roku temu. Lecz po wyj­ściu na ulicę wi­dzę ze zdzi­wie­niem, że ruch wró­cił do normy. Ani śladu nie­miec­kiej po­li­cji” – za­no­to­wał w „Ku­rie­rze z War­szawy”.

Po­wsta­nie wcale więc nie wy­bu­chło kon­kret­nego dnia o usta­lo­nej go­dzi­nie. Po­wsta­nie trwało od dawna. Tyle że trwało przy­cza­jone, cze­ka­jące na oka­zję. Z jed­nej strony na­ra­stały gniew i fru­stra­cja, z dru­giej strony – już bli­żej po­łowy 1944 roku – na­stroje buntu pod­sy­cały ob­razki ro­sną­cej wśród Niem­ców pa­niki. Ro­sja­nie byli już na­prawdę bli­sko i nic nie wska­zy­wało na to, by ten wa­lec co­kol­wiek mo­gło po­wstrzy­mać. „Na krótko przed po­wsta­niem ob­ser­wo­wa­li­śmy kom­pletny roz­kład ar­mii nie­miec­kiej. Prze­lo­towa ar­te­ria wschód-za­chód – wi­dzia­łam to w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich na kilka dni przed po­wsta­niem – wy­peł­niona była ucie­ki­nie­rami nie­miec­kimi. W wy­peł­nio­nych po brzegi au­tach cię­ża­ro­wych, wo­zach woj­sko­wych i chłop­skich fur­man­kach, na mo­to­rach i ro­we­rach ucie­kali Niemcy – ob­wie­szeni nie bro­nią jak daw­niej po zęby, ale tłu­mo­kami z oso­bi­stym ma­jąt­kiem. Na uli­cach stali miesz­kańcy War­szawy i gło­śno pod ich ad­re­sem wy­ra­żali się – wy­śmie­wali i dzi­wili. A Niemcy tak jakby tego nie za­uwa­żali” – wy­ja­śniała Ma­ria Mul­ler, miesz­kanka Żo­li­bo­rza.

Po­wsta­nie jed­nak na­ra­stało nie tylko spon­ta­nicz­nie, ale też cał­kiem for­mal­nie. Wśród po­li­ty­ków i przy­wód­ców ar­mii pod­ziem­nej prze­bą­ki­wało się o nim gdzieś od 1941 roku, po­woli, bez żad­nych kon­kret­nych dat zle­cano pew­nym oso­bom przy­go­to­wa­nia do walki. Tak na wszelki wy­pa­dek. „Przy­go­to­wa­nia do po­wsta­nia za­częły się w elek­trowni już w 1942 roku” – wspo­mi­nał Zdzi­sław Kwie­ciń­ski, mon­ter wy­so­kiego na­pię­cia w Elek­trowni War­szaw­skiej. Sta­ni­sław Za­drożny z ko­lei przez cały na­stępny rok zaj­mo­wał się bie­ga­niem po mie­ście i wy­szu­ki­wa­niem an­ty­kwa­ria­tów, w któ­rych ku­po­wał płyty z mu­zyką dla po­wstań­czego ra­dia „Bły­ska­wica”. Jego ko­le­dzy i kon­ku­renci z Pol­skiego Ra­dia byli na­wet bar­dziej sza­leni. W cen­trum War­szawy, w wy­peł­nio­nym Niem­cami ho­telu Po­lo­nia zor­ga­ni­zo­wali stu­dio, w któ­rym mu­zycy, nie­kiedy nie­wiel­kie or­kie­stry, na­gry­wali przed­wo­jenne szla­giery i akow­skie pio­senki skom­po­no­wane pod oku­pa­cją. O skali tego przed­się­wzię­cia wiele mówi choćby to, że dzięki ła­pówce wy­cią­gnęli z Au­schwitz nie­zbęd­nego ku temu fa­chowca, samo stu­dio zaś mie­ściło się w tej sa­mej sali, gdzie od­by­wały się ćwi­cze­nia fi­zyczne człon­ków SS. A wszystko po to, by w po­wstań­czym ra­diu były nie tylko wia­do­mo­ści, ale też mu­zyka.

I tak po praw­dzie War­szawa była znacz­nie le­piej przy­go­to­wana na po­wsta­nie pod wzglę­dem cy­wil­nym niż woj­sko­wym. W tym ostat­nim przy­padku nie za­dbano o broń i od­po­wied­nie wy­po­sa­że­nie. Bar­dzo nie­wielu przy­szłych po­wstań­ców miało też od­po­wied­nie prze­szko­le­nie. Była oczy­wi­ście elita, czyli świet­nie przy­go­to­wani i do­sko­nale ostrze­lani żoł­nie­rze dy­wer­sji, byli har­ce­rze, rów­nież nie­źle wy­tre­no­wani do roli łącz­ni­ków czy sa­ni­ta­riu­szek. Byli wresz­cie przed­wo­jenni ofi­ce­ro­wie, cały czas w go­to­wo­ści do prze­ję­cia obo­wiąz­ków do­wód­ców. Wszystko to była jed­nak mniej­szość. Tym­cza­sem pod wzglę­dem cy­wil­nym wszystko do­pięto na ostatni gu­zik. Pro­wa­dzono spe­cjalne kursy dla re­por­te­rów, fo­to­gra­fów i fil­mow­ców, przy­go­to­wano od­po­wied­nie za­ple­cze dla przy­szłych me­diów. Zdo­byto plany ka­na­li­za­cji miej­skiej i wspar­cie fa­chow­ców. Do­stawy prądu i wody miały być za­bez­pie­czone przez silne ko­mórki AK w elek­trowni, za­dbano na­wet o bez­pie­czeń­stwo miesz­kań­ców, two­rząc aż na­zbyt wręcz roz­bu­do­wany sys­tem po­li­cyjno-są­dowy. Były na­wet li­sty ar­ty­stów, któ­rzy mieli wy­stę­po­wać na po­wstań­czych ba­ry­ka­dach.

1 sierp­nia 1944 War­szawa była więc nie­ko­niecz­nie w pełni go­towa na walkę, za to do­sko­nale przy­go­to­wana na wol­ność. I ob­ja­wiło się to już w pierw­szych dniach. Kiedy tylko żoł­nie­rze wy­wal­czyli od­po­wied­nią prze­strzeń ogra­ni­czoną ba­ry­ka­dami i po­wsta­nie za­mie­niło się na ja­kiś czas w wojnę po­zy­cyjną, we­wnątrz dziel­nic na­tych­miast za­częło tęt­nić nor­malne ży­cie. Wła­ści­wie to ra­czej jego na­miastka, ów­cze­śni po­strze­gali ją jed­nak cał­kiem re­al­nie. „Sklepy na Sa­dy­bie były wszyst­kie otwarte. Nikt nie pod­no­sił cen” – za­pa­mię­tał Ma­ciej Pie­kar­ski, wów­czas uczeń. „Kon­certy od­by­wały się w lo­ka­lach prze­ro­bio­nych na świe­tlice żoł­nier­skie” – opo­wia­dała Hanna Biel­ska-Po­reda, wy­li­cza­jąc trzy po­wstań­cze ka­wiar­nie: na Kru­czej, na Po­znań­skiej i w ki­nie Pal­la­dium, a było ich znacz­nie wię­cej.

„A wtedy w sierp­niu, w na­szej szczę­śli­wej dziel­nicy było wszystko: biało-czer­wone flagi, ga­zeta »Ba­ry­kada Po­wi­śla«, ode­zwy po­roz­kle­jane na mu­rach, ko­mi­tet sa­mo­obrony. Ła­pa­li­śmy au­dy­cje po­wstań­czego ra­dia. Za­chły­sty­wa­li­śmy się wol­no­ścią. Było, po­wta­rzam, wszystko” – tłu­ma­czyła miesz­ka­jąca wów­czas na Po­wi­ślu Kry­styna Ber­wiń­ska, która wkrótce sama otwo­rzyła te­atrzyk lal­kowy. O skali nor­mal­no­ści ów­cze­snego ży­cia wiele mówi choćby to, że uka­zy­wały się co naj­mniej dwa pi­semka dla dzieci i jedno ko­biece, zaś w ki­nie Pal­la­dium można było nie tylko po­słu­chać Mie­czy­sława Fogga, ale też obej­rzeć filmy.

Do czasu. Na Woli czy Ocho­cie, dziel­ni­cach tra­gicz­nie do­tknię­tych wal­kami, nie zdą­żono ni­czego po­dob­nego zor­ga­ni­zo­wać, w po­zo­sta­łych czę­ściach mia­sta ta­kiego nor­mal­nego ży­cia trzy­mano się jed­nak kur­czowo, nie­mal do sa­mego końca. Kiedy upa­dła Sta­rówka i ucie­ki­nie­rzy prze­szli ka­na­łami do Śród­mie­ścia, prze­cie­rali ze zdu­mie­nia oczy, wi­dząc kwiaty na pa­ra­pe­tach, całe bu­dynki i sły­sząc for­te­pia­nowy kon­cert Jana Ekiera na Okól­niku. Kiedy przedarli się na Czer­nia­ków, ich oczom uka­zało się zie­lone, ci­che i spo­kojne mia­sto-ogród, nie­mal senny nad­wi­ślań­ski ku­rort. A jesz­cze więk­sze wra­że­nie ro­bił pod tym wzglę­dem Żo­li­borz. „U nas się mó­wiło, że na Żo­li­bo­rzu to grają w siat­kówkę” – prze­ko­ny­wał szes­na­sto­letni wów­czas An­drzej Bo­ro­wiec z ba­ta­lionu „Zośka”. On aku­rat zwie­dził w cza­sie walk nie­mal każdą dziel­nicę i po la­tach twier­dził z peł­nym prze­ko­na­niem, że były w ów­cze­snej War­sza­wie ta­kie miej­sca, w któ­rych da­łoby się po­wsta­nia nie od­czuć.

Ty­tuł Po­wstań­czej War­szawy dzień po­wsze­dni jest świa­do­mym na­wią­za­niem do kla­sycz­nej po­zy­cji To­ma­sza Sza­roty Oku­po­wa­nej War­szawy dzień po­wsze­dni – do­sko­na­łej w swoim ga­tunku, wie­lo­krot­nie zresztą wzna­wia­nej i wła­ści­wie wciąż obec­nej na rynku. W tej książce nie cho­dziło jed­nak o ko­pio­wa­nie po­my­słu pro­fe­sora czy si­le­nie się na kon­ty­nu­ację jego pracy. Pod wzglę­dem formy książki nie mają ze sobą zu­peł­nie nic wspól­nego, a cele tej były znacz­nie skrom­niej­sze. Po­dob­nie jed­nak jak u pro­fe­sora Sza­roty, cho­dziło o po­ka­za­nie wojny bez wojny. Tego, co działo się na za­ple­czu ba­ry­kad. Tego, jak ży­cie to­czy się mimo wszystko.

A wła­ści­wie to Ży­cie, przez wiel­kie „Ż”, bo mowa tu wcale nie tylko o lu­dziach.

In­tym­ność ba­ry­kad,czyli seks w wal­czą­cym mie­ście

„Cy­ga­nie­wicz” pil­nie ob­ser­wo­wał sy­tu­ację przed ba­ry­kadą, ale tak po praw­dzie ro­bił to tylko jed­nym okiem. Dru­gim mi­mo­wol­nie ze­zo­wał w stronę łącz­niczki, która przy­cup­nęła w po­bliżu w ocze­ki­wa­niu na od­po­wiedź do­star­czo­nego wła­śnie mel­dunku. Tego dnia „Cy­ga­nie­wicz” koń­czył osiem­na­ście lat, więc po­dobne re­ak­cje były zu­peł­nie na­tu­ralne, tym bar­dziej że nie wy­ra­żał się o niej ina­czej niż „to cudo”. Nie wia­domo, kto za­ga­dał pierw­szy, ale już po chwili wy­mie­nili się... pseu­do­ni­mami i wdali w swo­bodną po­ga­wędkę. Na nic się nie uma­wiali, bo trudno się uma­wiać, kiedy w każ­dej chwili może tra­fić cię kula, ale dla obojga było ja­sne, że zna­jo­mość wy­raź­nie do­maga się kon­ty­nu­acji. „Cy­ga­nie­wicz” w każ­dym ra­zie nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. „Gdy ode­szła, pod­ją­łem de­cy­zję – za­no­to­wał – że przy na­stęp­nym spo­tka­niu będę ogo­lony i wy­czysz­czę so­bie buty. Jesz­cze ma­rzę o niej, kiedy na­stę­puje nowy atak Niem­ców na Ka­no­nię. Od­pie­ramy go bez strat”[1].

Nie wiemy, co kon­kret­nie my­ślała „Marta” – taki bo­wiem pseu­do­nim dziew­czyna po­dała „Cy­ga­nie­wi­czowi”. Wkrótce jed­nak oka­zało się, że jej wra­że­nia mu­siały być po­dobne. Kiedy bo­wiem spo­tkali się kilka ty­go­dni póź­niej, wie­dzieli o so­bie już znacz­nie wię­cej, a na swój wi­dok za­re­ago­wali bez zbęd­nych ce­re­gieli. „Na kwa­te­rze do­wódz­twa wpa­dam w przej­ściu pro­sto na Steńkę! Za­sko­cze­nie cał­ko­wite... Nie wiem, jak to się stało, ale Steńka zna­la­zła się na­gle w mo­ich ra­mio­nach i za­sko­czony czuję jej usta na mo­ich. Nasz pierw­szy po­ca­łu­nek! A póź­niej za­że­no­wa­nie, ma­sko­wane ra­do­ścią nie­spo­dzie­wa­nego spo­tka­nia i py­ta­nia, masę py­tań peł­nych tro­ski i głę­bo­kiego uczu­cia, które po­woli prze­nika do na­szej świa­do­mo­ści. – Le­szek! Ży­jesz! Prze­sze­dłeś jed­nak ka­na­łami ze Sta­rówki! A ja my­śla­łam, że tam zo­sta­łeś! O Boże! Je­steś ranny? Co się stało? Gdzie masz przy­dział? Mów, opo­wia­daj! – Roz­kaz, Steńka, ale naj­pierw po­wiedz, skąd wiesz, że mam na imię Lech? O ile mnie pa­mięć nie myli, przed­sta­wi­łem ci się jako »Cy­ga­nie­wicz«, a ty je­steś »Marta«. – A ty skąd wiesz, że mam na imię Steńka? Kto się wy­ga­dał? Ja wiem, jak masz na imię, bo chcia­łam wie­dzieć” – za­pa­mię­tał chło­pak. „Dużo póź­niej było wię­cej po­ca­łun­ków i wię­cej róż­nych sprze­czek, ale na ra­zie sto­imy przy­tu­leni do sie­bie, zu­peł­nie nie­czuli na to, co się do­okoła dzieje” – uzu­peł­niał re­la­cję[2].

Po­cząt­kowo słu­żyli w róż­nych dziel­ni­cach, więc kon­takt był bar­dzo utrud­niony, ale od kiedy na po­czątku wrze­śnia „Cy­ga­nie­wicz” wraz z in­nymi ewa­ku­ował się ka­na­łami do Śród­mie­ścia, stali się już prak­tycz­nie nie­roz­łączni. I bar­dzo nie­roz­sądni, co zresztą nada­wało ich gło­śnemu ro­man­sowi sporo pi­kan­te­rii. Kwa­tera Steńki znaj­do­wała się bo­wiem przy ki­nie Pal­la­dium, na czwar­tym pię­trze, a w cza­sie po­wsta­nia obo­wią­zy­wała pro­sta za­sada: „Im wy­żej, tym bar­dziej nie­bez­piecz­nie”, dla­tego w za­sa­dzie całe ży­cie kon­cen­tro­wało się na par­te­rach lub w piw­ni­cach. Ich mi­ło­sne unie­sie­nia mo­gły zo­stać w każ­dej chwili prze­rwane eks­plo­zją, wa­lą­cym się na ich głowy su­fi­tem czy za­błą­kaną kulą go­łę­bia­rza. Po do­świad­cze­niach ze Sta­rówki „Cy­ga­nie­wicz” do­sko­nale zda­wał so­bie z tego sprawę i po­cząt­kowo pro­te­sto­wał. Ale nie­zbyt długo. „Skoń­czyło się to póź­niej na ostrej wy­mia­nie zdań, tup­nię­ciu nogą i na prze­pro­si­nach, po któ­rych zo­sta­łem na noc na czwar­tym pię­trze” – przy­znał[3].

***

„A wiesz, Mi­ronku, że ja bym mu się od­dała – po­wie­działa do mnie Irena, w za­chwy­cie, przez fi­rankę” – wspo­mi­nał Mi­ron Bia­ło­szew­ski dzień 1 sierp­nia 1944 roku. Mieli wła­śnie iść na za­ję­cia „pod­ziem­nej” po­lo­ni­styki na Świę­to­krzy­ską, ale prze­szko­dziła im w tym na­ra­sta­jąca strze­la­nina. Dla­tego wła­śnie scho­wali się w miesz­ka­niu Ireny i przez okno ob­ser­wo­wali roz­wój wy­pad­ków. Irena po­sta­no­wiła „od­dać się” zu­peł­nie ano­ni­mo­wemu chło­pa­kowi w „nie­miec­kiej ty­gry­sce, w fu­ra­żerce, z opa­ską”. Z od­le­gło­ści trudno było oce­nić, czy jest przy­stojny, a na­wet w ogóle jak wy­gląda. Zu­peł­nie nie­świa­domy nada­rza­ją­cej się gdzieś za fi­ranką oka­zji, po­wsta­niec w po­śpie­chu prze­my­kał się po ulicy. „Sko­czył na nasz śmiet­nik z klapą, z klapy na sto­łek, ze stołka na as­falt” – jak za­pa­mię­tał Bia­ło­szew­ski, po czym znik­nął gdzieś w za­uł­kach Dzi­kiego Za­chodu[4]. Po­grą­żona w ma­rze­niach Irena ugo­to­wała tym­cza­sem klu­ski.

O ile wia­domo, ani w przy­padku Ireny, ani Bia­ło­szew­skiego po­wsta­nie nie wią­zało się z prze­sad­nie bo­ga­tym ży­ciem ero­tycz­nym, ale po pierw­sze – byli cy­wi­lami, po dru­gie zaś – mimo mło­dego wieku byli pod tym wzglę­dem ra­czej w mniej­szo­ści. Nie ma tu żad­nych sta­ty­styk, ale same wspo­mnie­nia po­wstań­ców wiele mó­wią o tym, że ro­manse ro­dziły się od pierw­szych go­dzin walk i za­sad­ni­czo były zja­wi­skiem naj­zu­peł­niej po­wszech­nym. I chłopcy, i dziew­czyny za­sad­ni­czo re­ago­wali do­kład­nie tak jak Irena – w walce, nie­bez­pie­czeń­stwie, ry­zyku utraty ży­cia, a także w eu­fo­rii po od­nie­sio­nych zwy­cię­stwach było po pro­stu coś pod­nie­ca­ją­cego, coś, co w ob­li­czu śmierci pchało lu­dzi do ży­cia peł­nią ży­cia. A na­wią­zy­wa­niu in­tym­nych re­la­cji nie prze­szka­dzało by­naj­mniej po­zna­wa­nie wielu no­wych lu­dzi, cza­sem też po­miesz­ki­wa­nie z nimi na wspól­nych kwa­te­rach. W tym, że po­wsta­nie war­szaw­skie miało rów­nież swój od­cień ero­tyczny, nie ma nie tylko nic gor­szą­cego, ale też po pro­stu nic dziw­nego. Tym bar­dziej że spo­łeczny gor­set – zwłasz­cza w przy­padku ko­biet – był w tam­tych cza­sach znacz­nie bar­dziej ści­śnięty niż dziś. A do po­wsta­nia szło się bez gor­setu.

O roz­bu­dzo­nej po­trze­bie na­wią­zy­wa­nia in­tym­nych re­la­cji wła­śnie tam­tego lata wiele mówi choćby to, że w cza­sie sześć­dzie­się­ciu trzech dni po­wsta­nia zo­stało za­war­tych co naj­mniej dwie­ście pięć­dzie­siąt mał­żeństw, co ozna­cza, że sta­ty­stycz­nie od­by­wały się wów­czas w War­sza­wie bli­sko cztery śluby dzien­nie. W prak­tyce było ich jed­nak zdaje się sporo wię­cej, bo tylko nie­liczni sto­so­wali się w tych kwe­stiach do roz­ka­zów i za­wie­rali związki mał­żeń­skie w spo­sób po­za­re­gu­la­mi­nowy. Ofi­cjal­nie, od 18 sierp­nia, każdy ślub uza­leż­niony był od zgody Sze­fo­stwa Dusz­pa­ster­stwa Ko­mendy Okręgu AK. W rze­czy­wi­sto­ści roz­kaz ten był ra­czej nie­wy­ko­nalny. Przede wszyst­kim prze­do­sta­nie się z pe­ry­fe­ryj­nych dziel­nic do Śród­mie­ścia było zbyt skom­pli­ko­wane, by po­dej­mo­wać ry­zyko w tylko ta­kiej spra­wie. Można było to, rzecz ja­sna, zle­cić ku­rie­rom i ku­rier­kom, któ­rzy kur­so­wali na tych tra­sach re­gu­lar­nie, ale na­ra­ża­nie ich ży­cia wy­łącz­nie z ta­kiego po­wodu by­łoby jed­nak zde­cy­do­wa­nie nie w po­rządku. Dla­tego za­równo sami na­rze­czeni, jak i ka­płani nie przej­mo­wali się w tym wzglę­dzie roz­ka­zami i śluby od­by­wały się cał­kiem spon­ta­nicz­nie.

„Tylko wśród mo­ich ko­le­gów od­były się dwa śluby. [...] Ju­rek przy­szedł do księ­dza i prosi go, aby po­szedł dać ślub. Ksiądz za­sta­na­wia się, bo droga jest nie­bez­pieczna. Ju­rek wy­ciąga pi­sto­let. A ksiądz: – Scho­waj ten pi­sto­let, chło­paku, nie wy­głu­piaj się, prze­cież jak mnie za­bi­jesz, to kto ci da ślub? A Ju­rek, cho­wa­jąc pi­sto­let: – Ja tylko żar­to­wa­łem... A ksiądz: – To nie rób ta­kich głu­pich żar­tów. Gdzie jest twoja na­rze­czona? Po dro­dze zo­ba­czył ich An­tek i woła Ma­ryśkę: – Ma­ryś, chodź, jest ksiądz, chcesz ślubu? [...] Sły­szy to ksiądz: – Chodź, Ma­ryśka, nie bę­dzie­cie żyli w grze­chu »na ko­cią łapę«. I tak od­były się dwa śluby” – opo­wia­dał Ja­nusz Ostrow­ski z żo­li­bor­skiego zgru­po­wa­nia „Ży­rafa”[5].

Inna Ma­ryśka – Ma­ria Pie­chotka – miała wtedy dwa­dzie­ścia cztery lata, no­siła jesz­cze pa­nień­skie na­zwi­sko Hub­ner, ale czę­ściej uży­wała pseu­do­nimu „Ma­rianna”. Z ko­niecz­no­ści była łącz­niczką, za­sad­ni­czo jed­nak my­ślała o ar­chi­tek­tu­rze, którą zresztą w pod­zie­miu stu­dio­wała. W jej przy­padku były to, na­wia­sem mó­wiąc, stu­dia po­dwój­nie eks­tre­malne – raz, że dzia­ła­jący w pod­zie­miu wy­dział ar­chi­tek­tury był z na­tury rze­czy nie­le­galny, dwa – „Ma­rianna” do­jeż­dżała na za­ję­cia z Kra­kowa, a taka po­dróż za­wsze wią­zała się z ry­zy­kiem aresz­to­wa­nia. „Stu­dia te wy­ma­gały na­prawdę wiel­kiego wy­siłku i po­cią­gały za sobą ogromne ry­zyko, za­równo ze strony stu­diu­ją­cych, jak i pro­fe­so­rów. Moja trud­ność po­le­gała na ko­niecz­no­ści na­uki i od­ra­bia­nia ćwi­czeń po ośmiu go­dzi­nach pracy za­rob­ko­wej, co dla or­ga­ni­zmu nie­do­ży­wio­nego, prze­mę­czo­nego i pod­le­ga­ją­cego cią­głemu stre­sowi nie było wcale ła­twe, tym bar­dziej że wa­runki lo­ka­lowe nie były ko­rzystne. Trud­no­ści te po­głę­biała ko­niecz­ność do­jeż­dża­nia no­cami, po­nad wszelką miarę prze­peł­nio­nymi po­cią­gami, przy sta­łym nie­bez­pie­czeń­stwie ła­pa­nek i wy­wo­że­nia do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych albo na ro­boty do Nie­miec” – wspo­mi­nała.

O tym, że ry­zyko ta­kie było wię­cej niż re­alne, prze­ko­nała się zresztą na wła­snej skó­rze, gdzieś w oko­li­cach Ra­dom­ska.

„Na­gle po­ciąg się za­trzy­muje. Wrzask: Raus! Es­es­mani, tłu­kąc lu­dzi kol­bami po gło­wach, wy­rzu­cają wszyst­kich z wa­go­nów. Ra­dom­sko. Ła­panka! Wszy­scy w ciem­no­ściach i w strasz­li­wym zde­ner­wo­wa­niu szu­kają swo­ich rze­czy i po­pę­dzani kol­bami wy­ska­kują na pe­ron, obok któ­rego stoją już budy do ła­do­wa­nia po­ła­pa­nych. Z tru­dem w tym za­mie­sza­niu od­na­la­złam buty, wło­ży­łam je na nogi i wy­sia­dłam wraz z in­nymi na pe­ron. Ogar­nęła mnie zu­peł­nie nie­ocze­ki­wana de­ter­mi­na­cja. Prze­cież ja je­stem na ju­tro umó­wiona na eg­za­min! Mu­szę do­je­chać do War­szawy! Sama nie wiem, skąd mi się wzięło w tym mo­men­cie tyle od­wagi, czy ra­czej tu­petu, że po­de­szłam do sto­ją­cego na pe­ro­nie ofi­cera i pew­nym sie­bie gło­sem, naj­lep­szą niem­czy­zną, na jaką było mnie stać, za­żą­da­łam wska­za­nia szefa ak­cji. To był wła­śnie on. Zdu­miony tym, że ktoś śmiał się do niego zwró­cić, za­py­tał, czego so­bie ży­czę. – Jadę do War­szawy służ­bowo w bar­dzo waż­nych dla ce­lów wo­jen­nych spra­wach i bez­względ­nie mu­szę być ju­tro rano w War­sza­wie – za­czę­łam mu wy­ma­chi­wać przed no­sem do­ku­men­tami firmy Dwo­ra­kow­skiego z pie­czątką Ost­bahn. Mu­siało go za­tkać, bo bez słowa, nie­wy­raź­nym ru­chem ręki wska­zał mi na po­ciąg, obok któ­rego sta­li­śmy. To mi wy­star­czyło, żeby wsko­czyć do wa­gonu, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi. W tym mo­men­cie po­ciąg ru­szył” – opo­wia­dała[6].

Nic dziw­nego, że dość ła­two dała się na­mó­wić na prze­pro­wadzkę do War­szawy chło­pa­kowi, któ­rego po­znała cał­kiem nie­dawno, ale z któ­rym bły­ska­wicz­nie po­łą­czyła ją fa­scy­na­cja za­równo ar­chi­tek­turą, jak i sobą na­wza­jem. Był nieco star­szy i na kon­spi­ra­cyj­nym wy­dziale ar­chi­tek­tury spra­wo­wał funk­cje asy­stenta pro­fe­sora Jana Za­chwa­to­wi­cza. „Pod­stawą na­ucza­nia na wy­dziale były wy­kład i ko­rekta pro­fe­sor­ska. Mię­dzy na­ucza­ją­cymi i uczą­cymi się po­wstał nie­spo­ty­kany przed­tem ani po woj­nie kon­takt, nie było po­śred­nic­twa asy­sten­tów i for­ma­li­zo­wa­nia” – wspo­mi­nał Ka­zi­mierz Pie­chotka[7]. I to wła­śnie uła­twiło im na­wią­za­nie zna­jo­mo­ści.

Z wi­dze­nia ko­ja­rzyli się wcze­śniej, ale po raz pierw­szy mieli oka­zję roz­ma­wiać, gdy Za­chwa­to­wicz ka­zał Ma­rii zgło­sić się do Pie­chotki w spra­wie ja­kiejś pracy na stu­diach. „Te­raz nie od razu go po­zna­łam, tak bar­dzo był zmie­niony i wy­mi­ze­ro­wany. Do­wie­dzia­łam się, że w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy stra­cił oboje ro­dzi­ców. Po wy­zna­cze­niu te­matu po­wie­dział, że bę­dzie w nie­dłu­gim cza­sie je­chał do Szczaw­nicy w spra­wach ro­dzin­nych, a w dro­dze po­wrot­nej może wy­siąść w Kra­ko­wie i zro­bić mi ko­rektę, że­bym nie mu­siała spe­cjal­nie po to jeź­dzić do War­szawy” – wspo­mi­nała[8].

Kiedy przy­je­chał, nie ogra­ni­czył się jed­nak do ko­rekt ar­chi­tek­to­nicz­nych. Wspól­nie do­ko­nali ko­rekty swo­jej zna­jo­mo­ści. Go­dzi­nami spa­ce­ro­wali po Kra­ko­wie, roz­ma­wiali i po­woli za­ko­chi­wali się w so­bie. Pod­czas ko­lej­nej wi­zyty na­mó­wił ją do prze­pro­wadzki do War­szawy. „Przy­je­chał do Kra­kowa w końcu lipca – wspo­mi­nała. – Po­je­cha­li­śmy ra­zem do Tar­nowa do mo­ich ro­dzi­ców, gdzie ich prze­ko­nał, że bol­sze­wicy nad­cho­dzą, że bar­dzo nie­bez­piecz­nie bę­dzie, bo bę­dzie front, i że naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem w ta­kich przy­pad­kach jest wiel­kie mia­sto, ta­kie jak War­szawa. Wo­bec tego spa­ko­wa­li­śmy wszyst­kie rze­czy i 26 lipca 1944 roku zna­la­złam się w War­sza­wie”.

Na co dzień „Ma­rianna” sy­piała pod biur­kiem pro­fe­sora Za­chwa­to­wi­cza na wy­dziale ar­chi­tek­tury, a w ta­kim miej­scu wszelka in­tym­ność była ra­czej wy­klu­czona. I może wła­śnie z tego po­wodu, 30 sierp­nia 1944 roku, po­sta­no­wili się po­brać z Krzysz­to­fem. „Mąż (mój) póź­niej­szy wy­szedł z tych ka­na­łów – wspo­mi­nała. – Po­ja­wił się na Bar­to­sie­wi­cza w mun­du­rze es­es­mań­skim, zna­czy w pan­terce. Po­wie­dział: »Słu­chaj, to jest je­dyny mo­ment, że­by­śmy się po­brali, bo ja mam na­resz­cie całe spodnie«. Bo przed­tem mu się to ra­czej nie zda­rzało. Mnie po­wsta­nie za­stało w ja­kiejś su­kience, która już po kilku dniach była dość brudna, więc po­sta­no­wi­łam ją wy­prać. Wy­pra­łam, po­wie­si­łam na sznurku. W mię­dzy­cza­sie są­siadka, pani zresztą zu­peł­nie mi nie­znana, po­ży­czyła mi swoją su­kienkę, że­bym miała na zmianę. Moja spa­liła się ra­zem z całą ka­mie­nicą i zo­sta­łam w tej cu­dzej su­kience. W niej cho­dzi­łam już, jako je­dy­nym stroju, aż do końca po­wsta­nia. To była moja suk­nia ślubna. Po­nie­waż san­dałki mi się oczy­wi­ście roz­le­ciały, to po­ży­czyła mi buty na­sza wspólna ko­le­żanka, która miała roz­miar o cztery więk­szy od mo­jego. Wo­bec tego buty były, po­wiedzmy so­bie, luźne”[9].

Wbrew po­zo­rom szcze­góły odzie­żowe miały tego dnia spore zna­cze­nie. Ślub pań­stwa Pie­chot­ków od­był się bo­wiem w ka­plicy przy ulicy Mo­niuszki 3a – w tym mo­men­cie już czę­ściowo zbu­rzo­nej, więc za­równo oni, jak i go­ście mu­sieli do środka wdra­py­wać się przez okno, a drogę przed oł­tarz po­ko­ny­wać po odłam­kach szkła i gruzu. Kiedy jed­nak po­ko­nali tę trasę i ksiądz do­peł­nił ce­re­mo­nii, reszta po­to­czyła się już bez prze­szkód i za­sad­ni­czo szczę­śli­wie. Młoda para spę­dziła ze sobą ko­lej­nych sześć­dzie­siąt sześć lat. Po woj­nie stwo­rzyli spółkę ar­chi­tek­to­niczną ma­jącą na kon­cie mię­dzy in­nymi bu­dowę spo­rego ka­wałka Bie­lan – dziel­nicy, z którą zwią­zali się do śmierci. „Miała nie­zwy­kłą ener­gię. My­ślę, że była na­prawdę szczę­śliwa” – mówi Anna Brze­ziń­ska-Czer­ska, są­siadka, która po­znała pa­nią Ma­rię pod ko­niec jej ży­cia. Ale nie tylko Bie­lany wiele za­wdzię­czają im obojgu. To oni wspól­nie z pro­fe­so­rem Za­chwa­to­wi­czem opra­co­wali pro­jekt od­bu­dowy ka­te­dry św. Jana na Sta­rówce, a także pro­wa­dzili pio­nier­skie ba­da­nia za­byt­ko­wych sy­na­gog. Pani Ma­ria prze­żyła sto lat, z czego ostat­nich dzie­sięć jako wdowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] L. Hałko, Ko­twica her­bem twym wy­bra­nym, War­szawa 1999, s. 75. Cy­taty, które zna­la­zły się w książce, pod­dano nie­wiel­kiej ko­rek­cie (po­pra­wione prze­cinki, roz­wi­nię­cie nie­któ­rych skró­tów – przyp. red.).
[2] Ibi­dem, s. 119.
[3] Ibi­dem, s. 122.
[4] M. Bia­ło­szew­ski, Pa­mięt­nik z po­wsta­nia war­szaw­skiego, War­szawa 2014, s. 7. Dzi­kim Za­cho­dem na­zy­wano te­reny Za­chod­niego Śród­mie­ścia – ulic: Pań­skiej, Twar­dej, Srebr­nej, Chłod­nej itd. Tam na­wet bez po­wsta­nia bar­dzo czę­sto się­gano po broń i ro­biono to za­zwy­czaj z dużą wprawą.
[5] J. Ku­le­sza, Ży­rafa prze­ciwko Pan­te­rom, War­szawa 2010, s. 118–119.
[6] M. i K. Pie­chot­ko­wie, Wspo­mnie­nia ar­chi­tek­tów, red. K. Ma­doń-Mit­zner, War­szawa 2021, s. 68.
[7] Ibi­dem, s. 102.
[8] Ibi­dem, s. 115.
[9] Por. https://www.re­dis­bad.pl/pl/n/Po­wsta­nie-War­szaw­skie-pra­gnie­nie-mi­lo­sci-po­srod-cie­nia-apo­ka­lipsy/23 [do­stęp: 15.03.2024].