Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Współczesna powieść skierowana głownie do młodych kobiet.
Latte nigdy nie zastanawiała się nad przyszłością. Wydawało jej się, że przeszłość kryje wystarczająco wiele tajemnic. W poszukiwaniu miłości, przyjaźni i prawdy o swojej matce i sobie natrafiała wciąż na pytania bez odpowiedzi. Czy człowiek ma wpływ na swoją przyszłość? Czy mogąc poznać losy bliskich osób, bohaterka zrobi to bez mrugnięcia okiem? Czy mistyka jest nierozerwalnym elementem nowoczesnego świata?
Ta wciągająca historia z pogranicza kryminału, fantasy i powieści obyczajowej przeniesie czytelników w ezoteryczny świat matki i córki, które łączy wszystko, a jeszcze więcej dzieli i każe zastanowić się nad tym, czy świat faktycznie jest taki, jakim go widzimy? A może rozwiązanie tajemnicy znajduje się tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2015, Agnieszka Tomczyszyn
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-283-4
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska
Opracowanie redakcyjne: Jolanta Stal
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Mojej Mamie, która nigdy nie przestaje we mnie wierzyć.
Enigmatyczna. To słowo chyba najlepiej oddaje jej naturę: pełną sprzeczności i niedopowiedzeń. Miała przede mną tajemnice, których nigdy nie zamierzała odkryć i wcale nie uznawała tego za niestosowne. W jej ruchach, spojrzeniu, w jej lekkim uśmiechu było coś, co sprawiało, że wydawała się tak odległa i tajemnicza, jakby wiedziała o czymś, o co nikt nigdy nie odważył się zapytać wprost. Nikt też nie znał jej przeszłości ani planów. Nawet dla mnie, najbliższej jej sercu osoby, była po prostu nieprzenikniona. Decyzje podejmowała zawsze sama. Bez żadnych pytań i uzgodnień.
Tak było także w dniu, kiedy postanowiła przenieść się ze mną do T. Strasznej, zapyziałej wsi. Miejsce, do którego nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby nawet wpaść na popołudniową kawę, ona wybrała na nasz dom. Kupiła ziemię za skrzynkę taniego wina, ale mnie wydawało się wtedy, że to sprzedający zrobił na tej transakcji złoty interes. Wokół nie było nic. Poczty, sklepu, szkoły. Po prostu nic. Sąsiedzi z okolicznych domów patrzyli na nią z szeroko otwartymi oczami, kiedy z determinacją malowała ściany rudery, która stała tam nieużywana pewnie dziesiątki lat.
Ale ona właśnie taka była. I nie dało jej się czegokolwiek zarzucić, kiedy zapewniała, że nie robi tego z powodu jakichś fanaberii. Musiała i już.
We wsi mówiono o niej „córka wiatru”, a ona nie reagowała, uśmiechała się tylko lekko. Starała się ograniczyć swój kontakt z sąsiadami do minimum, ale oni wciąż do niej przychodzili. Zdarzało się, że z niektórymi zamykała się w pokoju na całe godziny, a później wychodziła stamtąd zmęczona i podenerwowana, a osoba, która u niej była, odchodziła ze łzami w oczach. Te dziwne wizyty początkowo nie wzbudzały mojego zainteresowania. Jednak im częściej się powtarzały, tym bardziej mnie niepokoiły.
Kim była tajemnicza kobieta tak odległa od wszelkiego banału i powszedniości? Co znaczyłam w jej życiu?
Na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.
Moja matka.
Moje ezotero.
Nazywam się Latte. Urodziłam się w kraju, gdzie wiosną kwitną jabłonie i marcują się koty, latem ludzie szukają schronienia przed słońcem w cieniu wiekowych dębów, jesienią dywany szeleszczących pod butami liści szczelnie pokrywają ziemię, a niebo atakuje kasztanami.
Ja urodziłam się zimą. Było wtedy minus piętnaście, a może nawet minus dwadzieścia stopni. Ostry wiatr przeciskał się przez nieszczelne futryny okien szpitala na placu Pistacjowym. Nie pamiętam, czy bardziej zaskoczyło mnie to przenikliwe zimno czy nagła zmiana otoczenia. Szczerze mówiąc, nie pamiętam z tamtego czasu nic, a Fi, moja matka, nigdy nie lubiła go wspominać. Dlatego wiem tylko tyle, ile udało mi się posklejać z rzucanych przez nią półsłówek. Przyniesiono mnie w ślicznym beciku w truskawki, który dość mocno kontrastował z całą obskurną szpitalną oprawą. Taka była polityka wewnętrzna porodówki. Chodziło o powstrzymanie młodych mam przed porzucaniem potomków, co wcześniej zdarzało się w tym szpitalu stosunkowo często. Według władz administracyjnych ładne beciki miały na celu rozczulenie mam i wzbudzenie w nich uczuć macierzyńskich. W naszym przypadku nie było to konieczne, gdyż Fi nawet przez myśl nie przeszło porzucenie mnie. Byłam w końcu jedyną istotą na ziemi z nią spokrewnioną. Rodzice Fi umarli, jeszcze zanim poznała mojego ojca, nie miała rodzeństwa ani nawet kuzynostwa. Byłyśmy na świecie tylko we dwie. Mojego ojca nie poznałam. Zginął, zanim się urodziłam. Fi, co dla niej typowe, ograniczyła się do zdawkowej odpowiedzi na moje pytanie, że został zastrzelony. Byłyśmy więc jedynymi osobami, które mogły zaświadczyć o swojej wzajemnej obecności na tym globie. Dojście do siebie po porodzie zajęło jej dobrych kilka tygodni. Patrzyła na mnie godzinami i łaskotała po stopach, żeby wywołać na mojej twarzy bezzębny uśmiech. Bycia matką musiała uczyć się sama, bo nawet setki książek psychologicznych, które przewertowała, będąc na studiach w Berlinie, nie dały jej cennych umiejętności robienia przecieru z jabłek, wiązania pieluch ani leczenia odparzeń. Kiedy woziła mnie w wózku po placu Pistacjowym, ludzie przystawali i przyglądali mi się z zainteresowaniem. „Jaka śliczna buzia, a jakie piękne czarne oczy, wykapana mamusia”. Niewątpliwie nie należałam do brzydkich dzieci, ale pewnie tylko dlatego, że takich nie ma. W końcu natura prowadzi politykę tego samego typu, co administracja szpitala, żeby dzieci kochało się od pierwszych chwil życia, mimo że zwiastują początek trudnej drogi obfitującej w liczne problemy.
Moim pierwszym miejscem zamieszkania była ciasna kawalerka na przedmieściach J. Fi ustawiła pod oknem drewnianą kołyskę, którą udało jej się dostać za psie pieniądze na targu staroci. Sama spała na wiekowym materacu z popękanymi sprężynami, który już tam był, kiedy się wprowadziłyśmy. Chyba dla poprawy własnego samopoczucia, bo raczej nie ze względów towarzyskich, pięknie urządziła nasze mieszkanko. Miała doskonały zmysł artystyczny i nawet ze zwykłego krzesła potrafiła wyczarować dzieło sztuki, wycinając w drewnie fantazyjne wzory lub obijając je kolorowym materiałem. Przy ścianie ustawiła półkę, a na niej złote i fioletowe świece, które zapalała w różnych intencjach. Wielokrotnie powtarzała rytuał, który do końca życia pozostał w mojej pamięci. Miała piękną, srebrną zapalniczkę i kapturek do gaszenia ognia.
– Nie można go zdmuchiwać ani gasić palcami, bo wszystkie prośby ulecą – powtarzała mi, kiedy zasłaniała nim dogasające świece. – Zawsze w odwrotnym kierunku niż ten, w którym je zapalałaś. To zapewni ci dobrego opiekuna duchowego…
Fi miała też znakomitą rękę do kwiatów, czyli – jak mawiają Anglicy – „zielone palce”. Wiedziała, które rośliny lubią słoneczne miejsce na parapecie, a które wolą cienisty kąt pokoju, ile potrzebują wody, ile nawozu, kiedy trzeba je przesadzić do większych donic. Dzięki temu stworzyła zminiaturyzowaną i udomowioną wersję dżungli, gdzie niebieskookie bratki walczyły z begoniami o koronę najpiękniejszej, władczy bluszcz piął się bezceremonialnie ku władzy, a krwiożercze rosiczki przewodziły kwiecistej mafii. Takie właśnie historie opowiadała mi zawsze przed snem, stwarzając pożywkę dla mojej wyobraźni. Blokowisko, w którym mieszkałyśmy, również dawało imaginacji pole do popisu. Fi powtarzała, że świat wcale nie jest taki, jak nam się przedstawia, tylko taki, jakim my go odbieramy. Podobnie jest z ludźmi. Nasze odczucia wobec nich to mieszanina myśli, skojarzeń, doświadczeń, uczuć i własnych oczekiwań. Im ta mieszanka jest mocniejsza, tym bardziej powala nas na kolana. Wobec tego powinniśmy trzymać to wszystko w ryzach zdrowego rozsądku, w innym razie mamy często tendencję do idealizowania kogoś lub czegoś albo zbyt szybkiego spisywania go na straty.
Przez pierwsze lata mojego życia pozwalałam tej sferze umysłu swobodnie się rozwijać. Dlatego okolice naszego małego królestwa były prawdziwym dworem pałacowym, a sąsiedzi zostali obdarzeni życiem pełnym sensacji i uniesień. Wielu z nich przypisywałam kryminalną przeszłość i związki ze światkiem przestępczym.
Zawsze wieczorem jadłyśmy razem kolację, a później siadałyśmy na materacu przykrytym indiańskim pledem, ja z ogromnym kubkiem kakao, a Fi z kieliszkiem czerwonego wina. Opowiadałam jej wymyślone przez siebie historie, a ona patrzyła na to przez palce. Uśmiechała się ani mnie nie chwaląc, ani nie ganiąc. Nie lubiła mówić, dlatego wolała chyba, żebym to ja zapełniała ciszę swoją dziecięcą paplaniną. Kiedy była już zmęczona natłokiem słów, włączała jedną z winylowych płyt na starym gramofonie i mówiła: „A teraz słuchaj. To klasyka muzyki. Tego artystę musisz znać”. Przytykała igłę do płyty, a szum przechodził w delikatne dźwięki instrumentów muzycznych przeplatane głosem jakiegoś piosenkarza, którego „musiałam (!) znać”.
Jeden z tych wieczorów szczególnie utkwił mi w pamięci. Miałam osiem lat, a powietrze w domu było tamtej nocy wypełnione Leonardem Cohenem. Zasypiałam, dopuszczając do podświadomości jedynie ciche dźwięki Villanelle For Our Time, kiedy rozległo się nerwowe stukanie do drzwi. Mimo że mieszkałyśmy tam od mojego urodzenia, nigdy nikt nas nie odwiedzał. Fi nie pozwalała mi nawet zapraszać do domu koleżanek z klasy. A o tak późnej porze nie spodziewałyśmy się przecież mleczarza ani listonosza. Pukanie powtórzyło się jednak kilka razy.
– Filena! – usłyszałyśmy w końcu zdenerwowany męski głos. – Wiem, że tam jesteś. Otwórz, proszę. Potrzebuję twojej pomocy.
Spojrzałam na Fi ze zdziwieniem. Wstała, pośpiesznie zarzucając na siebie szlafrok, i przeszła do przedpokoju. Wyjrzała przez wizjer, po czym uchyliła lekko drzwi.
– Co ty tu robisz? – zapytała podirytowanym głosem. – Powiedziałam przecież, żebyście się już więcej nie pojawiali w moim życiu.
– To pilne – odpowiedział, wdzierając się do środka. – Inaczej bym cię nie niepokoił o tej porze.
– Daniel, na litość boską, wynoś się stąd natychmiast. Moja córka śpi.
– Córka?! Masz dziecko?
– Tak – ucięła.
Moja ciekawość sięgnęła zenitu. Kim był ten mężczyzna? Wysunęłam się spod kołdry i podeszłam do drzwi, żeby zajrzeć do przedpokoju i zobaczyć chociaż, jak wygląda. Jego postawna sylwetka zdołała mi jedynie mignąć przed oczami.
– Latte, natychmiast wracaj do łóżka! – krzyknęła tonem, jakiego nigdy dotąd u niej nie słyszałam.
– To jego córka, prawda? – zapytał mężczyzna, kiedy leżałam już z powrotem w łóżku.
– Nie twoja sprawa.
– Czy on wiedział?
– Tak.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś? Pomoglibyśmy ci.
– Najbardziej byś mi pomógł, gdybyś nie nachodził mnie w środku nocy.
Cisza.
Wytężałam słuch, chcąc się upewnić, czy nic nie szepczą, ale naprawdę się nie odzywali.
– Co się stało? – zapytała po dłuższej chwili Fi.
– Jeśli chcesz, możemy porozmawiać na zewnątrz. Wierz mi, że gdyby to nie było konieczne, nigdy w życiu bym cię o nic nie prosił.
Westchnęła ciężko, po czym wróciła do pokoju i zaczęła się ubierać.
– Gdzie idziesz? – zapytałam mimo pewności, że nic konkretnego się od niej nie dowiem.
– Muszę na chwilę wyjść – oświadczyła krótko, zakładając sweter. – A ty śpij. Zaraz wrócę.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i słyszałam już tylko głuchy tupot butów na klatce schodowej. Dreszcz niepewności przeszedł mi po plecach. Wyłączyłam gramofon i niemal natychmiast wyjrzałam konspiracyjnie przez okno. Pod naszym blokiem stało jakieś czerwone auto. Po chwili Fi i ten podejrzany typ wyszli z klatki i zaczęli burzliwie dyskutować. Facet miał na sobie brązową skórzaną kurtkę i dżinsy. Mógł być mniej więcej w jej wieku, choć w ciemnościach ciężko było cokolwiek stwierdzić na pewno. Mimo nieszczelnych futryn nie słyszałam ani słowa, a obawiałam się, że okno głośno zaskrzypi, jeśli spróbuję je uchylić. Pozostało mi obserwować całą sytuację niczym niemy film i próbować wyobrazić sobie, co ten facet mógł chcieć od Fi. Przecież ona poza mną nie miała żadnych znajomych ani rodziny. Przeszło mi przez myśl, że to jej były narzeczony, ale wydawało się to raczej wątpliwe. Ich żywa gestykulacja zdawała się trochę uspokajać. Fi próbowała wrócić do klatki, ale mężczyzna przytrzymał ją za ramię. W końcu skinął pojednawczo głową i w przyjacielskim geście przytulił jej głowę do swojego ramienia.
– Kto to był? – spytałam, kiedy wróciła do domu.
– Stary znajomy.
– Czego chciał?
– Mogę zostawić cię jutro samą w domu na kilka godzin?
– Czemu? Co się stało?
– Nic się nie stało, kochanie. Muszę mu w czymś pomóc.
To było dla niej typowe. Nigdy nie odpowiadała na pytania. Jakby chciała uchronić mnie przed konfrontacją z prawdziwym życiem.
Kiedy obudziłam się następnego dnia, na małym stoliku koło mojego łóżka stał talerz gotowych kanapek, kubek zimnej już herbaty i kartka z jej odręcznymi bazgrołami: „Będę za kilka godzin, kochanie. Zjedz śniadanie i nigdzie nie wychodź. Fi”.
Był to pierwszy dzień w moim życiu, kiedy zostałam sama w domu. Co prawda raz do roku wyjeżdżała na dwa, trzy dni na przełomie kwietnia i maja, tuż po swoich urodzinach. Oczywiście nie mówiąc, po co ani gdzie. Zostawiała mnie wtedy pod opieką pani Kosińskiej, która okropnie gotowała i śmierdziała zupą kartoflaną. Poza tym Fi była zawsze ze mną. Utrzymywałyśmy się z niekiepskiej renty po moim ojcu i drobnych prac chałupniczych Fi. Czasami szyła na zamówienie narzuty na łóżka, przed świętami robiła kartki z życzeniami albo piekła ciasta dla lokalnej cukierni. Kiedy byłam dzieckiem, taki stan rzeczy wydawał mi się naturalny. Nie zastanawiałam się, czemu nie pracuje w swoim zawodzie. Dla mnie po prostu była mamą, a tego nie da się połączyć z innymi zajęciami.
Postanowiłam wyjść na ławkę przed blokiem i poobserwować moich ulubionych sąsiadów.
– Cześć, Cappuccino.
– Cześć.
– Co się stało, że cię wypuszczono z klatki lwa? I to w sobotę?!
– Fi musiała gdzieś pójść.
Janek otworzył szeroko oczy. Był jedynym człowiekiem w bloku, któremu nie dopisałam w wyobraźni kryminalnej przeszłości, ponieważ zbyt dobrze go znałam. Nie potrafiłby skrzywdzić nawet muchy i był ostatnią osobą na świecie, która mogłaby złamać prawo. Sam wyglądał za to jak powiększony okaz egzotycznego owada. Długie chude nogi, ogromne okulary i wiecznie obdrapane łokcie. Ponieważ mieszkaliśmy w jednym bloku, chodziliśmy razem do szkoły. Kiedy ja byłam w pierwszej klasie, Janek chodził już do szóstej, więc jako szkolny weteran wziął mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła i wyjaśnił tajniki działania ściąg, sposoby wycierania ocen na świadectwie i kopiowania podpisu mamy w dzienniczku.
– Jak to pójść? Bez ciebie? Nie wygłupiaj się – dopytywał się naprawdę zdziwiony.
– Miała pilną sprawę.
– Jaką sprawę?
– Nie twój interes.
– Widzę, że nie masz dzisiaj humoru.
– Mam, tylko nie lubię wścibskich ludzi.
– A ja nie lubię takich małych zołz, które podskakują starszym.
– To się do mnie nie odzywaj.
– To nie będę. A chciałem ci coś pokazać.
– Co? – szybko przełamał mój opór.
Janek sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął plik kart.
– Ojej, faktycznie, wielkie mi rzeczy – wybuchnęłam śmiechem.
– Śmiej się, śmiej. Nawet nie wiesz, co to za karty. A to jest najprawdziwszy tarot.
– To znaczy?
– Karty do przepowiadania przyszłości.
– Jasne!
– Mówię serio.
– Skąd to masz?
– Dodatek do gazety. Ale to nieważne. Ważne, że działa.
– W takim razie przepowiedz mi przyszłość.
– A ty to myślisz, że wszystko jest ot, tak! Takich rzeczy trzeba się nauczyć. Poznać ich znaczenie.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Mimo swojej powierzchowności chłopka-roztropka, ze względu na swój „słuszny wiek” stanowił dla mnie wówczas niezaprzeczalny życiowy autorytet.
– Masz. – Podał mi jedną z kart, przedstawiającą kobietę idącą po ziemskim globie pod granatowym niebem. – Ta karta oznacza świat. Czytałem, że przynosi szczęście.
Schowałam kartę do kieszeni.
– A teraz – oświadczył wyraźnie zadowolony – idziemy na lody. Trzeba jakoś uczcić to, że udało ci się wyrwać z domowego reżimu.
Nie wiedziałam, co znaczy słowo „reżim”, ale domyślałam się, że uważa Fi za terrorystkę przetrzymującą mnie siłą w pokoju. Wtedy właściwie mi to nie przeszkadzało. Nie potrafiłam się jej sprzeciwić, ale też nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, jak inaczej mogłoby wyglądać moje życie. Nie przepadałam za graniem w „chowanego” ani „berka” z kolegami z klasy. Właściwie za bardzo nawet ich nie lubiłam. Dla mnie na świecie istniała tylko ona.
– Nie mogę.
– Dlaczego znowu nie możesz? Twojej matki nie ma. Korzystaj z chwili. Ja stawiam, mała. Nie stresuj się.
– Dzięki za kartę, ale muszę już iść. Nie chcę, żeby Fi zobaczyła, jak siedzę z tobą na dworze.
Pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Wy się kiedyś tam udusicie i nikt tego nawet nie zauważy.
– Nie udusimy. Nie potrzebujemy nikogo.
Weszłam do domu i usiadłam na podłodze przed lustrem. Kosmetyki Fi leżały w niewielkim puzderku na półeczce. Malowała się bardzo rzadko. Zazwyczaj kiedy musiała gdzieś iść, a to zdarzało się naprawdę sporadycznie. Wtedy siadała na rzeźbionym krześle przed lustrem i delikatnymi ruchami rozprowadzała puder po kościach policzkowych wielkim, pękatym pędzlem. Małym, wąskim, podobnym do tych, którymi maluje się akwarelami, nakładała na powieki bladoróżowy cień. Pociągała tuszem swoje długie czarne rzęsy, otwierając przy tym lekko usta. Czasami używała też delikatnej szminki albo błyszczyka do ust. Siadałam z boku i przyglądałam się temu ceremoniałowi. Wydawała mi się wtedy taka piękna. Była moim ideałem kobiecości. Kwintesencją zmysłowości i uroku.
Wyciągnęłam z jej kosmetyczki pomadkę i pomalowałam nią usta. Zrobiłam to wyjątkowo niezdarnie i część szminki rozmazała się po brodzie, ale szybko to skorygowałam.
Pięknie.
Wyciągnęłam z szafy jej atłasową białą halkę z koronkami i sznur pereł. Ponieważ sięgały mi niemal do kolan, owinęłam je kilka razy wokół szyi. Halka pachniała jej cudownymi perfumami, którymi spryskiwała zawsze przeguby dłoni i szyję.
– Perfumy powinno się rozpylać w miejscach, gdzie skóra jest najdelikatniejsza i można wyczuć puls – tłumaczyła mi kiedyś, pocierając delikatnie moją skórę za uszami. – O, właśnie tak. Wtedy zapach emanuje swoim pięknem i przenika cię. I potrzebujesz tylko niewielkiej ilości perfum, żeby pachnieć.
Halka była oczywiście na mnie za duża, ale czułam się w niej jak prawdziwa królowa. Wyciągnęłam z komody kryształowy kieliszek i wytarłam go z kurzu o brzeg halki. Nalałam do niego zimnej herbaty z kubka. Napiłam się, zostawiając ślad szminki na szkle, i odstawiłam go na parapet. Podeszłam do gramofonu i włączyłam jej ulubioną piosenkę. Tyle razy pokazywała mi, jak się go obsługuje, że zrobiłam to automatycznie. Kiedy igła trafiła w odpowiednią ścieżkę, szum jak co wieczór przeobraził się w muzykę.
Zaczęłam się kręcić. Coraz szybciej i szybciej… tak szybko, aż dźwięk zlał się z wirującymi wokół mnie stołem, lustrem, kanapą i komodą. Wszystko latało w nieokiełznanym pędzie. Starałam się śpiewać doskonale mi znaną piosenkę, ale z mojego gardła wydostawały się jedynie nieskładne dźwięki. Energia wzbierała we mnie coraz bardziej. Rozłożyłam szeroko ręce, wyobrażając sobie, że zaraz porwie mnie wiatr i odlecę. Dopiero kiedy przeszło mi przez myśl, że mogą poplątać mi się nogi, straciłam równowagę i runęłam jak długa na jej materac. Świat jeszcze przez kilka minut dochodził do siebie.
Było to moje pierwsze w życiu upojenie.
Wróciła zmęczona i jak zwykle odległa myślami o setki lat świetlnych. Tym razem chyba nawet bardziej niż normalnie. Usiadła obok na materacu i pogłaskała mnie po głowie.
– Ślicznie wyglądasz, Latte.
Setki pytań roiły się w mojej głowie. Chciałam wiedzieć, gdzie poszła i co okazało się tak ważne, że zostawiła mnie w domu samą na cały dzień; kim był mężczyzna, który zjawił się u nas poprzedniej nocy, i w czym mu pomagała.
Oddałabym cały wszechświat za skrawek jej myśli, ale nie byłam w stanie o nic zapytać.
– Nie jesteś zła, że wzięłam twoje kosmetyki?
– A czy ja kiedykolwiek byłam na ciebie zła? Jesteś moim największym skarbem.
Przytuliła mnie mocno.
Kochałam ją wtedy bardziej niż cokolwiek na świecie. Bardziej niż siebie samą.