55,24 zł
Opowieść Cezarego Chlebowskiego o Janie Piwniku „Ponurym” (1912–1944) i jego żołnierzach, oparta na dokumentach oraz relacjach uczestników walk II wojny światowej.
„Ponury” to postać legendarna – cichociemny, dowódca II odcinka „Wachlarza” i akcji odbicia więźniów z niemieckiego więzienia w Pińsku, potem dowódca sił partyzanckich Armii Krajowej w rejonie Gór Świętokrzyskich oraz szef Kedywu okręgu radomsko-kieleckiego AK, a w 1944 r. dowódca oddziału wchodzącego w skład Nadniemeńskiego Zgrupowania Partyzanckiego AK, kawaler Orderu Virtuti Militari. Autor książki opisał jego szlak bojowy: od lądowania na spadochronie pod Łyszkowicami w pobliżu Skierniewic w nocy z 7 na 8 listopada 1941 r. aż po bohaterską śmierć poniesioną w ataku na niemieckie bunkry pod Jewłaszami na Nowogródczyźnie 16 czerwca 1944. Tytuł książki to ostatnie słowa „Ponurego” – prośba skierowana do jego podkomendnych, współtowarzyszy walki.
W obecnej edycji książki Cezarego Chlebowskiego, której poprzednie wydania – uzupełniane, korygowane i rozszerzane – spotykały się z ogromnym zainteresowaniem czytelników, opublikowano przedmowę napisaną przez dra Marka Jedynaka, poświęconą problematyce badań nad życiorysami kadry oficerskiej AK. Zamieszczono też obszerny aneks, zawierający kompletną listę oficerów i żołnierzy Zgrupowań Partyzanckich AK „Ponury” – z informacjami zaktualizowanymi w tym wydaniu według stanu wiedzy na 31 maja 2021 roku. Tom zawiera również dwie mapki, ukazujące tereny działań „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich oraz na Nowogródczyźnie, a ponadto 36 archiwalnych ilustracji oraz indeks osób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 733
W dorobku literackim dra Cezarego Chlebowskiego znajduje się siedemnaście książek oraz ponad dwa tysiące reportaży i artykułów publicystycznych, z których znaczna większość opisuje dzieje Polskiego Państwa Podziemnego. Pomimo tak bogatej twórczości Cezary Chlebowski funkcjonuje w świadomości społecznej przede wszystkim jako autor reportażu historycznego Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie.
Dlaczego właśnie to opracowanie cieszy się do dziś taką popularnością? Pod względem formalnym stanowi ono klasyczny przykład reportażu, czyli twórczości z pogranicza publicystyki, literatury faktu i literatury pięknej. Rzeczywiste zdarzenia z lat drugiej wojny światowej zostały przedstawione w sposób bardzo ekspresyjny. Autor łączy rzetelne podejście historyka z dużym zaangażowaniem emocjonalnym oraz subiektywizmem ocen, znajdującym niekiedy wyraz w wysuwanych sugestiach bądź niedopowiedzeniach.
W pracy dominuje narracja odwołująca się do tradycji harcerskiej gawędy (wszak autor sam był zaangażowanym harcerzem). Niezwykle wartka i epicko rozbudowana treść, opisująca autentyczne zdarzenia, została urozmaicona trafnie wkomponowanymi fabularyzowanymi dialogami. W wielu momentach reportaż utrzymano w czasie teraźniejszym, dzięki czemu narracja nabrała tempa, a czytelnik może odnieść wrażenie, że jest obserwatorem relacjonowanych wypadków. Autor wprowadził do książki kilkaset historycznych postaci, często obszernie je charakteryzując. Liczne wątki, zwroty akcji i kolejne osoby pojawiające się w pracy stanowią jednak wyłącznie tło dla wyraźnie zarysowanych losów głównego bohatera – Jana Piwnika, który aktywnie brał udział w najważniejszych opisywanych wydarzeniach.
Z perspektywy reportażu historycznego nie byłoby nic zaskakującego w tak szerokim przedstawieniu zarówno uniwersum, jak i głównej postaci. W tym przypadku jednak bardzo ważne jest to, kim był ów główny bohater. Pułkownik1 Jan Piwnik „Donat”, „Ponury” to oficer przedwojennej Policji Państwowej, uczestnik polskiej wojny obronnej we wrześniu 1939 roku, potem oficer Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemny – skoczek spadochronowy zrzucony w 1941 roku do okupowanej Polski, a później kolejno: kierownik odcinka wydzielonej organizacji dywersyjnej „Wachlarz” oraz dowódca oddziałów partyzanckich Kedywu w Górach Świętokrzyskich i na Ziemi Nowogródzkiej w szeregach Armii Krajowej. To przede wszystkim oficer Polskiego Państwa Podziemnego, będącego podczas drugiej wojny światowej konspiracyjną emanacją Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie.
Już w drugiej połowie lat czterdziestych XX wieku Jan Piwnik był postacią szeroko identyfikowaną z Armią Krajową. Za sprawą Janiny Broniewskiej jego imię obciążyła jednak negatywna opinia. W książce Z notatnika korespondenta wojennego pisarka przedstawiła cichociemnego jako winnego mordu członków Polskiej Partii Robotniczej w Pardołowie na Kielecczyźnie (19 stycznia 1944 roku)2. Tego typu działania – wymierzone przeciwko wielu żołnierzom AK – miały utrwalać jednostronny i zideologizowany obraz historii.
Za namową m.in. Bronisława Sianoszka „Bronka”, żołnierza drużyny ochronnej „Ponurego”, Cezary Chlebowski zdecydował się walczyć z fałszywymi oskarżeniami rzucanymi przez Broniewską. W połowie lat sześćdziesiątych zaczął gromadzić materiały do cyklu artykułów3. Pierwszym efektem publikacji prasowych był szeroki odzew społeczeństwa, w tym także uczestników opisywanych zmagań, a z kolei w dużym stopniu dzięki temu zainteresowaniu doszło w 1968 roku do ukazania się, już w formie książki, reportażu historycznego Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Sam autor nie służył pod rozkazami „Ponurego” (choć niektórzy czytelnicy po lekturze tak nawet uważali), aczkolwiek w 1944 roku, jako zaprzysiężony członek AK, zajmował się m.in. kolportażem podziemnej prasy. Stał się jednak najważniejszym twórcą i piewcą trwającej do dzisiaj legendy.
Doktor Chlebowski wielokrotnie zaznaczał, że jego książka, która szybko zdobyła szeroki rozgłos, nie rościła sobie prawa do miana monografii czy naukowej biografii. Miała stać się – i takie było od początku założenie autora – zbeletryzowanym przedstawieniem wydarzeń z okresu drugiej wojny światowej. W ten sposób Chlebowski mógł nie tylko poradzić sobie z panującą wówczas cenzurą, ale także wyjaśnić ewentualne braki czy nieścisłości w przekazie historycznym (o tym, jak wiele poruszonych w książce problemów należało uzupełnić, najlepiej świadczy różnica objętości między pierwszym a trzecim wydaniem – z 1968 i 1981 roku). Był to bowiem czas, kiedy jeszcze nie wszyscy AK-owcy chcieli otwarcie mówić o latach konspiracji. Obawiali się represji za przynależność do AK, podobnych do tych z okresu stalinowskiego, kiedy to komunistyczne więzienia pełne były żołnierzy Polski Podziemnej. W Polsce w latach 1945–1956 wszelkie literackie próby opisu wydarzeń z okresu drugiej wojny światowej w szeregach AK mogły wiązać się z aresztowaniami, prześladowaniami, długotrwałym więzieniem, a nawet utratą życia.
Sytuacja uległa częściowej zmianie dopiero po wydarzeniach Października 1956 roku. Mała stabilizacja w okresie rządów Władysława Gomułki, a także trwające procesy rehabilitacji AK-owców pozwoliły wielu weteranom podjąć próby spisania wspomnień. Efekty tych prac mogły się jednak uwidocznić dopiero w kolejnej dekadzie. Polityka władz PRL wobec kombatantów uległa bowiem zmianie w roku 1964, gdy prezesem Zarządu Głównego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację został gen. dyw. Mieczysław Moczar „Mietek”, ówczesny minister spraw wewnętrznych. Podczas jego prezesury ZBoWiD położył nacisk na działania propagandowe, których celem było przeorientowanie świadomości Polaków. Przejawiało się to chociażby w lansowaniu mitu o jedności ruchu oporu w walce z okupantem niemieckim4.
Pozorna współpraca weteranów różnych organizacji konspiracyjnych (a także funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz żołnierzy „ludowego” Wojska Polskiego!) nie przeszkadzała władzom ZBoWiD w jednoczesnym prowadzeniu zakrojonej na szeroką skalę działalności wydawniczej o wybitnie propagandowym charakterze, w której położono nacisk na zwiększenie liczby publikacji dotyczących udziału Gwardii Ludowej i Armii Ludowej w drugiej wojnie światowej. Zintensyfikowanie prac wydawniczych spowodowało jednak, że do druku skierowano także pewną liczbę stonowanych i możliwych do zaakceptowania przez cenzurę wspomnień oraz opracowań związanych z Armią Krajową i Batalionami Chłopskimi5.
W ponad dwadzieścia lat po zakończeniu wojny do tego typu przedsięwzięć garnęli się potencjalni autorzy, chociaż z każdym rokiem ich grono stawało się coraz mniejsze. Zacierała się również pamięć o czasie spędzonym na walce z niemieckim okupantem. Z dużym natężeniem zaczęły powstawać wspomnienia, pamiętniki, relacje, opisy bitew, potyczek i akcji. Ich celem było upamiętnianie historii Armii Krajowej, dotąd przekłamywanej lub przemilczanej. Na rynku wydawniczym, niejako przy okazji, pojawiła się twórczość pisana wcześniej „do szuflady”. Stopniowo ukazywały się wspomnienia szeregowych, podoficerów i niższych oficerów. W drugiej kolejności wydawano także opracowania o charakterze monograficznym6.
Wszystko jednak, co ukazało się drukiem, zostało naznaczone piętnem cenzury i w większym bądź mniejszym stopniu zniekształcone przez komunistyczną propagandę. Wprowadzane zmiany miały na celu podtrzymanie fasadowego mitu założycielskiego Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Najważniejszym zadaniem było ukazanie przewodniej roli Polskiej Partii Robotniczej (a wraz z nią Gwardii Ludowej i Armii Ludowej) w walce z niemieckim okupantem (o drugim – sowieckim – bezwzględnie i konsekwentnie milczano). Często tam, gdzie nie dało się ingerować bezpośrednio w treść, prace o Armii Krajowej poprzedzano ideologicznym wstępem, a ich napisanie powierzano sprawdzonym i „oddanym sprawie socjalizmu” naukowcom o komunistycznym rodowodzie. Tak było również z pierwszym wydaniem Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie oraz z inną książką Cezarego Chlebowskiego, Cztery z tysiąca. Do obu dodano przedmowy Bogdana Hillebrandta, wówczas jednego z najważniejszych badaczy i gloryfikatorów historii GL i AL7.
Zakulisowe działania Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, a również Służby Bezpieczeństwa, miały nierzadko wpływ na całokształt publikacji. Autor reportażu o „Ponurym” przez kilkanaście lat znajdował się pod ścisłą kontrolą organów bezpieczeństwa państwa. W wyniku działań operacyjnych prowadzonych przez funkcjonariuszy Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z kolejnej książki Cezarego Chlebowskiego, Gdy las był domem, usunięto w trakcie prac w redakcji rozdziały: Opowiadania tragiczne w Szczuczynie, Rewanż w Sucharach oraz Sąd polowy albo Virtuti. Ponadto zdecydowano, że książka opatrzona zostanie przedmową dyrektora wydawnictwa i jednocześnie doktora nauk politycznych Tadeusza Jaskuły, „który naświetlił w sposób właściwy [dla komunistów – przyp. M.J.] z punktu widzenia politycznego «Akcję Wachlarz»”8. Ostatecznie pracę poprzedzono niesygnowanym imiennie wstępem Od wydawcy9.
Twórczość Cezarego Chlebowskiego dotykał ten sam problem, co innych autorów literatury wojennej, ale autor wykorzystał właściwy moment. Od chwili pojawienia się w księgarniach Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie zbierał dobre recenzje, co tylko potęgowało zainteresowanie jego twórczością. Pierwotny nakład wyniósł niewyobrażalną dzisiaj liczbę dziesięciu tysięcy egzemplarzy, a tom początkowo był niemal nieosiągalny. Także wznowienie z 1969 roku szybko zniknęło z magazynów. Jak przystało na kraj wszelkich niedoborów, również – o, ironio losu! – historia o „Ponurym” stała się towarem niedostępnym, reglamentowanym i sprzedawanym niekiedy wyłącznie na podstawie kuponów, rozprowadzanych przez wydawcę i autora. Niewątpliwie było to związane z dużym społecznym zapotrzebowaniem na książki rzetelnie przedstawiające zmagania Armii Krajowej.
W perspektywie kilkunastu – a nawet kilkudziesięciu – lat sukces wydawniczy Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie nie zmienił sytuacji w polskiej biografistyce wojennej. Owszem, doceniono w pewnym stopniu wysiłek Armii Krajowej jako organizacji. Ale nie postąpiono podobnie wobec jej dowódców. Komunistyczna propaganda zrzuciła na nich cały ciężar win za przygotowanie i realizację w czasie drugiej wojny światowej politycznej i wojskowej koncepcji walki o niepodległość Polski we współpracy z „sanacyjnym i zaleszczykowskim ośrodkiem londyńskim”. Odzwierciedleniem blokady informacji dotyczących żołnierzy i oficerów AK stał się brak poświęconych im biografii na półkach księgarskich.
Z biegiem lat ukazywały się coraz odważniejsze tytuły, których tematem były dzieje Polski Walczącej – ale ani przed pierwszym wydaniem Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, ani po nim nie opublikowano żadnej biografii oficera Armii Krajowej! Prace naukowe o pojedynczych bohaterach nie miały racji bytu w narracji historycznej, w pełni kontrolowanej przez komunistyczną propagandę i cenzurę. W polskiej historiografii doby PRL biografistyka – nie tylko ta, która dotyczyła drugiej wojny światowej – była przez kilkadziesiąt lat spychana na dalszy plan. Władze Polski „ludowej” nie dopuszczały do druku książek poruszających drażliwą dla nich problematykę najnowszej historii Polski. W tej sytuacji zbeletryzowana biografia Jana Piwnika stanowiła prawdziwy wyjątek10.
Na kolejne prace z zakresu biografistyki przyszło poczekać ponad dwadzieścia lat. Przełom nastąpił dopiero po roku 1989 i upadku PRL. Drukiem ukazały się wówczas pierwsze publikacje prezentujące losy wyższych dowódców Armii Krajowej, m.in. gen. bryg. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, szefa Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK11, oraz gen. bryg. Jana Mazurkiewicza „Radosława”, dowódcy Zgrupowania AK „Radosław”12.
Intensyfikacja badań nad indywidualnymi postawami członków Polskiego Państwa Podziemnego nastąpiła dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku. Związane to było m.in. z udostępnieniem materiałów wytworzonych przez służby specjalne PRL szerokiemu gronu naukowców. Rezultatem ich wysiłków stały się prace zarówno o charakterze ogólnopolskim, jak i regionalnym13.
Jak bardzo są do dziś zapóźnione badania nad życiorysami uczestników drugiej wojny światowej może świadczyć znikoma liczba prac, które ukazały się drukiem. Tylko nieliczni oficerowie AK doczekali się zwartych opracowań na swój temat, obszerniejszych niż przyczynkarskie artykuły popularnonaukowe bądź hasła w wydawnictwach słownikowych czy encyklopedycznych14. Najlepszym przykładem dla zobrazowania tej sytuacji mogą być sylwetki spadochroniarzy AK. Książki powstały zaledwie o kilkunastu spośród 316 cichociemnych i 28 cywilnych kurierów do Delegatury Rządu na Kraj. Swoje biografie mają m.in.: gen. bryg. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”15, gen. bryg. Elżbieta Zawacka „Zo”16, płk Marian Gołębiewski „Ster”17, płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Makary”18, mjr Adam Boryczka „Adam”, „Brona”19, mjr Eugeniusz Gedymin Kaszyński „Nurt”20, mjr Bolesław Kontrym „Żmudzin”21, mjr Wacław Kopisto „Kra”22, mjr Adolf Pilch „Góra”, „Dolina”23, kpt. Michał Fijałka „Sokół”24, ppor. Stefan Jasieński „Urban”25 oraz ppor. Waldemar Szwiec „Robot”26.
Należy zaznaczyć, że ogólna liczba oficerów czynnych w szeregach Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej wynosiła od 3733 (w połowie 1940 roku) do 10 756 (na przełomie 1943 i 1944). W Okręgu Radomsko-Kieleckim ZWZ-AK, na którego terenie służył por. Jan Piwnik „Ponury”, wahała się ona odpowiednio od 713 do 808 (uwzględniając straty osobowe oraz zmiany przydziału)27. Z tak dużymi liczbami trzeba zestawić listę biografii przedstawicieli kadry dowódczej ze wspomnianego okręgu. W kategorii opracowań popularnonaukowych i naukowych ukazały się dotychczas prace poświęcone tylko pięciu oficerom, co stanowi zaledwie 0,6 procent liczby oficerów w okręgu! Poza wspomnianymi powyżej cichociemnymi – mjrem Eugeniuszem Kaszyńskim „Nurtem” i ppor. Waldemarem Szwiecem „Robotem”, swoje biografie mają: gen. bryg. Antoni Heda-Szary „Szary”28 oraz mjr Mieczysław Tarchalski „Marcin”29.
Krótką listę dopełnia „Ponury”, któremu poświęcono dwie biografie30. Pomimo upływu ponad siedemdziesięciu lat od zakończenia drugiej wojny światowej nie przemija fascynacja tą postacią. Dzieje oddziałów partyzanckich, którymi dowodził, wciąż pasjonują kolejne, coraz młodsze pokolenia. Przekłada się to oczywiście na pojawianie się licznych publikacji książkowych31 oraz setek artykułów naukowych i popularnonaukowych, a nawet na istnienie i aktywność portali internetowych związanych z sylwetką cichociemnego.
I chociaż od kilku lat nie ma wśród nas Cezarego Chlebowskiego, to na temat Jana Piwnika i jego żołnierzy powstają wciąż nowe i uzupełniające stan wiedzy opracowania. Z Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie nie mogą się one jednak w żaden sposób równać. Piszę te słowa również z własnego doświadczenia. Z takim dziełem niełatwo stawać w szranki. Podczas wykładów o partyzantach AK z Wykusu przekonywałem się wielokrotnie, że słuchaczom kojarzy się z „Ponurym” tylko ta jedna jedyna książka. Każda nowa publikacja odnosząca się do postaci Jana Piwnika jest przez wszystkich z nią porównywana, co potwierdza fakt, jak mocno praca Cezarego Chlebowskiego zakorzeniła się w świadomości osób zainteresowanych. Nie jest to zatem zwyczajna książka. To zapis żołnierskiej legendy z czasów drugiej wojny światowej. Zapis, który powstał w trudnym okresie Polski „ludowej”. Ten reportaż historyczny, a dokładniej ujmując – zbeletryzowana biografia cichociemnego – to dzisiaj nie tylko lektura obowiązkowa dla miłośników historii Armii Krajowej. Biorąc pod uwagę okoliczności jej powstania, można pokusić się o wcale nie górnolotne stwierdzenie, że to pomnik historii literatury polskiej XX wieku.
Cieszy zatem, że nakładem Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” ukazuje się wznowienie najważniejszej pracy cenionego autora. Dla wymagających pasjonatów tematyki partyzanckiej ważne będą naniesione poprawki, uzupełnienia i przypisy z odredakcyjnymi komentarzami. Nie o wszystkim przecież można było pisać do roku 1989, a i wiele kwestii nie zostało wówczas jeszcze wyjaśnionych. Udało się także odnaleźć dokumenty, dzięki którym zostały zidentyfikowane niemal wszystkie postaci, ukryte przez autora w poprzednich wydaniach pod kryptonimami lub zmienionymi nazwiskami. Ponadto do książki dodany został aneks przedstawiający stan osobowy Zgrupowań Partyzanckich AK „Ponury”. Zestawienie takie ukazało się dotychczas w wydaniach Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie z 1985 i 1988 roku. Obecnie zostało przejrzane i uzupełnione o informacje aktualne w chwili złożenia książki do druku. Tak przygotowany materiał z pewnością zaciekawi nie tylko miłośników historii, ale i rodziny weteranów AK, które coraz częściej poszukują swoich korzeni.
Nowe wydanie książki Cezarego Chlebowskiego Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie jest nie tylko upamiętnieniem autora. Przede wszystkim należy je traktować jako wciąż aktualny głos w dyskusji nad dziejami Polskiego Państwa Podziemnego. Głos, który swoją nieprzemijającą świeżością zachwyca nie tylko amatorów, ale i profesjonalnych badaczy drugiej wojny światowej. Nie mam wątpliwości, że w dalszym ciągu będzie to ważna i interesująca pozycja na półkach domowych bibliotek.
Kielce, listopad 2016 r.
Marek Jedynak
Część pierwsza
Jesienią 1941 roku pomiędzy nadbużańską granicą ówczesnego Generalnego Gubernatorstwa a linią frontu wschodniego znalazły się ziemie wielkością kilkakrotnie przekraczające powierzchnię Polski. Było to w mniejszym lub większym tego słowa znaczeniu zaplecze niemieckiego frontu. Obejmowało terytorium z zachodu na wschód od Brześcia aż po przedpola Moskwy, a z północy na południe od jeziora Ładoga do Krymu.
W drugiej połowie 1941 roku był to teren pustynny, zrujnowany, martwy. Dopiero w jakiś czas potem – na wiosnę i w lecie 1942 roku – spadochroniarze radzieccy zaczęli tworzyć na tym olbrzymim obszarze partyzancką siłę zbrojną, w skład której weszli żołnierze z okrążonych w czasie działań 1941 roku jednostek, uciekinierzy z obozów jenieckich oraz ludzie opuszczający masowo swoje siedziby w trosce o własną głowę.
Jeszcze przed niemieckim uderzeniem na ZSRR w kołach Związku Walki Zbrojnej powstała koncepcja powołania do życia, w przewidywaniu takiego starcia, organizacji dywersyjnej działającej na zapleczu armii niemieckiej, na wschód od przedwojennych granic Polski.
Przewidywano, że w początkowym okresie konfliktu Wehrmacht dotrze co najmniej za rzeki Dźwinę i Dniepr. Zadaniem nowej organizacji dywersyjnej miało być umieszczenie w sąsiedztwie dwudziestu dwu głównych mostów kolejowych i drogowych, przerzuconych przez obie te rzeki, patroli dywersyjnych, które – na razie zakonspirowane i ukryte – oczekiwałyby wybuchu na ziemiach polskich ogólnonarodowego powstania. Wtedy, na sygnał z kraju, miały jednocześnie wysadzić wszystkie mosty, a następnie stać się zalążkiem oddziałów partyzanckich, które uniemożliwiałyby ich odbudowę.
Akcja ta, zwana „Osłoną”, miała na celu rzeczywistą osłonę powstania narodowego przed przerzucanymi w pośpiechu dywizjami frontowymi, którymi zapewne Niemcy chcieliby stłumić polskie działania zbrojne. Pośrednim zadaniem miało być także doprowadzenie do zasadniczych rozstrzygnięć militarnych na ziemiach radzieckich.
Stanowisko kierownictwa konspiracji, nacechowane początkowo rezerwą wobec tych planów, uległo radykalnej zmianie po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, a po sforsowaniu przez niemieckie dywizje Dźwiny (26 czerwca 1941 roku) i Dniepru (8 lipca 1941 roku) stało się wręcz przychylne.
Wtedy to, na tajnej naradzie z udziałem gen. „Grota” – Stefana Roweckiego, płka „Grzegorza” – Tadeusza Pełczyńskiego oraz projektodawców nowej organizacji: mjra „Damiana” – Jana Włodarkiewicza (dowódcy niedawno podporządkowanej ZWZ Tajnej Armii Polskiej) i mjra „Brochwicza” – Remigiusza Grocholskiego (dowódcy organizacji „Brochwicz”), podjęto decyzje powołujące do życia „Wachlarz”, zwany także „Akcją W”.
Na wiosnę 1942 roku pierwotne zadania uległy zasadniczej zmianie. Zamiast spokojnego oczekiwania na sygnał do przeprowadzenia akcji odcinającej front od zaplecza, polecono wchodzącym dopiero na obcy teren patrolom prowadzenie bieżącej i ciągłej akcji sabotażowej.
Stało się tak na skutek nacisków – przede wszystkim finansowych – zachodnich sojuszników na Sztab Naczelnego Wodza. Alianci wyrazili bowiem gotowość pokrycia dwóch trzecich wydatków związanych z działaniem „Wachlarza”, o ile bezzwłocznie zacznie on prowadzić skuteczną walkę dywersyjną na liniach komunikacyjnych niezbędnych dla zaopatrzenia frontu wschodniego32. Miała to być namiastka drugiego frontu, którego zachodni sojusznicy stworzyć jeszcze wtedy nie mogli.
Podjęcie natychmiastowych zadań przez patrole dywersyjne, nieznające jeszcze obcego terenu, stało się powodem poważnych strat, które wyniosły na niektórych odcinkach około czterdziestu procent stanu (miało się to stać dopiero w rok po działaniach objętych naszą relacją).
Na jesieni 1941 roku podzielono teren działania „Wachlarza” na pięć odcinków – kierunków rozchodzących się klinami od Warszawy na wschód. Ten układ dał początek nazwie organizacji. System ruchliwych pięcioosobowych patroli dywersyjnych czynił z niej twór całkiem nowy, o nieznanych dotąd na tę skalę formach działania.
Ludzie, którzy mieli uczestniczyć w akcjach sabotażowych, pochodzili albo z miejscowej dywersji, albo też byli przysyłani na praktyczne przeszkolenie z Warszawy lub innych ośrodków walki.
Zasadniczo terenem działalności „Wachlarza” były ziemie leżące poza dawną wschodnią granicą Polski, a więc na terenach radzieckich. Wobec tego jednak, że niewielu było tam Polaków, którzy mogliby stanowić oparcie dla „wachlarzowców”, bazą wypadową patroli miały stać się niedawne polskie województwa kresowe, to jest wileńskie, nowogródzkie, Polesie, Wołyń i Podole.
Jednocześnie od lipca 1941 roku na ziemiach, które znajdowały się w przedwojennych granicach Polski, a które do 22 czerwca tegoż roku były okupowane przez ZSRR, zaczął rozszerzać konspiracyjną siatkę Związek Walki Zbrojnej. Zadania ZWZ były całkowicie odmienne niż „Wachlarza”33 – konsolidacja, szkolenie, gromadzenie i zabezpieczanie broni.
Zaistniała więc sytuacja, że na tym samym terenie działały w początkach 1942 roku dwie organizacje, podporządkowane jednemu dowództwu – normalna konspiracyjna siatka AK-owska34 oraz patrole „Wachlarza”, które ze względu na inny rodzaj zadań, a także większą możliwość „wpadek” przy częstych akcjach, miały zakaz wzajemnego kontaktowania się.
Wyjątkowe w dotychczasowych warunkach konspiracji przełomu 1941 i 1942 roku zadania „Wachlarza” sprawiły, że po krótkotrwałym oporze gen. „Grota”35 do kadry oficerskiej weszli najlepsi ludzie odkomenderowani tu z Generalnego Gubernatorstwa.
Z nastaniem długich jesiennych nocy rozpoczęto loty do okupowanego kraju ze specjalnie szkolonymi w Wielkiej Brytanii oficerami dywersji – w Polsce nazywano ich ptaszkami, w Anglii zaś cichociemnymi. Oni to mieli z biegiem czasu stać się dowódcami patroli „Wachlarza”.
7 listopada 1941 roku zimny wiatr pędził po podskierniewickich polach łachy mgły siekanej kąśliwym kapuśniaczkiem. Wczesny zmrok zmącił i tak nie najlepszą widoczność. Miejscowa placówka ZWZ, powiększona o pościągane z okolicznych wsi posiłki, tkwiła w pogotowiu od dwóch dni, ukryta po chatach i stodołach. Wydobyta ze schowków, otarta z wazeliny broń przyjmowała łakomie w komory zamkowe mosiężną amunicję. Co wieczór stawiano ludzi w stan alarmu, a w chacie, gdzie nocował dowódca, słuchano radia i przed północą odwoływano pogotowie. Dziś kończył się trzeci dzień oczekiwań.
Dowódca kosza zrzutowego „Ugór” raz po raz wychodził przed chatę leżącą nieco z boku polany, bliżej lasu, patrzył w ołowiane niebo, machał z rezygnacją ręką i wracał do ciepłej izby.
– Chmury nisko. Nie przylecą i dziś – mówił zawiedziony.
– Przylecą – odpowiadała niezmiennie, spokojnie, ale z dziwną mocą młoda, wysoka szatynka, popijając z kolorowego kubka drobnymi łyczkami parujące mleko.
Dowódca milkł, ale przekonany nie był. Patrzył ukradkiem na przybyłą i podziwiał. Przystojna była. Młoda, trzydziestki chyba jeszcze nie miała, i taka śmiała jakaś i nawykła widać do rozkazywania. Jego, starego żołnierza przecież z pierwszej wojny i potem z 1920 roku, nim się zorientował, w mig wzięła pod rozkazy. A przyjechała z Warszawy raptem półtorej godziny temu. Kto zacz? Hasło znała, to wystarczyło. Ale komendantowi placówki „Ugór” byłoby raźniej, gdyby tym delegatem Komendy Głównej ZWZ był mężczyzna. Choć przecież łapał się na tym, że patrzył na nią chętnie.
A „Marcysia” – Emilia Malessa, szef zagranicznej łączności kurierskiej KG ZWZ, wcale nie była taka pewna, czy przylecą tej nocy. Ale bardzo tego chciała. Po niezbyt fortunnej próbie pierwszego przerzutu ludzi drogą powietrzną sprzed trzech kwartałów, w lutym 1941 roku, dzisiejszy przylot w wypadku sukcesu dawał szanse stworzenia całego powietrznego mostu, trwającego aż do końca długich, zimowych nocy, czyli do kwietnia roku 1942. Dowodem znaczenia dla KG ZWZ tej dzisiejszej akcji był fakt delegowania w okolice „kosza” właśnie jej, kierownika zagranicznej łączności kurierskiej. Anglicy dotąd odkładali zrzuty ludzi do Polski, tłumacząc, że nie mają samolotów o takim zasięgu. Było w tym wiele prawdy. Bez lądowania, bez możliwości uzupełnienia paliwa maszyna miała pokonać trasę z Anglii aż pod Warszawę i z powrotem. I to nie najkrótszą drogą. Dziś miał być wóz lub przewóz.
„Marcysia” spojrzała na zegarek.
– Niech pan poleci uruchomić radio – powiedziała komendantowi placówki niby zwyczajnie, ale chyba jakoś dziwnie, bo ten zwarł obcasy i powiedział:
– Tak jest. – A po chwili dodał: – …proszę pani.
Tymczasem o ponad półtora tysiąca kilometrów od Skierniewic, na podlondyńskim lotnisku Newmarket mechanicy 138 dywizjonu do zadań specjalnych dopieszczali czterosilnikowego halifaxa polskiej załogi dowodzonej przez kpt. Króla. Podwieszano dodatkowe zbiorniki z paliwem, jeszcze raz sprawdzano, czy przez dalsze zrezygnowanie ze zbędnego ładunku lub wyposażenia nie można ulżyć i tak przeciążonej maszynie.
Pogoda wreszcie była dobra, choć słońce, które właśnie zaszło za horyzont, zniknęło w poświacie czerwonej, co wróżyło wiatr.
Ten lot miał znaczenie zasadnicze. Nadano mu kryptonim „Ruction” i numer porządkowy 1. Bo rzeczywiście był to pierwszy regularny, inauguracyjny lot do kraju.
Miało go – nową trasą – przecierać trzech cichociemnych: por. art. „Donat”, „Ponury” – Jan Piwnik, por. lotn. „Karol Ziege” – Niemir Bidziński i kurier polityczny ppor. „Wera” – Napoleon Segiera. W ostatnich blaskach zachodzącego słońca patrzyli na potężnego czterosilnikowego halifaxa, który miał ich przerzucić do kraju. Czy nowa trasa będzie lepsza od tamtej – starej? Czy ich trójce szczęście bardziej dopisze niż tamtej? „Ponury” miał twarz spokojną, tylko ściągnięte krzaczaste brwi pozwalały przypuszczać, że myśli o tamtych sprzed trzech kwartałów.
Przed niespełna dziewięcioma miesiącami, w nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku, tak samo buczały rozgrzewane silniki dwusilnikowego whitleya, tylko że załoga była brytyjska – kapitana (Flight Lieutenant) Keasta. Lot miał być rekonesansowy, o numerze zero, a kryptonim otrzymał „Adolphus”. Leciało wtedy też trzech: kpt. lotn. „Kostka” – Stanisław Krzymowski, por. kaw. „Żbik” – Józef Zabielski i kurier polityczny „Włodek” – Czesław Raczkowski. A i oni przecież także nie mieli „czystego podejścia” – za pierwszym razem. Dwa miesiące wcześniej, 20 grudnia 1940 roku, siedzieli już w kabinie, ale ktoś jeszcze raz wziął ołówek, obliczył i stwierdził, że benzyny starczy na drogę tam i na połowę drogi powrotnej. I choć brytyjska załoga chciała lecieć, zapewniając, że najwyżej siądzie na morzu i łodzie patrolowe ją podniosą, kazano ekipie skoczków wysiadać. Ale potem, w ową lutową noc, polecieli, zasobniejsi nieco w paliwo. Trasa była wariacka: z Anglii nad Kanałem, potem bez bawienia się w omijanie artylerii, prosto jak strzelił nad okupowaną Francją, nad Berlinem i gdzieś – jak sądzono – koło Łodzi dano im sygnał:
– Go!
Skoczyli w sekundowych odstępach na dziko – bo nikt na nich nie czekał. Gdy maszyna ucichła, zostali uwieszeni między czarnym niebem a jeszcze czarniejszą ziemią, na świszczących linkach. Gdy na moment zza chmur błysnęło światło księżyca, dojrzeli niezgodność planów z rzeczywistością. Bo „skok za Łodzią” – tak bowiem przewidywał plan – skończył się lądowaniem na Śląsku Cieszyńskim. Oto rezultat „drobnej” pomyłki nawigacyjnej brytyjskiej załogi.
Lądowanie było fatalne – por. „Żbik” zapadł się w cienki lód na podmokłej łące i złamał kości śródstopia obu nóg.
A mimo to cała trójka spod Cieszyna, z terenów przyłączonych do Rzeszy, naszpikowanych volksdeutschami, z jednym rannym oficerem, zdołała pokonać granicę i zameldować się w Warszawie36.
Stary whitley na ostatnich dosłownie kroplach benzyny wrócił na macierzyste lotnisko.
Na tym przerwano eksperymenty.
Nad nową wersją przerzutów pracowano trzy kwartały. Wykorespondowano drogą radiową z krajem „kosze” – strzeżone i oznakowane światłami miejsca skoków, przygotowano nową maszynę, większą, silniejszą, bo i trasa do pokonania była dłuższa. Ale i bezpieczniejsza, choć to pojęcie dość iluzoryczne. Bo cóż z tego, że maszyna zaraz po starcie miała wziąć kurs na wschód z lekkim odchyleniem północnym, czyli szła połowę rejsu nad Morzem Północnym z dala od baterii przeciwlotniczych, ale za to cały czas w zasięgu lotów patrolowych niemieckich myśliwców nocnych. Druga połowa trasy to był kocioł. Półwysep Jutlandzki, wyspy duńskie, kawałek Bałtyku i czterysta kilometrów nad lądem stałym: od Kołobrzegu do Generalnego Gubernatorstwa, na najbliższy – poza granicą z Reichem – „kosz”, czyli „Ugór” pod Skierniewicami.
W czasie więc, kiedy trzej kandydaci do skoku do Polski nerwowo zaciągali się papierosami na stacji wyczekiwania, służba meteo analizowała ostatnie meldunki o stanie pogody. Musiały być dobre, ale nie za dobre. Broń Boże noc księżycowa na trasie, bo wtedy halifax będzie widoczny dla szybkich myśliwców z dużej odległości. A więc lepsze są chmury. Ale nad „koszem” potrzebny jest księżyc, bo to ułatwi zrzut.
– Już piąta. Powinna być decyzja – mruknął w półmroku „Ponury”.
I rzeczywiście. Otwarły się drzwi salki dowództwa lotniska i ujrzeli w nich najpierw uśmiechniętą twarz oficera od pogody, a potem wyciągnięte ramię z zaciśniętą w pięść dłonią i kciukiem odchylonym do góry.
Lecieli. Przynajmniej na razie. Bo do startu zostały jeszcze trzy godziny, w czasie których mogło się zdarzyć wiele.
W tej samej chwili przed budynkiem zahamował terenowy wóz i w wysiadającym rozpoznali znajomą sylwetkę „Rudego” – ppłka Romana Rudkowskiego. Jego obecność przesądzała sprawę. Wiedzieli, że „Rudy” poleci z nimi, bo jako doradca lotniczy Oddziału VI (do spraw krajowych) Sztabu Naczelnego Wodza chciał osobiście przelecieć trasę tam i z powrotem, aby znać jej mocne i słabe punkty.
Więc teraz na pewno lecieli!
W obszernym pomieszczeniu panował półmrok, tylko tam, gdzie siedzieli „Karol Ziege” i „Wera”, błyszczały ogniki papierosów.
„Ziege”, „Wera”. Kim są? „Ponury” znał ich zaledwie od kilku dni. Ludzie z pseudonimami. Wymieniali co prawda przy powitaniu jakieś nazwiska, on też powiedział swoje, ale przecież i oni, i on wiedzieli, że są lewe. Tak im kazano. Żadnych szczegółów, nic prawdziwego o sobie nie mogą wiedzieć.
„Ponury”. W swoim nowym pseudonimie czuł się jak w świeżo kupionym, nie całkiem jeszcze dopasowanym garniturze. Przecież gdy zażądano od nich pseudonimów, powiedział:
– „Donat”.
A wtedy kpt. „Kotwicz”37, serdeczny, opiekuńczy, powszechnie lubiany i bardzo mądry hubalczyk, ujął go miękkim ruchem za oba ramiona i ze śmiechem powiedział prosto w skupioną, zawsze poważną twarz przyjaciela:
– Jasiu, co z ciebie za „Donat”? To pretensjonalne. Ty powinieneś sobie wybrać coś takiego jak „Srogi”, „Chmurny”, „Ponury”.
I tak został „Donatem” – „Ponurym”.
Ale to było dla tamtych. Dla siebie pozostał zawsze Jaśkiem. Janem Piwnikiem z Gór Świętokrzyskich.
U stóp Witosławskiej Góry, będącej zakończeniem Pasma Jeleniowskiego Gór Świętokrzyskich, leży wieś Janowice. Wzniesienia to niewielkie, ale dzikie, porośnięte lasem. Tu, w Janowicach, w chacie odległej o kilkaset metrów od skraju lasu, na dwa lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej urodził się Jan Piwnik. Pojęcia dzieciństwa prawie nie znał, bo nim doszedł do wieku, w którym nauczył się dobrze chodzić, przez Góry Świętokrzyskie przewalił się front rosyjsko-austriacki, niosąc ze sobą pożogę. Z chaty Piwników zostały zgliszcza. Zamieszkali w budynku szkolnym vis-à-vis ich spalonego domu – rodzice, trzyletni chłopiec i jego starsza siostra Agnieszka. Aby dojść do czegoś, w rodzinie zapanował ścisły podział pracy: ojciec dzielił czas między odbudowę gospodarki i uprawę sześciu hektarów ziemi, matka doglądała dobytku i dzieci, one zaś musiały się troszczyć o krowy i gęsi. Z czasem przybyła jeszcze jedna siostra, Katarzyna, i najmłodszy brat – Józek.
Po skończeniu szkoły powszechnej Jan Piwnik chciał uczyć się dalej. Rozumieli to rodzice, mimo iż ojciec nie rozpoznał przez całe życie jednej litery, matka zaś skończyła swoją edukację w drugim oddziale wiejskiej szkoły. Mieli jednak ambicje wykształcenia dzieci – jedyni we wsi posłali do miasta najpierw swoją starszą córkę, potem zaś syna. Ale niełatwo było chłopskiemu dziecku dostać się do średniej szkoły. Do ostrowieckiego gimnazjum im. Joachima Chreptowicza nie został przyjęty, choć zdał egzamin, gdyż inni mieli większe prawa – synowie urzędników, służby leśnej. Porażka ta nie złamała go – po pół roku stanął do egzaminu do drugiej klasy jako ekstern i tym razem powiodło się.
Niewielu miał przyjaciół w gimnazjum – jego chłopskie pochodzenie, którego się nie wstydził, nie jednało mu sympatii wśród miejskich kolegów; swoją postawą jednak, dobrymi wynikami w nauce, a nieraz i pięścią potrafił zdobyć sobie ich szacunek. Z przedmiotów humanistycznych rozmiłował się najbardziej w historii. Trudno dziś stwierdzić, ile w tym było zasług Bolesława Chrobrego i Jana III Sobieskiego, a ile prof. Rosłońskiego38, który z niespotykanym darem potrafił wyczarować przed oczyma zasłuchanych chłopców szarże husarii pod Kircholmem czy Chocimiem, ucząc ich nie tylko dziejów kraju, ale i patriotyzmu.
W 1932 roku z maturą w ręku dwudziestoletni Jan Piwnik opuścił gmach gimnazjum ostrowieckiego – bez szans na znalezienie jakiejkolwiek pracy. Za kilka miesięcy czekała go służba wojskowa, postanowił więc wyprzedzić powołanie, bo to dawało mu prawo dokonania wyboru. Wybrał Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. I wtedy właśnie, wyjeżdżając na Wołyń, rozstał się z Górami Świętokrzyskimi.
Włodzimierz Wołyński znany był już wtedy w Polsce zarówno z wysokiego poziomu wyszkolenia, jak i absurdalnych kar. Mycie szczoteczkami do zębów rusztów piecowych lub wynoszenie o drugiej w nocy na kocu przez dwunastu żołnierzy słomki znalezionej przez oficera inspekcyjnego na podłodze sypialni należało do stałego repertuaru.
Podchorążówkę włodzimierską Jan Piwnik opuścił jako plutonowy podchorąży rezerwy. Półroczne przeszkolenie w 10 Pułku Artylerii Ciężkiej w Przemyślu dało mu stopień ogniomistrza podchorążego, a po letnich manewrach w 1934 roku uzyskał pierwszą upragnioną gwiazdkę. Z nią poszedł do cywila, ale tylko na krótko. W rodzinnych stronach nie widział dla siebie przyszłości. Kariera oficera zawodowego nie wydawała mu się nazbyt atrakcyjna – Włodzimierz Wołyński był tego przedsmakiem. Zrozumiał, że dla pozbawionego protekcji chłopskiego syna z Gór Świętokrzyskich kariera wojskowa to najwyżej jakieś garnizonowe wysługi na prowincji, w kresowym pułku.
Wstąpił do Policji Państwowej i po ukończeniu szkoły policyjnej w 1935 roku, przydzielony do służby w Warszawie, należał do ochrony osobistej ówczesnego premiera Walerego Sławka. Następnie w 1936 roku był na praktyce policyjnej w Kowlu, u nadkomisarza Munka, ojca swego późniejszego partyzanta, a w 1937 roku został komendantem posterunku w Kisielinie w powiecie Horochów na Wołyniu. Stamtąd komenda policji w Łucku skierowała go do Szkoły Oficerów Policji w Mostach Wielkich, którą ukończył w 1938 roku i w stopniu aspiranta został dowódcą kompanii szkolnej rezerwy policyjnej w Golędzinowie.
Wybuch wojny zastał go na czele kompanii w składzie zmotoryzowanego polowego batalionu policji. Na Śląsk przerzucono ich prosto znad granicy z Prusami Wschodnimi, gdzie ostatnie dwa tygodnie sierpnia spędzili na akcjach przeciwko dywersantom w niemieckich wsiach nadgranicznych. Teraz od Śląska cofali się w walkach, dając silny odpór Niemcom na Pilicy. Ale to trwało krótko. Niemcy mieli czołgi.
W ciągłych walkach cofali się przez pełne dwa tygodnie, aż pod Chyrów; tu, przyłączeni chwilowo do resztek 3 Brygady Górskiej, starli się z nacierającą od Słowacji niemiecką 57 Dywizją Piechoty. Przetrzebieni odskoczyli w kierunku Sambora, ale nie doszli, bo drogę zastąpiła im 1 Dywizja Górska Wehrmachtu.
Kompania ppor. Piwnika stopniała do sześćdziesięciu ludzi. Jeśli coś ją wykruszało, to nieprzyjacielska bomba, kula, a nie dezercja. Rocznik w niej był młody, dwudziestolatki, ale choć byli kompanią policji, nic ich nie odróżniało od frontowego wojska – ni mundur, ni stopnie – także zadanie bojowe mieli takie samo.
Tu, za Chyrowem, dopadł ich goniec dowództwa.
– Panie poruczniku, proszę natychmiast podjąć forsowny marsz na południe, w kierunku granicy węgierskiej, tędy. – Zakurzony motocyklista brudnym palcem stukał w celuloidową szybkę mapnika, pokazując na „setce” Spas, Jaworę, Turkę aż po Sianki już w górach, na samej granicy węgierskiej. – Tu przy moście granicznym na szosie do Użhorodu będą dla pana kompanii dalsze rozkazy.
Działo się to 13 września. Odbił więc Piwnik ze swymi sześćdziesięcioma ludźmi od 3 Górskiej i poszedł na południe, kryjąc się przed messerschmidtami idącymi niespodziewanie zza lasu koszącym lotem. Gdzieś w dali biła artyleria, ale Niemców jeszcze nie było.
Na noc wybierali chaty bielone na czysto, bez dodatku ultramaryny w wapnie. W tych niebieskawych witano ich hardym spojrzeniem i zawsze tą samą odpowiedzią, o co tylko poprosili, o kartofle, chleb, wodę:
– Ne maju.
– Och, jak ja bym ich… – zgrzytał zębami Podleś, do niedawna starszy przodownik z krakowskiej Defy, a dziś starszy sierżant, ale milkł zaraz pod uważnym spojrzeniem porucznika.
Ukraińcy byli tu jeszcze spokojni, ale za kilka dni ten spokój miał pęknąć. Kompania ppor. Piwnika nocowała obstawiona wzmocnionymi wartami.
W trzecim dniu marszu weszli w góry, płaskie, bochniaste, zalesione, pełne świergotu ptactwa. Na stokach, wśród leśnych łysin dostrzegali zbite skupiska drewnianych chatek przeważnie bielonych na sino, z cebulastymi kopułkami cerkiewek pośrodku.
Im bliżej granicy, tym więcej spotykali wojska.
Zaraz za mostem przerzuconym na jakże tu wąskim Sanie dojrzeli szlaban, połyskujący bardzo świeżą farbą. Wszak ta Ruś Zakarpacka, przed rokiem należąca jeszcze do Czechosłowacji, od bardzo niedawna była częścią państwa regenta Horthyego. W ramach dzielenia się ziemiami Czechów i Słowaków, Niemcy wzięli Sudety, Czechy i część Moraw, Polacy Zaolzie, a Węgrzy, biorąc Ruś Zakarpacką, uzyskali wreszcie wymarzoną wspólną granicę z Polakami. Na niecały rok.
W południe byli już za Sanem, za zielono-czerwono-białym szlabanem, w tłumie samochodów, zaprzęgów artyleryjskich, wozów taborowych i warczących motocykli. Dokoła uwijali się żandarmi węgierscy z kogucimi piórami przy kapelusikach.
– Uważaj, Siejko, żeby ci coś ten kogut nie zwędził – gderał zdenerwowany Podleś do otępiałego woźnicy.
Ale Siejko siedział na koźle taborowego wozu i nie reagował na zaczepki Podlesia. On, porucznik i wszyscy zmęczeni koledzy z kompanii, leżący teraz w wysuszonej trawie przy drodze, patrzyli tam, na północ, gdzie za wąską wstążką Sanu, w drgającym, nagrzanym południowym słońcem powietrzu jawił im się tamten, ledwo co opuszczony, ostatni kawałek Polski.
Kapitan na motocyklu odnalazł ich szybko. Był siwy, gruby, spocony, ale trzymał się twardo. Gdyby nie niebiesko-czarna wstążeczka Virtuti, przeciągnięta przez guzik płaszcza (w taki upał?), można by go wziąć za buchaltera z banku.
– Poruczniku – powiedział ppor. Piwnikowi zmęczonym głosem – podciągnijcie kompanię do Użhorodu. Tam pomożecie żandarmom formować nowe dywizje.
– Wracamy? – zapytał naraz ożywiony ppor. Piwnik.
– Niewykluczone – powiedział kapitan. – Najbliższe godziny zdecydują. Dziś rano Rosjanie przekroczyli naszą granicę wschodnią. Mówią, że idą nam pomagać bić Niemców. Może się rzeczywiście wezmą za łby. Do zobaczenia w Użhorodzie, punkt kontaktowy przy poczcie głównej.
Obłok kurzu i błękitnej spaliny okrył znikający motocykl. Piwnik został jak rażony gromem na środku szosy.
– Coś ty, bucu sakramencki, pierdoło sztabowa jedna, robił w dwudziestym roku, że, cholerna łajzo, wierzysz, że oni się z Niemcem za łeb złapią! – bluznął za kapitanem blady z wściekłości Podleś. Zadyszał się, zacukał, złość go zatkała i naraz jakby stopił się jego gniew w ołowianym spojrzeniu porucznika. – Przepraszam, panie poruczniku – dodał po chwili dziwnie miękko, a gdy Piwnik spojrzał mu pod okap hełmu, Podleś uciekł z twarzą, by ukryć wzruszenie.
– Panie poruczniku – zaśpiewał wschodniacko Siejko, jakby się naraz obudził – gdyby to była prawda, co ten pan kapitan mówiwszy, to znaczy sia Polska nam sia skończyła – mówił to cicho, a dwie duże łzy orały mu grubą warstwę kurzu na pyzatych policzkach.
– Da Bóg, że to nieprawda, Siejko – powiedział ppor. Piwnik zduszonym głosem. – A jeśli się skończyła, to na krótko. Tylko pamiętajcie, Siejko, nikt nam jej na nowo nie podaruje39.
A potem odwrócił się do siedzących w rowie żołnierzy i dziwnie głośno krzyknął:
– Kompania! Powstaaań!
Tak się zaczął w wojennym życiu Jana Piwnika etap węgierski, który wbrew chęci porucznika trwał ponad pół roku.
W czterdzieści lat po tamtych wydarzeniach jesieni i zimy lat 1939–1940 roku uważny badacz historii może znaleźć w archiwum węgierskiego Wojskowego Instytutu Historycznego w Budapeszcie40 dokumenty mówiące o tym, jak spędził ppor. Jan Piwnik owe pół roku na ziemi Madziarów.
Nie danym mu było porządkować i pomagać tworzyć nowe polskie dywizje, które by poszły z powrotem za San walczyć w obronie zdradziecko napadniętej z obu stron Rzeczypospolitej.
Jeszcze w lasach koło Kocka broniła się Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, gdy ppor. Jan Piwnik już znalazł się w obozie dla internowanych w Felsőpakony-puszta.
Przez trzy ostatnie miesiące 1939 roku w obozie trwała owocna praca konspiracyjna. Węgierski kontrwywiad wpadł na jej ślad w pierwszych dniach 1940 roku. Oto co pisze na ten temat dr István Lagzi:
8 I 1940 r. wydzielona komórka „K” w obozie internowanych nr 1/16 w pobliżu Budapesztu (Inárcs) zameldowała, że z obozu internowanych Polaków w Felsőpakony-puszta uciekło 70 osób. Ta fachowo przygotowana i przeprowadzona ucieczka była dziełem kpt. Eugeniusza Jancyszyna, ppor. Jana Piwnika i sierż. Jana Wróblewskiego. Ucieczkę przeprowadzono grupami po 6–8 ludzi. Do wiadomości komendy obozu doszło, że ich organizatorzy przygotowali dalsze ucieczki i że oficerowie mają większe sumy pieniędzy węgierskich. Z powodu tych ucieczek z obozu w Felsőpakony-puszta poseł niemiecki w Budapeszcie złożył notę protestacyjną w węgierskim MSZ. Poseł rozporządzał ścisłymi informacjami, znał nawet dokładne daty ucieczek. Na ucieczki polskich wojskowych do Jugosławii i na regularność tych ucieczek poselstwo niemieckie w Budapeszcie zwróciło uwagę rządu węgierskiego w nowej nocie z 19 I 1940 r.41
Na polecenie gen. Barabása z węgierskiego Ministerstwa Honwedów organizatorzy ucieczek z obozu Inárcs – wymienieni w dokumentach imiennie (jest wśród nich i ppor. Piwnik) – zostali przeniesieni do obozu karnego.
Podporucznik Jan Piwnik odsiedział swoją karę – dwumiesięczny areszt w twierdzy – w cytadeli budapesztańskiej.
W połowie marca 1940 roku przywódcy obozowej konspiracji zostali zwolnieni z cytadeli i skierowani do nowych miejsc internowania – Jan Piwnik trafił do Jolsva w północnych Węgrzech.
Szła wiosna. Wiosna, z którą kojarzyło się jakże popularne powiedzonko: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”.
W pierwszych dniach kwietnia ppor. Jana Piwnika nie było już za drutami obozu w Jolsva, a w końcu tego miesiąca przekroczył granicę włosko-francuską. Trafił na ostatni dzwonek.
Powrócił do swojej artyleryjskiej specjalności i służył w 4 Pułku Artylerii Ciężkiej pod wodzą ppłka Kamińskiego42 i płka Odzierzyńskiego43. W czerwcu 1940 roku, gdy padła Francja, Piwnik wyszedł z niej z karabinem w ręku. I to nie sam, ale na czele zebranej przez siebie grupy żołnierzy. Ich przeprawa do Anglii miała w sobie wiele elementów dramatycznych. Oto jeden z nich:
Na czele oddziału [Piwnik] przeszedł całą kampanię francuską. Odważny i zdecydowany, potrafił on nie tylko z ogólnej klęski uratować swych ludzi, ale skupił koło siebie wielu rozbitków z innych jednostek. Z oddziałem tym, uniknąwszy okrążenia, przybył do jednego z portów bretońskich w momencie, gdy ostatni statek pełen uchodzących w popłochu Francuzów stał już pod parą na redzie. „Ponury” zwrócił się do kapitana, żądając zabrania na pokład jego kompanii.
– Statek i tak jest przeciążony – odparł kapitan, wskazując na zatłoczony pasażerami i zawalony tłumokami pokład.
– Dla nas miejsce znaleźć się musi – rzekł „Ponury”. – Żołnierze, bagnet na broń, za mną marsz! – pada komenda.
I mimo protestów przerażonych Francuzów polska kompania wyrzuca tłumoki do wody. A gdy statek opuszczał port, do miasta wkraczali już Niemcy44.
Piwnik nie czuł się dobrze ani we Francji, ani w Anglii; był to już przecież trzeci rok wojny, a on od przyjazdu do Francji nie zakosztował smaku bezpośredniej walki z Niemcami. Tak więc, gdy tylko Kalenkiewicz, Górski45 i Szymański46 uzyskali akceptację gen. Sikorskiego na tworzenie oddziału zrzutków, zgłosił się jako jeden z pierwszych. Tak długo kołatał i pukał, aż wzięto go pod uwagę przy pierwszej poważniejszej akcji przerzutu do kraju.
Udających się do Polski skoczków instruował osobiście gen. Sikorski, przekazując im wskazówki dla Komendy Głównej ZWZ (później AK) oraz zwracając uwagę na ostatnie wydarzenia polityczne. W czasie odlotu do Polski por. Piwnika47 premier był zajęty przygotowaniami do czekającego go niedługo wyjazdu do Moskwy, gdzie miał przeprowadzić ze Stalinem zasadnicze dla spraw polskich rozmowy. Dlatego też wyjątkowo, na zlecenie gen. Sikorskiego, Piwnika odprawiał wicepremier Stanisław Mikołajczyk. Było to zaledwie przedwczoraj, a zakończenie rozmowy wyglądało następująco. Po przekazaniu informacji dla kierownictwa konspiracji Mikołajczyk rzekł:
– Panie poruczniku, mam nadzieję, że pan jako syn chłopa będzie służył w kraju sprawie naszego stronnictwa.
– Panie premierze, o tym, że jestem chłopskim synem, nie zapomniałem nigdy. Ale teraz jestem wyłącznie oficerem armii polskiej i jadę do kraju walczyć. Dlatego też żadnych zleceń natury pozawojskowej przyjąć nie mogę.
Rozstanie było bardzo chłodne.
Szczęknęły otwierane drzwi i ostre światło elektrycznej lampy wyrwało „Ponurego” z zadumy. Otworzył oczy i zamrugał powiekami.
– Panowie, za godzinę startujemy – powiedział stojący w progu ppłk Rudkowski.
– Colonel, tu obowiązuje zaciemnienie – dobiegł z sali operacyjnej karcący głos angielskiego oficera.
– Przepraszam – mruknął nieco skonfundowany „Rudy” i trzasnął kontaktem.
W stacji wyczekiwania zapadła ciemność.
A tymczasem pod Łyszkowicami, małą osadą leżącą między Głownem a Skierniewicami, w chłopskiej chacie zdenerwowany chłopak krótkimi ruchami gałek stroił starego philipsa.
„Marcysia” siedziała obok milcząca, tylko od czasu do czasu zerkała na zegarek. Sekundy dosłownie dzieliły nerwowo drgające wskazówki od godziny piątej. Zmierzch za oknem był już zupełny. Spojrzenia wszystkich obecnych przywarły teraz do oświetlonego prostokąta radiowej skali. A aparat, sprawdzony przecież, bo placówka nieraz już słuchała Londynu, robiąc biuletyn ostatnich wiadomości z nasłuchu radiowego, dziś jak na złość szalał. Milczał, by zaraz buchnąć kakofonią ostrych zgrzytów, pisków i zawodzeń.
– Piąta – powiedziała półgłosem „Marcysia”.
Radiotelegrafista sapnął z determinacją i prawie przyłożył twarz do oświetlonej skali. I naraz przez zgrzyty, piski i zawodzenia przebił się głuchy, rytmiczny dźwięk kotłów – trzy głębokie niskie i jeden wyższy.
– Bum, bum, bum! Bam!
– Bum, bum, bum! Bam!
– Jest! – szepnął z przejęciem dowódca „kosza” przez gardło ściśnięte wzruszeniem.
A z philipsa przez piski i zgrzyty przedzierała się raz cisza, raz głośna szkocka melodia grana przez kobziarzy. A potem…
– Tu mówi Londyn – anonsowało radio dalekim głosem spikera. – Dobry wieczór państwu. Rozpoczynamy audycję w języku polskim. Nadajemy wiadomości dobre czy złe, ale zawsze prawdziwe. Nim jednak przejdziemy do podania informacji z frontów, zapraszamy państwa na kilka taktów polskiej muzyki ludowej.
Zapewne w tej chwili kilka tysięcy odważnych ludzi w Generalnym Gubernatorstwie oraz na terenach włączonych do Rzeszy i Ostlandu zaklęło szpetnie. Oto oni z narażeniem życia – bo przecież za samo posiadanie radia groził wyrok lub w najlepszym wypadku obóz – pokonując zakłócenia i inne utrudnienia, złapali wreszcie Londyn, a tu zamiast upragnionych wiadomości serwowano im posuwiste tony kujawiaka Czerwone jabłuszko. Tylko ta trójka na zrzutowisku „Ugór” koło Łyszkowic przeżywała radosne chwile.
– Lecą – szeptał dowódca „kosza”.
– Jeszcze nie – korygowała równie wzruszona „Marcysia” – ale jest decyzja lotu. Jeśli się nic nie zmieni, za dwie godziny wystartują.
Sześć godzin wyczekiwania dłużyło się bardzo. Bardziej niż poprzednie dwie. Na godzinę przed północą na leśnej polanie wszystko było gotowe do przyjęcia skoczków. Wszelkie dojścia obstawione uzbrojonymi patrolami, podwody z parskającymi końmi ukryte pod ścianą lasu, a na środku polany osłonięte workami stały sągi drewna – dziesięć rozłożonych w równych odstępach. Przy każdym tkwił człowiek.
„Marcysia” i dowódca stali przy koniach. Uciszali co chwila parskające zwierzęta, wsłuchiwali się w ciszę. A dokoła tylko szumiały drzewa, konie podzwaniały uprzężą i to było wszystko. Księżyc z rzadka wyzierał zza pędzonych wiaterkiem chmur i wtedy bielał równy rząd przygotowanego do podpalenia drewna oraz tkwiących przy nim nieruchomo ludzi.
– Może odwołali – niepokoił się dowódca.
– Już po jedenastej, powinno być potwierdzenie. – Tylko lekkie drganie głosu wskazywało, że „Marcysia” jest także zdenerwowana. – Css! Ktoś biegnie.
Rzeczywiście przez las, wśród trzasków gałęzi, ktoś biegł. Kroki i odgłosy łamania krzaków zbliżały się.
– Gdzie komendant? – pytał ktoś zdyszanym głosem.
– Tu, przy koniach.
Z ciemności wychynął zmęczony człowiek.
– Lecą48, panie komendancie! – wykrztusił.
– Łącznik! – krzyknął dowódca, a gdy wyrósł przy nim młody chłopak, polecił: – Biegiem do ognisk, niech odkorkują butelki.
Chłopak popędził przez polanę, a oni znów łowili uchem każdy szmer. Ale minuty łączyły się w kwadranse, półgodziny, a dokoła nic się nie zmieniało.
I naraz, dobrze już po północy, coś zahuczało pod niskim niebem. Najpierw cicho, urywanie, jakby złudzenie, ale naraz powtórzyło się, głośniej, śmielej i już stale.
– Lecą, chyba lecą – upewniała się „Marcysia”.
Dowódca przyłożył obie dłonie do ust.
– Zapalaaaj! – krzyknął.
Echo jeszcze niosło po lesie, gdy jakby od elektrycznej iskry, w sekundowych odstępach zaczęły się zapalać ogniska. Suche, specjalnie dobrane i chronione przed wilgocią szczapy, podlane jeszcze przed chwilą benzyną, zajęły się w jednej chwili jasnym płomieniem. Chłopcy od płonących ognisk gnali teraz ile sił w nogach w las.
Maszyna była już blisko. To pewne. Tylko… czyja maszyna? Zaraz się przekonają. Za kilkanaście sekund. Bo sypnie im albo białymi czaszami spadochronów z ludźmi i zasobnikami sprzętowymi, albo – ogniem z karabinów maszynowych.
Przecież Niemcy dokonują nocą licznych lotów zwiadowczych, patrolowych, szkoleniowych i wywiad konspiracyjny doniósł, że wszystkie załogi niemieckie mają rozkaz – tam, gdzie warkot samolotu wywołuje jakikolwiek znak z ziemi, błysk latarki, ognisko – niszczyć.
Łomot czterech silników przetoczył się nad nimi tak gwałtowny, że konie zaczęły kwiczeć, przysiadać na zadach i woźnice ledwo dawali radę utrzymać je na miejscu. Czarny kształt przeciął podświetloną księżycem chmurę i zniknął. Słychać było tylko warkot nieco przycichły, wspinający się w górę. Po chwili samolot wrócił, już na wyższym pułapie, a gdy znalazł się nad ogniskami, przywarli do niego oczyma. Ale nic widać nie było. Poświata księżyca okazała się zbyt słaba, by cokolwiek można było dostrzec.
Łoskot silników cichł i oddalił się. I gdy zdawało się, że wszystko było nieprawdą, gdy trzask ognisk i blask płomieni wydawał się także dekoracją teatralnej sztuki, w której aktorzy zapomnieli wyjść na scenę, o kilkadziesiąt metrów od nich, bezszelestnie, jak ogromny motyl, spłynął z ciemnego nieba wielki spadochron, coś łupnęło o ziemię, ktoś stęknął, a potem serdecznie zaklął. Sekunda i sfrunął drugi spadochron, a obok niego trzeci. Dalej lądowały zasobniki z kolorowymi spadochronami.
– Jasiu! Jasiu! Jasiu! – okrzykiwali się hasłem „ziemi” pędzący ku skoczkom chłopcy ukryci dotąd w lesie.
Prowadzili ich ku wozom rozdzianych już z szelek, uwolnionych ze spadochronów. Gdy podeszli, zatrzymali się, a do przodu wysunął się jeden.
– Andzia – powiedział krótko ich hasło, tych, co sfrunęli z nieba.
„Marcysia” zauważyła w świetle księżyca jego czarne, zrośnięte brwi, ściągniętą, jakby skupioną twarz o szerokiej dolnej szczęce i oksydowany pistolet w prawej dłoni.
– Jasiu! – odpowiedziała odzewem „Marcysia”, a zrzutek drgnął, jakby się zawstydził, że on z bronią w ręku przeciwko kobiecie, która wita go drugą częścią hasła, będącego jego imieniem.
Wsunął więc szybko broń w kieszeń kombinezonu, przyłożył palce do czarnej narciarki i wyciągnął rękę.
– Porucznik „Ponury”, wysłannik Naczelnego Wodza.
– Porucznik „Marcysia”, przedstawiciel Komendy Głównej ZWZ. Witamy w Polsce, poruczniku.
Uścisk dłoni był krótki, męski.
– Radzę się stąd jak najszybciej usunąć – mówił z troską w głosie dowódca „kosza”. – Czas i miejsce na pogadanie będzie, a tu za chwilę zwalą się Niemcy. Osłona i podwoda czekają. Ja tu zostanę jeszcze trochę i uprzątnę teren.
Gdy po godzinie na odległej kwaterze siedzieli przy stole w kręgu filującej naftowej lampy, „Marcysia” spod oka obserwowała tego, który siedział naprzeciw niej i z apetytem zajadał jajecznicę na boczku.
– Już dla tej jajecznicy warto było skoczyć do Polski – żartował, a dwaj jego towarzysze przytakiwali.
Zauważyła, że i on dłużej zatrzymał na niej spojrzenie, taksujące i wcale nie płochliwe.
Na razie on był pierwszym oficerem stamtąd, którego przyjmowała, ona zaś dla niego pierwszą kobietą, którą spotkał zaraz po skoku. Wkrótce mieli się stać dla siebie osobami bardzo bliskimi49.
I tak, obserwując się wzajemnie w drgającym świetle lampy naftowej, nie zdawali sobie sprawy, że w tym samym momencie o trzysta pięćdziesiąt kilometrów na północ, na pasie startowym szwedzkiego lotniska wojskowego dopalały się resztki czterosilnikowego halifaxa, który przywiózł skoczków.
Od samej Anglii samolot musiał pokonywać przeciwny wiatr i to przekreśliło rachuby planistów: zaraz po zrzuceniu skoczków pilot stwierdził z przerażeniem, że paliwa ma najwyżej na godzinę lotu. Wziął więc kurs prosto na niedaleką Szwecję i z prawie pustymi bakami wylądował na pierwszym napotkanym lotnisku. Nim ogarnęła ich straż, nim powieziono ich do obozu dla internowanych, dowódca kazał podpalić maszynę, aby swym specjalnym wyposażeniem nie zdradziła sekretnej misji.
Tak oto zakończyła się pierwsza część rekonesansowego lotu nad Polskę ppłka Rudkowskiego, obserwatora z ramienia Sztabu Naczelnego Wodza.
Pobyt w obozie internowanych nie był zbyt uciążliwy, lotnicy i pułkownik mieli dużą swobodę ruchu, którą wykorzystali na nawiązanie kontaktu z ambasadą brytyjską w Sztokholmie. W wyniku tego kontaktu, pewnej grudniowej nocy do wybrzeży Szwecji podpłynął brytyjski okręt podwodny i po kilku dniach, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, załoga oraz ppłk „Rudy” znaleźli się znów w Anglii, gdzie swoje doświadczenia mogli przekazać następnej ekipie.
A ta szykowała się już do lotu.
Miała numer kolejny 2 i kryptonim „Jacket”. Wystartowała wieczorem 27 grudnia 1941 roku, czyli równo pięćdziesiąt dni po locie „Ponurego” – znów samolotem transportowym był halifax ze 138 dywizjonu z polską załogą por. Wodzickiego. Polowe lotnisko Leconfield koło Stradishall miało dość krótkie pasy, ale start odbył się pomyślnie. Gorzej było z lądowaniem skoczków. Tuż przed startem Sztab Naczelnego Wodza został uprzedzony przez kraj alarmową depeszą, że „kosz” odbiorczy został spalony obławą niemiecką. Wobec tego, że ekipa „Jacket” wiozła ponad sto tysięcy dolarów oraz ważną i pilną pocztę, zdecydowano się zrzucić ją na dziko, w niedalekim sąsiedztwie miejsca, gdzie skakał „Ponury”, również koło Skierniewic, czyli już na terenach GG.
Na skutek błędu nawigacyjnego sześcioosobową ekipę (czterech cichociemnych i dwóch kurierów politycznych) zrzucono koło Łowicza, dwadzieścia kilometrów od granicy, ale na terenach włączonych do Rzeszy. Lądowanie odbyło się w wysokopiennym lesie, minęła dłuższa chwila, nim skoczkowie wiszący na drzewach oswobodzili się ze spadochronów. Dwaj z nich, por. kaw. „Orawa” (Marian A. Jurecki) i por. inż. „Amurat” (Andrzej L. Świątkowski), musieli podjąć walkę z błyskawicznie ogarniającą ich obławą i polegli50, zaś pozostali dwaj cichociemni (wspomniany już przyjaciel „Ponurego”, kpt. sap. inż. „Kotwicz” – Maciej Kalenkiewicz i por. lek. „Wania” – Alfred Paczkowski51) oraz kurierzy polityczni, ppor. „Celt” – Tadeusz Chciuk i ppor. „Buka” – Wiktor Strzelecki, przemknęli szczęśliwie przez obławę i zmierzali ku granicy GG. Tu jednak zostali ogarnięci przez patrol Grenzschutzu i doprowadzeni do strażnicy. Po krótkotrwałej walce wybili kilkuosobową załogę, z lekko rannym w rękę „Kotwiczem” bryczką straży granicznej przejechali przez kordon i tego samego dnia zameldowali się w Warszawie. W jakiś czas później „Kotwicz” i „Wania” otrzymali za swoją postawę Krzyże Virtuti Militari.
Taką drogę musieli przebyć w drodze do kraju główni bohaterowie tej książki: por. „Ponury” – Jan Piwnik i awansowany do stopnia kapitana „Wania” – doktor Alfred Paczkowski. „Ponurego” przydzielono w KG ZWZ do komórki zajmującej się organizacją „koszy” zrzutowych. Pierwsze miesiące pobytu w kraju miał on spędzić we względnym spokoju.
Za to kpt. „Wania”…
Część druga
Sylwestrowy wieczór 1941 roku kapitan „Wania” spędzał już w warszawskiej melinie. Czekał go miesiąc aklimatyzacji i powolnego wchodzenia w życie w warunkach konspiracji. Każdy z cichociemnych odbywał ten okres prowadzony jak niemowlę za rękę przez skromne bohaterki konspiracji zwane ciotkami.
W połowie stycznia 1942 roku „Wania” został skierowany do „Wachlarza” na dowódcę III Odcinka. Był już wtedy w kontakcie z działającym od dwóch miesięcy w kraju „Ponurym”, który niezbyt dobrze czuł się w swej nieco administracyjnej funkcji. Pałając chęcią walki, uzyskał przy pomocy „Wani” przydział do „Wachlarza” i objął dowództwo II Odcinka52. Do niego też dołączył zrzucony kilka miesięcy później do kraju (3 marca 1942 roku) serdeczny druh i przyjaciel „Ponurego” – por. Jan Rogowski „Czarka”.
Kapitan „Wania” pragnął przede wszystkim poznać warunki stworzone przez niemiecką okupację na nowym terenie swego działania – niedawno zagarniętej Pińszczyźnie oraz południowej Białorusi. Choć ziemie te znał dobrze z lat, kiedy chodził w Brześciu do gimnazjum, nie mógł nie uwzględniać zmian, jakie tam zaszły w ciągu ostatnich dwóch i pół roku. Niedługo przekonał się, jak wielu znanych mu ludzi już tam nie zastał oraz ilu przybyło nowych.
Kapitan miał zamiar wyjechać za Bug zaraz na początku lutego w towarzystwie przydzielonych przez zastępcę komendanta „Wachlarza”, ppłka Remigiusza Grocholskiego „Doktora”53, dwóch ludzi: wachm. pchor. Michała Żołnierowicza54 i por. „Mariana” – Mariana Przysieckiego55, zamieszkujących przed wojną w okolicach Pińska. W momencie wyjazdu stanowili całą obsadę III Odcinka, obejmującego obszar równy kilku województwom.
W ostatnich dniach stycznia „Wania” przechodził ostry atak wyrostka robaczkowego i musiał się poddać operacji. Nie chciał jednak, aby jego choroba hamowała ustalony plan i zdecydował się wysłać na penetrację terenu podkomendnych.
Obaj żołnierze przekradli się przez granicę na Bugu i przeprowadzili (dosyć pobieżne ze względu na krótki czas) rozeznanie terenu w Brześciu i okolicach, bez wchodzenia – zgodnie z rozkazem – w jakikolwiek kontakt z miejscową, tworzoną dopiero siatką Armii Krajowej.
Po trzech tygodniach powrócili do Warszawy z całkiem dokładnymi wiadomościami zza Bugu.
Okazało się, że wędrówkę ludów spowodowaną dwiema wojnami – 1939 i 1941 roku – oraz ostatnie niemieckie aresztowania przetrwało w Brześciu dość liczne środowisko polskie, szczególnie robotnicze, zgrupowane w kolejowych warsztatach remontowych „Depo”. Przetrwała też niewielka grupa inteligencka, z kilkunastoma oficerami rezerwy. Niestety, bardzo mało było młodych ludzi, na których „Wania” najbardziej liczył.
Wachmistrz podchorąży Żołnierowicz powiadomił także dowódcę o przypadkowo nawiązanym kontakcie z miejscową placówką AK. Tuż przed odjazdem z Brześcia spotkał na ulicy swego kolegę z wojska – plut. pchor. kaw. Zbigniewa Słonczyńskiego. Ten zaproponował Żołnierowiczowi wstąpienie do AK, w której Słonczyński miał być komendantem organizacji wojskowej. Żołnierowicz poprosił o czas do namysłu, ale powodowany ciekawością zebrał, gdzie się dało, informację o miejscowej konspiracji. Dowiedział się, że rzeczywiście organizacja Słonczyńskiego liczy ponad sto osób oraz że oddział bojowy składa się z kilkudziesięciu ludzi.
Kapitan zasięgnął w tej sprawie języka w Komendzie Głównej AK. Tuż przed wyjazdem za Bug poinformowano go, że wiadomości te są przesadzone, że siatka konspiracyjna na tym świeżym jeszcze terenie jest dopiero w stadium organizacji i że według oświadczenia komendanta Okręgu „Twierdza” (Brześć) osobnik o nazwisku Słonczyński jest tam nieznany.
Zbyt wiele jednak momentów w meldunku Żołnierowicza było prawdopodobnych, dlatego też kpt. „Wania” w początku marca, po przedostaniu się z dwoma podkomendnymi do Brześcia, postanowił osobiście sprawdzić ich prawdziwość. Po zainstalowaniu się „na melinach”, przygotowanych w czasie poprzedniej bytności, „Wania” polecił Żołnierowiczowi odszukać Słonczyńskiego i zgłosić chęć przystąpienia do jego organizacji.
Do mieszkania Słonczyńskiego przy szpitalu miejskim poszli w trójkę, uzbrojeni solidnie. Przysiecki został na straży przed domem, „Wania” i Żołnierowicz weszli zaś do mieszkania. Gospodarz był nieco zdziwiony przesadnymi, jego zdaniem, środkami ostrożności, „Wania” jednak wiedział, co robi. Został przecież ostrzeżony przez Komendę Główną, że na terenach wschodnich zaczyna działać inspirowana przez gestapo prowokacyjna, rzekomo zakonspirowana organizacja „Orzeł Biały”. Jej siedzibą jest Białystok, sygnalizowano jednak próby przerzucenia komórek „Orła” i na inne miasta. Kapitan „Wania” był zdecydowany wyjaśnić sprawę od razu.
Słonczyńskiego przekonano, że wynik tej rozmowy może być dla niego tylko jeden – podporządkowanie się. Upewniwszy się więc, że „Wania” nie jest prowokatorem, przyznał, iż rzeczywiście organizacja, którą reprezentuje, ani nie była przedtem Związkiem Walki Zbrojnej, ani nie jest obecnie Armią Krajową, choć się za nią podaje, ale też – zapewnił Słonczyński – nie ma nic wspólnego z prowokacyjnym „Orłem Białym”. Z dalszej rozmowy wynikało, że na terenie Brześcia działa od kilku miesięcy, a więc dłużej niż ZWZ, dobrze zorganizowana siatka o zabarwieniu piłsudczykowskim (prawdopodobnie jako część organizacji ogólnokrajowej), że organizacja ta ma liczne wtyczki wszędzie – w urzędach, na kolei, na poczcie, że prowadzi agitację polityczną, że posiada – wydawany dosyć regularnie – swój organ pt. „Szaniec”, od którego wzięła nazwę, oraz że ma własną organizację bojową, w której Słonczyński jest instruktorem wojskowym. Najbardziej pikantne w całej sprawie było to, że miejscowa AK w ogóle nie wiedziała o istnieniu niewygodnego dublera, mimo że wielu „szańcowców” należało jednocześnie do drugiej organizacji.
Teraz „Wania” wiedział więcej niż ktokolwiek z konspiracyjnej góry. Przedstawił więc Słonczyńskiemu propozycję: podporządkować się i wyjść stąd jako prosty żołnierz „Wachlarza”, oddając do dyspozycji całe swe „wojsko”, albo… nie wyjść wcale.
Słonczyński nie namyślał się długo. Jego wybór przynależności akurat do tej grupy został dokonany po prostu dlatego, że była to pierwsza antyniemiecka organizacja w Brześciu, z którą się zetknął. Wiedział także, że większość jego podkomendnych weszła do podziemia w przeświadczeniu, że idą do ZWZ.
Tak oto kpt. „Wania”, który jeszcze godzinę temu dysponował zaledwie dwoma ludźmi, stał się szefem dużej organizacji. Współpraca Słonczyńskiego, lojalnego i rozważnego podkomendnego, doskonale zorientowanego w terenie, spowodowała, że kapitan mógł o wiele wcześniej przystąpić do zasadniczych zadań dywersyjnych. Słonczyński zaś, który w jakiś czas potem został mianowany komendantem bazy „Wachlarza” w Brześciu, przyjął pseudonim „Żbik”, a wkrótce otrzymał awans na podporucznika.
Po tak zachęcającym początku „Wania” postanowił przejąć całą brzeską grupę, a nie tylko jej organizację wojskową. Po dwóch dniach, skontaktowany przez „Żbika”, spotkał się z szefem podziemia na teren Polesia – por. Henrykiem Westwalewiczem „Kaliną”. Rozmowa miała podobny przebieg. Westwalewicz – twórca i ideolog brzeskiego oddziału – nie miał wątpliwości, że organizację należy podporządkować kpt. „Wani”.
Ponadstuosobowy zespół był jednak zbyt liczny i za mało elastyczny, aby realizować zadania, jakie stawiała organizacja „Wachlarz”. Owszem, szerokie kontakty i wywiadowcze wtyczki przydały się później zarówno jemu, jak i AK, ale na razie kapitanowi potrzebny był mały zespół młodych ludzi, których można by wyszkolić w zakresie dywersji.
Przekazał więc całą przejętą organizację miejscowej AK, sam zaś zatrzymał dla swych celów kilkunastu młodych, rzutkich i zdecydowanych na wszystko chłopców. Z najenergiczniejszej, ale bardzo surowej piątki stworzył swój oddział przyboczny i forsownie zaczął go szkolić.
Zbliżała się wiosna. Zapowiadana niemiecka ofensywa na wschodzie wymagała natychmiastowego rozpoczęcia dywersji na liniach kolejowych. Warszawa coraz natarczywiej domagała się wzmożonych sabotaży.
Pod koniec marca kpt. „Wania” przy pomocy „Żbika” poznał większość placówek terenowych i ich uzbrojenie. Teraz głównym problemem było zapewnienie tworzonym patrolom dużej operatywności. Warszawa zapowiadała przysłanie pierwszych bojówkarzy – absolwentów kursów dywersyjnych56, którzy na Polesiu pod wodzą kapitana „Wani” mieli poznać praktykę akcji sabotażowych. Jedna sprawa pozostała jeszcze ciągle nierozwiązana, a mianowicie transport, który zapewniałby szybki dojazd na zadania i jeszcze szybszy odskok. Trakcja kolejowa nie mogła być brana pod uwagę – zbyt często na niej kontrolowano, a poza tym jej sieć była bardzo rzadka. Pozostawały samochody, ale te znajdowały się wyłącznie w dyspozycji niemieckich urzędników. Kapitan zwierzył się ze swych kłopotów „Żbikowi”, który – jak zwykle – od razu znalazł wyjście z sytuacji.
– Mamy tu jednego naszego człowieka. Ma w dyspozycji dwie ciężarówki i jeden samochód osobowy.
– Czy pewny?
– O tak, sprawdzony. Jest w naszej organizacji od pół roku i nieraz już korzystaliśmy z jego wozów przy przewozie broni. Pracuje jako szofer w Oberforstverwaltung Brest57.
– Proszę o charakterystykę tego człowieka.
– Nazywa się Jerzy Wojnowski, lat około dwudziestu sześciu, podchorąży rezerwy z Modlina, saper. Pochodzi z Kielc. Przed wojną przeniósł się tutaj. Brał udział w kampanii wrześniowej. Mieszka z rodzicami i żoną Tamarą.
– Jutro chcę go poznać.
– Tak jest, panie kapitanie!
Na drugi dzień idą obaj do garażu nadleśnictwa. Tutaj najpewniej można zastać rozmiłowanego w samochodach Wojnowskiego. Nie zawodzą się. Na spotkanie ich wychodzi usmarowany ropą krępy młody człowiek o atletycznej budowie. Twarz szeroka, bystra – choć niskie, zarośnięte czoło robi przykre wrażenie. Widok Słonczyńskiego orientuje go prawdopodobnie w przedmiocie wizyty, bo szybko prowadzi ich za garaże. Tu następuje prezentacja.
– To właśnie jest Wojnowski – wskazuje „Żbik” – a to nasz nowy dowódca, kapitan „Włodek” – podaje aktualnie używany pseudonim kpt. „Wani”.
Obaj mężczyźni wymieniają uścisk dłoni.
– Będę potrzebował pana i pańskich samochodów, podchorąży – przystępuje zaraz do sprawy „Wania”.
– Jestem do pańskiej dyspozycji, panie kapitanie. Naturalnie trzeba będzie brać pod uwagę życzenia moich chlebodawców. – Tu Wojnowski pokazuje na gmach nadleśnictwa. – Ale sądzę, że uda mi się ich wykołować, gdy będzie trzeba. Czy wozy są potrzebne już, teraz?
– Na razie nie, ale mogą być potrzebne w każdej chwili. Proszę to uwzględnić. Jeszcze jedno. Nie może pan używać nazwiska w naszej robocie. Proszę sobie wybrać pseudonim.
– Pseudonim – powtarza powoli Wojnowski. – Hm. Cały czas grzebię się w silnikach, może więc „Motor”?
– Może być. A więc, podchorąży „Motor”, polecenia będzie pan otrzymywał przez swego dotychczasowego dowódcę. – „Wania” wskazuje na Słonczyńskiego.
– Tak jest, panie kapitanie. – „Motor” pręży się lekko. Gdy mówi, odsłania piękne, białe, nieco drapieżne zęby. Kapitanowi podoba się ten dowcipny, trochę rubaszny podkomendny.
Za kilka dni okazało się, że podobne możliwości jak „Motor” miał również drugi pracujący w konspiracji żołnierz, „Douglas”58. Przy pomocy tych dwóch ludzi kapitan „Wania” mógł uznać sprawę wewnętrznego transportu Odcinka za ostatecznie załatwioną59.
W pierwszych dniach kwietnia część zachodnia III Odcinka „Wachlarza” była prawie gotowa do podjęcia systematycznie powiększanych zadań dywersyjnych. Sieć wywiadowcza, sięgająca coraz bardziej na wschód, pracowała sprawnie. Znaleźli się także specjaliści – zbrojmistrze jeszcze z Wojska Polskiego – którzy obok umiejętności przygotowywania bomb i min mieli trochę ukrytych materiałów wybuchowych.
Mija czerwiec i zaczyna się upalny lipiec. „Wachlarz” rozszerza swoją działalność, ale pojawiają się trudności, i to coraz większe. Brakuje ciągle broni, materiałów wybuchowych oraz pieniędzy. Na początku lipca „wpada” z całą gotówką łącznik z Warszawy. Kapitan „Wania” jest poważnie zmartwiony, gdyż organizacja ma wiele płatności.
I wtedy melduje się przed kapitanem „Motor” z ciekawą propozycją:
– Panie kapitanie, mam pomysł. Niewiele tego będzie, ale zawsze kilkanaście tysięcy ostmarek piechotą nie chodzi. Pojutrze wiozę nadleśniczego z wypłatą do Wysokiego Litewskiego. Zatrzymajcie nas i weźcie. Tylko żeby mnie chłopcy z emocji nie kropnęli.
17 lipca po południu, cztery kilometry za Brześciem, w cieniu przydrożnych krzaków leży kapitan z trzema ludźmi patrolu. Żołnierze to młodzi, pełni zapału, ale niedoświadczeni. Żaden z nich nie wie o tym, że „Motor” współdziała w tej akcji. Nie znają go w ogóle.
Kapitan jeszcze raz przypomina role:
– Ty, „Kusy”, zatrzymujesz wóz, ty, „Maniek”, bierzesz na muszkę Niemca, wyciągasz go z wozu i odbierasz od niego teczkę. Ty, „Kadet”, trzymasz cały czas na oku kierowcę. Zabieramy pieniądze i odskakujemy.
– Panie kapitanie, a może im chociaż po wozie przejechać z automatu albo wsunąć trochę Niemcowi lub temu szoferakowi, co się okupantowi wysługuje – gorączkują się chłopcy.
– Trzymać się ściśle rozkazu – przypomina surowym tonem „Wania”. – Żadnych samosądów ani strzelania. Zrozumiano?
Przycichają chłopcy i przez chwilę panuje milczenie.
Naraz „Kusy” zrywa się z ziemi. Od Brześcia narasta wysoki głos silnika. W tumanie kurzu pędzi szosą zielony opel.
„Kusy” szarpie zamek pistoletu maszynowego, wyskakuje na szosę i kieruje lufę ku nadlatującemu samochodowi.
Pisk hamulców i opel stoi w poprzek szosy. Z podniesionymi rękami wyłazi z niego „Motor”. Już jest przy nim „Kadet”. Poszturchując „Motora” lufą po żebrach, domaga się podniesienia rąk jeszcze wyżej.
„Maniek” wyciąga za kołnierz trzęsącego się Niemca w mundurze leśnika. Ten niezrozumiale bełkoce i wtyka żołnierzowi dużą, czarną teczkę.
„Kadet” tymczasem obskakuje „Motora”. Odpędza go od samochodu, wymyśla od niemieckich sługusów. Szofer ogania się od niego jak od natrętnej muchy.
Naraz „Kadet”, porwany widać nastrojem sytuacji, uderza lekko „Motora” lufą pistoletu w nos. Krótki hak w żołądek jest odpowiedzią. „Kadet” nie może złapać oddechu, stęka przeraźliwie i osuwa się na kolana. „Kusy” i „Maniek” rzucają się na szofera jak dwa brytany. „Wania” spod olchy zdążył tylko krzyknąć:
– Nie strzelać!
Zanim dopadł do kłębowiska i kilkoma sprawiedliwie rozdzielonymi ciosami rozrzucił ich po szosie, „Motor” miał podbite oko, a żołnierze plutonu porozbijane nosy.
– Odskok.
Poderwali się do biegu i wpadli do lasu. „Maniek” przyciskał do piersi czarną teczkę, a „Kadet” biegł, z trudem łapiąc oddech.
– W łeb takiego łobuza palnąć – pomstował, dysząc. – Niemca bronił. Że też pan kapitan…
– Cisza w szeregu! – zdusił to biadolenie „Wania”.
Na drugi dzień „Motor” z fioletowym okiem skarżył się kapitanowi, że ten nie dotrzymał umowy.
– Nie dość, że forsę „nadałem”, to jeszcze oberwałem po gębie. Jedyna z tego korzyść, że mój Niemiec dziś na odprawie w nadleśnictwie nachwalić się mnie nie mógł, że tak go broniłem.
W czasie tej wyprawy w ręce „Wachlarza” wpadło piętnaście tysięcy marek.
W tym czasie, gdy kpt. „Wania” przystąpił do bezpośrednich akcji dywersyjnych w okolicach Brześcia i w samym mieście, rozesłani przez niego zaufani ludzie montowali na terenie III Odcinka patrole sabotażowe i zakładali bazy zaopatrzeniowe. Jednym z najaktywniejszych okazał się por. „Marian” – Marian Przysiecki, który – jak pamiętamy – był pierwszym podkomendnym kapitana.
Skierowany został przez kpt. „Wanię” za Pińsk, aby w mieście nie rzucał się zbytnio w oczy miejscowym ludziom (którzy znali go z okresu przedwojennego, gdy chodził tu do gimnazjum), a także by zapewnił sobie swobodę działania. Szybko uzyskał posadę administratora majątku Kołby, leżącego na południowy wschód od Pińska, koło miasteczka Parachońsk. Miał co prawda agronomiczne przygotowanie ze swej poprzedniej pracy w pierwszym roku okupacji w Lubelskiem, ale o wyborze tego zajęcia zdecydowały głównie względy wojskowe.
W bardzo krótkim czasie „Marian” skompletował patrol dywersyjny, w którego skład – poza dowódcą – weszli: „Antoni”, zwany też „Małym” lub „Gramem” ze względu na… 192 cm wzrostu60, „Kontroler II” – Stanisław Murawski, starszy już żołnierz, „Heniek Duży” – Henryk Pawliszyn, Emil Jung61 i „Marynarz” – Tadeusz Horoszcza, kuzyn „Mariana”. Sam Przysiecki zorganizował w administrowanym przez siebie majątku bazę, której został komendantem62. Baza ta otrzymała numer 3.
W początkach sierpnia do dyspozycji por. „Mariana” przysłano z Brześcia w charakterze łączniczek dwie siostry Snopkówny: dziewiętnastoletnią Jadwigę i dwudziestojednoletnią Marię. Przed wyjazdem z Brześcia dziewczęta przeprowadziły na pożegnanie rozmowę z rodzicami, oświadczając im, że zostały przyjęte do konspiracji i otrzymały polecenie natychmiastowego wyjazdu pod Pińsk, gdzie wyznaczono im organizacyjne kwatery. Z fragmentów tej rozmowy rodzice wywnioskowali, że do współpracy z podziemiem pozyskał je jakiś szofer mieszkający w Brześciu, o imieniu Jurek (najprawdopodobniej „Motor”). Tuż przed wyjazdem dziewczęta przybrały pseudonimy: starsza – „Mery”, młodsza – „Dziunia”. Zaraz po zgłoszeniu się do por. Przysieckiego „Dziunia” otrzymała polecenie wymiany na czarnym rynku organizacyjnych dolarów na ostmarki.
W tydzień później, na rozkaz kpt. „Wani”, patrol „Mariana” wysadził tory za Pińskiem, wykolejając transport wojskowy jadący na front. Niemcy zareagowali bardzo szybko, obejmując obławą szeroki teren. Miejscowa ludność, w obawie o własną skórę, zwróciła uwagę Niemców na kilku młodych ludzi, którzy od pewnego czasu mieszkali w majątku Kołby pod Parachońskiem. Błyskawiczny nalot żandarmerii pozwolił ująć całą szóstkę. Skrupulatna rewizja nie ujawniła nic kompromitującego, ale dla przeprowadzenia szczegółowego śledztwa zabrano ich do Pińska. Tu zostali osadzeni w areszcie żandarmerii, mieszczącym się w piwnicach „czerwonych koszar” przy ulicy Albrechtowskiej.