Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autorki bestselleru „Sosnowe dziedzictwo”.
Po ukończeniu liceum Leksi, Teo i Luśka, czyli Aleksandra, Teodora i Jolanta, trzy przyjaciółki z tej samej klasy, postanowiły, że bez względu na to, jak potoczą się ich losy, będą się spotykały co pięć lat w umówionym miejscu, zawsze tego samego dnia. Każda opowie wtedy, co się wydarzyło przez ten czas w jej życiu. A dzieje się wiele, jak to w życiu. Pojawia się pewien mężczyzna, jest więc miłość, odrzucenie, tęsknota, ból po stracie najbliższej osoby, zdrada, wybaczenie… Ale czyż z tym wszystkim nie poradzi sobie prawdziwa przyjaźń? Ta największa, trwająca przez lata…
To ma być tylko nasz dzień. Wrzesień, bo po wszystkich wakacjach i urlopach, a piąty, bo… no bo piąty i już!
- Tak jest, szefowo. – Jolanta stanęła na baczność. – Piąty i już. Zapamiętamy, bo przecież co pięć lat. A może powinnyśmy się spotykać piątego maja? – zapytała i zaraz sama odpowiedziała: – Nie, wrzesień lepszy, masz rację, po urlopach… – rozmarzyła się – bo my już będziemy kobietami pracującymi.
Osadzona w trzech planach czasowych opowieść o wielkiej próbie lojalności, wierności i pamięci; o wartościach, dla których czas jest najtrudniejszym sprawdzianem.
W tle – Bydgoszcz i Gdynia oraz pewne schronisko dla zwierząt i kilka futrzastych czworonogów.
Maria Ulatowska – autorka poczytnych książek obyczajowych („Sosnowe dziedzictwo”, „Pensjonat Sosnówka”, „Przypadki pani Eustaszyny”, „Domek nad morzem”, „Całkiem nowe życie”), urodzona i mieszkająca w Warszawie, najbardziej chciałaby, żeby można było się rozdwoić. Albo w ogóle powielać nieskończoną ilość razy. Wtedy, poza Warszawą, mieszkałaby także w Trójmieście, Bydgoszczy, na Mazurach oraz w Karkonoszach. To są jej miejsca ulubione.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Copyright © Maria Ulatowska, 2014
Projekt serii
Olga Reszelska
Zdjęcie na okładce
Horváth Botond/Fotolia.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-7961-662-6
Warszawa 2014
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Moim wszystkim przyjaciołom bydgoskim
Prolog
Kwiecień 1979 – styczeń 1980
ZBYSZEK
Zbigniew Hojski wysiadł ze swojego pięknego, lśniącego głęboką czerwienią poloneza, delikatnie zamknął drzwi i przeciągnął się mocno. Samochód nowy i sprawny, owszem, ale taką trasę, Warszawa – Bydgoszcz, niby tylko trzysta kilometrów (z kawałkiem), dawało się odczuć, głównie w plecach. Jechał prawie pięć godzin z przerwą na kawę na obrzeżach Włocławka. Kawa i jabłecznik – oto był jego cały dzisiejszy posiłek, więc poza zmęczeniem czuł też głód.
Mieszkanie rodziców znajdowało się przy ulicy Kopernika, prawie na rogu alei Ossolińskich. Wahał się chwilę: najpierw się wypakować czy od razu jechać na obiad? Przeważyła wizja prysznica, wyjął więc walizkę z bagażnika i wszedł do środka. Oczywiście najpierw trzeba było otworzyć okno, mimo dość brzydkiej pogody.
Puste i ciemne wnętrze zrobiło na nim przykre wrażenie, ale wiedział przecież, że rodziców tu nie ma. Mama odeszła kilka lat temu, a teraz ojciec przeszedł rozległy zawał. Lekarz ze szpitala zatelefonował do Zbyszka, bo pod obwolutą dowodu osobistego Hojskiego seniora tkwiła karteczka: „W razie wypadku proszę zawiadomić…”. Z kawiarni we Włocławku Zbyszek dodzwonił się do szpitala i usłyszał, że nastąpiła lekka poprawa, niemniej jednak stan chorego cały czas jest poważny. Żadnych bardziej dokładnych informacji nie chciano przekazać przez telefon. Poproszono, żeby przyszedł jutro, bo dziś lekarz dyżurny zakończył już pracę, a do ojca na razie i tak go nie dopuszczą. Cóż, Zbyszek miał dwa tygodnie urlopu, tyle udało mu się załatwić; przypuszczał, że w tym czasie coś już się wyjaśni.
Hojski był dyrektorem jednego z oddziałów Stołecznego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego; po skończeniu studiów prawniczych zrezygnował z walki o aplikację, ożenił się, w zasadzie z musu – i teść załatwił mu dyrektorski stołek. Zbyszek najpierw był zastępcą do spraw pracowniczych, a po sześciu latach awansował na stanowisko dyrektora naczelnego, po odejściu na emeryturę poprzedniego szefa oddziału SPHW.
Te dwa tygodnie dobrze mu zrobią, odpocznie od Katarzyny, bo psuło się między nimi coraz bardziej. Gdyby nie Maciek, pewnie byliby już po rozwodzie, choć żona i tak zaczęła napomykać o takiej ewentualności. Zbyszek sądził, że Kasia ma kogoś lub zaczyna mieć, ale ta ewentualność nie spędzała mu snu z powiek. I tak nie spali ze sobą mniej więcej od roku. A żadnej czułości i przyjaźni chyba nigdy między nimi nie było. Pobrali się, bo zmajstrowali Maćka. Mieszkali z teściami w starej willi na Mokotowie, dużej, wygodnej, mieli na piętrze swój azyl i było im tam wygodnie.
– Jestem w ciąży. – Katarzyna oznajmiła to rodzicom beznamiętnym tonem, bo po prostu wszelka ekscytacja nie leżała w jej naturze.
Była jedynaczką, tatuś dużo znaczył w dzielnicowej organizacji partyjnej; „przedślubne” dziecko nie stało się dla jej rodziców powodem do zmartwienia – pod warunkiem że młodzi ten ślub wezmą. Wzięli, bo lepszego pomysłu żadne z nich nie miało. Tatuś znalazł Zbyszkowi posadę, Kasia przez kilka lat nie pracowała. Synkiem opiekowała się pani Wandzia, wynaleziona przez babcię. Gdy mały skończył pięć lat, zapisano go do przedszkola. Nie dlatego, że nie było komu nim się zajmować, tylko dlatego, by się przyzwyczaił do dzieci przed pójściem do szkoły.
Wtedy Katarzyna postanowiła podjąć pracę, a ponieważ po swojej historii sztuki nie umiała znaleźć odpowiedniego zajęcia, poszła tam, gdzie skierował ją tata, czyli do Wydziału Kultury urzędu dzielnicowego. Siedziała tam sobie od ósmej do trzeciej, przekładając papiery i sporządzając tabelki. Nudziłoby jej się bardzo, gdyby nie to, że w tym samym pokoju pracowała inna dziewczyna, która stała się jej najlepszą przyjaciółką. Miały identyczne poglądy na życie i czas mijał im na pogawędkach, niezbyt służbowych oczywiście, bardzo szybko. Zbyszek niespecjalnie lubił Magdę, nie przepadał też za Jankiem, jej mężem. Znosił jednak dzielnie wszystkie wspólne kolacje i inne spotkania we czwórkę, organizowane przez obydwie panie. Z czasem zresztą częstotliwość tych wspólnych spotkań zmalała, wzrosła natomiast częstotliwość wyjść z domu Zbyszkowej żony.
– Maciuś nakarmiony, wykąp go za pół godziny i połóż do łóżka – dyrygowała Kasia. – Ja lecę do Magdy, Janek znowu wyjechał, robimy sobie babski wieczór.
Zbyszek radził sobie z synem, nie obchodziło go, dokąd idzie żona, cieszył się nawet, że będzie miał święty spokój. I tak im płynęło to wspólne życie. Choć, oczywiście, czasami miał poczucie, że nie tak miało być. Jednak chyba był za leniwy lub za mało energiczny, żeby próbować zrobić jakieś zmiany.
Zbyszek wyszedł spod prysznica i raz jeszcze zadzwonił do szpitala. Stan ojca nie uległ zmianie, dopytał się więc tylko, o której będzie mógł jutro porozmawiać z lekarzem prowadzącym. Gdy wychodził, by coś zjeść, otworzyły się sąsiednie drzwi.
– Tak mi się wydawało, że ktoś się kręci obok waszego mieszkania – odezwała się, wystawiając głowę zza tych drzwi pani Małgorzata Adamiak, sąsiadująca z Hojskimi chyba od urodzenia Zbyszka.
– Ach, to ty, dzień dobry. – Mówiła Zbyszkowi po imieniu, bo przecież znała go od dziecka. – Jak tata?
Młody Hojski lubił panią Małgosię i ucieszył się, że do tej pory tu mieszka. Pomyślał nawet, że gdyby tata wyszedł ze szpitala, taka przyjazna dusza obok to byłoby coś najlepszego.
– Dopiero przyjechałem, na razie wiem tylko, że jest trochę lepiej. Jutro mam zamiar porozmawiać z lekarzem, wszystko pani opowiem po powrocie – oznajmił. – Jeżeli można – dodał po chwili.
– Ależ oczywiście. Jestem w domu i będę na ciebie czekała. Zrobię gołąbki na obiad.
Następnego dnia Hojski junior dowiedział się, że najprawdopodobniej ojciec najgorsze ma już za sobą.
– Jednak, rozumie pan – tłumaczył lekarz – serce to delikatny organ i czasami nie zachowuje się tak, jak my, lekarze, chcielibyśmy. W tej chwili mogę więc tylko powiedzieć, że stan pana ojca jest stabilny, aczkolwiek w dalszym ciągu poważny. Chory nie wymaga już stałego monitorowania, jak pan widzi, nie leży w sali intensywnej opieki, tylko na oddziale ogólnym. Oczywiście ma opiekę całodobową, więc proszę się nie martwić.
Cóż, dużo się nie dowiedział. Ale przecież cudów się nie spodziewał. Najważniejsze, że tata żyje i jest w kompetentnych rękach. Taką miał nadzieję…
– Zbyszek? – usłyszał cichy głos.
Odwrócił się. Stała za nim młoda kobieta w pielęgniarskim stroju, z miłą, uśmiechniętą buzią. Nie kojarzył jej, a przecież chyba powinien, skoro zwróciła się do niego po imieniu.
– Taaak – odpowiedział niepewnie, nie do końca przekonany, że nieznajoma mówi do niego.
– Nie poznajesz mnie, prawda? – Uśmiech na miłej buzi stał się trochę mniej radosny, ale nie zgasł zupełnie. – Teresa Balicka. Z jedenastej B, rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty, „szóstka”.
„Szóstka” była liceum ogólnokształcącym przy ulicy Staszica. Zbyszek robił tam maturę, właśnie w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. W klasie jedenastej A. Teresy Balickiej w ogóle nie pamiętał. Nie dosyć, że zdawał tę maturę czternaście lat temu, to na dodatek dziewczyn z „szóstki” do pamiętania było dość dużo, chodziło ich tam pewnie ze dwa razy więcej niż chłopaków. A za Zbyszkiem oglądały się nie tylko równolatki, ale te z młodszych klas również. Skąd więc miałby pamiętać akurat tę? Na dodatek, był tego pewien, nie stanowiła wówczas obiektu jego zainteresowania. Zbyszek – mimo dużego powodzenia – był stabilny uczuciowo i przez całe cztery licealne lata tak poważniej interesował się tylko dwiema dziewczynami. Najpierw, chyba w dziewiątej klasie, obiektem jego westchnień stała się Ewa Kamilska, ale odkochał się, gdy oznajmiła, że nie lubi psów, zrażając go tym absolutnie. Psy bowiem były dla Zbyszka najważniejsze, stojąc w hierarchii ważności zaraz po rodzicach. Ktoś, kto nie lubił psów, w ogóle nie mógł być więc brany pod uwagę nawet jako bliższy znajomy Zbyszka, a co dopiero gdyby ta osoba miała zostać jego dziewczyną. Przez ponad rok chłopak nie obdarzył żadnej dziewczyny głębszym uczuciem, choć spotykał się z kilkoma. W klasie maturalnej zakochał się – wydawało mu się, że na zawsze – w pewnej Ani, która jednak, po niezbyt długo trwającej fascynacji, raptem wybrała innego. Zbigniew bardzo to przeżył i stwierdził, że miłość jako taka jest mocno przereklamowana, w związku z czym on już kochać nikogo – czyli żadnej dziewczyny – nie zamierza. I wytrwał w swoim postanowieniu do czasu pomaturalnego, czyli do dnia, kiedy to podkusiło go, żeby pójść na pewną studniówkę. Któregoś bowiem dnia, na skwerku obleganym przez uczniów z „szóstki”, spotkał Weronikę – a miał na nią oko jeszcze w czasach, gdy sam chodził do tego liceum. Dziewczyna była wtedy poza jego zasięgiem, bo bez przerwy widywał ją z tym samym chłopakiem, kolegą z jej klasy. Teraz jednak już któryś raz z rzędu siedziała na tych Sielankach – tak nazywano ów prawie szkolny skwer – sama. To znaczy nie sama, tylko z koleżankami, ale bez tego jakiegoś tam Janusza. Zaczęli rozmawiać, a potem…
Hojski potrząsnął głową, odsuwając wspomnienia sprzed lat. Było, minęło, chociaż wciąż pamiętał. Teraz jednak stała przed nim jakaś Teresa, chyba pielęgniarka z oddziału, na którym leżał jego ciężko chory ojciec. Stała i patrzyła, jakby z nadzieją, że Zbyszek ją sobie przypomni.
– Teresa! – Usiłował nadać głosowi radosny ton, ale zamilkł, gdy zamachała mu przed oczyma ręką.
– Przestań – zaśmiała się leciutko, cicho, bo przecież byli w szpitalu. – Wiem, że mnie nie poznałeś, ale nie martw się, i tak będę dobrze się opiekować twoim tatą. Bo ten nasz pacjent, Ignacy Hojski, to twój ojciec, prawda? Dzisiaj kończę dyżur o czternastej, więc jeśli masz trochę czasu, możesz mi postawić kawę, powspominamy trochę szkolne czasy i opowiem ci, co wiem o stanie taty.
Na kawę poszli. I chodzili codziennie, przez tydzień. A potem…
– Jutro zapraszam cię na domowy obiad. Nic wymyślnego, zwykły schaboszczak z kapustą i smażone ziemniaki. – Teresa zacisnęła kciuki, z żarliwą nadzieją, że Zbyszek przyjmie zaproszenie.
– Wiesz, ten schaboszczak z kapustą sprawił, że aż pociekła mi ślina. – Rzeczywiście, prawie się oblizywał. – Ale czy to dla ciebie nie kłopot? Mąż, chłopak, rodzice? – Choć widywali się codziennie, do tej pory jakoś nie rozmawiali o sytuacji Teresy. Zbyszek uprzytomnił sobie, że sam opowiedział dziewczynie prawie całe swoje życie, a o niej nie wie nic. – Nic o tobie nie wiem, nie wiem nawet, gdzie mieszkasz.
– Na Pierwszego Maja,vis-à-visPolskiego Radia. Rodzice nie żyją, męża nie mam, chłopak… – Zamyślona obracała w dłoni łyżeczkę, którą przed chwilą mieszała kawę. Nie zwracała uwagi na to, że kilka kropli spadło z łyżeczki na kawiarniany stolik. – Chłopak wyjechał, nie ma go już drugi miesiąc, jest w Szwecji u ciotki. To starsza pani, która poza Jurkiem nie ma żadnej rodziny. Wraca za miesiąc. Z kawałkiem. Jurek oczywiście, nie ciocia. Więc żaden kłopot, chętnie zrobię obiad, przecież sama też muszę coś zjeść.
– W takim razie jutro przyjdę do szpitala około pierwszej i jak będziesz już wolna, pomaszerujemy do ciebie. – Zbyszek starł serwetką krople kawy ze stolika. Nie mógł się powstrzymać, żeby tego nie zrobić, cóż, był pedantem, taka prawda.
TERESA
Ignacy Hojski. Teresa wpatrywała się w kartę pacjenta, zastanawiając się, czy to ojciec Zbyszka, obiektu westchnień uczennic Liceum Ogólnokształcącego nr VI w pierwszej części lat sześćdziesiątych, czyli wtedy, gdy ona sama chodziła do tej szkoły. Zbyś śpiewał, grał na gitarze, występował na różnych szkolnych akademiach. Czarnowłosy, z czarnymi oczami, śniady, wysoki, czyż ktoś mógłby być doskonalszy? Nie.
Zbyszek nie chodził do tej samej klasy co Teresa, był uczniem klasy równoległej. Ale spotykali się – jak większość licealistów – na szkolnych potańcówkach, na skwerku przylegającym do boiska szkolnego, w mieście wreszcie. Za Hojskim zawsze snuła się chmara wielbicielek, ale on, jak się zdawało, nie miał tej jednej jedynej. Do pewnego czasu, w klasie maturalnej bowiem względami szkolnego idola zaczęła się cieszyć Anka Poradzka, która chyba jednak tego nie doceniała, bo na studniówce widziano ją z kimś innym, z kimś w ogóle nie z ich szkoły. Podobno był z „jedynki”, ale dokładnie nikt tego nie wiedział.
Teresy zresztą w ogóle to nie obchodziło, cieszyła się, że Hojski jest sam, i bardzo pilnowała, żeby znaleźć się jak najbliżej niego, gdy ogłoszą białego walca. Zdążyła – i tańczyła tego walca w ramionach Zbyszka. Potem jeszcze zatańczyła z nim kolejny taniec, ale później już grali jakieś szybkie kawałki, każdy tańczył sam i, niestety, się rozdzielili. Ale miała jeszcze jedno wspomnienie, pielęgnowane w myślach do dziś – otóż kiedyś byli razem w kinie. Choć tak naprawdę to nie tyle razem, ile obok siebie, szczęśliwym przypadkiem. Obydwoje – jak zresztą mnóstwo innych koleżanek i kolegów – byli członkami Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Seanse odbywały się w Kino-Teatrze na Dwernickiego. Siadało się, gdzie popadnie. I na jednym z seansów Teresa raptem odkryła, że obok niej siedzi Zbyszek. Do tej pory nie wie, o czym był ów film. Wyrzucała sobie tylko, że strasznie się wtedy zgapiła, zanim bowiem zdecydowała się odezwać po projekcji, Hojskiego już nie było.
Natomiast dzisiaj, prawie po piętnastu latach (no dobrze, po niespełna czternastu) przywieziono na kardiologię Ignacego Hojskiego. Ojca Zbyszka, bez dwóch zdań. To nazwisko nie zdarzało się zbyt często w mieście, Hojskich w Bydgoszczy było trzech – Zbyszek, jego młodszy brat Mirek i ich tata, cóż, chyba właśnie Ignacy. Sprawdziła w karcie adres pacjenta – i już była pewna. Ulica Kopernika, wiedziała przecież, gdzie Zbyszek mieszkał. Kilka razy pałętała się po tej ulicy, w nadziei, że obiekt jej uwielbienia wyjdzie z domu i spotkają się wtedy, „o, popatrz, co za przypadek, akurat tędy przechodziłam”… A on zaprosi ją do kawiarni, do kina, na spacer, ach, gdziekolwiek – albo nawet przez parę minut postoi z nią na ulicy. Ech, nie zdarzyło się, niestety.
Zaśmiała się sama do siebie, nie miała pojęcia, że takie coś można przez tyle lat pamiętać. I że można być takim głuptasem. Okazało się natychmiast, że bycie głuptasem nie jest trudne i zostaje człowiekowi – cóż, przynajmniej do wieku średniego. Otóż Teresine serce zaczęło wyczyniać hopki-galopki (na kardiologii!), bowiem z sali, w której leżał pan Ignacy, wyszedł czarnowłosy i czarnooki mężczyzna po trzydziestce, wysoki i szczupły. W ogóle nie widać było po nim przemijania czasu. Takie tam kilkanaście lat to jak parę dni dla kogoś obdarzonego świetnym zestawem genów. Czyli dla panów Hojskich, bo i pan Ignacy trzymał się nieźle. Owszem, przeszedł zawał, ale nie był otyły, miał niezłą sylwetkę, jak na swoje prawie sześćdziesiąt lat. I prawie nie wyłysiał, jego włosy straciły tylko swój dawny kolor, teraz był uroczo szpakowaty. Jak wyglądał najmłodszy Hojski, Teresa nie miała pojęcia, coś tam słyszała, chyba dziesięć lat temu, że Mirek jest albo w Berlinie, albo w Paryżu, gdzieś za granicą w każdym razie. Ale nim nie była zainteresowana. Mówiąc szczerze, to i zainteresowanie Zbyszkiem nie było takie ogromne, a już z pewnością nie trwało długo. Cóż, w szkole, owszem, ale potem on wyjechał, a ona miała swoje sprawy, swoich znajomych, swojego chłopaka (nawet kilku przez te lata). Dlatego teraz tak ją zdziwiło to pikanie serca, które wyczyniało podskoki na widok szkolnej sympatii. I codziennie pikało z identycznym entuzjazmem, aż się wreszcie doczekało…
Po tygodniu spotkań w szpitalnej kawiarence Teresa zaprosiła więc Zbyszka na obiad. Do domu. Ot, taki tam obiad ze starym szkolnym kolegą. Czemu więc jej mieszkanie nigdy – naprawdę nigdy – nie było tak wypucowane jak wtedy? Czemu w ten obiad – zwykły schaboszczak z kapustą – włożyła tyle starań? Czemu to jej pikające serce w ten dzień, zimny, pochmurny, brzydki, o mało z piersi nie wyskoczyło? I czemu włożyła tyle trudu w wybór stroju na to spotkanie? Nowa bielizna, no tak, kiedyś wreszcie trzeba ją założyć. Krótka sukienka? Owszem, seksowna, chociaż to chyba niedobrze. Musi wyglądać pięknie, ale tak, jakby w ogóle jej na tym nie zależało. Więc taka sukienka niekoniecznie. W końcu zdecydowała się na czarne wełniane spodnie i błękitną koszulową jedwabną bluzkę. Wiedziała, że przy jej niebieskich oczach błękitna bluzka będzie idealna. Włosy, na szczęście krótkie, nie wymagały specjalnych zabiegów, kręciły się bowiem „same z siebie”, wystarczyło je tylko umyć (zrobi to rano) i kilka razy wyszczotkować.
Przed wyjściem do pracy Teresa ze trzy razy sprawdzała, czy wszystko przyszykowane. Wykrochmalony obrus leżał na stole, powinien się dobrze „uleżeć”, nakrycia położy po przyjściu do domu. Na kredensie z boku stał wazon z zanurzonymi w wodzie gałązkami brzozy. Pokazywały się na nich delikatne zielone listki. Nie wiedziała, że według wierzeń ludowych brzoza symbolizuje miłość, małżeństwo, wesele, rodzinę i czystość – bo akurat wbrew temu wszystkiemu zamierzała postąpić. Tydzień spotkań ze Zbyszkiem Hojskim spowodował, że cofnęła się w czasie i znów była nastolatką spacerującą po ulicy Kopernika lub wysiadującą na Sielankach w nadziei na ujrzenie (chociaż ujrzenie) idola. Ale teraz jej zainteresowanie dawnym ukochanym było niepomiernie większe niż niegdyś. Wtedy nie znała jeszcze smaku miłości fizycznej, teraz pragnęła Zbyszka wszystkimi zmysłami. Może dlatego, że jej chłopak, Jerzy, wyjechał przed dwoma miesiącami i ten czas, czas bez seksu, zaczął jej doskwierać. Lubiła seks i nie zamierzała się tego wypierać. Mieszkała razem z Jerzym od kilku miesięcy i po jego powrocie ze Szwecji mieli się pobrać. Ale teraz Jerzego nie było. Seksu też nie było. A Zbyszek wręcz emanował męskością – i… był. Codziennie. I chociaż nie można powiedzieć, że wysyłał w kierunku Teresy jakieś sygnały seksualne, to ona… po prostu te sygnały odbierała. Jakieś spojrzenie, rzucone z ukosa na jej biust (kształtny, owszem, owszem), jakieś przytrzymanie za ramiona przy podawaniu płaszcza, jakieś drgania głosu, czasami, gdy niby niechcący oparła się o niego. I takie tam…
Wieczór był taki, o jakim marzyła. Wypili dwie butelki wina, w nierównych proporcjach, o co się postarała zapobiegliwa pani domu. Teresa miała dla Zbyszka miłą wiadomość, stan jego ojca poprawił się na tyle, że lekarze zaczęli już planować datę wypisu.
– Jeszcze typowe badania kontrolne, kilka dni obserwacji i do domu. – Przyniosła z kuchni filiżanki z kawą i postawiła je na małym stoliku przy wersalce. – Porozmawiaj jutro z ordynatorem, dobrze byłoby załatwić teraz sanatorium, bezpośrednio po szpitalu.
– Za takie wieści powinienem cię ucałować. – Zbyszek usiadł na wersalce obok Teresy i… od całowania się zaczęło.
To, co nastąpiło potem, powtarzało się jeszcze cztery razy, bo piątego dnia Hojski musiał wracać do Warszawy. Do pracy, do żony i syna. Za Maćkiem bardzo się stęsknił, ale żona i praca mogłyby jeszcze trochę poczekać. Tak mówił, a Teresa w to wierzyła. Wiedziała jednak, że te kilka dni to tylko ulotny sen, miły epizod w jej życiu, coś, co zapewne się nie powtórzy. Coś, co ukryła głęboko w pamięci, postanawiając wyrzucić klucz od tego miejsca. Nie dane jej to było…
W czerwcu bowiem lekarz potwierdził to, o czym i tak sama już wiedziała. Na początku przyszłego roku zostanie mamą. Dziecko było z pewnością Zbyszka, ale ta informacja miała pozostać tajemnicą. Dla wszystkich, dla Zbyszka także. Teraz czas wprowadzić w życie plan „ślub”. Na szczęście o ślubie mówili z Jurkiem jeszcze przed jego wyjazdem do Szwecji, teraz więc, kiedy wrócił – a wrócił dwa miesiące temu – wystarczyło ustalić szczegóły. Data, miejsce, lista gości.
– Data, miejsce, lista gości – tak właśnie powitała Jurka następnego dnia po diagnozie lekarskiej.
– Pobieramy się? Nareszcie! – ucieszył się przyszły pan młody; do tej pory to on w tym związku był stroną bardziej zainteresowaną. Jeszcze nie wiedział, że to się zmieniło.
– Tak planowaliśmy, prawda? A teraz mamy dodatkowy powód, jestem w ciąży.
Przyszły pan młody ucieszył się jeszcze bardziej, choć tym razem nie powinien. Ale o tym miał się nigdy nie dowiedzieć.
Czternastego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku przyszła na świat dziewczynka. Rodzice, Teresa i Jerzy, byli przeszczęśliwi i od pierwszego wejrzenia w córeczce zakochani. Malutka była tak bardzo podobna do matki, jak rzadko się zdarza. Zdarta skóra z Teresy, mówił każdy, kto tylko spojrzał na dziecko. Obydwoje rodzice byli z tego bardzo zadowoleni, ale mama bardziej, och, o wiele bardziej.
– Jakie to szczęście, że nie ma na przykład mojego nosa – mówił zakochany tata.
– Albo twoich uszu – chichotała mama.
Nos taty dostał się synkowi, urodzonemu dwa lata później. W ogóle syn był podobny do ojca, chociaż nie przesadnie. I uszy miał w porządku.
Czas przeszły
WERONIKA
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 1
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 2
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 3
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 4
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 5
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 6
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 7
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 8
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 9
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 10
Dostępne w pełnej wersji
Czas teraźniejszy
Rozdział 11
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 12
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 13
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 14
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 15
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 16
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 17
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 18
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 19
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 20
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 21
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 22
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 23
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 24
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 25
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 26
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 27
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 28
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 29
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 30
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 31
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 32
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 33
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 34
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 35
Dostępne w pełnej wersji
Czas przyszły
Rozdział 36
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 37
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 38
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 39
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 40
Dostępne w pełnej wersji
Potem
Dostępne w pełnej wersji
Od autorki
Dostępne w pełnej wersji