Prawo do życia. Bez kompromisu - Bogdan Chazan, Maciej Müller - ebook

Prawo do życia. Bez kompromisu ebook

Bogdan Chazan, Maciej Müller

5,0

Opis

Ponoszę konsekwencje wyborów, których dokonałem. Moja odmowa była oczywista.
Profesor Bogdan Chazan

Dla krytyków - ta rozmowa jest wyjaśnieniem.
Dla wspierających - podziękowaniem.
Dla wszystkich - zaproszeniem do dyskusji bez uprzedzeń.

Takiego sporu nie było w Polsce od czasu wprowadzenia regulacji prawnych dotyczących usuwania ciąży. W kwietniu 2014 roku profesor Bogdan Chazan jako dyrektor szpitala odmówił wykonania zabiegu aborcji. Decyzja Lekarza wywołała medialną burzę. Problem stanął na ostrzu noża. Okazało się, że ostatnie dwie dekady były czasem klarowania się poglądu Polaków na ten trudny temat. Profesor Chazan również przebył długą drogę, zanim stał się symbolem bezkompromisowej walki o prawo do życia dzieci nienarodzonych.

Ta książka stanowi odpowiedź na postawione Profesorowi zarzuty i zawiera szczegółowy opis krytycznego przypadku. Jednak, przede wszystkim, Bogdan Chazan składa w niej świadectwo powołania lekarza i podejmuje trudne, lecz bardzo aktualne tematy, takie jak antykoncepcja, opieka medyczna nad kobietą w ciąży, diagnostyka prenatalna, poród a także aborcja.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

■ Na terenie publicznej placówki odmówił Pan przerwania ciąży u pacjentki, u której dziecka zdiagnozowano poważne wady rozwojowe. Podjął Pan taką decyzję jako dyrektor Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. Jednocześnie nie udzielił Pan tej kobiecie informacji, gdzie może zrealizować przysługujące jej świadczenie. Medialna burza trwała wiele tygodni. Narodowy Fundusz Zdrowia nałożył na szpital karę finansową, a prezydent Warszawy ogłosiła przed kamerami, że zostanie Pan dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Jak Pan przyjął takie zakończenie swojej dziesięcioletniej kariery w Szpitalu im. Świętej Rodziny?

Przede wszystkim decyzję o odmowie wykonania aborcji podjąłem jako lekarz, ponieważ według ustawy o tym zawodzie, lekarz, który wykonuje czynności administracyjne, nie przestaje być lekarzem. Chcę też podkreślić, że najczęściej powtarzany zarzut jest nieprawdziwy. Ja osobiście nie udzieliłem pacjentce wspomnianej informacji, ale Szpital to zrobił. Okazało się, że doktor Maciej Gawlak, opiekujący się kobietą będącą w ciąży, udzielił jej informacji, gdzie może wykonać aborcję. Wymienił Instytut Matki i Dziecka (kiedy kierował pacjentkę na konsultację do tej instytucji) oraz Szpital Bielański (po mojej odmowie wykonania aborcji), wspomniał też o możliwości wykonania zabiegu za granicą.

Kiedy dotarła do mnie wiadomość o odwołaniu ze stanowiska dyrektora, byłem na zaplanowanym od roku urlopie w szpitalu uzdrowiskowym. Na urlop uzyskałem zgodę szefa Biura Polityki Zdrowotnej Miasta Stołecznego Warszawy. Czwartego dnia urlopu zobaczyłem w telewizji transmisję z konferencji prasowej pani Prezydent Miasta Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz.

■ O zwolnieniu z pracy dowiedział się Pan z telewizji?

Tak. Natychmiast zadzwoniłem do sekretariatu Szpitala i spytałem, czy nadeszły jakiekolwiek pisma z Ratusza. Nie nadeszły. Doręczono je dopiero po konferencji jako „Projekt wystąpienia pokontrolnego”. A więc najpierw poinformowano media, a potem Szpital, mnie zaś w ogóle o tym nie powiadomiono.

Przyznaję, że byłem zaskoczony, nie spodziewałem się tego, odczułem żal i rozgoryczenie. Wiedziałem o skardze pacjentki, spodziewałem się konsekwencji, ale zwolnienia z pracy – nie. Postawiłem ten szpital na nogi, stworzyłem ośrodek o randze jednego z najlepszych w Warszawie. Szkoda, że pani Prezydent nie zdecydowała się ze mną o tym porozmawiać. Nie otrzymałem zaproszenia, by wyjaśnić wszystkie problematyczne kwestie.

Jestem tym postępowaniem przytłoczony i zniesmaczony. Odbierałem w tych dniach liczne telefony ze słowami poparcia. Tyle że moi rozmówcy często byli tak przygnębieni rozwojem wypadków, że nieraz to ja musiałem ich pocieszać.

Z pomocą prawników przygotowałem „Analizę wystąpienia pokontrolnego”. Mam nadzieję, że zawarte w tym dokumencie fakty oraz ich analiza przekonają panią Prezydent, że zwolnienie mnie z funkcji jest niesłuszne.

■ A jak Pan przyjął nałożenie przez Narodowy Fundusz Zdrowia na Szpital im. Świętej Rodziny kary w wysokości 70 tysięcy złotych?

NFZ nałożył na Szpital kilka kar po stwierdzeniu podczas kontroli różnego rodzaju nieprawidłowości. Większość to zastrzeżenia do dokumentacji, stanowiące pewien „ozdobnik” do głównego oskarżenia. Kontrola z ramienia Funduszu odbywała się w tym samym czasie co cztery inne, nagle zarządzone w Szpitalu kontrole, co było prawdopodobnie postępowaniem niezgodnym z prawem. Kontrole muszą być zapowiedziane wcześniej i nie mogą odbywać się równolegle, ponieważ destabilizują pracę szpitala, a to może stwarzać zagrożenie dla pacjentów.

Główna kara z NFZ nałożona została z tego powodu, że podobno wbrew przepisom ustawy o zawodzie lekarza, powołując się na klauzulę sumienia, nie zgodziłem się na wykonanie w Szpitalu aborcji. Chodziło też o to, że nie przekierowałem pacjentki do innego ośrodka czy lekarza, by dokonał aborcji. Ale w ten sposób sam bym w tej procedurze uczestniczył. Pacjentka nie prosiła mnie zresztą, bym ją gdziekolwiek kierował. Opinie o nieprawidłowościach, do jakich miało dojść w Szpitalu, sporządził też w „Projekcie wystąpienia pokontrolnego”, po przeprowadzeniu w Szpitalu kontroli na polecenie Ministra Zdrowia, profesor Stanisław Radowicki, konsultant krajowy w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Jednak przygotowany przez niego protokół był w mojej ocenie niezwykle niespójny, a duża część wniosków – nieuzasadniona.

■ Dlaczego?

Profesor Radowicki oparł się przede wszystkim na wersji wydarzeń zaprezentowanej przez pacjentkę. Nie wziął natomiast pod uwagę potrzeby skontrolowania innych instytucji, które brały udział w opiece nad tą matką i jej dzieckiem: niepublicznego centrum medycznego, Instytutu Matki i Dziecka (gdzie pacjentce prawdopodobnie odmówiono aborcji), kliniki „Novum”, w której dokonano sztucznego zapłodnienia, a wreszcie – Szpitala Bielańskiego, gdzie również nie zdecydowano się na dokonanie aborcji i gdzie dziecko później się urodziło. Jak widać, nie tylko w Szpitalu im. Świętej Rodziny odmówiono aborcji. Do żadnego z tych podmiotów konsultant krajowy nie dotarł. Całą „winą” obciążył wyłącznie Szpital im. Świętej Rodziny.

Jaskrawym przykładem niezgodności z faktami jest przypisanie Szpitalowi braku zlecenia diagnostycznych badań prenatalnych. W czasie odpowiednim do ich przeprowadzenia pacjentka nie była pod opieką Szpitala im. Świętej Rodziny, tylko niepublicznego centrum medycznego. Tam wykonywano też inne badania diagnostyczne. Konsultant zarzuca nam, że przedłużaliśmy proces diagnostyczny, co nie jest prawdą. Badania wykonywane były też w innych instytucjach, które poprzednio wymieniłem. Najdłużej czekaliśmy na wynik badania cytogenetycznego, zleconego do wykonania przez Instytut Matki i Dziecka.

Poza tym uważam, że nie było wystarczającego powodu, żeby zarządzić tyle kontroli w jednym czasie. Ekspresowe działania nie były w tej sprawie potrzebne. Takie postępowanie byłoby zrozumiałe na przykład wówczas, gdyby w Szpitalu doszło do takiej tragedii, jak śmierć kobiety podczas porodu czy operacji albo śmierć dziecka.

Odmówiliśmy zabicia dziecka i to spowodowało masowe, pośpieszne akcje kilku instytucji. Niektóre rozmowy z ich przedstawicielami nie były miłe.

Problem aborcji zyskuje w Polsce nieproporcjonalnie duże znaczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy korzysta się w przypadku tej procedury z klauzuli sumienia. Okazuje się, że najważniejsze dla oceny szpitala położniczego nie jest zdrowie pacjentek czy ich dzieci, udane porody i zakończone sukcesem operacje, tylko to, że nie przeprowadzono aborcji. Czy jest to naprawdę największy krajowy problem? Z tego powodu zastosowano wobec mnie od razu najwyższy wymiar kary, czyli wyrzucenie z pracy. Uczyniono to bez wysłuchania moich racji i bez przekazania tej decyzji w pierwszej kolejności mnie samemu.

■ Dziecko tej pacjentki przyszło na świat przez cięcie cesarskie w Szpitalu Bielańskim. Niedługo potem zmarło. Profesor Romuald Dębski, kierujący oddziałem ginekologii i położnictwa tej placówki, publicznie wyraził żal, że nie może Pan tego dziecka zobaczyć, bo zrozumiałby Pan, na jakie cierpienie je naraził.

Tak, z kolei mecenas Marcin Dubieniecki występujący w imieniu matki powiedział, że sprawdziły się rokowania, iż to dziecko w ogóle nie powinno się było urodzić.

Na jakiej podstawie określa się wartość ludzkiego życia? Czy mamy stworzyć system oceny „dobrego urodzenia”, w którym odejmowane będą punkty za każdą wadę dziecka? I określić limit punktów, który uprawnia dziecko do przeżycia? Jeśli ten limit nie zostałby osiągnięty, wówczas dziecko zostałoby zabite jako niewystarczająco wartościowe. To absurd. Ludzkie życie ma taką samą wartość niezależnie od tego, do kogo należy. Nie każdy z nas jest zdrowy i piękny, z czasem będziemy wyglądać coraz gorzej albo zupełnie źle. Ale właśnie wtedy obecność innych będzie nam najbardziej potrzebna. Na pewno temu dziecku było łatwiej umierać, kiedy matka była obok niego. Może zobaczyło ją przed śmiercią lub poczuło? Nie wierzę, by profesor Dębski różnicował swoich pacjentów w Szpitalu Bielańskim według tego, jak wyglądają, by odwracał wzrok od tych, którzy nie zasługują na życie i godną śmierć.

Mam nadzieję, że słowa mecenasa Dubienieckiego nie były wypowiadane w imieniu matki. Jeżeli dziecko już jest w macicy matki, musi się w jakiś sposób urodzić. Może przyjść na świat w sposób naturalny, z delikatnością i miłością, albo zostać wyciągnięte przez abortera i odłożone na zimną metalową miskę.

■ Pana krytycy wskazują, że nie dokonując aborcji płodów, u których podczas badań prenatalnych stwierdzono poważne wady rozwojowe, niepotrzebnie przedłuża się ich cierpienie. Takie dziecko nie ma szans na przeżycie i umiera – czasem przez wiele tygodni – na oddziale intensywnej terapii. Nie cierpi tylko dzięki nieustannemu stosowaniu silnych leków przeciwbólowych.

Na intensywnej terapii noworodek ma zapewnione komfortowe i godne warunki. Kiedy zachodzi taka potrzeba, wspomaga się oddychanie i krążenie krwi chorego dziecka, farmakologicznie niweluje się ból.

Proszę wypowiadających się w przywołany sposób o zachowanie konsekwencji w argumentacji. Z jednej strony twierdzą, że dziecko, o którym mówimy, nie jest człowiekiem, bo nie ma mózgu, a z drugiej strony podkreślają, że odczuwa ogromne cierpienie i w związku z tym jego życie jest nic niewarte. Więc dziecko należy przed urodzeniem zabić. Nie biorą pod uwagę faktu, że dziecko ewakuowane z macicy podczas aborcji odczuwa cierpienie związane z zadawaniem mu śmierci. Czasem musi być ewakuowane we fragmentach, po odessaniu mózgu z czaszki (partial birth abortion). Zdarza się też, że pojawia się na zewnętrznym świecie żywe i powoli umiera, niedojrzałe, by oddychać, jeść, by żyć.

Powtarza się, że dziecko w macicy nie jest jeszcze człowiekiem, i pozwala się je zabijać. Tymczasem kiedy brytyjska księżna Kate pochwaliła się pozytywnym wynikiem testu ciążowego, od razu obwieszczono, że oto jest w drodze następca tronu. Tymczasem należałoby raczej stwierdzić, że oto w ciele księżnej pojawił się zlepek komórek, który za następne kilkanaście tygodni być może przekształci się w coś godnego królewskiego tronu. Na szczęście okazało się, że dziecko było zdrowe.

■ Dlaczego ocenia Pan, że dopiero teraz w Polsce rozpocznie się walka o klauzulę sumienia?

To, co się dzieje, zwraca uwagę na sumienie lekarskie, na fakt, że lekarza nie można wynająć do każdej roboty. W debacie publicznej forsuje się pogląd, zgodnie z którym lekarz nie powinien mieć możliwości powoływania się na swoje sumienie, lecz bezwzględnie stosować się do prawa stanowionego. Lekarz może wierzyć w Boga, a nawet chodzić do kościoła. Ale w pracy ma być bez sumienia.

Sądzę, że tak restrykcyjna i ostra kara, jaka mnie spotkała, stanowi element tej debaty. Ma być sygnałem dla całego środowiska lekarskiego, żeby lekarze nie próbowali postępować podobnie. Wywołanie lęku jest dobrym sposobem wymuszania posłuchu. Wystarczy zwrócić uwagę na wypowiedzi kierownictwa Ministerstwa Zdrowia. Można się przestraszyć samego tonu i groźnych min tych ludzi.

Kobieta, o której mówimy, spotkała się z odmową wykonania aborcji trzykrotnie. Tylko ja udzieliłem tej odmowy na piśmie. W pozostałych przypadkach była to odmowa ustna. W efekcie wyłącznie mnie obciążono winą, a mnie i Szpital im. Świętej Rodziny – karą.

Ponoszę konsekwencje wyborów, których dokonałem. Moja odmowa była czymś naturalnym i oczywistym. Cieszę się, że dziecko mogło się urodzić i godnie, spokojnie umrzeć.

■ Czy zapowiedzianą utratę stanowiska dyrektora przeżywa Pan jako osobistą porażkę?

Prezydent Gronkiewicz-Waltz zwraca uwagę, że będąc posłem, głosowała przeciwko aborcji, ale jako prezydent miasta musi wypełniać procedury. Ja, jako dyrektor Szpitala, również mogłem zasłonić się takim wyjaśnieniem i wskazać pacjentce lekarza, który zabije jej dziecko. Ale tego nie uczyniłem. Uważam, że niezależnie od stołka, na którym siedzimy, nie jesteśmy bezrefleksyjnymi wykonawcami procedur. Czasem mamy rozum, sumienie i wiarę.

Czy taki przebieg wypadków jest dla mnie porażką? Dużo dobrego przez ostatnie dziesięć lat udało się zrobić w Szpitalu im. Świętej Rodziny. Dziesięć lat temu placówka była w tragicznym stanie: dotyczyło to wyposażenia, aparatury, relacji między pracownikami oraz między personelem a pacjentkami. Teraz jest całkiem inaczej. Potwierdzają to same pacjentki choćby przez to, że tak wiele z nich decyduje się na poród w naszym Szpitalu.

Tę nazwę nadał Szpitalowi mój poprzednik, a nie ja. Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej placówce miało dochodzić do procedur całkowicie niezgodnych z jej misją. Nie pod szyldem Świętej Rodziny.

Nie mogę ukrywać, że jestem przygnębiony. Nękają mnie pewne obawy. O to, że będziemy mieli zamiast banku mleka kobiecego bank komórek jajowych czy nasienia, że na jednym piętrze Szpitala dzieci będą się rodzić, a na innym będą zabijane. Ale mam też nadzieję, że wszystko to, co się dzieje, doprowadzi do innego myślenia o ludzkim życiu, także o tych ludziach, którzy jeszcze się nie urodzili. Życie ludzkie jest warte tego, żeby się o nie troszczyć. Zawsze. Niezależnie od wielkości człowieka i miejsca, w którym się znajduje.

■ 23 lipca media podały, że w Szpitalu im. Świętej Rodziny dokonano aborcji już dwa dni po odwołaniu Pana z funkcji dyrektora.

Przypuszczam, że moje koleżanki i koledzy stanęli wobec nacisku podobnego do tego, którego ja doświadczyłem. A może nawet silniejszego, bo spotęgowanego przez to, co się dzieje od prawie dwóch miesięcy. I temu naciskowi ulegli. Może niektórzy lekarze czy położne bali się skorzystać z klauzuli sumienia, a może nie odczuwali potrzeby, by z niej skorzystać. Nie chcę komentować decyzji kadry kierowniczej, której przedstawiciele zgodzili się na zabicie dziecka w Szpitalu im. Świętej Rodziny.

Ja, odmawiając aborcji czy odesłania pacjentki do innego lekarza, nie ryzykowałem tak wiele. Jestem profesorem, mam specjalizację, zawsze znajdę pracę. Po zwolnieniu ze Szpitala im. Świętej Rodziny dostałem już kilka propozycji. Natomiast lekarz stojący na progu kariery zawodowej jest w dużo trudniejszej sytuacji. Powtórzenie mojej decyzji byłoby dla niego o wiele bardziej brzemienne w skutki.

Ale żałuję, że tak się stało, że miało to miejsce na sali porodowej, gdzie do tej pory ratowało się zagrożone powikłaniami dzieci przed śmiercią. Boję się, że może to spowodować utratę przez Szpital zdobywanego z takim trudem zaufania pacjentek.

1  ■■■

„Sprawa Chazana”

■ Proszę dokładnie zrekonstruować to, co wydarzyło się wiosną i latem 2014 roku wokół Pańskiej osoby. Na początku czerwca tygodnik „Wprost” opublikował materiał, w którym oskarżył Pana o odmowę wykonania świadczenia, którym miała być aborcja ze wskazań medycznych, a także o odmowę poinformowania pacjentki, gdzie uzyska pożądaną usługę medyczną. W mediach rozpętała się burza. Jednym z jej efektów jest to, że obecnie funkcjonuje kilka wersji przebiegu tych zdarzeń.

Na początek sprostowanie. Nie ma wskazań medycznych do aborcji, tak jak na przykład istnieją wskazania do operacji przy zapaleniu wyrostka robaczkowego. Są tylko wyjątkowe okoliczności, kiedy aborcja jest dozwolona. Nie jest też prawdą, że pacjentka nie uzyskała w Szpitalu dalszych informacji. Udzielił ich jeden z pracowników Szpitala, doktor Maciej Gawlak, ordynator oddziału położnictwa, pracujący również w niepublicznej przychodni, w której miał pod swoją opieką pacjentkę w ciąży. W ciążę zaszła ona w wyniku sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego, czyli tzw. metody in vitro. Była w wieku 38 lat, a za sobą miała już kilka niepowodzeń położniczych. W pewnym momencie (około 15. tygodnia ciąży) trafiła do przychodni przyszpitalnej, gdzie zaopiekował się nią również doktor Gawlak.

Kobieta kilkakrotnie wymagała hospitalizacji, stała się więc pacjentką Szpitala im. Świętej Rodziny. W tym czasie okazało się, że u jej dziecka rozpoznano wady rozwojowe. To wówczas dowiedziałem się, że mamy taką pacjentkę. Badania wykazały u dziecka cały szereg wad głowy i twarzy. Konieczny był więc wcześniejszy poród. W tej sytuacji lekarz prowadzący konsultował ze mną sprawę zdjęcia założonego wcześniej tzw. szwu szyjkowego, pomagającego utrzymać ciążę. Uznałem, że jego dłuższe pozostawienie nosiłoby znamiona uporczywej terapii.

Ponieważ dziećmi z ciężkimi wadami rozwojowymi najlepiej w Warszawie zajmuje się Instytut Matki i Dziecka, pacjentka otrzymała odpowiednie skierowanie. IMiD to ośrodek specjalizujący się w tego rodzaju przypadkach, posiada niezbędną do badań i leczenia aparaturę (taką jak magnetyczny rezonans jądrowy), stosuje się tam zaawansowane techniki badań ultrasonograficznych.

W Instytucie podczas sześciodniowej hospitalizacji matka i dziecko przeszli szereg badań. Badania przy pomocy ultrasonografii oraz rezonansu magnetycznego potwierdziły istnienie wad wrodzonych, natomiast nie określono konkretnego zespołu wad. Podejrzewano wodogłowie, które zwykle leczy się operacyjnie po urodzeniu. Aby uściślić rozpoznanie choroby dziecka, lekarze z Instytutu Matki i Dziecka postanowili wykonać badanie cytogenetyczne. Badanie takie przeprowadza się na komórkach krwi dziecka pobranej drogą zabiegu nakłucia pępowiny (kordocentezy) w celu zbadania, czy wady wrodzone nie są częścią zespołu ogólnoustrojowej choroby uwarunkowanej genetycznie.

Lekarze z Instytutu zaplanowali ponowną konsultację genetyczną po otrzymaniu wyników tych badań. Na wynik badania trzeba było czekać już po powrocie matki do Szpitala im. Świętej Rodziny. Okazało się, że dziecko miało wady budowy ciała, ale bez genetycznego podłoża.

■ Dlaczego kobieta i dziecko nie pozostali pod opieką lekarzy z Instytutu Matki i Dziecka?

Pacjentka została tam wysłana na badania konsultacyjne w celu uściślenia rozpoznania choroby dziecka. Jej pobyt w Instytucie przedłużył się do sześciu dni, oczekiwanie na wynik zleconych przez IMiD badań spowodowało ponowne przedłużenie czasu badań i konsultacji. Wiadomo, że toczyły się tam również rozmowy na temat aborcji. Nie mam szczegółowej wiedzy na ten temat.

Jak już wspomniałem, jednym z zarzutów, jakie kierowaliśmy pod adresem profesora Stanisława Radowickiego, konsultanta krajowego w dziedzinie położnictwa i ginekologii, po jego kontroli w Szpitalu im. Świętej Rodziny (jako przedstawiciela Ministerstwa Zdrowia), było to, że kontrola nie została podjęta równocześnie w czterech innych instytucjach, które również opiekowały się pacjentką: w „Novum”, gdzie doszło do zapłodnienia in vitro, w niepublicznym ZOZ, gdzie pacjentka znajdowała się pod opieką doktora Gawlaka na początku ciąży, w Instytucie Matki i Dziecka i w Szpitalu Bielańskim.

Następnie doktor Maciej Gawlak zgłosił się do mnie z informacją, że kobieta prosi o wykonanie aborcji. Odpowiedziałem, że w tej sytuacji musimy podjąć określone kroki formalne. Poprosiłem o rozmowę z nią i złożenie na piśmie deklaracji o woli usunięcia ciąży.

■ W wywiadzie dla „Newsweeka” mąż tej pacjentki tak wspominał rolę Pana podwładnego: „Od doktora Gawlaka dostaliśmy zapewnienie, że żona otrzyma lek, który wywoła poród i maluszek urodzi się w naturalny sposób martwy. (...) doktor Gawlak zapewnił nas, że przeprowadzi ten zabieg”. W świetle tej wypowiedzi wydaje się, że inicjatywa, by dokonać aborcji, wyszła od lekarza, nie od pacjentki.

Niekoniecznie. Tego typu informacje mogły zostać po drodze zniekształcone. Być może pacjentka wyraziła tego rodzaju oczekiwanie czy prośbę. Być może doktor Gawlak tłumaczył, że w takiej sytuacji dopuszczalna prawem jest aborcja, i wyjaśniał, w jaki sposób by przebiegała, gdyby ktoś podjął się wykonania tego zabiegu. Nie podejrzewam, by doktor Gawlak występował z inicjatywą aborcji.

■ Co się zdarzyło po tym, jak poprosił Pan pacjentkę o złożenie deklaracji?

14 kwietnia przyszła do mnie na spotkanie, na które zaprosiłem również rzeczniczkę praw pacjenta w Szpitalu. Pacjentka opowiedziała o przebiegu ciąży, badaniach i swoim postanowieniu, by dokonać aborcji. Wówczas zapytałem, czy nie bierze pod uwagę żadnego innego rozwiązania, czy nie sądzi, że można jednak pozwolić temu dziecku – skoro jest ciężko chore – umrzeć w czasie ciąży, w czasie porodu lub w sposób naturalny po porodzie.

Jednocześnie zaoferowałem, że możemy otoczyć ją i jej dziecko opieką medyczną na dalszy czas ciąży oraz podczas porodu. Zaznaczyłem też, że możemy pośredniczyć w doprowadzeniu do zoperowania dziecka tuż po porodzie, gdyby okazało się, że jego wady mogą podlegać tego rodzaju ingerencji. Już wtedy miałem bowiem deklarację złożoną przez chirurga dziecięcego profesor Zofię Dutkiewicz, specjalizującą się również w chirurgii twarzy, że w razie potrzeby podejmie się takiej operacji. Wcześniej nawiązałem też kontakt z Warszawskim Hospicjum Perinatalnym. W sytuacji gdy nasz Szpital zapewniałby opiekę medyczną, Hospicjum podjęłoby się opieki psychologicznej, w której my nie mamy dużego doświadczenia. Natychmiast otrzymałem bezpośredni kontakt do psychologów z Hospicjum, z którymi nasza pacjentka mogłaby się skontaktować w dowolnym czasie, w dzień i w nocy.

Powiedziałem też, że prędzej czy później człowiek spojrzy wstecz na swoje życie. Wtedy dobrze jest mieć czyste konto. Nawet jeśli teraz jakiś problem można rozwiązać szybciej, nie jest wcale powiedziane, że on z nami mimo to nie zostanie. Poza tym wiem, że kobieta nigdy nie myśli o aborcji cynicznie. Najczęściej jest przytłoczona sytuacją, w której się znajduje, osamotniona, zdradzona. Nie można kobiety za taką myśl winić! Nie można jej atakować, osądzać ani straszyć, zaszczuwać ani szantażować emocjonalnie. Trzeba jej stworzyć szansę, by mogła na spokojnie oswoić się z myślą, że jest w ciąży, i na ile to możliwe – zaoferować rzeczywistą pomoc.

Przedstawiłem pacjentce swój punkt widzenia. Dzisiaj żałuję, że nie udało mi się porozmawiać z nią kolejny raz. Następnego dnia, 15 kwietnia, przekazałem jej informację, że przygotowałem odpowiedni dokument, który powinna odebrać w moim gabinecie. Zawierał on odmowę wykonania aborcji oraz wszystkie przedstawione w rozmowie deklaracje: zapewnienia opieki medycznej, pomocy psychologicznej oraz działań na rzecz zdrowia dziecka, gdyby urodziło się żywe – wraz z wszystkimi danymi kontaktowymi. Pacjentka zgłosiła się po ten dokument dopiero dzień później, 16 kwietnia.

■ Na jakiej zasadzie skorzystał Pan z klauzuli sumienia?

Z klauzuli sumienia skorzystałem w tym przypadku z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że jestem lekarzem. Nawet gdybym tylko wyraził zgodę na aborcję, a sam nie brał udziału w zabiegu, i tak sprzeciwiłbym się powołaniu lekarskiemu, jakim jest dbanie o życie i zdrowie pacjenta. Łączyła mnie z moim pracodawcą odrębna umowa na wykonywanie w Szpitalu czynności lekarskich. Nierzadko zdarzało się, że konsultowałem pacjentki w oddziałach i przychodni przyszpitalnej.

Po drugie, z klauzuli skorzystałem dlatego, że jestem dyrektorem szpitala. Jako kierujący placówką ponoszę odpowiedzialność za to, co się w niej dzieje. Dopuszczenie do usunięcia ciąży byłoby w tym przypadku sprzeniewierzeniem się nazwie i misji Szpitala im. Świętej Rodziny. W dokumentach prawnych Rady ­Europy znajduje się uchwała nr 1783 z 2010 roku, która zakazuje zmuszania osoby lub szpitala do wykonywania aborcji.

Gdybym poszedł na jakiekolwiek ustępstwo, zawsze brałbym w jakiś sposób udział w procederze aborcji. Nawet gdybym powiedział: „dobrze, wyrażam zgodę, ale zabieg przeprowadzi inny lekarz” – to wtedy też byłbym odpowiedzialny za tę śmierć dziecka. Gdybym wskazał złodziejowi łatwe do ograbienia mieszkanie, ponosiłbym w swoim sumieniu odpowiedzialność za tę kradzież. Jako dyrektor Szpitala, nawet gdybym nie był lekarzem, wziąłbym na siebie odpowiedzialność za to, co się dzieje w placówce. Nawet gdyby mnie nie dotyczyła klauzula sumienia jako lekarza, to dotyczyłaby mnie jako dyrektora.

Głośny był przypadek belgijskiego króla Baldwina. Kiedy w 1990 roku, tamtejszy parlament przegłosowywał ustawę dopuszczającą aborcję, król na dwa dni abdykował, żeby samemu nie uczestniczyć w tej zmianie prawa. Ja również mógłbym na chwilę „abdykować”, by w tym czasie dokonano w Szpitalu aborcji. Ale w ogóle nie brałem takiego scenariusza pod uwagę. Nie miałbym do czego wracać.

■ Może ominęłaby Pana cała ta burza, gdyby zostały zachowane określone prawem terminy i kobieta zdążyłaby udać się do innej placówki?

Padło pod moim adresem oskarżenie, że zwlekałem z decyzją. Tak nie było. Decyzję wydałem następnego dnia po rozmowie z pacjentką. Wtedy po raz pierwszy pacjentka zgłosiła mi zamiar dokonania aborcji. Wcześniejsze informacje na ten temat były nieprecyzyjne. Kobieta miała odebrać z sekretariatu dokument z moją opinią. Uczyniła to jednak dopiero następnego dnia po tym, jak otrzymała informację, że dokument jest gotowy.

Jeżeli zaś chodzi o czas, który rzekomo został przekroczony, uniemożliwiając wykonanie aborcji, to znowu informacje podawane przez media nie są ścisłe. Prawo precyzuje, że aborcja – ze względu na chorobę lub wady dziecka – może być przeprowadzona do momentu osiągnięcia przez dziecko zdolności do życia poza organizmem matki (zob. art. 4a. p. 2 ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1993 roku). W przypadku normalnie rozwijającego się dziecka zwyczajowo przyjętą w Polsce granicą, od której dziecko zyskuje taką samodzielność, jest 24. tydzień ciąży. Podkreślam „zwyczajowo”, ponieważ nie da się określić takiej samej granicy dla wszystkich ciąż. Decyzje podejmuje lekarz indywidualnie w każdym przypadku.

Jedynym niezależnym wskazaniem terminu przeżywalności płodu poza organizmem matki są standardy przyjęte przez WHO, które wskazują jako graniczny 22. tydzień ciąży. Tak określony termin graniczny minął w niniejszej sprawie jeszcze przed datą zwrócenia się pacjentki o wykonanie aborcji, a rozpoznanie wad wrodzonych u dziecka miało miejsce wraz z upływem podanego przez WHO terminu dopuszczalności aborcji (uzyskaniem przez dziecko zdolności do przeżycia poza organizmem matki). Jeżeli go przyjąć, to nie tylko profesor Romuald Dębski ze Szpitala Bielańskiego, ale i Szpital im. Świętej Rodziny nie mógłby wykonać aborcji ze względu na zaawan­sowanie ciąży.

Pracowałem swojego czasu w grupie ekspertów pod przewodnictwem pani profesor Magdaleny Rutkowskiej z Instytutu Matki i Dziecka. Ustalaliśmy sposób postępowania w przypadkach, kiedy dochodzi do samoistnego porodu przedwczesnego w takim okresie ciąży, kiedy dziecko zaczyna być zdolne do życia poza organizmem matki. Zagadnienie było trudne z tego względu, że różne kraje stosują w tym przypadku różne regulacje. Co więcej, niektóre z nich stawiają na pewien automatyzm. W efekcie, jeśli dziecko urodzi się nawet tylko nieco poniżej opisanej granicy, nie będą wobec niego podjęte działania ratujące życie, które byłyby zastosowane na przykład w przypadku dziecka o kilka dni starszego.

Doszliśmy do wniosku, że taki rygoryzm jest nieadekwatny do sytuacji. Postanowiliśmy, że należy kierować się stanem dziecka w momencie jego narodzin. Wcześniaki przychodzą na świat z bardzo zróżnicowaną – powiedzmy metaforycznie – chęcią do życia. Niektóre mają duże problemy oddechowe, których już mieć nie powinny, a inne radzą sobie zaskakująco dobrze. Trzeba więc reagować w odpowiedzi na stan i potrzeby dziecka.

Podczas prac w tym gremium doszło do poważnych kontrowersji dotyczących tego, w jakim zakresie rodzice mogą współdecydować o losach przedwcześnie urodzonego dziecka. Część zespołu twierdziła, że to lekarze mają decydować o tym, czy dziecko będzie ratowane. Moim zdaniem w żadnym wypadku nie wolno wyłączać z tej decyzji rodziców. Spory o tę sprawę zaczęły się jednak robić jałowe. Bezustannie musiałem konfrontować się z filozofem profesorem Janem Hartmanem. Ponieważ nie byliśmy w stanie dojść do porozumienia, a obrady gremium stawały się coraz mniej merytoryczne, ostatecznie opuściłem tę grupę.

Opowiadam o tym, żeby naświetlić problem określenia czasu, w którym aborcja jest dopuszczalna. Przywoływane 22 tygodnie według WHO, czy 24 tygodnie według profesora Dębskiego, są pewnym wskazaniem, a nie sztywną granicą. Dziecko z wadami rozwojowymi zdolność do samodzielnego życia osiąga później od dziecka rozwijającego się prawidłowo. Profesor Dębski uznał, że w tym przypadku na aborcję eugeniczną było już za późno, gdyż dziecko ową samodzielność osiągnęło. (Ale trzymając się wskazań WHO: kiedy pacjentka zgłosiła się do mnie z prośbą o przerwanie ciąży, też było już za późno). Argumentacja profesora Dębskiego nie jest przekonująca.

Patrząc z mojej perspektywy, oczywiście dobrze się stało, że profesor Dębski odmówił usunięcia ciąży, podobnie jak wcześniej prawdopodobnie Instytut Matki i Dziecka. Dzięki temu dziecko przeżyło.

■ Co się działo później, kiedy pacjentka nie miała już możliwości przerwania ciąży?

Wróciła pod naszą opiekę. Rozmawiałem z nią, kiedy znała już odmowną decyzję profesora Dębskiego. Nie doszło do żadnej kłótni, sporów czy nieprzyjemności. Nie miała nawet pretensji. Miałem wrażenie, że ze zrozumieniem przyjęła moją argumentację. Po tej rozmowie sądziłem nawet, że uznała donoszenie ciąży za dobre wyjście. Oceniałem to spotkanie jako dość serdeczne. Przebiegało w przyjaznej atmosferze, miałem poczucie, że nawiązaliśmy cienką nić porozumienia. Zdziwiło mnie, że niedługo potem do Prezydenta Miasta Warszawy wpłynęła na mnie skarga...

Kiedy sprawa stała się publiczna, kobieta wciąż była naszą pacjentką. Pamiętam, że była nią również w czasie, kiedy zorganizowano przed Szpitalem wiec poparcia dla mnie jako dyrektora. Potem jednak doszła do wniosku, że chce zrezygnować z naszej opieki.

■ A tygodnik „Wprost” opublikował tekst, w którym oskarżył Pana o pogwałcenie prawa.

Kiedy zadzwoniła do mnie pani redaktor Magdalena Rigamonti z „Wprost”, akurat wracałem samochodem z Kielc, gdzie wykładam na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego. Przedstawiwszy się, postawiła mi pytanie, czy wiem o skardze, jaka została na mnie złożona. Nie wiedziałem. Powiedziała, że rzecz dotyczy odmowy aborcji. Stwierdziłem, że nie mogę rozmawiać, ponieważ właśnie jadę drogą ekspresową, nie mówiąc o tym, że w ogóle nie wolno rozmawiać przez telefon, prowadząc samochód.

Kiedy dziennikarka zaczęła nalegać, odpowiedziałem, że w tej chwili nie pamiętam sprawy, która ją interesuje. „Jak to pan nie pamięta?! Tyle odmów aborcji pan wystawia, że nie pamięta pan tej pacjentki?”. Powtórzyłem, że nie mogę teraz rozmawiać, a poza tym sprawa jest zbyt poważna, bym dyskutował o niej, prowadząc samochód. Przerwałem rozmowę. Tego samego wieczoru redaktor Rigamonti zadzwoniła do mnie jeszcze około godziny 23:00. Rozmowa nie była uprzejma, ani z mojej, ani z jej strony. Powiedziałem, że jestem w domu, zmęczony po podróży, a nie mając dokumentacji, która znajduje się w Szpitalu, nie będę udzielać żadnych komentarzy do sprawy. Pani redaktor te argumenty nie zadowalały, i natarczywie domagała się „zeznań”.

Pani redaktor Rigamonti w artykule opublikowanym we „Wprost” oskarżyła mnie o kłamstwo. Ja jednak w niczym nie skłamałem. Wobec tego napisałem sprostowanie do jej pisma.

■ Czy „Wprost” je opublikował?

Jak dotąd nie było ze strony pisma żadnej reakcji. Mam nadzieję, że sprostowanie jednak będzie opublikowane. Natomiast ta sama pani redaktor oskarżyła mnie o następne kłamstwo, ponieważ w jednym z wywiadów powiedziałem, że media skrzętnie ukrywają, iż pacjentka jest po in vitro