Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Samotny astronauta musi uratować Ziemię przed katastrofą.
Z załogi, która wyruszyła na straceńczą misję ostatniej szansy, przeżył jedynie Ryland Grace. Teraz od niego zależy, czy ludzkość przetrwa.
Tylko że on na razie nie ma o tym pojęcia. Z początku nawet nie pamięta, kim jest, więc skąd ma wiedzieć, czego się podjął i jak ma tego dokonać?
Na razie wie tylko tyle, że przez bardzo długi czas był pogrążony w śpiączce. A po przebudzeniu znalazł się niewyobrażalnie daleko od domu. Całkiem sam, jeśli nie liczyć ciał zmarłych towarzyszy.
Czas płynie nieubłaganie, a oddalony o lata świetlne od innych ludzi Grace jest zdany wyłącznie na siebie.
Ale czy na pewno?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 639
Tytuł oryginału: Project Hail Mary
Redakcja: Jacek Ring
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
Zdjęcia na okładce:
© Roman Kulinskiy/iStock by Getty Images
© Eduard Muzhevskyi/iStock by Getty Images
Ilustracje: © David Lindroth Inc.
Copyright © 2021 by Andy Weir
This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Radosław Madejski
ISBN 978-83-287-1672-8
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
dla Johna, Paula, George’a i Ringa
– Ile jest dwa plus dwa?
Pytanie ma w sobie coś irytującego. Jestem zmęczony i z powrotem odpływam w sen.
Upływa kilka minut, a potem znów słyszę to samo.
– Ile jest dwa plus dwa?
Pozbawiony emocji miękki kobiecy głos ma taką samą intonację jak poprzednim razem. To jest komputer. Komputer tak mi dokucza. Ogarnia mnie jeszcze większa irytacja.
– Dammsspok… – odzywam się.
Chciałem powiedzieć „Daj mi spokój”, co moim zdaniem jest całkiem sensowną reakcją, ale ze zdumieniem odkrywam, że nie potrafię wymówić słowa.
– Odpowiedź nieprawidłowa – oświadcza komputer. – Ile jest dwa plus dwa?
Czas na eksperyment. Spróbuję się przywitać. Wystarczy zwykłe „cześć”.
– Czszeee…
– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?
Co się dzieje? Chciałbym się tego dowiedzieć, ale nie bardzo mam jak. Nic nie widzę. I oprócz tego komputerowego głosu nic nie słyszę. A nawet nic nie czuję. Nie, to nie do końca prawda. Coś czuję. Czuję, że leżę. Na czymś miękkim. Na łóżku.
Chyba mam zamknięte oczy. A więc nie jest tak źle. Muszę tylko unieść powieki. Próbuję, ale bez efektu.
Dlaczego nie mogę otworzyć oczu?
Otwieraj, ponaglam się w myślach.
Nooo… otwieraj!
Otwieraj, do licha!
Tym razem poczułem, że coś drgnęło. Moje powieki się poruszyły. Poczułem to.
Otwieraj!
Mozolnie dźwigam powieki i oślepiające światło wypala mi siatkówkę.
– Oszsz… – syczę.
Mobilizuję siłę woli, żeby nie zamknąć z powrotem oczu. Widzę tylko biel w różnych odcieniach bólu.
– Wykryto ruch gałek ocznych – mówi moja dręczycielka. – Ile jest dwa plus dwa?
Biel już nie jest taka jaskrawa. Moje oczy przyzwyczajają się do światła. Zaczynam dostrzegać jakieś kształty, ale na razie niczego nie rozróżniam. Spróbujmy… czy mogę ruszać rękami? Nie. A nogami? Też nie.
Ale za to ruszam ustami, prawda? Przecież coś mówiłem. Nic, co by miało sens, ale zawsze to coś.
– Szszteee…
– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?
Kształty zaczynają coś przypominać. Leżę na łóżku, które jest tak jakby… owalne. Oświetlają mnie lampy ledowe, a kamery w suficie obserwują każdy mój ruch. Chociaż to dosyć przytłaczające, bardziej martwią mnie zawieszone nade mną dwie mechaniczne ręce ze szczotkowanej stali. Każda ma w miejscu dłoni zestaw narzędzi o niepokojąco inwazyjnym wyglądzie. Nie powiem, żeby to mi się podobało.
– Czsz… och… terrr… – bełkocę.
Może tak być?
– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?
Psiakrew. Przywołuję na pomoc całą siłę woli i wewnętrzną moc. Do tego powoli zaczyna ogarniać mnie panika. No i dobrze. Panika też się przyda.
– Czszteeery – wyrzucam z siebie w końcu.
– Odpowiedź prawidłowa.
Dzięki Bogu. A więc mogę mówić. Przynajmniej w pewnym sensie.
Wzdycham z ulgą. Zaraz – to znaczy, że mogę kontrolować oddech. Jeszcze raz wciągam powietrze. Świadomie. Mam obolałe usta. Gardło też mnie boli. Ale to jest mój ból. Panuję nad sobą.
Dopiero teraz zauważam maskę tlenową. Przylega ściśle do mojej twarzy, sterczy z niej karbowana rura, która znika gdzieś z tyłu.
A może spróbuję wstać?
Nie dam rady. Ale mogę nieznacznie poruszyć głową. Wyginam kark i patrzę na swoje ciało. Jest nagie i odchodzi od niego tyle cienkich rurek, że nie sposób ich policzyć. Po jednej z każdej ręki i każdej nogi, jedna z „interesu”, a dwie znikają pod udem. Podejrzewam, że któraś z nich tkwi tam, gdzie słońce nie dochodzi.
To nie wróży nic dobrego.
Poza tym cały jestem w elektrodach. Wyglądają jak te przyklejane czujniki do badań EKG, ale mam je wszędzie. No cóż, dobrze chociaż, że na skórze, a nie też gdzieś w środku.
– Ghhh… – charczę i przełykam ślinę, żeby spróbować jeszcze raz. – Gdzie… ja… jestem?
– Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu? – pyta komputer.
– Gdzie ja jestem? – powtarzam. Tym razem jest już łatwiej.
– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu?
Biorę głęboki wdech i recytuję powoli:
– Dwa e do potęgi dwa i pi.
– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu?
Jednak wcale nie popełniłem błędu. Chciałem tylko sprawdzić, jak inteligentny jest ten komputer. I teraz już wiem, że niespecjalnie.
– Dwa – mówię.
– Odpowiedź prawidłowa.
Czekam na kolejne pytania, ale komputer najwyraźniej uznaje, że to wystarczy. Jestem zmęczony. Znowu odpływam w sen.
Budzę się. Jak długo spałem? To musiało trochę trwać, bo czuję się wypoczęty. Bez wysiłku unoszę powieki. To już jakiś postęp. Próbuję poruszyć palcami. Zginają się i prostują tak, jak każe im mój mózg. Wygląda to coraz bardziej obiecująco.
– Wykryto ruch dłoni – odzywa się komputer. – Nie ruszaj się.
– Co? Ale…
Mechaniczne ręce sięgają do mnie. Poruszają się błyskawicznie. Zanim zdążyłem się zorientować, usunęły większość rurek z mojego ciała. Niczego nie poczułem. A więc jednak moja skóra jest odrętwiała albo coś w tym rodzaju.
Zostały tylko trzy – kroplówka w ręce, rura w tyłku i cewnik. Tych dwóch ostatnich najchętniej bym się pozbył, ale w sumie mam to gdzieś.
Unoszę prawą rękę i pozwalam, żeby opadła na łóżko. Potem robię to samo z lewą. Lecą w dół, bezwładne jak kłody. Powtarzam całą operację kilka razy. Mam dosyć umięśnione ręce, więc czegoś tu nie rozumiem. Dochodzę do wniosku, że musiałem być poważnie chory i przeleżałem tu już jakiś czas. W przeciwnym razie nie byłbym podłączony do tego wszystkiego. Czy w takim stanie nie powinna wystąpić atrofia mięśni?
A tak w ogóle, czy nie powinien tu przyjść jakiś lekarz? Nie słyszę nawet typowych szpitalnych odgłosów. No i w ogóle co to za łóżko? Ma owalny, a nie prostokątny kształt i wydaje mi się, że jest przymocowane do ściany, zamiast stać na podłodze.
– Wyjmij… – mówię i przerywam. Nadal jestem trochę zmęczony. – Wyjmij wszystkie rurki.
Komputer nie reaguje.
Unoszę ręce jeszcze kilka razy. Przebieram palcami u stóp. Najwyraźniej dochodzę do siebie.
Podkurczam i prostuję stopy. Są sprawne. Potem unoszę nogi zgięte w kolanach. Też wydają się normalne. Nie są napakowane jak u kulturysty, ale wyglądają zbyt zdrowo jak na kończyny pacjenta w stanie krytycznym. Chociaż nie do końca wiem, jak powinny wyglądać.
Kładę dłonie na łóżku i próbuję się odepchnąć. Mój tułów powoli wędruje do góry. Naprawdę się dźwigam! Muszę wytężyć wszystkie siły, ale nie daję za wygraną. Łóżko kołysze się delikatnie z każdym moim ruchem. To nie jest normalne łóżko, teraz mam już pewność. Unoszę głowę i widzę, że oba końce elipsy są przytwierdzone do wystających ze ściany solidnych wysięgników. Cała konstrukcja przypomina sztywny hamak. Dziwne.
Chwilę później siedzę. Na rurce, która tkwi w moim tyłku. Nie jest mi zbyt wygodnie, ale czy rurka wetknięta w tyłek ma coś wspólnego z wygodą?
Teraz mogę się rozejrzeć. To nie jest zwykła szpitalna sala. Znajduję się w okrągłym pomieszczeniu skąpanym w ostrym świetle lamp ledowych. Do ścian, które wyglądają na plastikowe, są przymocowane jeszcze dwa owalne łóżka. Prawie stykają się obłymi końcami, tworząc trójkąt równoboczny. Na każdym ktoś leży, a ze środka sufitu zwisa para złowrogich mechanicznych rąk. Domyślam się, że służą do opieki nad całą naszą trójką. Nie mogę się dobrze przyjrzeć moim współtowarzyszom niedoli, bo leżą zanurzeni w pościeli, tak jak ja do niedawna.
W pomieszczeniu nie ma drzwi. Widzę tylko przykręconą do ściany drabinę, która prowadzi do… włazu? Pośrodku okrągłej klapy znajduje się metalowe koło. Tak, to musi być właz. Jak w okręcie podwodnym. Może nasza trójka zapadła na jakąś groźną chorobę zakaźną? Może przechodzimy kwarantannę w hermetycznym pomieszczeniu? Tu i ówdzie w ścianach znajdują się małe wywietrzniki i czuję leciutki podmuch powietrza. Prawdopodobnie krąży w obiegu zamkniętym o sztucznie kontrolowanych parametrach.
Przekładam nogę nad krawędzią łóżka, które zaczyna się kołysać. Mechaniczne ręce natychmiast opadają. Kulę się odruchowo, ale wtedy zastygają w bezruchu i tylko wiszą tuż nade mną. Myślę, że czekają w pogotowiu, żeby mnie pochwycić, jeżeli stracę równowagę.
– Wykryto ruch całego ciała – odzywa się komputer. – Podaj swoje imię.
– Żartujesz? – pytam.
– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer dwa: Podaj swoje imię.
Otwieram usta, żeby się przedstawić.
– Yyyy…
– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer trzy: Podaj swoje imię.
Dopiero w tej chwili to do mnie dociera. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, co tu robię. Niczego nie pamiętam.
– Hmmm…
– Odpowiedź nieprawidłowa.
Ogarnia mnie fala zmęczenia. Właściwie całkiem przyjemne uczucie. Komputer musiał mi zaaplikować przez kroplówkę jakiś środek uspokajający.
– Czeeekaj… – bełkocę.
Stalowe ręce delikatnie układają mnie z powrotem na łóżku.
Kiedy znowu się budzę, jedna z mechanicznych rąk porusza się tuż przy mojej twarzy. Co ten robot wyprawia?
Wzdrygam się, bardziej zaskoczony niż wystraszony, i ręka wraca na swoje miejsce pod sufitem. Obmacuję twarz w poszukiwaniu obrażeń. Jeden policzek jest gładki, a na drugim wyczuwam ostrą szczecinę.
– Ktoś mnie golił?
– Wykryto oznaki świadomości – mówi komputer. – Podaj swoje imię.
– Jeszcze sobie nie przypomniałem.
– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer dwa: Podaj swoje imię.
Jestem mężczyzną rasy białej i mówię po angielsku. Zaryzykujmy.
– John?
– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer trzy: Podaj swoje imię.
Wyrywam sobie wenflon z ręki.
– Odwal się.
– Odpowiedź nieprawidłowa.
Kiedy mechaniczne ręce sięgają po mnie, staczam się z łóżka i nie jest to najlepsze posunięcie. Wciąż mam w sobie jeszcze dwie rurki. Ta z tyłka wychodzi gładko. Nawet tego nie czuję. Ale gwałtowne szarpnięcie wyrywa mi z penisa cewnik z napełnionym balonikiem. I to boli. Jakbym wysikał piłeczkę golfową.
Krzyczę i wiję się na podłodze.
– Wykryto objawy bólu fizycznego – oznajmia komputer.
Stalowe macki robota opuszczają się w ślad za mną. Uciekam przed nimi, czołgając się po podłodze, i znajduję schronienie pod jednym z pozostałych dwóch łóżek. Mechaniczne ręce zatrzymują się, ale nie odpuszczają. Czekają. Steruje nimi komputer, więc nie ma co liczyć, że im się znudzi.
Odchylam głowę do tyłu i łapczywie wciągam powietrze. Po chwili ból słabnie. Ocieram łzy z oczu.
Nie mam pojęcia, co tu się dzieje.
– Hej! – wołam. – Obudźcie się!
– Podaj swoje imię – domaga się komputer.
– Hej, wy tam, ludzie. Niech się któryś z was obudzi. Proszę.
– Odpowiedź nieprawidłowa.
Krocze boli mnie tak bardzo, że muszę się roześmiać. Cóż za absurdalna sytuacja. Do tego zaczynam wydzielać endorfiny, które sprawiają, że czuję się dziwnie lekko. Zerkam w stronę zwisającego z łóżka cewnika i kręcę głową z podziwem. Coś takiego przeszło przez moją cewkę moczową. Rety.
Ale narobiło po drodze trochę szkód. Na podłodze rozciąga się niewielka smuga krwi. To tylko cienka czerwona linia…
Dopiłem kawę, włożyłem do ust ostatni kawałek tostu i gestem poprosiłem kelnerkę o rachunek. Mógłbym sporo oszczędzić, gdybym jadał śniadania w domu, zamiast co rano chodzić do baru. Byłby to chyba niegłupi pomysł, zważywszy na moją skromną pensję. Ale nie cierpię gotowania i uwielbiam jajka na bekonie.
Kelnerka skinęła głową i ruszyła w stronę kasy, żeby mnie podliczyć, ale w tym momencie zjawił się kolejny gość, którego musiała zaprowadzić do stolika.
Spojrzałem na zegarek. Właśnie minęła siódma. Nie śpieszyło mi się. Lubiłem przychodzić do biura dwadzieścia po siódmej, bo dzięki temu mogłem sobie wszystko przygotować do całego dnia pracy. Ale w zasadzie nie musiałem zaczynać przed ósmą.
Wyjąłem komórkę i sprawdziłem skrzynkę mejlową.
Do: Ciekawostki Astronomiczne [email protected]
Od: Irina Pietrowa [email protected]
Temat: Cienka czerwona linia
Zmarszczyłem czoło, patrząc na wyświetlacz. Myślałem, że już nie figuruję na tej liście adresów. Zamknąłem tamten rozdział dawno temu. Nie zdobyliśmy wielkiego rozgłosu, ale to, co zdobywaliśmy, jeśli mnie pamięć nie myli, było zazwyczaj całkiem interesujące. Ot, grupka astronomów, astrofizyków i specjalistów w innych dziedzinach, którzy rozmawiali o wszystkim, co wydało im się dziwne.
Zerknąłem na kelnerkę. Nowi goście zasypywali ją pytaniami o menu. Pewnie chcieli wiedzieć, czy w Sally’s Diner dostaną bezglutenową wegańską sałatkę ze ścinków trawy albo coś w tym rodzaju. Czasami dobrzy ludzie z San Francisco potrafią być uciążliwi.
Nie mając nic innego do roboty, przeczytałem mejl.
Cześć, profesjonaliści.
Nazywam się Irina Pietrowa, jestem doktorem i pracuję w obserwatorium astronomicznym Rosyjskiej Akademii Nauk w Pułkowie pod Sankt Petersburgiem.
Piszę do was, bo potrzebuję pomocy.
Przez ostatnie dwa lata zajmowałam się teorią związaną z promieniowaniem podczerwonym, które emitują mgławice. Prowadziłam szczegółowe obserwacje kilku konkretnych pasm podczerwieni i odkryłam coś osobliwego. Ale nie w żadnej mgławicy, tylko tutaj, w naszym Układzie Słonecznym.
Otóż bardzo delikatna, ale wykrywalna linia w Układzie Słonecznym emituje światło podczerwone o długości fali 25,984 mikronów. Promieniowanie ma wyłącznie taką częstotliwość i nie występują żadne odchylenia.
Oprócz pliku Excel z moimi danymi załączam również kilka zestawień w formie modelu 3D. W modelu tym zobaczycie, że wspomniana linia ma kształt nierównego łuku, który wznosi się nad biegunem północnym Słońca, a na wysokości 37 milionów kilometrów wygina się ostro w dół, kierując się w stronę Wenus. W najwyższym punkcie łuku chmura rozszerza się niczym lejek. Na wysokości Wenus jej przekrój jest tak duży, jak średnica samej planety.
Promieniowanie podczerwone jest bardzo słabe. Wykryłam je tylko dzięki temu, że używałam bardzo czułej aparatury, obserwując emisję mgławic. Ale żeby się upewnić, poprosiłam o przysługę astronomów z obserwatorium Atacama w Chile, które moim zdaniem dysponuje najlepszymi radioteleskopami na świecie. Potwierdzili moje odkrycie.
Promieniowanie podczerwone, które obserwujemy w przestrzeni, może występować z wielu powodów. Ich źródłem są na przykład obłoki gazowo-pyłowe odbijające światło słoneczne. Albo mieszaniny jakichś cząstek, które pochłaniają energię, a potem ją oddają, emitując fale elektromagnetyczne. To by nawet tłumaczyło stałą szerokość pasma.
Szczególnie intrygujący jest kształt łuku. Początkowo przyjęłam założenie, że jest to zbiór cząstek poruszających się wzdłuż linii pola magnetycznego. Ale w przypadku Wenus nie może być o tym mowy. Ta planeta nie ma magnetosfery, jonosfery, niczego takiego. A więc jaka siła przyciąga do niej cząstki? I co sprawia, że promieniują?
Wszelkie sugestie albo teorie mile widziane.
Co to było, do licha?
Przypomniałem to sobie znienacka. Jakby wspomnienie pojawiło się w mojej głowie bez zapowiedzi.
Ale wciąż niewiele o sobie wiem. Mieszkam w San Francisco – tyle pamiętam. I to, że lubię zjeść dobre śniadanie. I to, że zajmowałem się astronomią. Ale już się nie zajmuję?
Najwyraźniej mój mózg zadecydował, że koniecznie powinienem sobie przypomnieć tamten mejl. A takie drobiazgi jak moje imię są zbyt trywialne.
Podświadomość chce mi coś powiedzieć. Widok strużki krwi wywabił z mojej pamięci tytuł mejla – Cienka czerwona linia. Tylko co to ma wspólnego ze mną?
Wypełzam spod łóżka i siadam oparty plecami o ścianę. Mechaniczne ręce wyciągają się w moją stronę, ale wciąż nie mogą mnie dosięgnąć.
Pora przyjrzeć się moim towarzyszom. Nie wiem, jak się nazywam ani co tu robię, ale przynajmniej nie jestem sam. Tylko że… oni nie żyją.
Tak, to nie ulega wątpliwości. Bliżej mnie leży kobieta. Tak myślę. W każdym razie miała długie włosy. Ciało jest prawie całkiem zmumifikowane. Wysuszona skóra przywiera do kości. Nie wydziela żadnej woni. Nie ma oznak rozkładu. Musiała umrzeć dawno temu.
Na drugim łóżku spoczywa mężczyzna. Myślę, że jest martwy od jeszcze dłuższego czasu. Jego skóra jest nie tylko sucha i przypomina pergamin, ale zaczyna się kruszyć. Chociaż powinienem poczuć wstręt i przerażenie, jestem całkiem obojętny. Ci dwoje umarli tak dawno, że nawet nie są podobni do ludzi. Przypominają halloweenowe dekoracje. Mam nadzieję, że nie przyjaźniłem się z żadnym z nich. Albo że przynajmniej tego nie pamiętam, jeśli byli dla mnie kimś bliskim.
Widok ludzkich zwłok jest niepokojący, ale bardziej niepokoi mnie to, że tak długo tu leżą. Nawet w kwarantannie zabiera się ciała zmarłych. Tutaj musiało się stać coś naprawdę poważnego.
Podnoszę się z podłogi, powoli i z wielkim wysiłkiem. Przytrzymuję się łóżka Pani Mumii, które kołysze się na podporach, a ja zataczam się wraz z nim, ale w końcu wstaję. Stalowe macki znów próbują mnie dosięgnąć, ale przywieram płasko do ściany.
Wszystko wskazuje na to, że byłem w śpiączce. Tak. Im dłużej o tym myślę, tym większej nabieram pewności. Nie wiem, jak długo, ale jeśli trafiłem tutaj w tym samym czasie, co tych dwoje, trochę to trwało. Pocieram ogoloną połowę podbródka. Te mechaniczne ręce służą do pielęgnacji nieprzytomnych pacjentów. Kolejny argument przemawiający za śpiączką.
Może uda mi się dotrzeć do tego włazu.
Ostrożnie stawiam krok. I jeszcze jeden. A potem osuwam się na podłogę. Zbyt duży wysiłek jak dla mnie.
Dlaczego jestem taki słaby, skoro mam całkiem nieźle wyrzeźbione mięśnie? A jeżeli tak długo leżałem w śpiączce, czemu w ogóle je mam? Powinienem być zwiotczałym cherlakiem, tymczasem bliżej mi do plażowego podrywacza.
Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Co powinienem zrobić? Czy rzeczywiście jestem chory? Owszem, czuję się jak z krzyża zdjęty, ale nie chory. Nie mam mdłości. Nie boli mnie głowa. Nie sądzę też, abym miał gorączkę. Skoro nie jestem chory, dlaczego byłem w śpiączce? Uległem jakiemuś wypadkowi?
Obmacuję głowę. Żadnych zgrubień, blizn ani bandaży. Reszta mojego ciała też wydaje się nienaruszona. A nawet lepiej. Wyglądam na okaz zdrowia.
Mam ochotę się zdrzemnąć, ale zwalczam senność. Czas na kolejną próbę. Wstaję ponownie. Czuję się, jakbym podnosił sztangę, ale tym razem jest trochę łatwiej. Coraz bardziej odzyskuję siły. Mam nadzieję…
Sunę wzdłuż ściany, opierając się o nią plecami, żeby odciążyć nogi. Stalowe ręce cały czas wyciągają się w moją stronę, ale jestem poza ich zasięgiem. Ciężko dyszę, jakbym właśnie przebiegł maraton. A jeśli mam zapalenie płuc? Może ta izolacja ma służyć mojej ochronie?
W końcu docieram do drabiny. Zataczam się i chwytam jeden ze szczebli. Jestem taki słaby, że nie wiem, jak zdołam się wspiąć dziesięć stóp w górę.
Dziesięć stóp.
Używam imperialnych jednostek miary. Cenna wskazówka. Prawdopodobnie jestem Amerykaninem. Albo Anglikiem. Ewentualnie Kanadyjczykiem. W Kanadzie używa się stóp i cali do pomiaru krótkich odcinków.
Zadaję sobie w myślach pytanie: jaka jest odległość z Los Angeles do Nowego Jorku? W mojej głowie pojawia się instynktowna odpowiedź: trzy tysiące mil. Kanadyjczyk użyłby kilometrów. A więc jestem Anglikiem albo Amerykaninem. Albo pochodzę z Liberii.
Wiem, że w Liberii używa się jednostek imperialnych, ale nie znam własnego imienia. To irytujące.
Biorę głęboki wdech i przytrzymując się oburącz drabiny, stawiam stopę na najniższym szczeblu. Potem się odpycham. Cały drżę z wysiłku, ale w końcu mi się udaje. Teraz stoję już obiema nogami na drabinie. Sięgam w górę i zaciskam dłoń na kolejnym szczeblu. Nieźle, robię postępy. Muszę się wytężać, jakby moje ciało było z ołowiu. Próbuję się podciągnąć, ale mam za mało siły w ręce. Puszczam drabinę i lecę do tyłu. Będzie bolało.
Ale nie boli. Mechaniczne ręce chwytają mnie, zanim uderzam o podłogę, bo znów jestem w ich zasięgu. Mają idealny refleks. Odnoszą mnie do łóżka niczym matka, która układa dziecko do snu.
I wiecie co? Chyba mi to odpowiada. Teraz jestem już naprawdę zmęczony i pozycja leżąca całkiem mi służy. Delikatne kołysanie łóżka działa na mnie kojąco. Coś nie daje mi spokoju, kiedy wracam myślami do mojego upadku z drabiny. Odtwarzam tę chwilę w pamięci. Nie umiem powiedzieć, o co chodzi, ale coś mi w tym wszystkim nie pasuje.
Hmmm…
Odpływam w sen.
– Jedz.
Na mojej piersi leży tubka pasty do zębów.
– Co?
– Jedz – powtarza komputer.
Sięgam po tubkę. Jest biała i widnieje na niej czarny napis: Dzień 1 – Posiłek 1.
– Co to jest, do licha? – pytam.
– Jedz.
Zdejmuję zakrętkę i w nozdrza uderza mnie pikantny zapach. Czuję, jak w moich ustach wzbiera ślina. Dopiero teraz uzmysławiam sobie, jak bardzo jestem głodny. Ściskam tubkę i ze środka wyślizguje się brązowa maź. Wygląda obrzydliwie.
– Jedz.
Kimże jestem, żeby się sprzeciwiać woli wszechwładnego komputera o stalowych mackach? Ostrożnie dotykam językiem podejrzanej substancji.
Jakie to dobre! O mój Boże, co za pychota! Przypomina gęsty sos do pieczeni, jednak aromat nie jest aż tak wyrazisty. Wyciskam sobie obfitą porcję prosto do ust i delektuję się smakiem. Jestem gotów przysiąc, że to lepsze od seksu.
Już wiem, co się ze mną dzieje. Jak to mówią, głód jest najlepszym kucharzem. Kiedy wygłodniały człowiek wreszcie coś wrzuci do pustego żołądka, mózg hojnie go za to wynagradza. Dobra robota, mówi. Jeszcze trochę pożyjemy!
Elementy układanki wskakują na swoje miejsce. Przecież musiałem jeść, kiedy tak długo byłem w śpiączce. Nie mam śladu po przetoce odżywczej z drenem prowadzącym bezpośrednio do żołądka, więc najprawdopodobniej dostawałem pokarm przez sondę wprowadzoną do przełyku. To najmniej inwazyjny sposób karmienia pacjenta, który nie może samodzielnie jeść, o ile nie ma problemów z trawieniem. Poza tym dzięki takiemu rozwiązaniu układ pokarmowy pozostaje aktywny, co pozwala uniknąć komplikacji. I to by wyjaśniało, dlaczego nie obudziłem się z rurką wystającą z nosa. W miarę możliwości należy usuwać sondę, kiedy pacjent wciąż nie odzyskuje przytomności.
Skąd ja to wszystko wiem? Jestem lekarzem?
Wyciskam kolejną porcję brei, która wciąż smakuje wybornie. Połykam ją łapczywie, więc szybko się kończy.
– Daj więcej! – wołam, unosząc pustą tubkę.
– Posiłek zakończony – odpowiada komputer.
– Jestem jeszcze głodny! Chcę drugą tubkę!
– Przydział na ten posiłek został wyczerpany.
To ma sens. Teraz mój układ trawienny przyzwyczaja się do półpłynnego pokarmu. Lepiej nie przesadzać. Jeżeli zjem za dużo, mogę dostać mdłości. Komputer postępuje rozsądnie. Ale nikt nie dba o rozsądek, kiedy skręca go z głodu.
– Daj mi jeszcze jeść! – krzyczę.
– Przydział na ten posiłek został wyczerpany.
– Bzdura.
Ale i tak czuję się dużo lepiej niż przed chwilą. Jedzenie od razu mnie wzmocniło, a prócz tego jeszcze trochę odpocząłem.
Staczam się z łóżka, gotów rzucić się pędem do ściany, ale tym razem mechaniczne ręce pozostają nieruchome. Przypuszczalnie komputer pozwolił mi opuścić łóżko, gdy tylko się przekonał, że mogę jeść.
Spoglądam w dół. Czuję się nieswojo, paradując na golasa. Wiem, że oprócz mnie nie ma tu nikogo żywego, ale mimo wszystko.
– Dostanę jakieś ubranie? – pytam.
Komputer milczy.
– Dobra. Niech ci będzie.
Ściągam z łóżka prześcieradło i owijam się nim kilka razy. Jeden róg zakładam sobie na ramię i wiążę go z drugim. Kilka ruchów i mam prowizoryczną togę.
– Wykryto samodzielny ruch – odzywa się komputer. – Podaj swoje imię.
– Jestem cesarzem Słabeuszem. Oddaj mi hołd.
– Odpowiedź nieprawidłowa.
Pora sprawdzić, dokąd prowadzi drabina.
Lekko chwiejnym krokiem ruszam przed siebie. Już samo to jest nie lada osiągnięciem – nie potrzebuję ścian ani chybotliwych łóżek, żeby zachować równowagę. Opieram się wyłącznie na nogach.
Docieram do drabiny i chwytam ją mocno. Nie muszę się niczego trzymać, ale tak jest dużo łatwiej. Właz nad moją głową wygląda całkiem solidnie. Domyślam się, że jest hermetyczny. I wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaryglowany. Ale muszę chociaż spróbować.
Wspinam się na pierwszy szczebel. Z trudem, ale daję radę. I kolejny. Dobra. Już łapię, o co chodzi. Powoli i miarowo.
Dochodzę do włazu. Jedną ręką przytrzymuję się drabiny, a drugą napieram na koło pośrodku klapy. Ustępuje i zaczyna się kręcić!
– Rany Julek! – mówię.
„Rany Julek”? Czy właśnie tak wyrażam zaskoczenie? W zasadzie może być, ale spodziewałbym się czegoś mniej archaicznego.
Wykonuję kołem trzy pełne obroty i słyszę ciche szczęknięcie. Klapa odchyla się w dół. Odsuwam się na bok, a wtedy całkiem opada, podtrzymywana przez masywny zawias. Jestem wolny!
W pewnym sensie.
Po drugiej stronie panuje kompletna ciemność. Wygląda niezbyt przyjemnie, ale zawsze to jakiś postęp. Podciągam się i przechodzę przez właz, a gdy już jestem w środku, od razu zapala się światło. Myślę, że to sprawka komputera.
Pomieszczenie jest takiej samej wielkości jak to, z którego właśnie się wydostałem, i również ma kształt walca. Do okrągłej podłogi przykręcony jest wielki stół laboratoryjny, a przy nim stoją trzy krzesła. Przy ścianach znajdują się różne sprzęty laboratoryjne. Wszystko zostało przytwierdzone do stolików albo szafek, które również są połączone na stałe z podłogą. Wygląda to jak zabezpieczenia przed trzęsieniem ziemi. Drabinka przy ścianie prowadzi do kolejnego włazu w suficie.
Jestem w dobrze wyposażonym laboratorium. Tylko od kiedy pacjent z izolatki ma wstęp do takiego miejsca? Chociaż nie wygląda mi to na laboratorium medyczne. Co tu się dzieje, do jasnej ciasnej?
„Do jasnej ciasnej”? Poważnie? Może mam małe dzieci. Albo jestem bardzo pobożny.
Wstaję, żeby się rozejrzeć. Wodzę wzrokiem po blacie, na którym stoi mikroskop, autoklaw, statyw na probówki, organizer z szufladkami, chłodziarka na próbki, palnik, pipety… chwileczkę. Skąd wiem, jak to wszystko nazwać?
Przyglądam się większym sprzętom umieszczonym przy ścianie. Skaningowy mikroskop elektronowy, submilimetrowa drukarka 3D, frezarka do obróbki jedenastoosiowej, interferometr laserowy, komora próżniowa o objętości jednego metra kwadratowego – potrafię to wszystko rozpoznać. I wiem, jak tego użyć.
Jestem naukowcem! To już konkretne odkrycie! Czas, żebym skorzystał z pomocy nauki. No dobra, mój genialny mózgu. Wykombinuj coś!
…Jestem głodny.
Zawiodłem się na tobie, mózgu.
No cóż, w takim razie nie dowiem się, do czego ma służyć to laboratorium i jakim cudem udało mi się do niego dostać. Ale… trzeba iść dalej!
Drugi właz też znajduje się dziesięć stóp nad podłogą, więc znowu czeka mnie wspinaczka po drabinie. Ale teraz mam przynajmniej trochę więcej siły.
Biorę kilka głębokich wdechów i stawiam stopę na pierwszym szczeblu. Tak jak poprzednio każdy z prostych ruchów, które wykonuję, wymaga ode mnie olbrzymiego wysiłku. Chociaż czuję się trochę lepiej, na pewno nie mogę powiedzieć, że dobrze.
Dobry Boże, ależ jestem ociężały. Z ledwością docieram na samą górę. Zajmuję pozycję na niewygodnych szczeblach, chwytam koło ryglujące i… nie mogę go obrócić.
– Żeby otworzyć właz, podaj swoje imię.
– Ale ja nie wiem, jak mam na imię!
– Odpowiedź nieprawidłowa.
W bezsilnej złości uderzam koło, które nie ustępuje ani na milimetr, za to mnie boli teraz ręka. Tak więc… no cóż. Tyle wysiłku na próżno. Muszę zaczekać. Może wkrótce przypomnę sobie, jak mam na imię. Albo znajdę je w jakichś notatkach.
Wracam na dół. Przynajmniej taki mam plan. Mogłoby się wydawać, że zejść z drabiny jest łatwiej i bezpieczniej, niż na nią wejść, ale nie. Nic podobnego. Zamiast wycofać się z godnością, stawiam stopę na dolnym szczeblu pod niewłaściwym kątem, rozluźniam palce zaciśnięte na uchwycie włazu i spadam na łeb na szyję.
Wymachuję rękami niczym rozeźlony kot, próbując się czegoś złapać, ale to nie jest najlepszy pomysł. Spadam na stół i uderzam nogą w organizer. Boli jak skurczybyk! Krzyczę, chwytam się za obolałą goleń i staczam z blatu.
Tym razem nie ma w pobliżu mechanicznych rąk, które uchroniłyby mnie przed zderzeniem z podłogą. Twarde lądowanie na plecach na chwilę pozbawia mnie tchu. I jakby tego było mało, organizer się przewraca i z otwartych szufladek wysypują się różne drobiazgi, które spadają na moją głowę. Patyczki do wymazów nie wyrządzają mi szkody, uderzenia probówek – które jakimś cudem się nie tłuką – są tylko trochę nieprzyjemne, za to taśma miernicza grzmoci mnie prosto w czoło. W ślad za nimi lecą jeszcze inne przedmioty, ale jestem zbyt zajęty obmacywaniem rosnącego obrzęku, żeby zwracać na nie uwagę. Ile waży taka taśma, żeby spadając z wysokości trzech stóp, nabiła mi guza?
– Trudno – mówię do siebie. – Nie wyszło.
Mój upadek z drabiny był po prostu komiczny niczym scena z filmu Chaplina.
Rzeczywiście… właśnie tak to wyglądało. Nawet trochę zbyt komediowo. Znowu pojawia się to dziwne wrażenie, że coś mi w tym wszystkim nie pasuje.
Biorę leżącą obok probówkę i ją podrzucam, a potem obserwuję, jak zatacza łuk w powietrzu i spada na podłogę. Niby nic nadzwyczajnego, jednak ogarnia mnie dziwne napięcie. Jest coś osobliwego w procesie spadania, co nie daje mi spokoju. Muszę wyjaśnić, o co chodzi.
Jak się do tego zabrać? No cóż, mam do dyspozycji laboratorium i wiem, jak zrobić z niego użytek. Tylko czego będę potrzebował? Omiatam wzrokiem cały ten bałagan na podłodze. Sterta probówek, wymazówki, szpatułki, stoper elektroniczny, pipety, rolka taśmy klejącej, długopis…
W porządku. Chyba mam to, czego potrzebuję.
Wstaję i otrzepuję moją togę. Wprawdzie nie ma na niej ani drobinki kurzu – całe moje otoczenie wydaje się sterylne – ale i tak machinalnie wykonuję ten ruch.
Podnoszę taśmę mierniczą i ją rozwijam. Ma podziałkę w systemie metrycznym. A jeżeli jestem w Europie? Teraz to bez znaczenia. Potem sięgam po stoper. Wygląda dosyć solidnie, jakby był przeznaczony dla amatorów sportów ekstremalnych. Masywną plastikową skorupę otacza pierścień z twardej gumy. Na pewno jest wodoodporny, ale niestety nie działa. Na wyświetlaczu nic nie widać. Naciskam guziki w obudowie, ale to nic nie daje. Obracam stoper, żeby przyjrzeć się komorze bateryjnej. Może w którejś szufladce organizera uda mi się znaleźć zapasowe baterie, ale muszę wiedzieć, czego szukać. Zauważam wystającą spod klapki czerwoną plastikową tasiemkę. Wyciągam ją i stoper budzi się do życia.
Jak w tych zabawkach „z bateriami w zestawie”. Mała plastikowa zakładka ma zabezpieczać baterie przed wyczerpaniem, zanim użytkownik po raz pierwszy włączy urządzenie. A więc mam w ręku nowiuteńki stoper. Szczerze mówiąc, wszystko w tym laboratorium wygląda na nowe. Czyste, schludne i bez śladów używania. Nie wiem, o czym to może świadczyć.
Manipuluję przez chwilę przyciskami, żeby rozgryźć, do czego służą. W gruncie rzeczy banalnie proste. Następnie mierzę wysokość stołu. Odległość od blatu do podłogi wynosi 91 centymetrów.
Biorę do ręki probówkę. Prawdopodobnie jest wykonana z polietylenu o dużej gęstości albo z podobnego tworzywa. W każdym razie na pewno nie ze szkła, więc się nie rozbije, spadając z wysokości trzech stóp na twardą powierzchnię. Zresztą nie ma większego znaczenia, jaki to materiał – wystarczy, że jego stosunek masy do objętości jest na tyle duży, bym mógł pominąć w obliczeniach opór powietrza.
Przygotowuję stoper i kładę probówkę na blacie, po czym spycham ją jedną ręką, a drugą wciskam guzik w gumowanej obudowie. Chcę wiedzieć, ile czasu upłynie, zanim twardy plastik stuknie o podłogę. Wychodzi mi 0,37 sekundy. Okropnie szybko. Mam nadzieję, że mój refleks nie wpływa na wynik pomiaru.
Ponieważ nie widzę nigdzie ani skrawka papieru, notuję czas długopisem na przedramieniu.
Podnoszę probówkę i znów zrzucam ją ze stołu. Tym razem wynik to 0,33 sekundy. Powtarzam próbę dwadzieścia razy, żeby zminimalizować margines błędu wynikający z mojego czasu reakcji. W każdym razie średnia wynosi 0,348 sekundy. Moja ręka wygląda jak tablica w pracowni matematycznej, ale nic nie szkodzi.
0,348 sekundy. Droga równa się jedna druga przyspieszenia razy czas do kwadratu. A więc przyspieszenie równa się droga razy dwa podzielona przez czas do kwadratu.
Zastosowanie tych wzorów przychodzi mi z łatwością. To jakby moja druga natura. Z całą pewnością znam się na fizyce. Warto wiedzieć.
Podstawiam liczby, przeprowadzam obliczenie i otrzymuję wynik, który wprawia mnie w konsternację. Przyspieszenie ziemskie w tym pomieszczeniu jest zbyt wysokie. Wynosi 15 metrów na sekundę do kwadratu, a powinno 9,8. To dlatego miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Wszystko spadało zbyt szybko. I dlatego jestem taki słaby mimo normalnej muskulatury. Moje ciało waży półtora raza więcej.
Problem w tym, że grawitacja jest wartością stałą. Nie można jej zwiększyć ani zmniejszyć. Przyspieszenie ziemskie wynosi 9,8 metra na sekundę do kwadratu. Koniec kropka. A ja doświadczam większej siły przyciągania. Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób.
Nie jestem na Ziemi.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz