Pożegnanie z Anglią - Monika Richardson, Małgorzata Pietkiewicz - ebook + książka

Pożegnanie z Anglią ebook

Richardson Monika, Małgorzata Pietkiewicz

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To opowieść o nieudanej próbie emigracji. Monika Richardson, gospodyni popularnego programu „Europa da się lubić” wiele lat mieszkała w Wielkiej Brytanii. Założyła tam rodzinę z mężem Anglikiem, z całych sił starała się zaadoptować w tamtejszym środowisku. Mimo doskonałej znajomości języka, mimo otwartości na inną kulturę, nie udało się. „Wyjechałam stamtąd, bo ten kraj przytłoczył mnie w jakiś ponury sposób” - przyznaje Monika Richardson. Książka jest pełna wnikliwych obserwacji życia codziennego Anglików, w którym pierwszorzędną rolę odgrywają konwenanse. One sprawiają, że cudzoziemiec czuje się tam obcy i samotny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Oceny
3,6 (23 oceny)
6
6
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aescha

Nie oderwiesz się od lektury

🩵🍀💚🌈🐰
00
thekonstancja

Całkiem niezła

Obraz Wielkiej Brytanii przefiltrowany przez własny subiektywizm,więc nie należy traktować go śmiertelnie poważnie.Ksiazka jednak wciąga i jest ciekawa.
00
graw67

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa. Osobista. Dobrze napisana. Polecam :)
00

Popularność




Spis treści

Okładka

Skrzydełko

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Rozdział I. Angielskie fascynacje

Język angielski jako przepustka do wspaniałego świata / „Wichrowe wzgórza” i inne pierwsze lektury / wyższość kultury anglosaskiej / liberalny, otwarty Londyn / pierwsze obserwacje różnic cywilizacyjnych między Polską a Anglią

Rozdział II. Mój angielski mąż i jego szkocka rodzina

Uroki angielskiej prowincji / Główna baza transportowa Sił Powietrznych Jej Królewskiej Mości / nieufność do osoby zza żelaznej kurtyny / konserwatyzm pilotów RAF / polskie stereotypy: Wałęsa, papież, „Solidarność” i Dywizjon 303

Rozdział III. Samotność i angielskie wychowanie

Oksford nie dla matek z małymi dziećmi / zimny chów maluchów / angielskie wychowanie, czyli jesteś samotną wyspą / brytyjski indywidualizm / inna rola rodziców / samodzielność od najmłodszych lat / pruderia i tematy tabu

Rozdział IV. Konwenans. Jak nie pomylić uprzejmości z akceptacją

Nie mylić uśmiechu z akceptacją / kastowość społeczeństwa angielskiego / kompleksy klasy średniej / brytyjska duma / nieznośny small talk / wyrozumiałość dla obcokrajowców słabo mówiących po angielsku / łatwość etykietowania człowieka

Rozdział V. Byłam jedyną nieangielską żoną

Stereotyp angielskiej żony / niepoprawna słowiańska krew kontra angielski chłód i co z tego wynika / codzienna konfrontacja z wojskową mentalnością / niepisane granice dobrego obyczaju / próba adaptacji, czyli ucieczka w rodzinę

Rozdział VI. Dlaczego Angielki czują się gorsze?

Niska samoocena brytyjskich kobiet / poczucie niższości w stosunku do mężczyzn / epoka wiktoriańska trwa do dziś / wyrozumiałość Angielek / kulturalne rozstania / publiczne pranie brudów? Niemożliwe / czułość ukrywana przed światem

Rozdział VII. Obyczaje

Różnice w obchodzeniu świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy / zanik religijności / inna rola Kościoła / święta bankowe, czyli brytyjska specjalność / fantastyczna tradycja pikników / sport drugą religią / życie wspólnotowe małych miasteczek

Rozdział VIII. Rodzina królewska i tożsamość narodowa

Autentyczna gotowość oddania życia za królową / patriotyzm wentylem dla uczuć wspólnotowych / poważne traktowanie rodziny królewskiej / Anglia jako centrum świata, czyli kłopoty z nauką historii / czułość na punkcie tożsamości narodowej

Rozdział IX. Telewizja i inne media

Próba pracy w angielskiej telewizji/ prawda i mity o BBC / rozczarowanie brytyjską rozrywką i masowym poczuciem humoru / różnice między polskimi a angielskimi dziennikarzami / pokaż mi gazetę, jaką czytasz, a powiem ci, kim jesteś

Rozdział X. Angielska kuchnia – prawda i mity

Beznadziejna kuchnia? Dziś już nie / na czym polega rewolucja Jamiego Oliviera i Nigelli Lawson / pyszna niedzielna pieczeń / nieznośny zwyczaj barbecque / ciężkie życie wegetarian / kapusta kiszona przywędrowała z polską emigracją

Rozdział XI. Życie z obcokrajowcem. Nie wyszło

Życie na banicji / wieczne kompromisy / brak wspólnych kodów kulturowych zabójstwem dla związku / angielska potrzeba izolacji a polska ekstrawertyczność / matriarchat nieznośny dla Anglika / uniwersalne problemy związków wielokulturowych

Epilog

Skrzydełko

Okładka

MONIKA RICHARDSON Pożegnanie z Anglią

Rozmawia Małgorzata Pietkiewicz

Warszawa 2012

Copyright © Monika Richardson, Małgorzata Pietkiewicz, Czerwone i Czarne

Projekt graficzny FRYCZ I WICHA

Korekta: Elżbieta Steglińska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne sp. z o.o. Rynek Starego Miasta 5/7 m.5 00-272 Warszawa

Druk i oprawa Drukarnia INTERDRUK ul. Kowalczyka 21A 03-193 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. ul. Poznańska 91

Rozdział I. Angielskie fascynacje

Rozdział I.Język angielski jako przepustka do wspaniałego świata / „Wichrowe wzgórza” i inne pierwsze lektury / wyższość kultury anglosaskiej / liberalny, otwarty Londyn / pierwsze obserwacje różnic cywilizacyjnych między Polską a Anglią

Skąd u ciebie fascynacja językiem angielskim i kulturą anglosaską?

Moja mama chciała, żebym uczyła się języka angielskiego. Do szkoły podstawowej poszłam w ’78 roku, nie bardzo jeszcze było widać sens nauki obcych języków, szczególnie zachodnich, ale mama miała tę dalekowzroczność, która kazała jej stawiać na kulturę anglosaską. Mój tato mówił dobrze po angielsku, zaraz po rozwodzie z mamą wyjechał do Libii, potem do Nigerii, gdzie pracował przez 15 lat. Moja fascynacja była więc, mogę śmiało powiedzieć, spowodowana ambicjami rodziców. Inna rzecz, że sama absolutnie tego nie doceniałam i pierwsze lata w szkole podstawowej spędziłam, tłukąc w kółko: My name is Monika. I am eightyearsold. Moi rówieśnicy mieli angielski głęboko w nosie, zresztą do liceum musiałam zdawać niemiecki, rzecz zrozumiała w poniemieckim Wrocławiu. Jeśli można było liczyć na choćby namiastkę kariery zawodowej w tamtych czasach, to związana ona była z położeniem geopolitycznym tego miasta i naszymi, niechętnymi, godnościowo podejrzanymi, ale jednak ekonomicznie wymuszonymi, kontaktami z Niemcami. Trochę szłam w poprzek trendom z tym swoim angielskim, który w momencie, gdy mama naprawdę miała dosyć mojej opornej natury, nagle mnie zainteresował. Nabrałam przekonania, które podzielali moi rówieśnicy, że kultura anglosaska jest wyższa od naszej, że ludzie mówiący po angielsku osiągnęli w jakiś przedziwny sposób wyższy stopień rozwoju cywilizacyjnego.

Myśmy tkwili w tym nieszczęsnym Układzie Warszawskim, a świat po drugiej stronie żelaznej kurtyny szedł do przodu. Miałam poczucie konieczności ciągłego doganiania, potrzebowałam się wgryźć w spokojną i wyluzowaną angielską manierę, która była antidotum na mój polski, emocjonalny, rodzinny, ale jednak pozbawiony perspektyw świat. Trudno było zresztą ominąć politykę, gdy ona sama tak brutalnie wcinała się w nasze życie. Moja mama, Barbara Trzeciak-Pietkiewicz, była dziennikarką we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej, była w partii, próbując „rozwalić system od środka”, ale dość szybko zapisała się do Solidarności. Konsekwencją tego była działalność w opozycji, a to oczywiście miało przełożenie na nasze codzienne życie. Od grudnia ’81 mama była często zamykana prewencyjnie, internowana, aresztowana, na porządku dziennym były wizyty w domu zomowców albo esbeków, czasem pod postacią dobrych wujków, sąsiadów.

Mieszkałam z mamą, bratem i babcią Ziutą – mamą mojej mamy. Kiedy mama siedziała w więzieniu, zajmowała się nami babcia. Mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu w bloku na jednym z wrocławskich osiedli. Trzy pokoje z kuchnią, bez specjalnych wygód, ale na jedzenie nigdy nam nie brakowało, babcia zresztą świetnie gotowała. Nie będę tu opowiadała, jak żyło się w Polsce przed zmianami ustrojowymi, to zresztą taka prehistoria, że moje dzieci zupełnie nie zrozumiałyby, o czym mówię.

Na pewno wpływ na moje zainteresowania językiem angielskim miało to, że dla taty angielski był jego drugim językiem, którym posługiwał się na co dzień. Ojciec na stałe mieszkał i pracował w Nigerii. Jest architektem, siedziba jego firmy mieściła się w Szwajcarii. Siłą rzeczy dla mnie ten język był przepustką do wielkiego świata. Postanowiłam, że będzie również alternatywą wobec niezwykle emocjonalnej atmosfery tamtych dni w mojej rodzinie i w Polsce w ogóle. To trochę trudno wytłumaczyć, ale chciałam mieć jakąś stałą w swoim życiu, choćby w obliczu rozwodu moich rodziców, a stonowany, chłodny angielski ze swoją nieusuwalną logiką, konsekwencją, pragmatyzmem i tradycyjną, posuniętą do granic absurdu uprzejmością był lekarstwem na wulgarną, wręcz rozpaczliwą rzeczywistość tamtych dni.

Byłam za młoda, by rozumieć, że mamy świetne tradycje dwudziestolecia międzywojennego, że polska tradycja jest daleko bardziej prawdziwie rodzinna i współczująca. Miałam ogromne wsparcie w rodzinie i wydawało mi się, że to naturalne, iż rodzina po prostu jest zawsze, gdy jej potrzebujemy. Myślę, że wtedy nie rozumiałam, że chłód, który charakteryzuje język angielski, przekłada się też na codzienność w angielskim domu.

Zresztą miejsce, w którym się wychowywałam, nie napawało optymizmem na przyszłość. Wrocław dzisiaj jest magiczny, turyści się nim zachwycają, wtedy na co dzień oglądałam rzeczywistość, która była boleśnie szara, bloki z wielkiej płyty, zsypy i obsikane klatki schodowe, beton i wielkie, nierówne krawężniki, a w tym wszystkim zatopiona poniemiecka kostka brukowa, poniemieckie rury, poniemieckie wymagające remontu wille i dorośli, którzy powtarzali, że nie warto w nic inwestować, bo kiedyś wrócą Niemcy i zabiorą swoje.

Łatwo poszło z nauką?

Początkowo nie, bo w najbliższym otoczeniu nie miałam nikogo, z kim mogłabym rozmawiać i poznawać język. Owszem miałam tatę, który mówił świetnie po angielsku, ale jego nie było. Widywaliśmy się kilka razy w roku, pozostawało nam pisanie kartek i listów.

„Wichrowe wzgórza” Emily Brontë były pierwszą książką, którą przeczytałam po angielsku. Tamten świat fascynował mnie i przerażał jednocześnie – przerażająca była pustka, samotność i niemożliwość porozumienia rodzinnego, ale z drugiej strony zachwycały żelazne reguły gry, dziwaczna niezmienność, dzięki której wszystko jednak się kręciło. Myślę, że zajmowała mnie również sama materia języka. Zupełnie inna niż nasza. Podobał mi się angielski formalizm, ustawienie, jakby uporządkowanie życia przez język, ich: Would you be so kind and if at all possiblecould it happen that..., wszystko miało swoją formę, swój czas i miejsce, było nieodwołalne, a jednak całkowicie niewymuszone. To jakby wyssać z polskiej rzeczywistości cały absurd lat 80., ich pozorność, tymczasowość i nieuchronny lęk przed tym, co miało się z nami wszystkimi stać, gdy kartki na mięso nie wystarczą, i przenieść się w świat, w którym sto lat czyni naprawdę niewielką różnicę, a czaprak pod siodłem ulubionego ogiera panienki może jest nieco grubszy albo ma trochę więcej czerwonej włóczki niż w ubiegłym stuleciu, ale przecież trasa porannego kłusa pozostaje ta sama.

W angielskim podobało mi się wszystko: barwa, dźwięk, bogactwo nazw określających w gruncie rzeczy to samo, np. deszcz albo światło, brak zdrobnień, a przez to „męskość” tego języka, jego równa, niska melodia. Po „Wichrowych wzgórzach” przyszła kolej na powieść Nancy Mitford „Love in the Cold Cimate”. To dało mi wgląd także w historię kontrowersyjnych sióstr Mitford, których było sześć i których polityczne zaangażowanie sięgało od komunizmu do faszyzmu (Diane bardzo zbliżyła się do Adolfa Hitlera, a jej siostra Jessica wyszła za siostrzeńca Churchilla). Byłam mocno porażona tym, że życie może dawać taką wolność wyboru w ramach jednej rodziny. Wydawało mi się to w Polsce raczej nieosiągalne, w końcu albo się było za PRL-em, albo się było opozycją patriotyczną. Życie w ogóle wydawało mi się wtedy dużo prostsze, niż się potem okazało, i naprawdę do dzisiaj miewam chwile tęsknoty za tamtym czarno-białym światem.

Pochłaniałam tony literatury, czytałam w zasadzie wszystko, co mi wpadło w ręce, od „Boewulfa” po pisma Benjamina Franklina, ale wszystko, co czytałam, utwierdzało mnie w przekonaniu, że w tym szaleństwie jest metoda, tylko myśmy jej w Polsce niestety jeszcze nie odkryli. Inna rzecz, że wtedy nie było punktów z literaturą anglojęzyczną, nie można było tak jak dzisiaj wejść do pierwszej lepszej księgarni i kupić książkę, jakimś cudem zdobywało się książki w oryginale, czytałam zatem wszystko, nawet najgorsze gnioty, byle tylko w oryginale.

Zdecydowanie bardzo duży wpływ na moje postrzeganie świata miały dwa wyjazdy do ojca, do Nigerii. Pierwszy raz pojechałam, gdy miałam jedenaście lat, po raz drugi dwa lata później. Mieszkałam u taty i Laury – jego drugiej żony. Pamiętam mój podziw dla tych ludzi mówiących po angielsku, głównie byli to „ekspaci”, czyli wysokiej klasy specjaliści pracujący i mieszkający ze swoimi rodzinami za granicą. Żyli takim sztucznym życiem, w domach z ochroną, samochodem, szoferem, panem od tenisa, od gotowania i od sprzątania.

Dla mnie to był świat zupełnie odrealniony. Oni nie próbowali nawet integrować się z tubylcami, żyli w swoim świecie. W domu taty gotował i sprzątał starszy pan, Benjamin, który pochodził z miasteczka oddalonego o kilka godzin od Lagos. Do pracy, czyli do domu mojego ojca, dojeżdżał rowerem. Jeździliśmy na targ po owoce, do klubu dla białych, do restauracji, graliśmy w tenisa. Ojciec mówił, że Benjamin przyrządzi awokado z sosem prowansalskim, a ja nie rozumiałam, o co chodzi. Nabrałam wtedy przekonania, że w przyszłości mogę tak żyć, zamiast w smutnej komunistycznej Polsce. Podczas moich wakacji poznałam pewną Angielkę i jej trzy córki. One tak pięknie się wysławiały, czuły się w tej obcej przecież Nigerii jak ryby w wodzie, miały swoje obyczaje i swój styl życia i nie gapiły się z otwartą buzią, jak pan przyrządza martini z oliwką, bo miały to na co dzień, również w domu. To brzmi jak lekcja snobizmu, ale była to raczej po prostu lekcja życia. Wprawdzie przyjechałam do Lagos z Wrocławia, ale czy byłam gorsza od tych małych Angielek? Nie. Dlatego musiałam, musiałam mówić po angielsku. Nie miałam pojęcia, kim chcę być i co w życiu robić, ale wiedziałam, że bez perfekcyjnego angielskiego mogę najwyżej kiedyś sprzątać u kogoś, kto żyje tak jak te Angielki.

Zatem nauka języka jako przepustka do lepszego świata…

Pamiętasz film „Pożegnanie z Afryką”? To przede wszystkim piękna historia miłosna, ale to również stara, tradycyjna, kolonialna Anglia, stroje, meble, popołudniowa herbata, angielskie kluby i angielscy dżentelmeni, polowania, kobiety w kapeluszach i baronowa von Blixen. Mój ojciec był gdzieś tam, w takiej Afryce, a raczej w miniaturowej Anglii, a ja mieszkałam w szarym bloku przy Powstańców Śląskich.

Kiedy zaczęłam wkuwać słówka i gramatykę angielską, okazało się, że mam zdolności językowe, talent do nauki języków odziedziczyłam po rodzinie mego ojca, mój dziadek znał trzy języki, mój brat Filip był ode mnie jeszcze zdolniejszy, wchłaniał obce języki z powietrzem. Ten genetyczny talent niestety nie zastąpił ciężkiej pracy. W liceum zaczęłam brać korepetycje z angielskiego u profesora Gajlewicza, znanego piły, chodziłam do niego na dodatkowe zajęcia po lekcjach, do poniemieckiej willi na Krzykach. Jego kobieta przyrządzała herbatę, a my zanurzaliśmy się w trudnej materii językowej. Profesor miał dość szorstki styl bycia, nie przebierając w słowach, powiedział, że nigdy nie będę mówiła dobrze po angielsku, bo mam toporny akcent i jestem niezdolna. Taką już miał metodę nauczania, używał kija, zapominał o marchewce. Niektórzy bardzo przeżywali spotkania z nim, pamiętam, że w moim liceum był bardzo nielubiany. Mnie jego brutalna bezpośredniość mobilizowała, dostałam jakiegoś dzikiego napędu i za wszelką cenę postanowiłam udowodnić, że się myli, że nie ma racji. Dziennie wkuwałam sto słówek, nie przesadzam, taką miałam normę, sto słówek dziennie.

Po ukończeniu renomowanego liceum – XIV LO im. Polonii Belgijskiej – mój angielski był niezły, chociaż liceum było zdecydowanie o profilu ścisłym. Matematyki i fizyki uczono na bardzo wysokim poziomie i tak przystępnie, że zdeklarowani humaniści, a ja do nich należę, potrafili te przedmioty zrozumieć. Nie miałam za to szczęścia do dobrych nauczycieli od angielskiego, ogólnie były problemy z obsadzeniem wakatów. Przez cały okres szkolny, i w podstawówce, i w liceum, bardzo dużo się uczyłam, byłam typem kujona, bo wydawało mi się, że tylko w ten sposób do czegoś w życiu dojdę. Kulało moje życie towarzyskie, ale mało mnie to bolało. Miałam wrażenie, być może mylne, że nocne Polaków rozmowy nigdy jeszcze nie doprowadziły do niczego konstruktywnego, a cicha, konsekwentna praca u podstaw, owszem. Trochę to naiwne, bo wszyscy funkcjonujemy w grupie, bez której niczego w życiu nie da się osiągnąć, ale myślę, że ta moja młodzieńcza postawa wyjaśnia trochę moją fascynację kulturą wyspiarską, kulturą samotników i izolacjonistów, jakimi bez wątpienia są Anglicy.

W drugiej klasie liceum wzięłam udział w olimpiadzie języka angielskiego. Wtedy już mama nie musiała mi powtarzać, że angielski jest przyszłościowy, jej rodzicielskiej mądrości zawdzięczam, że potrafiła wzbudzić we mnie motywację do nauki, ale ambicje zawsze były moje. Finał olimpiady języka angielskiego był w Poznaniu. Tam poznałam mojego pierwszego chłopaka, Przemka Pohrybieniuka, który pochodził ze Zgorzelca i uczył się tam w technikum. Z Przemkiem dzieliliśmy tę samą pasję, przekonanie, że tylko kultura anglosaska może nas uratować przed socjalistyczną szarzyzną. W finale olimpiady na tyle dobrze wypadłam, że w nagrodę byłam zwolniona z egzaminu pisemnego z języka obcego na studia, gdybym oczywiście chciała zdawać. Byłam w trzeciej klasie i poczułam, że mam z nauki bardzo konkretne profity, że mi się po prostu opłaca uczyć. Dzięki tym eliminacjom miałam poczucie, że przynależę do jakiejś tam elity – nie wiem, dlaczego tak myślałam, może po ojcu, który jest snobem i przyznaje się do tego bez żenady. Myślę, że tato po prostu nie uważa, że bycie lepszym od innych jest czymś złym, szczególnie jeśli nie jest to wynik dobrego urodzenia, ale po prostu ciężkiej pracy.

Kiedy po raz pierwszy pojechałaś do Wielkiej Brytanii?

Jeszcze będąc w liceum. Wcześniej byłam w Szwajcarii w Verbier, tata zabrał mnie i brata na sylwestra, na narty. W tym zimowym kurorcie poznałam grupę Anglików i niejakiego Paula, z którym się pierwszy raz całowałam – w nocy, na śniegu. Były też dwie fajne dziewczyny, Sarah i Jill, które zaprosiły mnie do siebie do Anglii. Jedna mieszkała w Sidcup, druga w Reading, to są satelitarne miejscowości Londynu. Odwiedziłam je kilka miesięcy później. Był 1989 rok i w Polsce zrobiło się trochę mniej duszno. Miałam 17 lat i była to moja pierwsza wyprawa na Wyspy Brytyjskie.

Najpierw pojechałam do Sidcup, małej miejscowości w typie podwarszawskiego Radzymina, takie trochę amerykańskie przedmieścia z gigantycznymi domami. Dom rodziców Sarah zrobił na mnie wrażenie. Przede wszystkim był ogromny. Miał wewnętrzne schody i wielki ogród, w kuchni urządzenia były umieszczone w ścianie, kuchenka, mikrofalówka, zmywarka, a sama kuchnia była wielkości połowy mojego wrocławskiego mieszkania. Miała bardzo nowoczesną, ceglaną terakotę na podłodze, witraże w oknach i stół śniadaniowy, nie do pomyślenia w naszej pokrytej linoleum kuchence o wymiarach dwa na dwa metry. Pokój Sarah był całkowicie różowy i nie miał meblościanki, a jej brat miał w swoim pokoju perkusję. Opowiadam o tych wszystkich dobrach, bo jako dziecku inteligentnemu dość szybko przyszło mi do głowy: za co to wszystko? Przyjechałam ze świata, w którym wszystko było niemożliwe albo bardzo trudne, w którym, żeby być dobrze sytuowanym, trzeba było być świnią, miałam przekonanie, że wszystkim państwo daje po równo. A tu zobaczyłam bogactwo i zwykłą, mieszczańską rodzinę z dwójką dzieci, żadnych wybitnych osiągnięć, żadnego nadmiernego wykształcenia. Po prostu znalazłam się w kraju, gdzie życie wydawało się dużo prostsze, wystarczy kupić danie w supermarkecie, cały obiad z trzech dań można przygotować w mikrofalówce w kilka minut, do tego wino, na które nas stać. Przecież wygodniej jest wsiąść do samochodu, który stoi w garażu, a nie czekać od szóstej rano na tramwaj, który nie przyjeżdża. Pytanie, czym to jest okupione. Zaczęłam przyglądać się ich stylowi życia i dość szybko zauważyłam, że po pierwsze, większość takiego życia jest na kredyt, a po drugie, ta wygoda okupiona jest jednak ciężką pracą, dużo cięższą niż to, do czego byłam przyzwyczajona w naszej czy-się-stoi-czy-się-leży rzeczywistości.

Zaskoczyło mnie, że moja angielska koleżanka, starsza ode mnie tylko rok, już pracowała. Zarabiała jako sekretarka w firmie w bardzo dobrej dzielnicy Londynu. To nie było roznoszenie gazet ani dorywcza opieka nad starszą panią, a regularna praca, od siódmej rano do osiemnastej, w kostiumiku i na szpilkach. Pojechałam z nią kiedyś rano do pracy, przebrała się w jakiś koszmarny mundurek i pobiegłyśmy do metra. W trakcie podróży wyjaśniła mi, na czym polega jej robota: głównie na odbieraniu telefonów, robieniu kawy szefowi, przekazywaniu korespondencji kurierowi. Potem zniknęła za wielkimi i ciężkimi drzwiami jakiegoś nabzdyczonego londyńskiego biura. Wtedy zdecydowałam, że nigdy nie będę niczyją sekretarką, nigdy! Chciałam być sama sobie panią, może żyć biedniej, ale nie usługiwać nikomu. Potem zauważyłam, że cała rodzina mojej koleżanki wychodziła o siódmej rano z tego wielkiego domu i wracała po osiemnastej, właściwie nie mieli kiedy cieszyć się tym pięknym domem, pracowali u kogoś na posadach, byli małymi trybikami w wielkiej maszynie kapitalizmu. Zobaczyłam, że żeby żyć tak pięknie, na dobrym poziomie i w tym dobrobycie, trzeba ciężko pracować, i postanowiłam, że jeśli tak będzie ze mną, to tylko wtedy, jeśli będę w życiu robić to, co kocham. – There is nosuch thing as a free lunch – mówi bardzo dobre angielskie przysłowie – darmowy obiad nie istnieje. Za wszystko płacimy, pracą, twarzą, oby nie godnością. To była moja lekcja dorosłości w Londynie. Później pojechałam do tej drugiej koleżanki, jej dom rodzinny nie był tak okazały jak tej pierwszej. Ona z kolei wynajmowała mieszkanie w Londynie i tam pracowała. Wydała mi się mniej drobnomieszczańska, w jej domu było mniej bibelotów i falbanek tak charakterystycznych dla angielskich domów. Odwiedziłam jeszcze kilka innych miejsc w Londynie i powiedziałam sobie, że wrócę tam, ale na innych zasadach.

Zdecydowałam, że będę studiowała w Warszawie, wybrałam iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim. Nie miałam w stolicy żadnych znajomych, ale moja mama i ja czułyśmy, że już czas rozwinąć skrzydła i wyfrunąć z domu, a iberystyki nie było na żadnej wrocławskiej uczelni. Mama cały czas tłumaczyła, żebym nie szła na użyteczny kierunek studiów, który miałby mi dać konkretny zawód. Twierdziła, że zawód może mieć mężczyzna, kobieta powinna mieć pasję. Miała rację. Poszłam na neofilologię, ciągle miałam zamiłowanie do języków, hiszpańskiego nauczyłam się w rok. Przemek kończył szkołę średnią rok później, przyjechał do Warszawy, zdał na Uniwersytet Warszawski, na wydział stosunków międzynarodowych. W 1990 roku razem wyjechaliśmy do Londynu do szkoły językowej na dwa letnie miesiące.

Do szkoły językowej przyjeżdżali uczniowie z całego świata, z krajów arabskich, z Azji – całe mnóstwo ludzi było z Azji, była na przykład dziewczyna z Bangladeszu. Boże, jaka ona była piękna! Byli studenci z Europy, Czeszka, jakiś Węgier, sporo Hiszpanów, którzy od zawsze przyjeżdżają do szkół języka angielskiego, chociaż ich angielskiego i tak nie daje się zrozumieć. Podobał mi się ten tygiel kulturowy i językowy. Młodzież w większości pochodziła z zamożnych rodzin, tatusiowe mogli sypnąć groszem, by wysłać dzieciaki do takiej szkoły. Młodzi nie musieli popracować najpierw na zmywaku, żeby odłożyć, a następnie pójść na kurs językowy. Ja i Przemek byliśmy w porównaniu z nimi dość biedni, rodzice opłacili nam podróż i ledwo starczyło na kieszonkowe, ale, paradoksalnie, czuliśmy się z nimi na takiej samej stopie.

Uderzyła nas bezpośredniość tego świata, to, że jesteśmy w nim wszyscy mile widziani. Podobała nam się dostępność stosunków międzyludzkich. Nagle okazało się, że byłam wychowana w bezpiecznej konwencji, w której wiadomo, co komu wolno i w jakiej kolejności, natomiast w szkole języka angielskiego w Hampstead nauczyciele zapraszali uczniów na piwo po zajęciach i oczywiście byli z nami na „ty”. Może dzisiaj nie brzmi to szokująco, ale w Polsce sprzed dwudziestu lat trudno było sobie wyobrazić międzypokoleniowe balangi, wszystkich nas raczej uczono, żeby w szkole stać potulnie i czekać na wyrok. Osobny temat to niezawodne, wypracowane przez lata metody uczenia angielskiego obcokrajowców. Anglicy są w tym świetni, potrafią zarazić swoją kulturą cały świat. Mieliśmy więc poczucie wolności, równości i braterstwa. Poczucie, że zaraz tam, między nich, wskoczymy. Wrażenie było oczywiście z gruntu nieprawdziwe, ale nie od razu to zauważyliśmy.

W Londynie mieszkaliśmy z Przemkiem u naszego nauczyciela Ricka Richardsona i jego żony. On był Amerykaninem z Południa, ona najprawdziwszą angielską arystokratką. Kiedy bliżej poznałam Ricka, zauważyłam, że z tą akceptacją obcych nie jest tak zupełnie różowo. Anglicy są po prostu niezwykle uprzejmi, nie są skorzy do opowiadania całego swojego życia w pierwszej godzinie znajomości, są życzliwi, ale powściągliwi. Między tą uprzejmością a akceptacją jest bardzo duża przestrzeń i nie należy tego mylić. Rick mieszkał w Londynie od dziesięciu lat, tam pracował i był kompletnie wklejony w angielską rzeczywistość przez swoją żonę, a mimo to daleko mu było do bycia „jednym z nich”. Zrozumiałam to dużo później.

Pierwsze wrażenie z pobytu w Londynie?

Zburzyły się moje stereotypy, spodziewałam się natknąć na bardzo sformalizowane stosunki, zupełnie przeciwstawne do emocjonalnego polskiego chaosu. A było odwrotnie, trafiłam na liberalny, otwarty Londyn. Zresztą całe szczęście, gdybym trafiła do któregoś z idyllicznych angielskich miasteczek, moje stereotypy mogłyby pozostać utrwalone. A tak dałam Anglii kolejną szansę. W Londynie wszystko było strasznie drogie, na nic nie było nas stać. Po angielsku mówiłam zaledwie poprawnie, ale z akcentem, do arystokracji też nie należałam, więc dla przeciętnego Anglika byłam nikim, musiałam czegoś się tam trzymać. Wtedy po raz pierwszy włączyła mi się nasza polska duma – teraz to sobie uświadomiłam! Powiedziałam sobie, jestem z Polski, z kraju odważnych ludzi, wiem, kim jestem, nie udaję, że jestem Angielką, jestem Polką i jestem wybitna. Trochę to było po napoleońsku niebezpieczne, ale postanowiłam się tego trzymać i właściwie dzisiaj polecam taką postawę wszystkim. Poczucie godności własnej zjednuje przyjaciół, nigdy nie miałam kłopotu z poznawaniem ludzi i miałam wrażenie, że im też było łatwo nawiązać ze mną znajomość, bo nie wstydziłam się tego, kim jestem.

Wrażenie robiła oczywiście architektura Londynu, gdzieś we mnie narastało przekonanie, że nie trzeba mieszkać z drzwiami z dykty, z krzywymi ścianami, za linoleum, miasto w użyteczny sposób było przyjazne mieszkańcom, wszystko zrobione z myślą o ludziach. Podwładni królowej nie mieli potrzeby budowania tak wielkich i szerokich ulic jak w Moskwie. W drodze do mojego taty do Nigerii lecieliśmy z ciocią, bratem i kuzynami przez Moskwę i pamiętałam, że mało rzeczy tak mnie przytłoczyło jak widok Moskwy, w której człowiek czuje się maleńki niczym mróweczka i głupi w obliczu potęgi. A cały Londyn jest zespołem wiosek, w których wystarczy wyjść z domu, żeby znaleźć lokalnego rzeźnika, warzywniak, piekarnię i wszędzie można spędzić kilka miłych chwil, rozmawiając o pogodzie albo o wynikach krykieta. Mick Jagger rano w papciach chodzi po bułki. I nie ma co się dziwić, że książę William i księżna Kate na swój ślub zapraszają rzeźnika, u którego rodzina zaopatruje się od lat. Wszyscy tam mają silne poczucie lokalnej wspólnoty, coś, czego ja, dziewczyna z Ziem Odzyskanych, mogę im zazdrościć.

I jeszcze coś. Mimo że Londyn jest wielomilionowym miastem, wszyscy uśmiechają się do siebie, mówią sobie dzień dobry, starają się sobie nie przeszkadzać, zwracają na siebie uwagę i są bardzo uprzejmi na drodze. Wiele lat później, gdy robiłam w Anglii test na prawo jazdy, znalazłam w podręczniku do nauki jazdy cały rozdział poświęcony „grzeczności i uprzejmości na drodze” – niebywałe.

Podczas tego wyjazdu Przemek poznał mnie z takimi swoimi adoptowanymi rodzicami. To byli starsi państwo, Anglicy, mieszkali w bardzo skromnym domu, nie mieli dzieci i byli zapalonymi fanami angielskiego futbolu. Jeździli ze swoją drużyną futbolową wszędzie, kibicowali im w koszulkach, czapeczkach, z chorągiewkami, znali wszystkich piłkarzy łącznie z ich rodzinami, dziećmi, psami i kotami. Pozytywnie zakręceni. Przygarnęli chłopaka z Polski, który nie był przecież sierotą, ale koniecznie chciał poznać język i kulturę Wielkiej Brytanii. To oni wprowadzili Przemkaw ten anglojęzyczny świat. Również dzięki nim Anglia z pierwszych dorosłych wyjazdów jawi mi się z najlepszej strony. Potem pojechaliśmy z Przemkiem na wycieczkę do Szkocji, do Oban i Loch Lomond, nad prawdziwe szkockie jezioro, takie jak z opowieści o Loch Ness. Wyprawa była fantastyczna, mieszkaliśmy w adaptowanych na schroniska młodzieżowe szkockich zamkach i łaziliśmy po wrzosowiskach.

Niestety w kluczowym momencie zabrakło nam pieniędzy. Przemek zadzwonił do swojego wujka, pilota jumbo jetów z British Airways, i powiedział: „Cześć, tu twój siostrzeniec z Polski, przyjeżdżam w odwiedziny”. To było bardzo śmieszne. Nie wspomniał o tym, że przyjeżdżamy po pieniądze, a wujek się nawet ucieszył. Dom wujka w Birmingham wydawał mi się wtedy niemal pałacem, ten wręcz wymanikiurowany trawnik przed domem, te dywany od ściany do ściany, kryształowe lustra i wszędzie mnóstwo sztucznych kwiatów. Gdzieś pojawił się we mnie zgrzyt estetyczny, jakoś to trąciło bezguściem, nowoczesna wieża grała melodię z „Upiora w operze”, a pani domu nosiła pantofelki z pomponem z piór marabuta. Było w tym coś niesamowicie małomiasteczkowego i plastikowego, potem miałam ponownie takie uczucie, gdy oglądałam amerykańskie domy na południu Stanów. Oczywiście nie wyraziłam swojej opinii, tym bardziej że wujek pożyczył nam pieniądze i byliśmy bardzo wdzięczni, że wszystko się dobrze skończyło.

Wróciłam do Warszawy oczarowana Anglią, Londynem i ludźmi.

Po pierwszym roku na iberystyce dostałam stypendium naukowe w Hiszpanii, język okazał się dla mnie na tyle łatwy i przyswajalny, że przy moim kujońskim zacięciu opanowałam go w stopniu więcej niż zadowalającym po pierwszym roku. Stypendium na madryckim uniwersytecie Autonoma uświadomiło mi, że młodzi ludzie na całym świecie mają podobne pragnienia i ambicje, tylko na Zachodzie mniej boją się czynnego zaangażowania w politykę. Potem, w 1992 roku, wyjechałam na kilka miesięcy do hiszpańskiej Sewilli, gdzie byłam hostessą, a miejscami PR-ówką w polskim pawilonie podczas światowej wystawy Expo ’92 prezentującej dorobek kulturalny, techniczny oraz naukowy narodów świata. Wystawa trwała od kwietnia do października, wzięło w niej udział ponad sto państw, w tym również Polska. Po raz pierwszy od czasów II wojny światowej nasz kraj zaprezentował swój dorobek na arenie międzynarodowej. W Sewilli spędziłam trzy miesiące i miałam dosyć tłumaczenia wszystkim, że w Polsce nie pisze się cyrylicą, że nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy republiką radziecką, że mamy w domach elektryczność i bieżącą wodę etc. etc. Ignorancja obcokrajowców przytłaczała mnie do tego stopnia, że postanowiłam zwolnić się z pracy, co nie zostało szczególnie dobrze przyjęte.

Od czasu wyjazdu do szkoły językowej przyjaźniliśmy się z naszym nauczycielem, Rickiem Richardsonem. Tymczasem jego praca w Zjednoczonym Królestwie nie szła najlepiej, jak bywa z dziennikarzami, którzy pracują na zasadzie wolnego strzelca. Rick był w separacji z żoną, mieszkał u swojego przyjaciela Ruperta w pięknej dzielnicy Londynu, na Regent Street, niedaleko Camden. Mieszkał tam kątem, a ja dołączyłam do tego towarzystwa. Rupert był szefem agencji PR, zresztą świetnie prosperującej. U nas ten rynek dopiero się zaczynał i nie do końca było jeszcze wiadomo, o co chodzi w tych Public Relations, ale z tego pobytu i tak pamiętam tylko zapach mydła Cussons Imperial Leather i nieskazitelne koszule Ruperta, które jakimś cudem co rano znajdowały się w jego szafie.

Muszę przytoczyć pewną historię, która rysuje portret dzielnej wrocławianki. Kiedyś poszliśmy z Rickiem na kolację do Camden Town, kolorowej, hipisowskiej dzielnicy Londynu, i wracaliśmy do Ruperta około dziesiątej wieczorem. Niespiesznie przechodziliśmy przez ulicę, ciesząc się dobrą pogodą. Musieliśmy naprawdę przechodzić bardzo niespiesznie, bo taksówkarz, który zatrzymał się przed pasami, zatrąbił na nas zniecierpliwiony. Rick pokazał mu środkowy palec albo może coś krzyknął w jego kierunku, nie pamiętam. Londyńskie black cab zniknęło za rogiem, a po chwili zajechało nam drogę i się zatrzymało. Kierowca wyskoczył i na naszych oczach wyciągnął z marynarki pistolet. Był postawnym, brodatym Murzynem, około pięćdziesiątki. Nogi zrobiły mi się jak z waty, ale zaczęłam z nim negocjować. Rick pomagał. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy jakieś 15 metrów do domu przyjaciela, ulica była pusta, znikąd pomocy. Taksówkarz wymachiwał pistoletem i pokrzykiwał. Powoli podeszłam do drzwi i zapukałam, Rupert wyszedł i jakoś rozładował sytuację. Facet wsiadł i odjechał.

Ten incydent nie zraził cię do Londynu?

Nie, mimo wszystko nie miałam poczucia, że Londyn jest jakimś dzikim, niebezpiecznym miejscem. Wyniosłam przekonanie, że ważne jest, by zachować spokój, a wszystko dobrze się skończy.

Londyn jest miejscem, gdzie wszystko może się zdarzyć, gdzie są wszystkie kultury, wszystkie obyczajowości, tak uważałam. Właśnie Londyn, a nie południe Stanów Zjednoczonych, gdzie potem jeździłam z pierwszym mężem, był dla mnie miejscem, do którego każdy mógł należeć, mógł znaleźć swój świat. Zawsze, odkąd pamiętam, bardzo ważne było dla mnie, by funkcjonować na moich warunkach. Myślę, że takie poczucie pewności i niezależności odziedziczyłam w genach i po mamie, i po tacie.

Po incydencie z uzbrojonym Murzynem nabrałam przekonania, że wszystko jest możliwe, choć niekoniecznie samo dobre. Gdzieś z tyłu głowy pojawiała się niepokojąca myśl, że mój wówczas prawie narzeczony Rick przebywał w Londynie od 10 lat, jako wolny strzelec pisał do gazet „The European”, „The Independent”, „The Observer”, tworzył scenariusze filmowe, w wolnych chwilach grywał w golfa, ale per saldo nic konstruktywnego z tego nie wynikało. Chodził do wszystkich redaktorów naczelnych gazet, do których pisywał, ale niewiele potrafił wskórać. Nie był inside, nie był jednym z nich i dlatego trudniej było mu się przebić.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne są w Anglii szkolne koneksje. Richardson postanowił wtedy przyjechać ze mną do Polski – poza tym, że czasami uczył w szkole dla obcokrajowców, był przecież dziennikarzem i podróżnikiem. Chciał zrobić kilka ważnych wywiadów, z Tadeuszem Mazowieckim, z Hanną Suchocką. Będąc freelancerem, nie był związany etatowo z żadną redakcją, mógł pracować wszędzie. Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, Rick zamieszkał u mnie, z czym wiązały się pewne problemy. Mieszkałam wtedy w wynajmowanym na Nowolipkach mieszkaniu. Wynajmowałam je do spółki z moją licealną przyjaciółką Natalią Aleksiun, studentką historii, która była córką znanych wrocławskich artystów malarzy. Mieszkanie częściowo opłacała moja rodzina, a częściowo rodzina Natalii, i do tego naszego gniazdka sprowadził się Rick. Nikomu nie było w smak, że jakiś stary Amerykanin (starszy ode mnie o 14 lat) bez stałego zatrudnienia zalągł się w mieszkaniu dwóch studentek. Obie rodziny zaprotestowały na taki układ, w związku z czym Rick i ja wyprowadziliśmy się i wynajęliśmy mieszkanie przy ulicy Mokotowskiej. Obroniłam pracę magisterską w 1995 roku, a potem wzięliśmy ślub. Nasze małżeństwo przetrwało niespełna trzy lata. Kilka dni po wyprowadzeniu się z Mokotowskiej do mojego własnego mieszkania, na które wzięłam kredyt, poznałam Jamiego, przyszłego męża...

Nie myślałaś, żeby na stałe wyjechać do Anglii?

Owszem, od czasu wyjazdu do Londynu w 1992 roku zaczęłam myśleć, że kultura anglosaska na tyle mnie fascynuje, że chciałabym być jej częścią. Konsekwentnie pracowałam nad swoim angielskim, bo ten z czasów olimpiady i szkoły językowej w Londynie był bardzo szkolny. Kiedy zdecydowałam się na zamieszkanie z Rickiem, tłumaczyłam jego wywiady, niektóre nawet symultanicznie, byłam jego sekretarką i asystentką. Musiałam się do tej pracy solidnie przygotowywać i angielski znacznie mi się polepszył. Często rozmawiałam z rodziną Ricka, poza tym byliśmy ze sobą cały czas, a on słabo mówił po polsku. Ponieważ rozwiedliśmy się w 1998 roku, gdy już znałam Jamiego, właściwie nie miałam przerwy w porozumiewaniu się po angielsku. To nie było zaplanowane, ale tak wyszło. I od tej pory przez dwadzieścia lat w domu, w kuchni, w łóżku mówiłam po angielsku. Używałam angielskiego w życiu prywatnym i zawodowym i stał się on moim drugim rodzinnym językiem, łapałam się na tym, że w sklepie liczyłam po angielsku, a czasami nawet śniłam po angielsku.

Angielski cenię za świat, który ten język buduje, jego gramatyka jest tak różna od polskiej. W angielskim liczą się przede wszystkim dwie rzeczy, precyzja i konsekwencja. Mówisz jedno zdanie, potem drugie, to jakiekolwiek okoliczniki czasu czy miejsca będą zawsze odwoływały się do tego, co powiedziałaś wcześniej. Dokładność w tym języku jest niezwykle ważna. Masz wiele określeń dotyczących opadów atmosferycznych, np. deszczu, podobnie wiele możliwości nazywania światła na dworze. Za to jest jedno określenie na miłość – I love you – w przeciwieństwie do hiszpańskiego czy polskiego. Bogactwo języka przejawia się w nazywaniu zjawisk przyrody czy atmosferycznych, ale w kwestii uczuć angielski jest skromny. Oni mają taką potrzebę, by dokładnie opisywać zastaną sytuację. Moim zdaniem robią tak, gdyż chcą podporządkować sobie świat, skolonizować go, natomiast nie za bardzo chcą go analizować w sensie emocjonalnym. Otoczenie opisują szeroko i dokładnie, stan uczuć krótko i powierzchownie. Dlaczego? Bo emocje są zmienne i nie można na nich polegać, pogoda wprawdzie też jest zmienna, ale wiesz, że jej zmienność to jedyny pewnik. Mają dużo określeń, kiedy jakaś sytuacja ich zaskoczy, gdy wydarzy się coś nieoczekiwanego. Na takie stany jest wiele określeń, ale, co ciekawe, wszystkie mają pejoratywną wymowę, dają do zrozumienia, że mówiący znalazł się w sytuacji niekomfortowej, został wytrącony z równowagi, dlatego też bardzo precyzyjnie określa swój stan, by nie pozostawiać żadnych niedomówień, by rozmówca pojął cały jego dyskomfort i w przyszłości nie stawiał go w takim położeniu. Ta zawiła logika w angielskim najbardziej mi odpowiada. Kiedy tam mieszkałam, nie miałam wątpliwości, gdzie się znajdowałam, w jakiej konkretnej sytuacji, czym mogłam dysponować, na co liczyć, natomiast emocje, cóż... Do emocji, stanu zakochania Anglicy przykładają mniej wagi. Czyli: jeśli już jesteśmy zakochani, to usiądźmy i poczekajmy, aż nam przejdzie. Kiedy Jamie mi się oświadczał, zaczął: „Jesteś kobietą, w której można by się zakochać, o ile to się już nie stało...”. Polak by powiedział: „Kocham cię, szaleję za tobą...”.

Za to widzę sporo analogii w polskim i angielskim w sprawach dotyczących sfery seksualnej, u nas jest dość ubogo, pod tym względem idziemy w stronę wulgaryzmów, tam one nabierają form dziecinnych, infantylizuje się tę bardzo ważną stronę życia każdego z nas. Cipka to jest pussy, a na członek męski mówi się John, Thomas – można użyć każdego męskiego imienia, będzie wiadomo, o co chodzi, w polskim jest podobnie. W angielskim jest też sporo wulgaryzmów i one są ohydne, ale też bardzo dużo takich dziecinnych określeń.

Najciekawsze jednak dla mnie w angielskim są czasy gramatyczne, musisz wysławiać się precyzyjnie, inaczej nigdy nie ruszysz z miejsca z nauką. Jeśli myślisz o konkretnym wydarzeniu, najpierw musisz sobie dokładnie odpowiedzieć na pytanie, czy ono się zakończyło, czy ono trwa dalej, czy jeśli się zakończyło, to ma konsekwencje w teraźniejszości, a tym samym w użyciu czasu i konstrukcji zdania.

Z tego wniosek, że strasznie dużo trzeba się zastanawiać nad swoim życiem, ciągle kontrolować, czy jakiś proces trwa, czy się skończył. Męczące.

Zastanawiasz się nie nad życiem, ale nad precyzją w jego opisie. Ważna jest percepcja, bez niej nie ma logicznego rozumowania po angielsku. Po polsku widzisz coś i mówisz: zobacz, jakie to śmieszne. Po angielsku nie możesz tak powiedzieć, w angielskim musisz od razu zanalizować daną sytuację, a nie mówić, co widzisz. Analiza jest nieustannie obecna w tym języku, jeśli jesteś tylko biernym obserwatorem, który nie potrafi analizować rzeczywistości, otoczenia, zjawisk, któremu rzeczy się tylko przydarzają, a nie wyciąga z nich wniosków, to nigdy nie będziesz w stanie funkcjonować w tym języku. Każde kolejne zdanie musi wynikać z poprzedniego. W ten sposób uczy się angielskiego dzieci. Po polsku mówisz: Ala ma kota, kot ma Alę i koniec. Po angielsku musisz odpowiedzieć na pytanie, czy Ala tego kota dostała, czy ten kot jest częścią jej charakteru. Czy ona tego kota dostała niedawno, czy go ma od zawsze, czy dostała tego kota w konkretnym dniu, na konkretną okazję. Jaka Ala jest w stosunku do kota i kot w stosunku do niej. Pojawia się całe połączenie różnych jaźni, które umieszczane są w kontekście. Gdzie ona ma tego kota, po co go ma. Wszystko w języku angielskim ma swój logiczny początek, środek i koniec. I znaczenie. Dlatego ich czasy są genialne. W polskim mamy przeszły, teraźniejszy i przyszły. W angielskim mamy: zaprzeszły, zaprzeszły ciągły, przeszły prosty, przeszły dokonany, który de facto jest niedokonanym, i później dopiero jest czas teraźniejszy. Trzeba myśleć, zanim się powie! O wielkości angielskiego świadczy to, że stał się językiem komputera i Internetu.

Można też języka używać niedbale, co najlepiej udowadniają Anglikom mieszkańcy ich kolonii. Tak samo jak Francuzi psioczą na afrykański francuski, tak samo Anglicy psioczą na angielski hinduski czy pakistański.

Kiedy zaczynałam się uczyć angielskiego, podświadomie czułam, że tkwi w nim klucz do całej anglosaskiej cywilizacji, kultury, temperamentu. A ponieważ od zawsze przeszkadzała mi nasza polska emocjonalność, język Szekspira bardzo mi imponował.

Myślę, że o fascynacji angielskim po części zdecydowało także małżeństwo moich rodziców. Mój tato pochodzi z Wilna, z rodziny urzędników kolejowych, precyzyjnie myślący, chłodny kosmopolita. Moja mama pochodzi z Wielkopolski, jest emocjonalna, ma silny, wybuchowy temperament, nie dla niej szydełkowanie i doglądanie kwiatków, typ zaangażowanej rewolucjonistki, która w czasie pokoju gorzej się sprawdza. Rodzice pokochali się miłością tragiczną, nie potrafili żyć bez siebie, ale ze sobą też, w każdym razie w tych najwyższych emocjach, wśród nieustannych awantur i pretensji, udało im się powołać do życia mnie i mojego brata. Dwa trudne charaktery, dwie wyjątkowe osobowości, paradoksalnie przeciwstawne, choć chwilami bardzo podobne. Rodzice niedługo po ślubie rozwiedli się, by niedługo potem ponownie wziąć ślub. A kiedy już z bratem byliśmy na świecie, rozwiedli się wreszcie nieodwracalnie, ale za to z dużym hukiem. Nawet dzisiaj, po trzydziestu latach od rozwodu, mogą ze sobą wytrzymać najwyżej pięć minut, a potem zaczynają awanturę o wszystko, o byle co, a w tę głośną dyskusję we włoskim stylu włączeni są wszyscy obserwatorzy, chcąc czy nie chcąc. Moi rodzice nie mają tematów neutralnych, bo z pozoru banalna rozmowa kończy się rzucaniem słuchawki. Po latach już się przyzwyczaiłam, ale ten uczuciowy tygiel towarzyszy mi od małego, chwilami byłam nim zmęczona. Myślę, że mniej lub bardziej świadomie dążyłam, by funkcjonować w kulturze, gdzie emocje – te dobre i te złe – mają mniejszą siłę oddziaływania, gdzie przy byle problemie nie wytacza się największych armat, gdzie trudno o gejzer uczuć. I angielski oraz cała jego kultura wydawał się receptą na te moje problemy. Spokojny, uporządkowany świat, gdzie wszystkie emocje są kontrolowane, są na postronku.

Anglicy nie robią sobie awantur?

Robią, ale tam nie ma tego poziomu wyrażania uczuć. Najlepszym dowodem jest to, że rozwodzę się z mężem, któremu nigdy w życiu nie urządziłam awantury. Nawet teraz, w tej trudnej dla nas sytuacji, siadamy i rozmawiamy, czasem się kończy płaczem, smutkiem, ale nie ma krzyków, wywrzeszczanych żalów i pretensji. Zawsze mnie to ujmowało, spokój, logika, racjonalizm. U nas romantyzm, walka na barykadach, kipiące emocje albo poświęcanie życia dla idei, słuszności sprawy. Tymczasem Anglicy mówią o sobie z przekąsem i ironicznym dystansem, że są narodem sklepikarzy. Argumentują, że trzeba zbierać ziarnko do ziarnka, mówią o oszczędności, inwestowaniu, tradycji, ale i teraźniejszości, tylko bez zacietrzewienia. Tym spokojem zawojowali cały świat, najlepszym dowodem jest apostolizacja językowa – przez lata powoli, ale skutecznie wyparli francuski.

Rozdział II. Mój angielski mąż i jego szkocka rodzina

Rozdział II.Uroki angielskiej prowincji / Główna baza transportowa Sił Powietrznych Jej Królewskiej Mości / nieufność do osoby zza żelaznej kurtyny / konserwatyzm pilotów RAF / polskie stereotypy: Wałęsa, papież, „Solidarność” i Dywizjon 303

Jak poznałaś Jamiego Malcolma, swojego drugiego męża?

W sierpniu 1998 roku pojechałam na transmisję pokazów lotniczych do „Szkoły Orląt” do Dęblina. Pracowałam dla Programu Drugiego Telewizji Polskiej. Byłam ponownie singielką po niedawnym rozstaniu z pierwszym mężem. Pokazy Air Show zorganizowano z okazji 80-lecia lotnictwa polskiego, duża impreza zrobiona z rozmachem. Przylecieli piloci z państw NATO-wskich, byli też polscy piloci, uczestnicy bitwy o Anglię. Podczas pokazów było trochę nerwowo, jak zawsze podczas transmisji. Dopiero po przyjeździe na miejsce mogliśmy ustalić, kim będą nasi rozmówcy, było już wiadomo, kto dostanie zgodę na wywiad, gdzie będziemy mogli wejść z kamerą, co jest tajne na lotnisku, a co już nie jest, normalne dziennikarskie rzemiosło. Lubię tę adrenalinę, którą wymusza żywa telewizja i teraz czuję ją znowu w TTV, gdy prowadzę program „Raz lepiej, raz gorzej”. Trudno ją zastąpić najlepiej nawet przygotowanym nagraniem telewizyjnym albo tekstem prasowym. Wraz ze mną wejścia na żywo miał Tadeusz Sznuk, który jest nie tylko wybitnym dziennikarzem radiowym i telewizyjnym, ale także ekspertem lotniczym. Tadek podawał na antenie dużo nowinek technicznych, a ja byłam takim latającym reporterem, który co chwila z kimś rozmawiał.

Dowiedzieliśmy się, że będzie pokaz tankowania myśliwców w powietrzu – wprawdzie miała to być symulacja, gdyż w rzeczywistości ta operacja jest zbyt niebezpieczna, by ją przeprowadzać przy publiczności, ale nawet pozorowane tankowanie w powietrzu wygląda widowiskowo. Pokaz mieli przeprowadzić piloci z RAF-u, którzy obsługiwali samolot cysternę. Tadeusz wysłał mnie do tych pilotów na krótki wywiad. No i poszłam przez płytę lotniska, bo stali pod tym powietrznym kolosem. Szłam przez lotnisko, byłam w skórzanych spodniach, obok szedł mój operator, on niósł kamerę, ja mikrofon. Jamie zobaczył mnie wtedy i podobno powiedział do kolegi, kapitana, który stał obok: „Zobacz, idzie moja przyszła żona”. Reszta jest piękną historią.

W jakim momencie życia byłaś?

Byłam na świetnej drodze do zostania pracoholiczką. Od trzech lat pracowałam w telewizji, szło mi coraz lepiej, ale też coraz bardziej ciążyła mi „życzliwość” koleżanek. Postanowiłam, że będę zawsze najlepiej przygotowana, zawsze na czas, bez chwili słabości. Trudno być partnerką, gdy w domu bywa się w celu wymiany bielizny na czystą i rozmrożenia pizzy w mikrofali. Byliśmy z Rickiem na dorobku, który ja pojmowałam chyba inaczej niż on. Rick był obywatelem świata, brał ręcznik i szczoteczkę do zębów, kładł na półeczce i już był w domu. Ja jestem inaczej wychowana, mam inne podejście do życia. Kupiłam mieszkanie, sama wzięłam kredyt na swoje nazwisko i tak powoli nasze drogi się rozeszły. Postawiłam na pracę.

Nic nie wskazywało, że moja znajomość z Jamiem przerodzi się w coś poważniejszego, ale przygoda z Dęblina zaczynała się przedłużać, choć oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że pochodzimy z innych światów. Myślę, że poza osobistą fascynacją, także ta odmienność kultur i pochodzenia pociągała nas w sobie nawzajem. Zaczęliśmy latać do siebie, widzieliśmy się średnio przez dwa weekendy w miesiącu. Owszem, znajomość była trochę kosztowna, bo nie było tanich połączeń, ale ja już wtedy bardzo dużo pracowałam. Jamie był oficerem RAF-u, też zarabiał, no i bardzo mu zależało na naszych spotkaniach, więc wspierał mnie finansowo, jeśli była taka potrzeba. Poza tym kosztowały nas tylko bilety, bo ja miałam niedawno kupione mieszkanie w Warszawie, a Jamie wynajmował dom w malowniczym Blockley w pagórkowatym regionie Cotswolds, na północny zachód od Londynu.

Trzy lata tak nam zeszły na wzajemnych odwiedzinach, było bardzo przyjemnie. Poznałam zupełnie inną Anglię. Jamie odbierał mnie z lotniska i wiózł do Blockley. To mikroskopijne miasteczko mnie zauroczyło, podobnie jak cały region Cotswolds i ludzie, którzy tam mieszkali. To taka typowa angielska prowincja, pokazywana w ekranizacjach książek Agathy Christie. Mieszkańcy świetnie się znają, żyją powoli, dbają o swoje domy, jest czysto i schludnie, wkoło pełno zadbanej zieleni, kwiatów latem, a w zimie całe miasteczka są przystrojone bożonarodzeniowymi światełkami. Wzgórza Cotswolds to region łatwo rozpoznawalny dzięki kilkusetletnim kamiennym domom pokrytym strzechą i równie starym, wiejskim kościołom, schowanym między pagórkami kościołom, które ufundowali miejscowi zamożni mieszkańcy, dorobiwszy się przed wiekami na handlu wełną. Rejon ten należy do strefy krajobrazu chronionego (Area of Outstanding Natural Beauty), to tutaj swoje źródła ma Tamiza. Wszystko – domy, zabudowania gospodarcze, misternie układane murki i płoty graniczne, wiejskie puby, kościoły – wybudowane są z żółtego wapienia, który wydobywany był z miejscowych licznych kamieniołomów. Nad wijącymi się (idealnie równymi) drogami rozpościerają się zielone wzgórza z setkami pasących się owiec, widok sielankowy. Cotswolds ma starą, bogatą historię, niektóre wsie mają początki w XV wieku, chociaż cały region rozkwitł w wieku XVII. Obejmuje kilka hrabstw: Gloucestershire, Oxfordshire, Warwickshire i Worcestershire.

W dobrym stylu angielskiej klasy średniej i wyższej, czyli licznych milionerów, jest posiadanie domku na wsi, a ponieważ kilkusetletnie kamienne domy w Cotswolds nie są tanie, tylko bogatych stać na ich kupno. Idealna sytuacja, bo przecież nie chodzi o to, żeby wszyscy robili to samo. Gdzieś przeczytałam, że w pobliskim wiktoriańskim miasteczku Cheltenham, w którym czasem bywaliśmy, żyje 190 angielskich milionerów. Gdziekolwiek pójdziesz w Cotswolds, natkniesz się na sklepiki ze starociami, antykwariaty, pub nad rzeczką, krótka trawa zachęca do pikników, w czasie ekstremalnych upałów (25 stopni Celsjusza, mniej więcej trzy dni w roku), dzieci taplają się w wodzie: angielska wersja idylli. Inną charakterystyczną rzeczą są bardzo wąskie uliczki, które mieszczą jeden samochód (tzw. single track road), więc dużo osób, również starszych, korzysta z rowerów.

Opowiedz, proszę, jak wyglądał dom Jamiego.

Stał przy bardzo wąskiej uliczce, więc kiedy byłam w łazience, to w pubie vis-à-vis domku oglądałam się z jakimś angielskim smakoszem piwa. Nikogo to nie dziwiło. Domek miał cztery piętra, na każdym był jeden pokój, uznałam to za absolutną paranoję architektoniczną, bo nasza sypialnia była na trzecim piętrze, a kuchnia na parterze, jeśli więc zapomniałam przynieść wodę do sypialni, musiałam przejść osiem pięter. Naprzeciwko domku mieliśmy uroczy, stary pub, który też wyglądał jak z bajki, gdzie było bardzo smaczne jedzenie. Jamie wynajmował ten domek z poprzednią dziewczyną, po ich rozstaniu ona się wyprowadziła, on został, ale nie na długo. Jak mówił, nie miał najlepszych wspomnień, więc w sumie krótko tam mieszkaliśmy. Następny przystanek to mesa oficerska w bazie RAF-u w Brize Norton, pod Oksfordem, a to już całkiem inna bajka...

Główna baza transportowa Sił Powietrznych Jej Królewskiej Mości to bardzo specyficzne miejsce. Powstała w 1937 roku i miała chwalebne zasługi w bitwie o Anglię. Brize Norton jest największym dworcem samolotowym w Royal Air Force, zatrudnia blisko cztery tysiące pracowników obsługi i ponad sześciuset cywilów. Jako główne lotnisko kraju wykorzystywane jest przez wojska brytyjskie do misji pokojowych i stabilizacyjnych na całym świecie. Stacja jest także bazą szkoleniową. To z niej wylatywały samoloty do okupowanych państw z pomocą dla ruchów oporu w Europie, także do Polski. Dzisiaj ten olbrzymi port transportowy należy także do lotnictwa cywilnego, jest ważnym strategicznie miejscem, bo latają stąd także samoloty z pomocą humanitarną. Kiedy tam mieszkałam, piloci, żołnierze i personel pomocniczy latali głównie do Iraku i Afganistanu, mój narzeczony także.

Kompletna zmiana światów…

Ale też odwiedziny u Jamiego stały się sprawą dużo trudniejszą. Za każdym razem musiałam otrzymać przepustkę i zezwolenie na wejście na teren bazy. Polska nie była jeszcze wtedy w NATO, owszem weszliśmy w te struktury później, ale to niewiele zmieniło. Pochodziłam z kraju, który był przez lata na cenzurowanym, kraju zza żelaznej kurtyny. Za każdym moim pobytem Jamie rozmawiał z wewnętrzną policją RAF-u, która zadawała mu za każdym razem te same mniej więcej pytania: kim jestem, po co przylatuję, czy nie mam podejrzanych znajomych albo krewnych, czy nie interesują mnie wojskowe tematy? On za każdym razem odpowiadał, że jestem dziennikarką i jego dziewczyną, że w Polsce od lat nie ma komunizmu, że współpracujemy z NATO i niebawem podpiszemy akces do paktu. Na nic, byłam podejrzana. Jamie na gorąco relacjonował mi te rozmowy z policją, był autentycznie wzburzony inwigilacją czy, mówiąc po angielsku, przesadną ostrożnością.

Bardzo się tym nie przejmowałam, ale miałam dyskomfort. Postanowiłam porozmawiać z kolegami Jamiego, dotrzeć do źródeł tej nieufności. Było tak: podczas jednego z pierwszych spotkań przy shandy (piwo z lemoniadą) w barze mesy oficerskiej zebrani pułkownicy, kapitanowie, słowem trochę starsze pokolenie, pytają mnie, gdzie mieszkam, odpowiadam, że w Warszawie. A skąd pochodzę? Mówię, że z Wrocławia. Na to słyszę, że niedaleko jest takie miasteczko Trzebnica, w którym jest taki most, czy znam? Nie wiem, bo nie byłam, nie ukrywam, że moje zdziwienie rośnie, a oni dalej, że jest tam też kościółek zabytkowy na wzgórzu. Pytam, czy tam byli? Nie, nigdy. Rozmowa robi się coraz ciekawsza. Okazuje się, że większość tych pilotów miała swoje cele strategiczne w Polsce, doskonale orientowali się w topografii terenu, znali liczbę mieszkańców, rozmieszczenie baz wojskowych, szpitali, lokalnych urzędów. W ciągu trzech godzin od wezwania mogli na przykład zrzucić bombę na siedzibę telewizji wrocławskiej, w której pracowała moja mama, gdybyśmy, powiedzmy, postanowili zaatakować Wyspy z wojskami Układu Warszawskiego. Byłam w lekkim szoku. Oni rozmawiali ze mną jak z wrogiem, z którym podpisano wprawdzie zawieszenie broni, ale wszystko jeszcze mogło się odwrócić. Po tym spotkaniu uświadomiłam sobie, że wchodzę w diametralnie inny świat niż ten, w którym dotychczas żyłam.

Ciekawa była też konfrontacja światopoglądowa. Mimo antykomunistycznych przekonań całej mojej rodziny ja sama miałam obyczajowo liberalne, lewicowe, a wręcz lewackie poglądy (choć bez jakichkolwiek PRL-owskich resentymentów), a tutaj zetknęłam się z konserwatyzmem w czystej postaci. Jamie był absolutnie zdeklarowanym rojalistą, służył w jednostkach RAF-u z całym przekonaniem i dumą poddanego Jej Królewskiej Mości. On i jego koledzy wyznawali hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” w życiu, nie tylko w słowach, a wszystkie imprezy, także te prywatne, zaczynały się toastem God save the Queen. Przyszło mi żyć wśród ludzi o mocnych kręgosłupach moralnych, którzy z całym poświęceniem służyli ojczyźnie. Trudno było tego nie doceniać, tym bardziej że nasze piękne tradycje i etos Wojska Polskiego zostały mocno nadszarpnięte powojenną polityczną degrengoladą.

Jak się mieszka w bazie?

Na terenie tej olbrzymiej bazy były rozmieszczone małe domki dla oficerów i ich rodzin oraz jeszcze mniejsze dla personelu pomocniczego, ale nam, parze bez ślubu, domek nie przysługiwał, więc mieszkaliśmy w mesie. Mesa oficerska prowadziła osobne życie, byliśmy właściwie samowystarczalni. W całym Zjednoczonym Królestwie mesy wyglądają tak samo, są to spore budynki z dwoma skrzydłami, w których mieszczą się pokoje oficerów, gabinet szefa, główna sala balowa, sala konferencyjna, bar, restauracja – słowem centrum życia oficerskiej społeczności. Pokoje oficerskie były wygodne, ale niezbyt śliczne ani luksusowe, ot zwykły pokój z umywalką, wspólna łazienka na korytarzu, trochę jak nasz akademik. Tak mieszkaliśmy. Resztę czasu spędzaliśmy u mnie w Warszawie, w moim mieszkaniu na czwartym piętrze służewskiego bloku. To w Warszawie przekonałam się, że Jamie ma lęk wysokości, gdy nie chciał wyjść na balkon, twierdząc, że robi mu się słabo, gdy patrzy w dół. Podobno w samolocie jest inaczej, nawet gdy leci się do góry nogami...

Prowadziliśmy takie trochę studenckie życie. Jamie jest starszy ode mnie o pięć lat, wtedy był pierwszym oficerem w stopniu porucznika, ja początkującą dziennikarką z ambicjami w TVP2.

Domyślam się, że byłaś tam jedyną Polką?

Tak, w ogóle na Wyspach Polacy byli jeszcze wtedy rzadkością, wielki napływ rodaków zacznie się dopiero za kilka lat, po maju 2004 roku. W pewnym sensie byłam pionierem imigracji. Na pytanie, skąd pochodzisz, Anglicy, słysząc „Poland”, na wszelki wypadek dopytywali, czy aby nie „Holland”. Jak już wiadomo było, że jednak „Poland”, to włączały się stereotypy: Wałęsa, Papież, Dywizjon 303 i bitwa o Anglię, no i oczywiście Solidarność. Po omówieniu tych tematów („Polacy to dzielny naród, dzielny, waleczny i konserwatywny naród...”) kończyła się konwersacja i często zalegała niewygodna cisza. W moim przypadku rozmowa trwała o tyle dłużej, że dochodziło zdziwienie i zaciekawienie: Ooo... dobrze mówisz po angielsku. Zawsze wtedy miałam ochotę zapytać, a jakimi językami ty władasz, że potrafisz ocenić poziom mojego angielskiego? Ale przecież wiedziałam, że wyspiarze nie znają obcych języków, więc znowu milczeliśmy.

Anglia Jamiego była inna. Już nie świat niezobowiązujących spotkań w kawiarniach i w kinach, nie kolorowy, barwny i nieprzewidywalny Londyn, tylko małomiasteczkowe społeczności, w których największą rolę odgrywało wojsko, a wypad do kina był planowany z tygodniowym wyprzedzeniem, bo do najbliższej instytucji kulturalnej było pół godziny samochodem.

Poza hrabstwem Oxfordshire jeździliśmy z Jamiem głównie do Szkocji. Jamie jest Szkotem, pochodzi z St Andrews, takiego średniowiecznego miasteczka nad Morzem Północnym. Jak na Szkota ma słabo wyczuwalny akcent, czasem tylko słychać charakterystyczne dźwięczne „k”. St Andrews to elitarne i historycznie ważne miasteczko, stamtąd wywodzi się golf, tam też znajduje się jeden z najbardziej znanych brytyjskich uniwersytetów. Wschodnie i zachodnie wybrzeże Szkocji to dwa różne światy i Szkoci bardzo łatwo rozpoznają się i klasyfikują w zależności od miejsca urodzenia. Wschodnie wybrzeże Szkocji jest bardzo malownicze, usiane małymi rybackimi wioskami, pagórkowate, z wijącymi się wąskimi drogami i owcami, które pasą się na okolonymi białymi murkami poletkach. To także Edynburg, miasto dostojne i architektonicznie ciekawe, z dziwnymi, szarokamiennymi fasadami ogromnych kamienic. Edynburg jest miastem, w którym kwitnie kultura, co roku przez cały sierpień odbywa się tam jeden z najsłynniejszych festiwali teatralnych na świecie, wtedy teatr wychodzi dosłownie na ulicę, a w pubach i kawiarniach posłuchać można najróżniejszych komików w tzw. stand-upie, czyli indywidualnym występie kabaretowym. W Edynburgu jest też sporo galerii sztuki i teatrów, a mimo to zawsze, gdy tam jestem, mam wrażenie, że to smutne miasto.

Czym innym jest zachód Szkocji, czyli Glasgow i hrabstwo Ayre. To rejon ciężko pracujących prostych ludzi, którym przyszło żyć na skałach, w wietrznym i zimnym klimacie i którzy na pocieszenie nauczyli się trudnej sztuki destylacji wybornej whisky. Niestety na kulturę i dobre maniery nie zawsze wystarczyło energii i ciężko, gardłowo mówiący Szkoci z Glasgow słyną ze skłonności do przemocy i ekstremalnych zachowań, a także, choć oczywiście często niesprawiedliwie, uważani są za gorzej wykształconych.

Wróćmy do rodzinnego miasteczka mojego męża, wtedy jeszcze chłopaka. St Andrews liczy kilkanaście tysięcy osób, ale słynie z najstarszego na świecie pola golfowego, the Royal and Ancient, i klubu, który dopiero niedawno zaczął w swoje progi wpuszczać kobiety. Golfiści z całego świata zjeżdżają, żeby zagrać na tym trudnym polu. Szczególnie chętnie przyjeżdżają Amerykanie, na przykład gwiazdy Hollywood, które Szkoci przyjmują z otwartymi rękami i proszą o otworzenie portfeli. Szkocja w całości jest horrendalnie droga, ale możliwość kupna sfilcowanego sweterka z wełny szetlandzkiej w twarzowym zgniłozielonym kolorze? – bezcenne.

Najstarszy i najlepszy w Szkocji uniwersytet – University of St Andrews zajmuje na Wyspach czołowe miejsca w rankingach, razem z Uniwersytetem Oksfordzkim oraz Uniwersytetem Cambridge. W latach 2001 – 2005 studiowali tam książę Walii William i księżna Cambridge, wtedy skromna Kate Middleton. Ponad sto lat temu zaczęły tu powstawać nowe pola golfowe, które sprawiły, że prestiż miasta znacznie wzrósł, wybudowano wiele sezonowych willi i hoteli.

Skąd u Jamiego wzięła się pasja do latania?

Niedaleko St Andrews jest także bardzo znana baza samolotowa RAF-u Leuchars. Pod siatką na końcu pasa startowego swoje nastoletnie lata spędził Jamie, obserwując lądujące i startujące samoloty wojskowe. Po ukończeniu dwunastego roku życia zaczął tam regularnie uczęszczać, jako czternastolatek był już instruktorem szybowcowym. Wtedy stało się jasne, co będzie robił w życiu. Poznałam więc miłego mężczyznę, który jak się okazało, miał jedną pasję w życiu, której wszystko podporządkowywał – latanie. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego. Moją osobistą i jedyną pasją w życiu było bycie najlepszą. On miał hobby, które pochłaniało go całkowicie, nic innego go nie interesowało, w szkole był miernym uczniem, nie miał głowy do przedmiotów humanistycznych ani ścisłych. Chciał być pilotem i został. Bardzo dobrym. Kiedy, już jako mój mąż, odchodził z RAF-u, był pilotem oblatywaczem, został mianowany pierwszym oficerem opasłych jumbo jetów linii Virgin Atlantic. Ta cudowna logika, prosta strategia „ścieżki kariery” Jamiego zawsze robiła na mnie wrażenie, szczególnie w momentach, gdy moje życie osiągało nienormalny poziom chaosu (czyli mniej więcej co dwa lata).

Jaka była rodzina twojego przyszłego brytyjskiego męża?

Jamie pochodzi z rodziny socjalistów i pacyfistów. Jego dziadek był członkiem brytyjskiej partii komunistycznej – luksus, na który mógł sobie pozwolić wyłącznie syty i cieszący się wolnością intelektualista z Europy Zachodniej. Tato Jamiego nie pozwalał mu się bawić żołnierzykami, jako chłopiec Jamie nie miał żadnego plastikowego pistoletu, podobnie był wychowywany jego młodszy brat Tobiasz, mój równolatek. Jak to się skończyło? Jamie został zawodowym wojskowym. Ale nie na złość ojcu. Po prostu RAF gwarantował stabilny system szkoleń, zatrudnienie, a nawet sponsoring przez całe studia wyższe. Dzięki temu Jamie skończył zarządzanie i zdobył zawód, a rodzina nie musiała się do tego dokładać. Dla taty Jamiego, Davida, to pewnie nie była przyjemna sytuacja, ale muszę przyznać, że był zawsze dumny z syna i podziwiał jego konsekwencję.

David był genetykiem. Po rozwodzie z mamą Jamiego postanowił zrezygnować z pracy na uczelni i poświęcić się wychowaniu synów, nad którymi sąd przyznał mu opiekę. Uczył w gimnazjum, dość znanym w St Andrews, Madras College, znajdującym się w pięknej, okazałej kamienicy w centrum miasteczka. Polubiłam całą rodzinę mojego męża, ale David miał szczególne miejsce w moim sercu. Uwielbiałam go, miał niesamowitą osobowość, był humanistą w każdym calu, subtelnym intelektualistą kochającym jazz, fanem Arethy Franklin i Shirley Bassey, których piosenki nucił przy kubku kawy, z nieodłącznym papierosem w ręce. Był nałogowym palaczem, Jamie bardzo cierpiał z tego powodu, bo przez lata patrzył, jak twarz Davida pokrywa się bruzdami, a on sam jest coraz chudszy. David zmarł niedawno, a jego choroba i śmierć była dla nas okropnym przeżyciem.

David nie był wierzący, pamiętam, jak zabierał mnie na spacer do spalonej przez mieszkańców katolickiej katedry w St Andrews, żartując, że żaden katolik nie może czuć się bezpiecznie w prezbiteriańskiej Szkocji.

W rodzinie Jamiego wydarzyła się podobna sytuacja co w mojej, jego rodzice też bardzo wcześnie się rozwiedli i rozeszli w niezbyt dobrej atmosferze. Kiedy poznałam rodzinę Jamiego i jej przeszłość, zaczęłam czuć wspólnotę przeżyć. Obydwoje byliśmy pokiereszowani, mieliśmy wielką potrzebę stworzenia prawdziwego domu. Jamie był po dwóch pięcioletnich związkach z dziewczynami, z którymi mieszkał. Ostatni związek – ten z uroczego miasteczka Cotswolds – zostawił parę blizn na jego emocjach. Ja byłam w trakcie rozwodu. Postanowiliśmy, że jeśli mamy być ze sobą, postaramy się oszczędzić sobie wzajemnie złych emocji. Bardzo chcieliśmy stworzyć związek, w którym nikt nie będzie się męczyć. Poznałam teściową, wtedy jeszcze tylko matkę Jamiego, która okazała się antytezą matki Polki. Niepytana nie wyrażała swojego zdania. Za to proszona o radę, potrafiła się wykazać niezwykłą wręcz empatią i otwartością. Byłam i jestem dla niej pełna podziwu za to, że potrafiła przewalczyć w sobie traumę wieloletniego braku kontaktu z synami i ułożyć sobie relacje tak z nimi, jak i ze swoim byłym mężem. Marion od trzydziestu lat jest żoną Irlandczyka, szefa dużego angielskiego wydawnictwa Chambers, za którego wyszła po jego rozwodzie i który miał trójkę własnych dzieci. Sama jest Angielką, z bardzo angielskiej rodziny od lat mieszkającej w Szkocji. To ciekawe zjawisko, bo ani Marion, ani żadna z jej sióstr czy brat nie mają śladu szkockiego akcentu, nie przejęli też żadnych szkockich obyczajów; po prostu tam mieszkają.

Powoli zaczynałam poznawać wszystkie te skomplikowane relacje rodzinne i dochodziłam do wniosku, że życie jest bardzo bogate i wszystko właściwie jest możliwe. Nasza katolicka mentalność rodem z dramatu o pani Dulskiej nakazuje trwać w najgorszym nawet małżeństwie i liczyć się ze zdaniem naszego środowiska w każdej sprawie, na wypadek odrzucenia i kpin. Takie klasyczne „co ludzie powiedzą”, które prowadzi do patologii, przemocy w rodzinie, depresji i instytucjonalnej wręcz obłudy. Tam, w Anglii, w rodzinie mojego przyszłego męża, która przeszła przez koszmar, można było wszystko na nowo poskładać, nadać nowy wymiar, przywrócić normalne relacje. Wszystko to napawało mnie optymizmem na przyszłość. Zaczynałam patrzeć na Jamiego innymi oczami, pomyślałam, że skoro jego rodzice potrafili się jakoś dogadać mimo wielu krzywd, on pewnie jest do nich podobny.

Patrzyłam też na mojego tatę, który przed ponad trzydziestoma laty ułożył sobie życie z Laurą, moją macochą. Pamiętam, jakim byłam wobec niej potworem na początku ich związku. Stwierdziłam, jak pewnie twierdzi większość dzieci rozwiedzionych rodziców, że Laura jest winna rozpadowi naszej rodziny. I jak zwykle w takich przypadkach nie było w tym cienia racji. Postawa Laury była tu jedyną właściwą w takiej sytuacji: dyskretna życzliwość i nieskończone pokłady cierpliwości. Laura nie miała ambicji zastąpić mi mamy, nie chciała, żebym musiała wybierać pomiędzy moją rodziną a nią. Po prostu była, gdy chciałam pogadać, nauczyć się makijażu (Laura jest mistrzynią tuszowania rzęs) albo przygotować coś w kuchni. Z czasem okazało się, że są sprawy, o których chętniej rozmawiałam z nią niż z moją mamą, właśnie dlatego, że nie było między nami głębokich emocji, a tylko bezinteresowna przyjaźń. Może już wtedy sformułowałam sobie swoje życiowe motto: harmonia przede wszystkim. Dzisiaj wiem, że można ją osiągnąć właściwie w każdej sytuacji.

Poznałam siostrę teściowej, która była regularną hipiską i anarchistką, strasznie śmieszną babką. Caroline ma od zawsze burzę rudych włosów, których nigdy nie myje. One po pewnym czasie zaczynają być piękne. Na początku są tłuste, a potem po prostu skóra sama zaczyna regulować czystość. Caroline je tylko w specjalny sposób wyczesuje i upina na czubku głowy w atrakcyjny luźny kok. Tak śpi i tak się rano budzi. Jakby było mało, Caroline chodzi w glanach, a czasami jak trzeba się lepiej ubrać, do tych buciorów zakłada kabaretki. Od wielu lat mieszka we wschodnim Londynie, który na jej oczach bardzo się zmienił. Wschodni Londyn to oaza wielokulturowości, dom imigrantów z wszelkich kultur.

Caroline zawsze bardzo ceniła tę różnorodność. Nie ma dzieci, nie wyszła za mąż. Miała paru wieloletnich partnerów. Najdłużej była z fajnym gościem, który był artystą stolarzem i myślicielem, oraz, jak wielu wrażliwych, inteligentnych ludzi, alkoholikiem. Miewał napady, ciągi pijackie, naprawdę trudno było z nim żyć. Ale na trzeźwo był cudnym facetem i do rany przyłóż. Byli nietuzinkową parą, świetnie się w tym wschodnim Londynie odnajdywali, bo potrafili przełożyć swoją angielskość na otwartość i gościnność. Oto posiadamy piękną, ale umierającą kulturę, którą chętnie wam pokażemy, żebyście ją przefiltrowali przez waszą, a jeśli chcecie tu mieszkać, to podzielcie się z nami tym, co macie, na przykład świetną kuchnią, której w Anglii nie ma. Caroline ma bardzo antyangielską cechę: jest ciekawa inności.

Druga siostra Marion, Sonia, mieszka w Australii i ma tam czwórkę dzieci ze swoim angielskim mężem. Trochę się odseparowała od rodziny i swojego staroangielskiego gorsetu. Jest wielka, gruba, wiecznie rozchełstana, chodzi w trampkach i pysznie gotuje. Jest w kontakcie z Marion, ale zwykle nie popiera jej wyborów. Byliśmy u niej z Jamiem i z naszym synem Tomkiem, zanim skończył pierwszy rok życia, i to była niezapomniana podróż. Sonia jest szorstka, ale naprawdę kocha swoją rodzinę. Nie potrafiłabym żyć tak jak ona, ale podziwiam ją za konsekwencję. Jej dzieci są w stu procentach Australijczykami i nigdy nie będą mieszkać na Starym Kontynencie.

Marion ma jeszcze brata, Robina, który jest kimś w rodzaju kloszarda z wyboru. Poznałam go tak: dziadek Jamiego miał sporą posiadłość w Szkocji. Na jej terenie wydzielił miejsce na mały domek, który zbudował Robin ze swoją partnerką i synem. Gdy poszliśmy go poznać, Robin akurat spał na trawie. Na nasz widok uniósł się na łokciu i poczęstował nas papierosem. Mogliśmy położyć się obok niego, ale też nie było jakiejś specjalnej zachęty w tym kierunku, więc pogadaliśmy chwilę i poszliśmy sobie. Robin potrafi budować domy i składać stare samochody, ale robi to tylko wtedy, gdy naprawdę zaczyna mu brakować na papierosy.