Prawo pierwszych połączeń - Agnieszka Tomczyszyn - ebook

Prawo pierwszych połączeń ebook

Agnieszka Tomczyszyn

4,4

Opis

Świat to za mało. To przesłanie zdaje się być myślą przewodnią kilkorga młodych indywidualistów, których losy splatają się przypadkowo na obozie językowym na Korsyce. Odkryją tam smak wolności i bezcenną wartość przyjaźni.  Ich energia, walka o spełnienie marzeń i wiara w to, że można żyć inaczej a nie tylko podążać utartymi schematami jest zaraźliwa. Kariera gwiazdy rocka? Kurs fotografii w Arles?  Miłość?  Podróże?  Czy wszystko jest na wyciągnięcie ręki?  To zabawna, motywująca i energetyczna powieść dla tych, którym zależy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kochać i tracić, pragnąć i żałować, Padać boleśnie i znów się podnosić, Krzyczeć tęsknocie „precz!” i błagać „prowadź!” Oto jest życie: nic, a jakże dosyć…

Zbiegać za jednym klejnotem pustynie, Iść w toń za perłą o cudu urodzie, Ażeby po nas zostały jedynie Ślady na piasku i kręgi na wodzie.

Leopold Staff

Znajomy dźwięk SMS-a zawsze budzi we mnie emocje. A zwłaszcza kiedy na ekranie wyświetli się nieznany numer. Spojrzałem na napisaną po angielsku wiadomość:

„Cześć! Jestem Simon z Francji! Znalazłem właśnie twój list w butelce. Jestem ciekawy, jak ci poszło spełnienie twoich postanowień. Pozdrawiam!”

Patrzyłem na SMS-a z niedowierzaniem. Ktoś znalazł moją butelkę! I list, do napisania którego niemal mnie zmusiła. Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Szczególnie że wydawać by się mogło, że wrzuciłem ją do morza lata świetlne temu. A przecież minął dopiero rok. Rok, odkąd otrzymałem prezent, który był jak efekt śnieżnej kuli. Zaczęło się niepozornie, a zmieniło mnie w zupełnie inną osobę.

Zawsze uważałem, że nie mogłem trafić na gorszy dzień urodzin niż piętnasty lipca. Każdy, kto obchodzi urodziny w trakcie roku szkolnego, czerpie z tego niezliczone korzyści. Tego dnia żaden nauczyciel (nawet najgorsza szuja!) nie wezwie go do tablicy. Cały dzień wszyscy składają mu życzenia i dedykują piosenki w szkolnym radiowęźle. Dziewczyny na ogół pamiętają o takich datach i zanim przypomni im Facebook, zdążą zrzucić się na jakiś prezencik. Niby nic takiego, ale zawsze dostanie się takiemu solenizantowi książka, gra albo płyta dobrego zespołu. Nie wspominając już o szczęśliwcach mogących zorganizować imprezę, na którą schodzi się pół klasy. Moje lipcowe urodziny miały liczbę benefitów równą liczbie uważanej przez matematyków za doskonałą: zero. Nigdy nie było nikogo, kto złożyłby mi życzenia, wszyscy przecież gdzieś wyjeżdżali. O takich rarytasach jak impreza nawet nie wspomnę. A szara rzeczywistość dawno już brutalnie mi uświadomiła, że jedyną osobą, która o moich urodzinach pamięta, jest mama (taty nie liczę, bo to bardziej niż oczywiste, że ona mu przypomina). A pamięta o nich, bo omal nie przekręciła się, wydając mnie na świat. Dzięki Bogu nic jej nie jest, ale nie omieszka mi tego wypomnieć każdego roku piętnastego lipca.

– Wiem, mamo. Przykro mi, że ważyłem prawie pięć kilo.

Tym razem postanowiłem, że zupełnie mnie to wszystko nie obejdzie. To już nie te czasy, kiedy jako jedyny w klasie nie rozdawałem cukierków. W tym roku zaczynam liceum, więc mogę przejść do porządku dziennego nad faktem, że data moich urodzin jest gorzej niż słaba. Za to mama niezawodnie zjawiła się w moim pokoju z samego rana. W staranowaniu drzwi nie przeszkodził jej fakt, że były wakacje, więc o siódmej rano jeszcze spałem. Napis „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” (zdobyty po rozbiórce urzędu miasta) nie pomagał.

– Mamy z tatą dla ciebie coś zupełnie wyjątkowego.

– Tak? A gdzie jest tata? – wysapałem spod poduszki.

– Jeszcze śpi. Jest wcześnie.

– Co ty nie powiesz? – mruknąłem zgryźliwie.

Podniosłem powieki, walcząc z grawitacją. Siedziała na brzegu łóżka w swoim różowym szlafroku w chmurki. Miała podejrzanie podekscytowany wyraz twarzy.

– Co jest takie wyjątkowe? – zdobyłem się na udawaną ciekawość, a ona piszcząc (!), wyciągnęła z kieszeni kopertę. Czyżby kasa? Czyżby w końcu kasa?! Zamiast eleganckiej koszuli, która „przyda się na początek roku”? OK. Muszę przyznać, że na chwilę i mnie udzielił się jej entuzjazm.

– Co to?

– Otwórz.

Koperta była zaklejona, ale jednym ruchem rozdarłem brzeg, nie uszkadzając wykaligrafowanego przez nią „Sto lat, Pysiaczku” (muszę pamiętać, żeby ją później spalić, zanim dostanie się w niepowołane ręce). W środku nie było kasy. Była za to ulotka z opisem obozu językowego na Korsyce.

– Obóz językowy?

– Tak – aż klasnęła w dłonie z zachwytem.

– Mamuś, dzięki bardzo za pomysł… – podrapałem się po głowie, nie mogąc się zdecydować, co powiedzieć, żeby odmowa wypadła grzecznie. – Ale Korsyka… to brzmi jak bardzo droga impreza, a wiesz, że ja już mam plany…

– O kasę się nie martw. Postawiłam na wersję ekonomiczną. Musisz się podciągnąć z angielskiego, zanim zaczniesz nową szkołę, bo masz tróję na świadectwie! Poza tym, jakie ty masz plany?! –krzyknęła oburzona (tata mógł już zapomnieć o spaniu). – Siedzenie całymi dniami w garażu z Rudym i Benkiem, a potem granie w Guitar Hero do rana? To są te twoje plany, Jonasz?

Owszem, właśnie to były moje plany. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że właśnie uległy radykalnej destrukcji.

I… tak… nazywam się Jonasz. Gdyby umknęło to waszej uwadze, moi rodzice są zafascynowani poezją śpiewaną. Jonasz Kofta był tym, który ich połączył i dlatego postanowili, że nie mogą nazwać mnie inaczej. Może gdybym w szkole był postrzegany jako ekscentryczny indywidualista z wiecznie opadającą na bok grzywką, to imię faktycznie miałoby jakiś sens. Jednakże nadawanie w ciemno imion niemowlętom jest obarczone sporym marginesem błędu. Można trafić jak kulą w płot i nadać imię poety gościowi, który zdecydowanie wolałby nazywać się Kurt albo James niż Jonasz. Tym bardziej, że nikt z mojej szkoły „nie pamiętał o ogrodach” i nie miał zielonego pojęcia o twórczości tej jakże wybitnej jednostki. Za to wszyscy najwyraźniej znakomicie wiedzieli, że to imię doskonale rymuje się ze słowem: „konasz”. Po prostu boki zrywać! Szczególnie za setnym razem, gdy ktoś błyskotliwe zwróci na to uwagę!

Na szczęście byli jeszcze Rudy i Benek. Nie znali się na rymowaniu, ale za to doskonale na muzyce (Rudy gra na perkusji, a Benek na basie) i jak ja chcieli zostać gwiazdami rocka, takimi jak Wing Tops. Poza tym byliśmy jedynymi chłopakami w szkole, którzy nosili długie włosy. Tak właśnie zostaliśmy bratnimi duszami.

Obóz w wersji ekonomicznej oznaczał między innymi to, że podróż na Korsykę mieliśmy odbyć autokarem, a potem promem. Mama oszalała już tydzień przed wyjazdem, ciągając mnie ze sobą na zakupy T-shirtów, szortów i kremów z filtrem. Moją boską kolekcję koszulek z Wing Tops uznała za „pretensjonalną i zbyt mroczną na słoneczne dni”. Była tak podekscytowana pierwszym zagranicznym wyjazdem swego jedynaka, że pozwoliłem jej na ten chwilowy odlot, w głębi duszy odczuwając błogą świadomość, że ukochana koszulka i tak pojedzie ze mną w plecaku i nie zostanie zdjęta z pleców, póki ten wakacyjny cyrk się nie skończy. Nie to, żebym nie doceniał prezentu od rodziców albo nie czuł ekscytacji na myśl o egzotycznych wakacjach na pięknej wyspie. Po prostu te wakacje nie mogły się udać, i to z licznych powodów.

Pierwszym było to, że nie jechali ze mną Rudy i Benek, a tylko z nimi jestem w stanie się dogadać (sprawdzone empirycznie!). Po drugie, perspektywa spędzenia dwóch tygodni w drewnianych domkach campingowych i korzystania wraz z grupą obcych ludzi z łazienek typu „open air” (Tak, tak! To też w ramach wersji ekonomicznej!) przyprawiała mnie o ciarki. Po trzecie, wizję potencjalnego błogiego lenistwa na plaży psuł drugi człon nazwy obozu – „językowy”, co oznaczało, że zamiast leżeć pod palmami będę się kisić w nieklimatyzowanej sali z grupą niedouków, którym inni rodzice także zafundowali podobną przyjemność, przepytywany przez jakąś pańcię z broszką przy kołnierzyku z nieregularnych czasowników i różnic między, bagatela, stu pięćdziesięcioma ośmioma czasami, których z pewnością nie rozróżniają nawet Anglicy z tytułem „sir” wciśniętym przed ich nazwisko przez królową. A po czwarte (ale najistotniejsze!), humor psuła mi świadomość, że stracę pozycję lidera w Guitar Hero, którą własną krwawicą wypracowałem przez ostatni rok szkolny!

Połowę mojego plecaka zapełniły książki. Może jeszcze o tym nie wspominałem, ale jest to moja druga miłość. Nie żebym zaczytywał się w poezji, ale nie wyobrażam sobie świata bez Tolkiena i Pratchetta. Moje ulubione egzemplarze ich powieści mają na stronach tłuste plamy po chipsach i czekoladzie oraz inne mikroślady wszelkich podkurków. Oni dwaj i ich książki, które znam na pamięć, stanowili koło ratunkowe, które miało mi pomóc przetrwać te dwa tygodnie, odkąd stało się jasne, że nie wywinę się już od tej atrakcji.

DZIEŃ PIERWSZY

Moi rodzice są humanistami. Mama jest polonistką, tata historykiem. Ma to swoje niewątpliwe zalety. Mają otwarte umysły, są całkiem komunikatywni jak na swój wiek i lubią Rudego i Benka, a większość dorosłych (na przykład nauczyciele czy sąsiedzi) ich nie znosi. Te cechy wydają się jednak mało istotne w konfrontacji z tak zwanymi przyziemnymi sprawami, jak nastawienie budzika na odpowiednią godzinę, pamiętanie o tym, żeby samochód był zatankowany, bo trzeba odwieźć na autokar swojego jedynego (jak na razie) potomka i przypomnieć mu, żeby wziął dokumenty. Rzeczy niższego lotu niż pamiętanie o ogrodach nierzadko ich przerastają. Tak też stało się i tego dnia. Do autokaru dotarłem spóźniony pół godziny. Po drodze mama odebrała piętnaście nerwowych telefonów od organizatora wycieczki, opiekunów grupy i kierowcy. Wszyscy wciąż pytali, gdzie jesteśmy i czemu nadal nas nie ma, bo poza mną cała grupa jest w autokarze. Już zaczynałem snuć błogą wizję, że odjadą beze mnie, ale okazali się wyjątkowo zdeterminowani. Mama ze swoim wielkim brzuchem nerwowo kręciła się na fotelu.

– Kochanie, nie wolno ci się denerwować. Zdążymy! – uspokajał ją tata.

– O czym ty mówisz, Wojciech?! Już nie zdążyliśmy! Co za skrajna nieodpowiedzialność, żeby nie nastawić budzika! Mówiłam ci dwa razy przed snem.

– Nastawiłem budzik w telefonie, ale nie zadzwonił! Poza tym teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Zaraz będziemy na miejscu.

– A co, jeżeli przez nas spóźnią się na prom?

– Najwyżej ominą jedną przerwę techniczną. Organizatorzy na pewno przewiedzieli odpowiedni zapas czasowy. Spokojnie, bo zaczniesz rodzić, a tylko tego nam jeszcze brakuje.

Jakiś nerwowy kierowca zaczął na nas trąbić i tata zauważył, że stoimy na zielonym świetle.

– Przestań krakać i skup się na drodze!

Kiedy dojechaliśmy, autokar pełen punktualnej młodzieży stał już w gotowości do wyjazdu. Rodzice wszystkich przykładnych turystów obrzucali nas wrogimi spojrzeniami, a co poniektórzy nawet niewybrednymi komentarzami, ale byliśmy „zen” i nie daliśmy się sprowokować państwu „Nigdyniezapominamwłączyćbudzikatakijestemakuratny”.

Tata pomógł mi wpakować plecak i gitarę do bocznego bagażnika, mama ze łzami w oczach wcisnęła do plecaka jeszcze jeden batonik muesli, żebym na pewno nie umarł z głodu podczas drogi, i jak w malignie rzucała ostatnie instrukcje i rady w stylu: „ubieraj się ciepło”, „nie wpakuj się w tarapaty” i „zadzwoń, jak dojedziesz”. Ostatkiem sił pohamowałem ją przed wycałowaniem mnie na oczach całej grupy i wreszcie wsiadłem do autokaru. Oczy wszystkich były zwrócone oczywiście na mnie. Nie był to dobry moment na wybrzydzanie, jeśli chodzi o miejsce, zresztą pozostało tylko jedyne wolne w pierwszym rzędzie od strony przejścia. Siedział tam krótko ostrzyżony, wysoki, barczysty chłopak ze słuchawkami iPoda w uszach, który (nawet dla takiego amatora w kwestii mowy ciała jak ja) całą swoją postawą manifestował, że nie chce rozmawiać, zaprzyjaźniać się ani w ogóle tu być. Nawet nie spojrzał w moim kierunku, kiedy zapytałem, czy miejsce obok niego jest wolne. Nie mogłem trafić lepiej!

Wrzuciłem plecak pełen zdrowych przekąsek (w tym warzyw pokrojonych w słupki) na półkę nad siedzeniem, wetknąłem w uszy słuchawki, otworzyłem Kolor magii Pratchetta na pierwszej stronie (choć w zasadzie mogłem zacząć w dowolnym miejscu) i już miałem zamiar na następnych osiemnaście godzin odpłynąć w inny wymiar, gdy…

– Słuchawki! – warknął nade mną niski, łysy gość około czterdziestki z wyjątkowo wyłupiastymi gałkami ocznymi.

– Słucham?

– Wy obaj, wyciągnąć słuchawki. Sprawdzamy obecność i objaśniamy zasady uczestnictwa w obozie, więc radzę słuchać.

No i zaczęło się. Odczytywał listę uczestników, jakby było to odliczanie podczas wojskowego apelu. Uważnie nasłuchiwałem nazwisk, zastanawiając się, czy nie natrafię na kogoś, kogo znam i nie lubię (to jedyna możliwa konfiguracja, skoro Rudy i Benek nie jechali), i próbując wyłowić imię mojego napakowanego sąsiada.

– Jonasz Polak.

– Tutaj!

– Ariel Rakowski!

– Jestem – mruknął pod nosem.

– Ariel? – zareagowałem z uśmiechem.

– To nie od proszku. Rodzice lubię Shakespeare’a – warknął chmurnie.

– Nie musisz nic mówić, człowieku, mnie też nazwali na cześć poety.

Na jego nadętej twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu. Choć mógł to być również grymas.

– Czego słuchasz?

– Wing Tops.

– Są nieźli.

– Najlepsi.

– Najlepsi są Sculp Scratchers.

– Nie znam.

– Boże! – wzniósł oczy do nieba. – Czemu zawsze stawiasz na mej drodze ignorantów?!

Skończywszy swoją modlitwę, wrócił do mnie: – Dam ci posłuchać, jak będę spał. Bo chyba nie należysz do tej grupy heretyków, którzy słuchają, dzieląc z kimś po jednej słuchawce?

– W życiu! Nie rozumiem, jak w ogóle można robić coś podobnego. To profanacja muzyki.

– Cieszę się, że się rozumiemy. Jechałeś już kiedyś tak daleko autokarem?

– Nie.

– To pozwól, że narzucę ci kilka zasad. Po pierwsze, nie ściągamy butów, żeby się nie zaczadzić; po drugie, nie naruszamy swojej przestrzeni życiowej zbędnymi ruchami, bo i tak jest ciasno, i najważniejsze – nocą idziesz spać na przejście między fotelami, a ja śpię tu na dwóch miejscach.

– Na przejście?

– Przyszedłeś spóźniony, więc nie masz pola do negocjacji. Poza tym nie śpi się tam źle. Po tylu godzinach docenisz możliwość położenia się na płasko. Masz śpiwór?

– Mam.

– No, stary. Będziesz miał jak w Hiltonie.

Nie byłem przekonany, ale uznałem, że nie szkodzi spróbować.

– Panowie z przodu! – wrzasnął Ping-Pong. – Czy ja te zasady czytam dla siebie czy dla was?

– Przepraszam – mruknąłem. Nawet nie zauważyłem, że już je zaczął odczytywać.

– A zatem punkt piąty! Pod żadnym pozorem nie wolno wam opuszczać samodzielnie i bez powiadomienia opiekunów terenu obozu. Macie nas informować, kiedy wybieracie się nad morze, do sklepu albo gdziekolwiek zawiedzie was ułańska fantazja. Jesteśmy za was odpowiedzialni i zawsze musimy wiedzieć, gdzie się znajdujecie.

– Może powinniście kazać nam nosić nadajniki GPS! – usłyszałem zadziorny dziewczęcy głos za plecami.

– Jeśli ktoś się nie podporządkuje, dostanie chip podskórnie – odpalił sprawnie Ping-Pong. Widać, że miał doświadczenie z młodzieżą.

Próbowałem się odwrócić, żeby sprawdzić, kto za mną siedzi. Widziałem tylko czubek głowy połyskujący burzą kasztanowych loków, ale nic więcej nie dało się dyskretnie podejrzeć, więc zrezygnowałem.

– Po szóste: w czasie ciszy nocnej, to jest po godzinie dwudziestej trzeciej, wszyscy przebywają w swoich miejscach zakwaterowania, po siódme: stawiamy się na posiłki i apele o wyznaczonych porach, po ósme: nie klniemy jak szewcy, po dziewiąte: nie spożywamy alkoholu i po dziesiąte: nie palimy papierosów ani – broń was Panie Boże – jakichkolwiek innych używek.

– A osoby pełnoletnie? – ponownie odezwała się dziewczyna za mną.

– Osoby pełnoletnie także nie mogą niczego zażywać. Regulamin obozu obowiązuje wszystkich. Rodzice powierzyli was naszej opiece. Nie ma dla nikogo taryfy ulgowej ani odrębnych uregulowań. Kropka – wyrecytował na jednym oddechu.

– Co za absurd! – mruknęła pod nosem.

– Jak się nazywasz?!

– Laura Kamińska.

– Posłuchaj mnie, Lauro Kamińska. To nie są absurdy, tylko zasady bezpieczeństwa. Jeśli będziesz podskakiwać, to w podskokach wrócisz, skąd przyjechałaś, i to na koszt rodziców. Dotyczy to każdego z was.

Laura zamilkła.

– Czy ktoś ma jeszcze jakieś „ale”? Nie? To jest wasz nowy dekalog na najbliższe dwa tygodnie. Trzymajcie się tych przykazań, a obóz będzie dla wszystkich doskonałym wakacyjnym wypoczynkiem, a na tym chyba nam wszystkim zależy, prawda? Dziękuję. Życzę udanej podróży… A, i jeszcze jedno: gdyby komuś było po drodze niedobrze, proszę natychmiast to zgłaszać!

Ariel był wyjątkowo nienarzucającym się towarzyszem podróży. W przeciwieństwie do większości osób starających się potajemnie złamać jedną z pierwszych zasad, których nie dosłyszałem, i zjeść w autokarze kanapkę ze śmierdzącym jajkiem lub kiełbasą żywiecką, Ariel nic nie jadł i nic nie pił. W związku z tym nie chodził też do toalety pokładowej i nie zmuszał mnie co chwilę do wstawania, żeby go przepuścić. Nie chciał się też poczęstować moimi organicznymi marchewkami w słupkach. W połowie drogi uznałem go za doskonały materiał na współlokatora, bo zapewne kolejne dwa tygodnie spędzilibyśmy, przysypiając na zajęciach z angielskiego, czytając, słuchając muzyki (każdy swojej), brzdąkając na gitarze i nie naruszając żadnych reguł narzuconych przez Ping-Ponga, dzięki czemu wrócilibyśmy bez szwanku i kłopotów do swojego prawdziwego życia: ja do prób w garażu z Rudym, Benkiem i Guitar Hero, a on do czegokolwiek, czym się wcześniej zajmował.

– Przepraszam! – po czterech godzinach usłyszałem zza pleców znany mi już dziewczęcy głos. – Sorry! Ty tam, z przodu!

Odwróciłem się w jej kierunku. Teraz mogłem już bezkarnie się jej przyjrzeć. Była opalona, miała brązowe roześmiane oczy, mały, lekko zadarty nos, zniewalający uśmiech i długie kasztanowe loki. Cóż tu dużo mówić. Była po prostu piękna. Miała na sobie kolorowy T-shirt, który wyglądał, jakby zdarła go z Boba Marleya, jeansowe szorty, nieukrywające smukłych, opalonych nóg, długie korale i mnóstwo rzemyków na rękach – jak hippiska, która urwała się prosto z Woodstock.

– Cześć – zagadałem, robiąc z miejsca wrażenie dowcipnego intelektualisty.

– Możesz trochę podnieść swój fotel? Rozumiem, że się czujesz już jak na leżaku, ale to nie jest twoja osobista limuzyna… Czy jest?

– Och, przepraszam. Już podnoszę.

– Dzięki.

– I co było dalej? – zapytała ją koleżanka z fotela obok, a ja nie potrafiłem powstrzymać się przed podsłuchiwaniem.

– Wtedy przyszedł do tej prostytutki z zawiniątkiem w chusteczce i powiedział: „Mówiłaś, że mam takie śliczne uszy, więc przyjmij jedno z nich w prezencie”.

– Co?! To obrzydliwe! Czemu tak zrobił?

– Prawdopodobnie miał porażenie słoneczne. Ludzie mówili mu, żeby nie malował w słońcu w południe albo żeby chociaż zakładał kapelusz, ale jego zachwycały plamki, które pojawiały mu się przed oczami, gdy patrzył na pola. Artystów niełatwo zrozumieć.

– Ja bym chyba umarła, gdyby ktoś mi przyniósł swoje ucho.

Obie zaczęły się śmiać, a ja próbowałem sobie przypomnieć, który malarz obciął sobie ucho. Wiedziałem na pewno, że już gdzieś o tym słyszałem, choć nie miałem pojęcia, że wręczył je później prostytutce.

– Uwaga! – ryknął do mikrofonu Ping-Pong poprzedzony kojącym zmysły sprzężeniem mikrofonu. –Zbliżamy się do ostatniej stacji benzynowej na terenie Polski. Jeśli ktoś chce skorzystać z toalety albo coś kupić, ma na to piętnaście minut. Proszę się nie spóźnić! Mówię w szczególności do ciebie, Jonasz!

Super, jeszcze nie przejechaliśmy granicy, a ja już mam przypiętą łatkę. Wyszliśmy z autokaru, z ulgą biorąc oddech świeżego powietrza i rozprostowując kości. Pogoda była piękna, ale jak tu zachwycać się bezchmurnym niebem, kiedy mieliśmy kwadrans na skorzystanie z toalet. Całe szczęście większość chłopaków nawet nie ruszyła w stronę stacji, postanawiając wykorzystać pobliskie krzaki. Ja miałem do załatwienia cięższy kaliber, więc się odmeldowałem. Kolejka do damskiego niezmiennie wprawia mnie w osłupienie, ale to, co działo się tutaj, zakrawało na absurd. Najwyraźniej poza naszą musiała się zatrzymać jeszcze jedna wycieczka, bo w kolejce czekało około czterdziestu dziewczyn. Z ulgą udałem się w stronę męskiej, gdzie stał przede mną tylko jeden facet – nasz drugi opiekun. Był naprawdę postawny, z umięśnionymi łydkami wielkości kapusty. W przeciwieństwie do rozszczekanego Ping-Ponga Łydka wyglądał na stoika. Raczej milczący i zdystansowany, co zdecydowanie bardziej mi odpowiadało.

Po chwili oczekiwania w naszej skromnej kolejce otworzyły się drzwi łazienki i ze środka wyszła Laura z miną zadziornej triumfatorki. Teraz wydała mi się jeszcze drobniejsza niż wtedy, gdy przyglądałem jej się w autokarze.

– Koleżanko, to jest męska ubikacja – oznajmił skonsternowany Łydka.

– Wiem, ale jestem przeciwniczką radykalizmu płciowego.

Łydce opadła szczęka. Laura wyszła zadowolona, a kilka dziewczyn natychmiast podchwyciło jej pomysł i dołączyło do naszej kolejki.

Kiedy wróciłem, Ariel siedział na swoim miejscu z dwoma papierowymi kubkami.

– Kupiłem ci kawę – oznajmił swoim beznamiętnym tonem.

– A… dzięki.

W zasadzie nie przepadam za kawą. U mnie w domu królują zielona herbata i yerba mate. Nie chciałem jednak odrzucać propozycji rozmowy. Kawę pije się w końcu po to, żeby pogadać. Tak przynajmniej myślałem do tej pory. Jednak Ariel szybko zweryfikował moje poglądy i uświadomił mi, że całe życie byłem w błędzie. Zanim zdążyłem się odezwać, założył słuchawki i znów zapatrzył się w okno.

– Kto ma kawę? – krzyknęła od wejścia Laura.

– Ja… – odpowiedziałem, siląc się na to, żeby nie brzmieć jak onieśmielony jej osobą uczniak.

– Nie zdążyłam kupić, mogę łyka?

– Jasne.

Podałem jej kubek i patrzyłem z zachwytem, jak dmucha na piankę i delikatnie zanurza usta, żeby się nie oparzyć.

– Czarna bez cukru! Piję taką samą – uśmiechnęła się serdecznie, ukazując swoje białe, równe zęby.

Kiwnąłem głową. Dałbym jej całą, gdyby nie to, że była wyrazem dobrej woli Ariela. Wzięła kilka łyków i oddała mi kubek, po czym usiadła za mną popędzana przez Ping-Ponga. Po chwili burza kasztanowych włosów wylądowała na mojej głowie, a ja spojrzałem z niedowierzaniem w górę. Wisiała nade mną z promiennym uśmiechem.

– Jestem Laura.

To już wiedziałem.

– Jonasz.

– Do którego liceum chodzisz?

Poczułem, jak przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Chciałem skłamać, ale wiedziałem, że, po pierwsze, od razu się wyda, bo w Zabrzu jest zaledwie kilka liceów i znajdzie się na pewno ktoś z tej hałastry, kto powie, że mnie tam nie widział, a po drugie, rodzice wpoili mi prawdomówność do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka widać, kiedy kłamię, co jest bardzo irytujące, ale nic na to nie poradzę.

– Do trójki… ale właściwie dopiero się tam dostałem.

– Poważnie? To jesteś najmłodszą osobą, jaką w ogóle znam. No, może poza synem mojego kuzyna Franiem. Ale on chodzi do przedszkola.

– Chyba nie do mojej grupy.

– Dowcipniś. I w dodatku przystojny. Szkoda, że taki małolat, bo lubię blondynów – roześmiała się i wróciła na swoje miejsce, a ja poczułem, jak oblewa mnie rumieniec. W szkole też czasami zdarzało się, że dziewczyny do mnie zagadywały, ale ich głupawe piski i chichotanie tylko działały mi na nerwy. Laura wydawała się inna.

Gdy zaczęło się ściemniać, Łydka podszedł do odtwarzacza i włączył film. To wywołało entuzjazm w całym autokarze. Nikomu nie przeszkadzało, że mieliśmy oglądać komedię sprzed dziesięciu lat, którą każdy musiał widzieć. Po tylu godzinach gapienia się w okno telewizja wydawała się darem niebios. Kolejne dwa filmy uśpiły większość towarzystwa i Ariel spojrzał znacząco w moją stronę. No tak. Nadszedł czas, żeby się przenieść do mojej sypialni. Wyciągnąłem śpiwór z plecaka i zapakowałem się do środka. Podłoga była wyłożona wykładziną dywanową, więc faktycznie mogłem gorzej trafić.

– Tylko się nie kładź na brzuchu, bo nie wstaniesz – ostrzegł mnie jak prawdziwy ekspert do spraw spania w przejściu. Położyłem się na plecach i zasnąłem jak dziecko. Nie wiem, ile czasu spałem, ale kiedy nagły krzyk Ping-Ponga do mikrofonu wyrwał mnie ze snu, nadal było ciemno.

– Jesteśmy we Włoszech i zatrzymamy się na kolejne tankowanie. Jeśli ktoś chce umyć zęby, na stacji jest duża łazienka. Macie piętnaście minut.

Dopiero w tej chwili zdałem sobie sprawę, że (o zgrozo!) leżę na brzuchu, a jednocześnie zrozumiałem, przed czym ostrzegał mnie mój zapobiegawczy druh Ariel. Moje zupełnie ścierpnięte i utkwione pod ciałem w śpiworze ręce odmówiły współpracy i nie byłem w stanie się podnieść. Wszelkie próby powodowały jedynie podrygi. Ożywienie towarzystwa, które zaczęło w pośpiechu ubierać buty i zbierać się do wyjścia, mówiąc delikatnie, wywołało we mnie panikę.

– Ariel! – krzyknąłem, ale mój sąsiad najwyraźniej spał lub miał w uszach słuchawki. – Ariel, pomocy! Nie mogę się podnieść!

– A cóż to za kokon? – parsknęła nade mną piękna Laura. – Wyglądasz jak ogromna larwa. Lepiej się podnieś, bo wszyscy chcą wyjść.

– Taki był mój plan – mruknąłem przez zęby. – Ale zupełnie ścierpły mi ręce i nie mogę się ruszyć.

Jej perlisty śmiech byłby urzekający w każdej innej sytuacji, jednak widok zbliżających się butów Ariela nie pozostawił mi czasu na zachwyty.

– Stój! – krzyknęła do niego Laura. – Twój ziomek leży na podłodze.

Nachyliła się nade mną i jej kasztanowe loki po raz drugi tego dnia połaskotały mnie po twarzy.

– Ma ktoś numer do Greenpeace? Mamy tu rzadki gatunek płetwala podłogowego. Pomóż mi go podnieść, bo sama nie dam rady.

Ariel stanął okrakiem na podwyższeniach pod fotele i złapał mnie pod pachami. Po chwili byłem już w pozycji klęczącej i mimo skrępowanych śpiworem nóg podniosłem się do pionu.

– Dzięki – wyjąkałem.

– Mówiłem ci, nie na brzuchu.

– Musiałem przekręcić się we śnie.

Towarzystwo zirytowane tym, że zabrałem im pięć minut przerwy, przepchnęło się do drzwi.

– Żadnego spania na ziemi – warknął do mnie Ping-Pong, jakbym był masochistą i zamierzał ponownie pchać się do gipsu.

– Tak jest, panie kapitanie.

– Będę cię obserwował, Jonasz – zmierzył mnie wzrokiem. A miał czym.

DZIEŃ DRUGI

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ TRZECI

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ PIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ SZÓSTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ ÓSMY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ DZIEWIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ DZIESIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ JEDENASTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ (?) DWUNASTY

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ TRZYNASTY / NOC / DZIEŃ CZTERNASTY

Dostępne w wersji pełnej

NOWY ROZDZIAŁ

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2016, Agnieszka Tomczyszyn

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-270-4

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska

Opracowanie redakcyjne: Jolanta Stal

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com