Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jeśli wszyscy idą w lewo, spójrz w prawo” – oto maksyma, która przyświeca Samowi Zellowi, jednemu z najbardziej zaskakujących i najlepiej zarabiających biznesmenów na świecie. Ten charyzmatyczny przedsiębiorca potrafi dostrzec intratne okazje tam, gdzie nie zauważa ich nikt inny, i za nic ma obiegowe sądy. Jego silna osobowość budzi skrajne emocje, jednak jego rezultaty mówią same za siebie. Słynny „Grave Dancer”, bo tak brzmi jego przydomek, jest szczery do bólu, zuchwały, ale też szalenie otwarty i nieziemsko pracowity. Niemal bez wysiłku zarabia miliony, świetnie się przy tym bawiąc, a teraz chce tego nauczyć również ciebie.
Skończysz ze schematami i przesadną kurtuazją. Sam Zell zabierze cię w pouczającą, a jednocześnie szalenie rozrywkową podróż po swojej biznesowej ścieżce, udowadniając ci, że można zawierać transakcje na sześciocyfrowe kwoty i nadal być sobą. Uwaga: nie będzie przy tym zbyt subtelny…
Chłoń bezpardonową mądrość Sama Zella i spraw, by twój biznes stał się największą przygodą twojego życia.
Przygotuj się na jazdę bez trzymanki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeszcze nikt nigdy nie wyszedł ze spotkania ze mną, zastanawiając się, co miałem na myśli. Kiedy coś mówię, to jest to jasne, szczere, a często nawet dosadne. Zazwyczaj gdy przekazuję coś, co wydaje mi się oczywiste, kończę słowami: „Czyżbym wyraził się zbyt subtelnie?”. Czasem dorzucam jeszcze: „Jeśli chcesz, mogę powiedzieć to wolniej”, żeby się upewnić, że dotarło.
Może się komuś wydawać, że jestem opryskliwy. Wiem. Może też bywam niecierpliwy. Ale mam w sobie taką wewnętrzną naglącą mnie potrzebę. I nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak wielu innych ludzi jej NIE ma. Już w młodości wiedziałem, że mój punkt widzenia różni się zasadniczo od punktu widzenia moich rówieśników. I z chęcią gotów byłem oddać to bycie dopasowanym do innych za autentyczność – nawet jeśli miało to oznaczać, że będę outsiderem, co zwykle miało miejsce, i nawet jeśli miało to oznaczać, że będę musiał sobie radzić sam.
Ta książka to opowieść o tym, w jaki sposób niespokojny, ciekawski chłopak dorastający w Chicago dostał się na listę Forbes 400. Pokażę ci ryzyko, które się opłaciło, i te sytuacje, gdy nie wyszło z tego nic dobrego, oraz opowiem ci, czego się wtedy nauczyłem. Zabiorę cię do świata moich biznesów, w których króluje kultura. To znaczy, że dbamy o to, w JAKI sposób działamy – o przejrzystość, współpracę i zaufanie.
Zapewne najbardziej znany jestem z tego, że założyłem kilka największych firm na rynku nieruchomości komercyjnych, a także dlatego, że przyczyniłem się do budowy publicznego sektora nieruchomości, który dziś wart jest bilion dolarów. Jednak większość moich inwestycji lokowałem w zasadzie w innych branżach, takich jak energetyka, produkcja przemysłowa, handel detaliczny, turystyka, logistyka, opieka medyczna i tak dalej. Można by powiedzieć, że jestem inwestorem lub też osobą lokującą kapitał. Tak naprawdę jestem jednak przedsiębiorcą. Skupiam się nie tyle na konkretnych branżach, co na dostrzeganiu okazji w pewnych anomaliach lub trendach zwracających moją uwagę.
Zajmuję się również zawodowo przewidywaniem ryzyka. Zależy mi szczególnie na zrozumieniu minusów danej sytuacji. I mam całkiem niezłe wyniki, choć nie idealne. Nie da się grać na tym poziomie bez jakichkolwiek większych wzlotów i upadków. Oczywiście zwykle nie dzieje się to w tym samym okresie, ale tak akurat było w moim przypadku, gdy w latach 2007–2008 za 39 mld dolarów sprzedałem Equity Office, firmę, którą stworzyłem od podstaw, a za 8 mld dolarów wykupiłem Tribune Company – spółkę, która uległa prywatyzacji, a potem na początku wielkiej recesji została zamknięta i rok później zbankrutowała.
W świecie nieruchomości znany jestem jako Grave Dancer (ang. krwiopijca, dosł. tańczący na grobie – przyp. tłum.). To był tytuł artykułu, który napisałem w 1976 roku, i ten przydomek już do mnie przylgnął. Niektórzy mogą postrzegać wykupywanie czyjegoś majątku i wzbogacanie się na błędach innych jako formę wyzysku, ale dla mnie to jest dawanie zaniedbanym i zdewaluowanym aktywom – w jakiej by to nie było branży – nowego życia. I często w mojej karierze zdarzało się tak, że byłem jedynym licytującym – to była ostatnia szansa na odrodzenie. Nie twierdzę, że jestem altruistą – jestem po prostu optymistą i osobą, która żywi pewność, że może diametralnie odmienić los tych aktywów.
I tym właśnie – w moim pojęciu – jest przedsiębiorca. Kimś, kto nie tylko widzi problemy, ale też dostrzega rozwiązania – szanse.
Nic dziwnego, że zasadnicza część bycia przedsiębiorcą zbiega się z moją skłonnością do wychodzenia o krok przed to, co jest uznane za normę. Mam takie powiedzenie: „Jeśli wszyscy idą w lewo, spójrz w prawo”. Popularna mądrość nie jest dla mnie niczym poza pewnym punktem odniesienia. W zasadzie uważam, że może być ona wyjątkowo destrukcyjnym pojęciem. Niejednokrotnie sprowadza się to do grupy ludzi wykrzykujących: „Idziemy tędy!”. A kiedy tylko rusza tłum, może się zrobić naprawdę głośno i szybko. Obserwowaliśmy to na przykładzie masowego pędu, jaki nastąpił w segmencie deweloperskim nieruchomości komercyjnych w latach 70. i 80., mody na dotcomy z lat 90. i manii kredytów hipotecznych wysokiego ryzyka po 2000 roku.
Staram się nie dopuszczać do siebie tej wrzawy i robić to, co MNIE wydaje się sensowne. Chętnie wysłuchuję wszystkich opinii, bo bycie dobrym słuchaczem ma niesamowitą wartość. Później jednak sam decyduję o swojej drodze. Szukam przejrzystości, a jeśli coś nie jest jasne, zdobywam więcej informacji. Na przykład poprzez czytanie wiadomości z różnych źródeł, zrozumienie nowych ustaw lub wyjazd na spotkanie z kimś na drugim końcu świata. Chodzi o to, że nie dokonuję pochopnych założeń. Określenie swojego stanowiska to jednak ta łatwiejsza część.
Kiedy już wyrobię sobie opinię, muszę na tyle zaufać własnemu punktowi widzenia, żeby działać, to znaczy zainwestować w to swoje pieniądze. Ja zwykle angażuję się na wysokim poziomie. I trzymam się swojej decyzji, nawet jeśli wszyscy mówią mi, że się mylę, co też niejednokrotnie się zdarza. Gdybym dostawał pięć centów za każdym razem, gdy słyszę: „Sam, ale ty nie rozumiesz”, byłbym bogaczem.
Wierzę, że podstawy biznesu, takie jak podaż i popyt, płynność finansowa jako wartość, dobre zarządzanie korporacyjne i wiarygodni partnerzy mają zastosowanie wszędzie. Stanowią podstawę mojego procesu podejmowania decyzji, czyli tego, CO robię, tak samo jak moja filozofia prowadzi mnie w tym, JAK to robię.
Mój biznes to merytokracja z kręgosłupem moralnym. A tym wszystkim, którzy teraz na to stwierdzenie unoszą ze zdziwieniem brwi, którzy myślą, że nie da się dojść na szczyt inaczej niż po trupach, chcę powiedzieć, że nie macie racji. Jeśli jesteś stałym graczem, jeśli twój świat to twoja firma, a twoja firma to twój świat, to chodzi PRZEDE WSZYSTKIM o trwałe relacje. Sądzę, że w każdych negocjacjach dobrze jest zostawić coś na stole. A w każdej relacji warto się dzielić udziałami. Od kilkudziesięciu lat robię interesy z wieloma osobami, które do mnie wracają, bo celem jest dla nas to, abyśmy wszyscy wyszli na tym dobrze. I wielu z moich pracowników jest ze mną od dwudziestu, trzydziestu lub więcej lat, bo jeśli mnie się powodzi, to im także.
Te trwałe relacje są odzwierciedleniem najważniejszej nauki, jaką przekazał mi mój ojciec. Nauczył mnie, jak BYĆ. Często mi mówił, że nie ma nic ważniejszego od honoru – określanego w społeczności żydowskiej jako szem tow – dobre imię. Reputacja to twoja najważniejsza zaleta. Wszystko, co robisz, wszystko, co mówisz, zostaje zachowane. Twoje imię odzwierciedla twoją reputację. Niezależnie od tego, jak wielkie sukcesy osiągałem, nigdy nie zapomniałem tej nauki. Zawsze dążyłem do tego, by znano mnie jako człowieka słownego.
Nie jestem święty. Byłem żonaty trzykrotnie i przyznaję, że moja kariera nieraz konkurowała z rolą męża i ojca – i niejednokrotnie wygrywała. Zawsze jednak starałem się przekazywać dzieciom wszystko, co najlepsze, czego nauczyłem się od moich rodziców – by były rozsądne i pragmatyczne, nauczyły się poczucia odpowiedzialności i oczywiście dbały o szem tow.
Dziś patrzę na to inaczej, lepiej – jak to zwykle bywa z perspektywy czasu. Pierwsze, co można zobaczyć po wejściu do mojego biura, to 27-calowy monitor z przewijającymi się zdjęciami mojej żony, dzieci i wnuków. Cieszę się czasem, jaki mogę spędzić z każdym z nich. Moje życie jest bardziej zrównoważone, a tradycje rodzinne są święte. Jedną z moich ulubionych aktywności są wycieczki po Europie, jakie odbywamy z Helen, moją żoną, z którą jestem od dwudziestu lat. Zabieramy na nie każdego wnuka z okazji szesnastych urodzin w ramach inicjacji w dorosłość. Mam nadzieję, że te podróże wzbudzają w nich ciekawość świata i pozwalają im spojrzeć na życie w szerszym kontekście. Chcę, żeby nauczyli się mieć własne opinie i by byli ich tak pewni, aby móc działać według swoich przekonań. W końcu to właśnie te cechy uratowały życie moim rodzicom, siostrom i mnie – o czym przekonasz się wkrótce. I właśnie taka perspektywa kryje się za większością moich sukcesów.
Gromadzenie majątku nie jest moją jedyną ani nawet główną życiową dewizą. Jest taki fragment w starym filmie Wheeler Dealers: „Nie robi się tych machlojek i przekrętów dla pieniędzy, ale dla zabawy. Pieniądze to tylko rodzaj punktacji”. I tak właśnie to widzę. Zawsze bardziej pociągało mnie DOŚWIADCZANIE.
W moim życiu chodziło o sprawdzanie swoich możliwości – i o dobrą zabawę. Wierzę, że 1 + 1 może równać się 3. Albo 4. Albo i 6. Cała przyjemność i satysfakcja polega na tym, żeby dojść do tego, jak to można zrealizować. Dla mnie biznes to nie bitwa, którą muszę wygrać – to łamigłówka, którą muszę rozwiązać. I ostatecznym celem wcale nie jest nazbierać jak najwięcej zabawek, a potem dać sobie spokój. Już jako dwunastoletni dzieciak wałęsający się samotnie po ulicach Chicago czułem głód nowych przeżyć. Nigdy nie rozumiałem tego tradycyjnego, sztywnego podziału pomiędzy „pracą” a „zabawą”. Jeśli mam przed sobą jakieś intelektualne wyzwanie, jeśli robię coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem, jeśli wykorzystuję kreatywność i swoje możliwości, żeby rozwiązać jakiś problem, jeśli ciągle się uczę – TO właśnie jest zabawa.
Mam w głębi siebie jakąś zdrową dozę lekceważenia i stosuję ją zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Już na samym początku przyjąłem sobie filozofię, którą określam mianem jedenastego przykazania – „Nie będziesz brał siebie samego zbyt serio”. I to się stało moją naczelną zasadą w życiu. Wielkie transakcje inwestycyjne potrafią uderzać do głowy i łatwo jest zacząć myśleć, że twoja marka jest większa niż twoje wyniki. Nigdy nie chciałem, by tak było w moim wypadku.
I na całe szczęście to jest zaraźliwe. W 1985 The Wall Street Journal wydrukowało o mnie artykuł na pierwszej stronie, cytując moje słowa: „Jeśli nie ma zabawy, nie bierzemy się za to”. Gdy następnego dnia przyszedłem do biura, pracownicy mieli na sobie T-shirty z tym hasłem. Bardzo mi się podobało, że pomyśleli o czymś takim, że czuli, że mogą to zrobić, i że to zrobili. To najlepiej pokazuje, jak wygląda kultura w mojej firmie inwestycyjnej, Equity Group Investments (EGI).
Jedną z rzeczy, którą najczęściej mi się zarzuca, jest fakt, że jestem znany z sięgania po przekleństwa. Jasne, czasem nawet moi znajomi z branży robią mniejsze lub większe zakłady o to, czy i kiedy zrzucę niecenzuralną bombę podczas wystąpienia na konferencji. Bo ja po prostu nie wierzę w większość tych wymyślonych społecznych konwenansów. Uważam, że ludzie często zawracają sobie głowę takimi powierzchownymi problemami. Na przykład już od lat 60. przychodziłem do pracy w jeansach – dużo wcześniej, niż było to akceptowalne. I nawet dzisiaj jestem zwykle jedyną osobą na konferencji biznesowej albo podczas biznesowych programów w telewizji, która występuje w jeansach. Zasadniczo, jeśli jesteś rzeczywiście dobry w tym, co robisz, to masz wolność bycia tym, kim jesteś naprawdę.
Jestem synem żydowskich imigrantów, którzy uciekli z Polski przed Holocaustem i przybyli do Stanów Zjednoczonych. Moje całe życie kręci się wokół przekonania, że jestem częścią amerykańskiego snu, tego biznesowego poruszenia, które na całym świecie nie ma sobie podobnych. I chciałbym wykorzystać moje talenty, by dostrzegać takie okazje, których inni nie widzą, rozwiązywać problemy, których inni nie potrafią rozwiązać, dobijać świetnych interesów, odmieniać losy aktywów i rozwijać wielkie firmy. W skrócie – chciałbym robić coś, co ma znaczenie. I nie chodzi o jakieś pobożne życzenia. Chodzi o POSTĘP – poruszenie aktualnego stanu rzeczy, przesuwanie wskaźników, zbudowanie czegoś ważnego. I zawsze idę w przeciwnym kierunku niż inni. Niektóre z moich najciekawszych i najbardziej intratnych inwestycji wydawały się sprzeczne z intuicją, kiedy się ich podejmowałem – na przykład kupno wagonów kolejowych, kiedy ta branża była w rozsypce, albo inwestycja w osiedla domów mobilnych, podczas gdy inni nie chcieli ich nawet tykać.
Ludzie często mnie pytają:
– Kiedy w końcu odpoczniesz sobie na emeryturze?
– Od czego mam odpoczywać? – odpowiadam.
Nigdy nie przepracowałem dnia. Wszystko, co robiłem – robiłem, ponieważ uwielbiam to robić. Bo to było dla mnie fascynujące. Żyję spotkaniami z ludźmi, którzy stanowią dla mnie inspirację i wyzwanie. Tym, że mogę dawać im nowe możliwości i obserwować ich wzrost. Jestem niepomiernie dumny z ich osiągnięć. I nigdy nie przestaję naciskać mocniej – siebie i innych. Mam siedemdziesiąt pięć lat. Codziennie rano zaczynam dzień o czwartej czterdzieści pięć od ćwiczeń, docieram do biura przed szóstą trzydzieści i nie wracam do domu wcześniej niż o siódmej wieczorem.
Mam tak wiele do zrobienia i jeszcze więcej do powiedzenia. Każdy dzień jest przygodą.
Oto moja historia. Bawcie się dobrze.
Mój ojciec był pierwszą znaną mi osobą, która dokonała czegoś „niemożliwego”. Mając trzydzieści cztery lata, uciekł ze swojej rodzinnej miejscowości w Polsce i wyjechał z kraju ostatnim pociągiem. Zrobił to na kilka godzin przed tym, jak Luftwaffe zbombardowało linie kolejowe. Zabrał wtedy moją matkę i dwuletnią siostrę w trwającą dwadzieścia jeden miesięcy wędrówkę poprzez dwa kontynenty. Wędrówkę, która ostatecznie doprowadziła go do wolności.
Dzięki temu dorastałem w przekonaniu, że wszystko jest możliwe. A kiedy się nie ma świadomości ograniczeń, nic nie stoi na przeszkodzie, by podejmować próby.
Zarówno ojciec, jak i matka wychowali się w domach średniej klasy, w polskich miastach blisko granicy niemieckiej. Oboje pochodzili z licznych, pobożnych i wykształconych rodzin żydowskich. Byli dla siebie dalekimi kuzynami i poznali się przez rodzinę, a po ślubie w 1936 roku zostali w rodzinnych okolicach, osiedlając się w Sosnowcu.
Mój ojciec, Bernard, kupował i sprzedawał zboże w całej Wschodniej Europie. Z racji częstych podróży do wielu krajów i stykania się z różnymi ludźmi i kulturami miał dużo bardziej światowe poglądy i był bardziej wyczulony na kwestie geopolityczne niż reszta rodziny i sąsiadów. Śledził też z zapałem aktualne wydarzenia, wysłuchując wiadomości ze swojego odbiornika krótkofalowego, bo zwykłe radio w Polsce było cenzurowane. Razem z moją matką słuchali relacji w różnych językach, w tym z Niemiec, Wielkiej Brytanii i Ameryki. Był więc bardzo świadomy rosnącego w tamtym czasie zagrożenia dla Żydów w Polsce, czego jego mniej obeznani znajomi i rodzina nie dopuszczali nawet do myśli.
Ojciec był realistą i osobą przewidującą, a także człowiekiem czynu. Do roku 1937 coraz bardziej powszechny w Polsce antysemityzm oraz rosnąca agresja Niemiec niepokoiły go na tyle, że zaczął działać. Moja matka, Rochelle, wszyła biżuterię w podszewki niektórych ubrań, aby mogli z tego korzystać, gdyby się okazało, że muszą uciekać. Jednak oboje wiedzieli, że będą potrzebowali znacznie więcej funduszy niż to, co się da wziąć ze sobą. W tamtym czasie Polska prawnie zakazała wywożenia majątków z kraju i okazało się, że ludzie podejrzewani o przestępstwa gospodarcze zaczęli znikać. Więc mój ojciec podjął się ogromnego ryzyka, dokonując potajemnego przekazania pieniędzy do banku w Tel Awiwie (w ówczesnej Palestynie). Aby uniknąć zdemaskowania, kazał nie wystawiać potwierdzenia wysłania depozytu.
Rok później, pod koniec 1938, w czasie gdy miała miejsce „noc kryształowa”, mój ojciec podjął decyzję o wyjeździe. Jednak najpierw chciał zbudować dla siebie szerszą bazę ekonomiczną poza Polską. Plan był taki – chciał potwierdzić, że środki, które wysłał do Anglo-Palestine Banku w Palestynie, rzeczywiście tam są, następnie przerzucić je do banku w Stanach Zjednoczonych i na ich miejsce posłać więcej pieniędzy z Polski. Ta operacja przesłania pieniędzy była zorganizowana przez żydowską agencję pomagającą Żydom wyprowadzać swoje majątki z Polski. Jednak aby tego dokonać, mój ojciec potrzebował pomocy matki. Oboje musieli być bardzo ostrożni.
Pojechał do Tel Awiwu dzięki trzytygodniowej wizie turystycznej i codziennie pisał do matki, tak żeby ich komunikacja wyglądała na zwykłą wymianę wiadomości. Każdy list przychodzący lub wychodzący z Polski był czytany przez policję, więc ojciec musiał ukrywać w nich dyskretne wskazówki na temat tego, co miała robić. W każdej wiadomości podkreślona była liczba „50”, a mama wiedziała, że to oznaczało, iż miała przygotować 50 tys. złotych. (Wszystkie pieniądze, jakie mieli w Polsce, trzymali w domu). Pewnego dnia matka otrzymała taką kopertę jak zawsze, ale wypadły z niej tylko strzępki kartki z kilkoma wyrazami. To było dziwne i wiedziała, że coś to musiało znaczyć, ale nie miała pojęcia co. I wtedy, w ostatnim tygodniu wyjazdu ojca, na progu rodzinnego domu pojawił się jakiś niezapowiedziany, obcy człowiek. Już samo w sobie było to niepokojące wydarzenie. Mężczyzna powiedział, że jest prezesem Anglo-Palestine Banku i że ma kopię tego strzępka listu, który matka otrzymała w przesyłce od ojca. Mama dała temu obcemu człowiekowi 50 tys. złotych. Mógł być z policji albo po prostu zabrać te pieniądze dla siebie. Nie miała żadnej możliwości sprawdzenia prawdziwości jego słów, ale się udało. Ojciec wrócił do domu, a misja zakończyła się sukcesem. Wpłacił te pieniądze na swoje konto w Tel Awiwie, a potem przesłał je do banku w Nowym Jorku, dodając do konta swój podpis i podpis Rochelle.
Każde z moich rodziców miało sześcioro rodzeństwa i wielokrotnie apelowali do swoich braci, sióstr oraz rodziców, żeby wyjechali z Polski. Nikt z ich rodzin nawet nie chciał tego brać pod uwagę. Jak wielu innych ludzi w tej społeczności, pomimo że doświadczali antysemityzmu, myśleli, że wszystko będzie dobrze, gdy tylko to przeczekają, tak jak podczas pierwszej wojny światowej. W końcu przecież Niemcy to cywilizowany naród… Z pewnością perspektywa opuszczenia obu rodzin opóźniła decyzję ojca.
I wtedy, 24 sierpnia 1939 roku, mój ojciec jechał na wschód w podróż biznesową do Warszawy. Pociąg zatrzymał się w połowie drogi. Ojciec zobaczył chłopaka sprzedającego gazety i wyszedł z wagonu, żeby kupić dla siebie egzemplarz. Jeden z nagłówków zapowiadał, że Niemcy i Związek Radziecki właśnie podpisały pakt o nieagresji. I wiedział już wtedy z całą pewnością, że Polska, leżąca pomiędzy Niemcami a Rosją, zostanie zaatakowana z obu stron i podzielona pomiędzy dwóch agresorów. Nadszedł czas wyjazdu z kraju. Ojciec natychmiast przeszedł przez tory i wsiadł do pociągu jadącego z powrotem w kierunku domu.
Pociąg dojechał do Sosnowca na drugą po południu. Z dworca ojciec miał do domu dziesięć minut na piechotę. Kiedy tylko tam dotarł, powiedział matce, żeby spakowała, co tylko może. Tego samego popołudnia o czwartej wsiedli do pociągu.
Zabrał matkę i moją siostrę Julie do domu krewnych w Kielcach, około 120 kilometrów dalej, a sam jeszcze wrócił do rodzinnego miasta, żeby błagać obie rodziny, aby z nimi wyjechały z Polski. To był wyścig z czasem, ale oni po raz kolejny odmówili. Więc moi rodzice z siostrą wyruszyli sami w trwającą około dwóch lat odyseję. Niemcy napadli na Polskę świtem następnego dnia. Ojciec złapał ostatni pociąg z Sosnowca, zanim Naziści zbombardowali tory kolejowe.
Moja rodzina nie mogła jechać na zachód, w kierunku Niemiec, więc skierowała się na północny-wschód, przez Polskę, na Litwę. Podróżowali na piechotę, autobusem, powozami konnymi i wagonami bydlęcymi. Niejednokrotnie stanowili pierwszą falę uchodźców przybywających do danego miasta. Kiedy dorastałem, słyszałem wiele historii o tym, jaką pomoc otrzymywała po drodze moja rodzina – często od wspólników mojego ojca, zarówno Żydów, jak i nie-Żydów. Z tego powodu ojciec zawsze wpajał nam, jak ważna jest cedaka– prawość, życzliwość i dobroczynność. Cedaka ocaliła życie moim rodzicom.
Na Litwie, w Wilnie, zrobili sobie przerwę i mój ojciec zaczął handlować zbożem z lokalnymi kupcami. Matka była zmęczona ucieczką, chciała tam osiąść i przeczekać wojnę. Ojciec jednak ani na chwilę nie przestał odczuwać pilnej potrzeby, by się stamtąd wydostać. Oczywiście miał rację. Zginęła większość Żydów pozostałych na Litwie.
Punktem docelowym ojca była albo Palestyna, albo Stany Zjednoczone. Najpierw jednak musieli się wydostać z Europy, a do tego konieczne były wizy z jakiegoś bezpiecznego kraju, który zechciałby ich przyjąć. Zostało niewiele konsulatów w Wilnie i większość była z krajów Europy Zachodniej, które były w stanie wojny albo znajdowały się pod okupacją niemiecką. Jednak znalazł się pewien honorowy konsul Holandii, Jan Zwartendijk, który mieszkał koło Kowna. Okazało się, że wyspa Curaçao, usytuowana nieopodal wybrzeża Wenezueli, a należąca do Holandii, nie wymaga wiz. Gorszą wiadomością było to, że administracja Holandii nie miała formalnego toku wydawania wiz na Curaçao. Po prostu taka wiza nie istniała, a uchodźcy potrzebowali jakiegoś oficjalnego świstka, żeby przejechać przez Związek Radziecki. Jeden z żydowskich handlarzy w grupie uchodźców wykonał więc podróbkę pieczęci z holenderskim herbem i przyniósł ją Zwartendijkowi do sporządzenia podrabianych wiz na Curaçao.
Wyspa oddalona była o jakieś 9 tys. kilometrów na południowy zachód od Litwy, na drugim końcu za Polską, Niemcami i Francją. Oczywiście nie było szans, żeby przejechać przez te kraje. Jedyna droga na Curaçao wiodła przez Rosję i Japonię – blisko 13 tys. kilometrów przez cały kontynent, a potem w dalszą drogę. Dodatkową przeszkodą był fakt, że do Japonii trzeba było mieć wizę turystyczną.
Delegacja żydowskich uchodźców, łącznie z moim ojcem, udała się do przebywającego w Wilnie wicekonsula Japonii, Chiune Sugihara, z prośbą o wydanie wizy na przejazd. Sugihara kontaktował się trzykrotnie z Tokio, starając się o pozwolenie na udzielenie pomocy uchodźcom, ale za każdym razem mu odmawiano. Wicekonsul był japońskim dyplomatą, ale sam również wychowywał się w średniozamożnej samurajskiej rodzinie. Częścią kodeksu samuraja jest uczynność i miłosierdzie oraz uznanie i szacunek dla życia. Choć było to ryzykowne dla jego kariery i rodziny, Sugihara zignorował bezpośrednie rozkazy i postanowił zrobić, co tylko w jego mocy. Przez najbliższy miesiąc razem z żoną niemal nic nie jedli i nie spali, bo wypisywali tysiące wiz tranzytowych. Moja rodzina zaliczała się do tych sześciu tysięcy Żydów, których ocalił Sugihara.
Zawsze mnie to fascynowało w kontekście japońskiej kultury, że życie moich rodziców zostało ocalone przez Japończyka, który nie przestrzegał rozkazów. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Japonii w latach 80. i opowiadałem ludziom, których tam spotkałem, tę historię, natychmiast mi odpowiadali, że to niemożliwe – funkcjonariusz służb zagranicznych nigdy nie złamałby bezpośredniego rozkazu. Ale on to zrobił. Dopiero w 1985 roku, kiedy Sugihara był już stary, jego działania zostały oficjalnie uznane przez Izrael. Określany japońskim Schindlerem, został uhonorowany i odznaczony tytułem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” przez Jad Waszem, Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu.
Jeszcze przed śmiercią Sugihary dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka, i razem z moją siostrą oraz jej mężem pojechaliśmy do Japonii, żeby się z nim spotkać.
– Jak to możliwe, że zrobił pan to wbrew rozkazom? – zapytała go Julia.
– Nigdy wcześniej nie miałem okazji, żeby dosłownie uratować jakieś ludzkie życie, wtedy było to możliwe, więc musiałem to zrobić – odparł.
Ten odważny czyn stał się jego spuścizną – sposobem na to, aby dokonać czegoś istotnego.
Moi rodzice i siostra podróżowali przez Związek Radziecki koleją transsyberyjską. Każdy kilometr z tej liczącej blisko 13 tys. kilometrów podróży krył w sobie niebezpieczeństwo. Żydzi byli wtedy wysyłani do obozów na Syberii za najdrobniejsze naruszenie – czy to prawdziwe, czy nie. Moja rodzina podróżowała w środku zimy. Ale udało im się. Byli w drugiej grupie tych tysięcy żydowskich uciekinierów, którzy dotarli do Japonii w czasie wojny.
Moja rodzina spędziła tam prawie cztery miesiące, w większości w Jokohamie. Matka dużo mówiła o życzliwości i serdeczności Japończyków. To było ważne, zwłaszcza po ich strasznej podróży. Później, kiedy rodzice osiedli już w Stanach, trudno im było pogodzić tamte doświadczenia z działaniami Japonii podczas wojny i z wrogością ich nowej ojczyzny wobec Japończyków.
Rodzice pokonali tysiące kilometrów, przemierzając cztery kraje, spędzając w tej drodze ku wolności dwadzieścia jeden miesięcy. Dotarli do Seattle 18 maja 1941. Moja matka była wtedy ze mną w ciąży. Wydali prawie wszystkie oszczędności, jakie mieli, poza jakimiś 600 dolarami, które wysłali wcześniej do banku Manufacturers Trust Company w Nowym Jorku.
Tego samego dnia, gdy tam dotarli, wieczorem poszli już na pierwszą lekcję angielskiego. Bardzo chcieli doszlifować język i zacząć proces stawania się Amerykanami. Stryjeczny dziadek ojca, mieszkający w Nowym Jorku, zaproponował mu tam pracę, ale ojciec był niezależnie myślącym człowiekiem i uznał, że Chicago, jako centrum amerykańskiego handlu zbożem, jest dla nich naturalniejszym wyborem. Liczył, że podejmie znów profesję kupca zbożowego.
Pierwszy hotel w Chicago, na którego progu stanęli rodzice, odmówił im przyjęcia. Ojciec był wściekły. Jego pierwszą reakcją było: „Myślałem, że tu w końcu uciekliśmy przed antysemityzmem, ale przyjeżdżam do Stanów, próbuję się zameldować w hotelu i nam odmawiają”. Kiedy opowiadał o swojej przeszłości, ten fragment zawsze stanowił tę lżejszą część historii, bo wyjaśnienie okazało się zabawne. Wtedy jeszcze ojciec nie potrafił czytać po angielsku, a na znaku przed wejściem do hotelu było napisane: „Tylko dla mężczyzn”.
Rodzice osiedlili się w zachodniej części Chicago, okolicy zamieszkiwanej w dużej mierze przez Żydów. To właśnie tam się urodziłem, 28 września, cztery miesiące po tym, jak moja rodzina dotarła do Stanów, i dwa miesiące przed Pearl Harbor.
Wśród ostatnich listów, jakie moi rodzice otrzymali od swoich rodzin w Polsce, był jeden, w którym donoszono, że szwagier mojej matki, Samuel Moses, został zastrzelony na ulicy (i to po nim dostałem imię). Wkrótce ich rodziny przepadły w gettach, a następnie w obozach koncentracyjnych. Większość krewnych została wymordowana – ich rodzice i rodzeństwo, z wyjątkiem jednego brata i siostry, a także całe osiemnaścioro dzieci ich rodzeństwa. Tylko brat mojej matki, Isaac, oraz jej siostra, Ann, przeżyli.
Światopogląd moich rodziców został naznaczony doświadczeniem ocalenia. Piętno bycia imigrantem zawsze gdzieś nam towarzyszyło, nawet po tym, kiedy wojna się już skończyła – miałem wtedy cztery lata. Nie znałem historii naszej rodziny, dopóki nie natknąłem się na nią w wieku sześciu lat. Rodzice należeli do organizacji o nazwie Harmony Circle Club, na którą składała się garstka polskich uchodźców spotykających się raz w miesiącu, by dzielić się informacjami o wojnie w Europie i porozmawiać o tym, jak im się wiedzie w Ameryce.
Doskonale pamiętam tamtą noc, gdy wymknąłem się z sypialni do ciemnego pokoju dziennego, gdzie migotał wyświetlany na ścianie film z 8 mm taśmy. Rodzice i ich znajomi oglądali kręcony z ukrycia dokument z obozów koncentracyjnych. Widziałem skaczące biało-czarne obrazy ciężarówek wypełnionych ciałami, kości wystające spod skóry, ludzi przerzucanych jak śmiecie – coś strasznego. Te niezapomniane obrazy były moim wprowadzeniem do tematu Holocaustu. Patrząc wstecz, widzę, że sprawiły, iż szybciej stałem się dojrzały i zyskałem trzeźwą świadomość świata. Ten film pomógł mi też w dalszej perspektywie zrozumieć to silne nakierowanie moich rodziców na życie – dlaczego tak bardzo naciskali i byli tak zdeterminowani, by ich dzieciom się powiodło. Powodzenie finansowe było dla nich decydującym elementem w zabezpieczeniu wolności. Uciekli z Polski po części dlatego, że mieli na to pieniądze – dzięki zdolności przewidywania mojego ojca, który odłożył na to środki.
Dzień po śmierci ojca w 1986 roku matka podarowała mi jego sygnet. Był w nim brylant, który ukryty w bucie mojej siostry, Julie, przywędrował z nimi podczas długiej ucieczki z Europy. Kazałem przełożyć kamień do bransoletki, którą noszę na prawym nadgarstku i której nigdy nie ściągam, aby zawsze pamiętać, skąd pochodzę.
Rodzice wpoili Julie, mnie i naszej młodszej siostrze, Leah, swoją żarliwą i nieprzemijającą wdzięczność wobec Stanów Zjednoczonych. Każdego roku do końca życia świętowali datę przybycia, wznosząc toast na cześć Ameryki. Razem z siostrami wzrastaliśmy w świadomości tego, jak bardzo nam się poszczęściło, że możemy być w tym kraju, gdzie życiowe szanse nie są określane według urodzenia, wyznania czy czegokolwiek innego poza zapałem do pracy i gdzie nie ma ograniczeń co do tego, jak wiele można osiągnąć albo dokąd dojść.
Ojca cechowała ambicja. Był też urodzonym przedsiębiorcą, ale miał trudności z tym, by wrócić do kariery kupca zbożowego, czym zajmował się w Polsce. Jednym z jego największych klientów przed wojną było Quaker Oats i jego pośrednik wielokrotnie mu powtarzał: „Gdybyśmy tylko mieli w Quaker Oats ludzi o twoich zdolnościach i o takiej etyce pracy!”. Dlatego gdy po przybyciu do Chicago ojciec szukał pracy, pierwsze kroki skierował właśnie tam. Jednak odmówiono mu, bo nie miał dyplomu ukończenia studiów.
W ciągu dwóch lat od przybycia do Chicago ojciec porzucił handel zbożowy i otworzył własną hurtownię biżuterii. Jego dziadek stryjeczny pomógł mu zakupić znaczne ilości biżuterii, które on potem odsprzedawał na Środkowym Zachodzie. Ojciec był wielkim wyznawcą wydajności. Pracował sześć dni w tygodniu, co najmniej trzynaście godzin dziennie. Praca zawiodła go do jedenastu stanów. Kluczem do biznesu było dla niego zdobywanie kontaktów – dostarczanie towarów do sklepów. I nawet pomimo silnego akcentu ojcu udało się nawiązać współpracę z najważniejszymi sprzedawcami detalicznymi, z którymi innym handlarzom nie udało się podpisać umów. Ludzie nie potrafili być obojętni wobec jego pewności siebie, etosu pracy i inteligencji.
Budował swój biznes w sposób zachowawczy. Jego mantrą była rozwaga i zawsze żywił głęboki respekt dla ryzyka. Gdzieś pod miłością do Ameryki kryła się nieustępująca obawa o to, że może nadejść jakaś katastrofa i chwycić go za gardło w środku którejś nocy. Zasadniczo ojciec łączył w sobie wyjątkowy dla uchodźców paradoks optymizmu skażonego niepokojem. Można byłoby określić jego postawę jako „z jednej strony idź do przodu… z drugiej się wstrzymaj”.
W tamtym czasie ojciec pełnił funkcję patriarchy dla wielu przyjaciół, znajomych i współpracowników, którzy wywodzili się z przeróżnych grup i środowisk. Szukali jego rad i ocen, ponieważ stawiał mądre pytania, autentycznie słuchał odpowiedzi i dawał wyważone, bezstronne oraz szczere rady. Szacunek, jaki wzbudzał, to, jak ważne to było dla innych, i pozytywny wpływ, jaki miał na ich życie, bardzo mi imponowały.
Dzisiaj staram się również tak służyć innym ludziom. Myślę tu oczywiście o moich pracownikach, kierownikach, ale też o moich dzieciach i wnukach. Długi spacer, na którym można dokładnie omówić problem dzięki sztuce sokratejskiego dialogu, której nauczył mnie ojciec, to coś znacznie cenniejszego niż wielomilionowy kontrakt.
Kiedy byłem dzieckiem, moja rodzina finansowała i gościła stałe napływy polskich Żydów. Przez wiele lat musiałem dzielić sypialnię z ludźmi, którzy u nas mieszkali. Nie wydawało mi się to wcale dziwne, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że teraz byłoby to możliwe. Tylko pomyślcie, że mielibyście poprosić swoje dziecko, aby oddało pół pokoju komuś obcemu! To pokazuje, jakie były wtedy czasy i jakie było zaangażowanie moich rodziców, by pomagać innym.
Rodzice byli bardzo zdyscyplinowani i skupieni na pracy oraz osiągnięciach. Dawali przykład. Dla nas, jako dzieci, priorytetami były edukacja, religia i bycie mensch – człowiekiem prawym i honorowym. Oczywiście patrząc z perspektywy dzisiejszych czasów, trudno powiedzieć, że byli kochający, szczególnie ojciec. Nie należeli do tego pokolenia czy też kultury, które rozpieszczały dzieciaki, przesadnie je chwaliły albo odpuszczały, żeby dać im wygrać. Już od młodości lubiłem tę rywalizację z ojcem. Pewnie podobnie jak większość chłopców. Podchodził do tego serio – nigdy nie odpuszczał, jak to czasem robili inni ojcowie. Na przykład był wytrawnym szachistą. Uczył mnie i stałem się dobrym graczem. Któregoś dnia próbowałem go podejść, ustawiając cały układ na szachownicy tak, że wystarczył jeden ruch do mata. Czekałem z niecierpliwością, aż wróci do domu, a potem zadowolony pokazałem mu szachownicę.
– Popatrz, tato – powiedziałem. – Przygotowałem układ. Zobacz, czy potrafisz zgadnąć, jaki jest jedyny ruch.
On tylko zerknął, wzruszył ramionami, zrobił ruch i wyszedł z pokoju. Byłem zdruzgotany. Nie starał się nic ułatwić albo złagodzić. To po prostu nie było w jego stylu.
Zawsze w żartach powtarzałem, że mój ojciec, kiedy wyjechał z Polski, mając trzydzieści cztery lata, podjął decyzję ważącą o życiu i śmierci i nigdy już potem się nie mylił. Miał bardzo silną wolę. Był despotą, a ponieważ ja też mam silny charakter, często dochodziło między nami do tarć. Nieustannie próbował trzymać mnie w ryzach, a ja zawsze jeżyłem się na każdy zakaz. Co za tym idzie, nasza relacja była bardzo burzliwa.
Żywiłem jednak wobec ojca ogromny szacunek i to był bezwzględny szacunek. Tak jak mi mówił: „Nie musisz mnie kochać, ale musisz mnie szanować”. Brałem to stwierdzenie bardzo dosłownie, tłumacząc sobie, że jeśli nie otworzę ust, żeby się odszczekać, nie okażę braku szacunku i zdołam zachować choć trochę godności. Zatem kiedy tylko się w czymś nie zgadzaliśmy, po prostu zamykałem się w sobie i nie rozmawiałem z nim. Bywało, że trwaliśmy w takim milczeniu całymi miesiącami. Prowadziło to do przedłużających się rodzinnych kolacji w milczeniu i matka nienawidziła tego. Któregoś razu nie odzywaliśmy się do siebie przez trzy miesiące. Nie pamiętam już, czego dotyczyły te spory, ale czy to ważne? Wiele ich było. Zasadniczo chodziło o to, że jak byłem wściekły, wycofywałem się. Nie próbowałem z nim walczyć. To był ten szacunek, którego on wymagał. Ostatecznie kończyło się na tym, że przepraszałem, bo matka mnie o to prosiła. Brała mnie na bok i mówiła:
– Sammy, nie możesz tak robić.
– Mamo, on nie ma racji – odpowiadałem.
– Nie rozumiesz, Sammy – mówiła wtedy. – To twój ojciec, więc nie może nie mieć racji.
Wiele lat później, w latach 70. chodziliśmy razem z ojcem na doroczne kolacje Federacji Żydów, które nazywałem „wielką żydowską kolacją”. To była zbiórka pieniędzy, w której brali udział najbardziej prominentni Żydzi w mieście. Co roku ojciec przekazywał znaczną darowiznę, a ja odpowiednio od niego mniejszą. W 1979 roku moje interesy były na tak dobrym poziomie, że mogłem podnieść kwotę swojego zobowiązania w stosunku do tego, co dawałem wcześniej. Nie byłbym jednak w stanie tego uczynić, dopóki nie uzgodniłbym tego z ojcem, więc powiedziałem mu:
– Chciałbym teraz dawać tyle i tyle, ale nie uczynię tego, jeśli uznasz, że to brak kawod (szacunku, honoru).
– Nie, nie. To wspaniałe – odparł.
Więc zrobiłem to. Oddałem mu szacunek, ale i on okazał mi, że mnie szanuje. Myślę, że to był dla nas obu punkt zwrotny.
Mimo to podobieństwo naszych temperamentów często powodowało spięcia. Kiedy byłem dzieckiem, było to jeszcze spotęgowane przez różnicę pokoleniową oraz sprzeczne wartości starego i nowego świata. Byłem dla nich pierwszym dzieckiem urodzonym w Stanach. Moja młodsza siostra, Leah, urodziła się tu w 1949 roku. Nasz punkt odniesienia był zupełnie inny od tego, jaki mieli nasi rodzice. Oni ciągle martwili się o to, że ich dzieci utracą tradycyjne wartości, które były dla nich tak istotne. Chcieli, żebyśmy wiedli dobre życie i przede wszystkim żebyśmy byli dobrymi Żydami. Pomimo całej miłości do tego kraju byli przekonani, że amerykański dobrobyt i wolność niosą w sobie nieodłączne ryzyko. Wydawało im się, że brak nam dyscypliny i że spędzamy zbyt wiele czasu w pogoni za nieistotnymi zajęciami takimi jak sport. Dla mojego ojca sport był czymś, co przeszkadza w pracy czy w nauce. Był bezwartościowy. Gdy jako nastolatek chciałem iść w sobotę wieczorem na mecz koszykówki, ojciec zazwyczaj reagował tak samo, a nasza rozmowa zwykle wyglądała tak:
– Byłeś tydzień temu. Po co znowu musisz iść na mecz koszykówki?
– Bo to fajna rozrywka – odpowiadałem.
– Będziesz miał mnóstwo czasu w życiu na rozrywki. Teraz musisz się skupić. Musisz coś osiągnąć. Potrzebujesz ukierunkowania. Musisz zrozumieć, że świat jest trudnym miejscem do życia.
Pamiętam pewne wydarzenie, kiedy moja siostra Julie była w liceum. Miała około czternastu lat i uczęszczała do szkoły imienia Von Steubena. Któregoś dnia po południu, gdy Von Steuben przegrali ważny mecz koszykówki, Julie wróciła do domu zapłakana z powodu porażki swojej drużyny. Rodzice wychodzili z siebie. Nie wiedzieli, co robić. Po prostu nie mogli pojąć, że ich córka płacze z powodu szkolnego meczu koszykówki. To było dla nich coś zupełnie obcego.
Myślę, że sztywna granica, którą mój ojciec rozdzielał osiągnięcia i rozrywkę, popchnęła mnie w zupełnie przeciwnym kierunku, dlatego zorganizowałem swój świat tak, by łączyć jedno z drugim.
Nasz dom był na wskroś tradycyjny i zdroworozsądkowy, ale miał też w sobie wiele ciepła. Co wieczór spożywaliśmy wspólną kolację i odkąd pamiętam, dyskutowaliśmy o światowych problemach, polityce i aktualnych wydarzeniach w kraju. Rodzice nigdy nie taili takich rozmów przed dziećmi. Żyłem w otoczeniu metafor, talmudycznego podejścia, gdzie nauki zawsze wynikały z przykładów i historii. Do dzisiaj ilustruję swój punkt widzenia opowieściami zawierającymi przenośnie.
Moi rodzice byli bardzo silni, mądrzy i – co zrozumiałe – lekko paranoiczni. Ojciec przyjął rolę niekwestionowanego patriarchy, a matka – tradycyjnie uległej żony. Tak po prostu było w czasach, w których się wychowali. Moja matka nigdy nie sprzeciwiłaby się ojcu publicznie. Przez wiele lat niesłusznie brałem jej uległość za słabość. Pamiętam, gdy któregoś razu jechałem samochodem z ojcem, a on pouczał mnie, jak silną osobą jest moja matka. Mówił, że chociaż wydaje się, że jest słabsza z nich dwojga, to tak naprawdę pod wieloma względami było zupełnie na odwrót.
Nie umiałem w pełni docenić jej siły i wytrzymałości aż do śmierci ojca w 1986, kiedy sama miała już siedemdziesiąt pięć lat. Jako czterdziestopięciolatek zostałem patriarchą rodu, co oznaczało dla mnie, że opieka nad matką spoczywa teraz w moich rękach. Dzwoniłem do niej codziennie, gdziekolwiek na świecie bym nie był, i zawsze potrafiłem ocenić po jej głosie, czy miała się dobrze, czy nie. Wiedziałem, że jeśli będę ją wciąż pytać, w końcu ustąpi i ujawni, z czym jest problem. Po stracie ojca staliśmy się sobie jeszcze bliżsi.
Przez pierwszy rok po tym wydarzeniu matka nie wychodziła z domu. W jorcajt, dzień rocznicy śmierci ojca, zadzwoniła do mnie, żeby mi powiedzieć, że skończyła swoją roczną żałobę i teraz już jest gotowa spróbować czegoś nowego. Zatem pomogłem jej się przeprowadzić z przedmieścia do apartamentu przy Astor Street. Stała się aktywną mieszkanką miasta i już nigdy nie oglądała się za siebie. Zanim się zorientowałem, zaprzyjaźniła się z ludźmi ze swojego budynku, chodziła do opery, kina i na kolacje – wszystko to, czego za życia ojca nigdy nie robiła.
Otworzyła się na nowe doświadczenia, ale pozostała ascetyczna. Nie skarżyła się ani nie przypochlebiała, żeby coś udowodnić. Była nieugięta i często więcej mówiła przez czyny niż słowa. Kiedy chciała, żebym coś zrobił, dzwoniła i nasza rozmowa zwykle wyglądała tak:
– Cześć, mamo – zaczynałem.
– Sammy, w przyszły czwartek jest brit mila (obrzezanie – przyp. tłum.) syna Dawida.
– Wiem – odpowiadam – ale tego dnia nie ma mnie w mieście.
– Sammy, w przyszły czwartek jest brit mila syna Dawida.
– Wiem – powtarzam. – Ale mam spotkanie poza miastem.
– Sammy, w przyszły czwartek jest brit mila syna Dawida.
Wzdycham.
– Dobrze, będę.
Jej najważniejsze wartości też nigdy nie uległy zmianie, nie wyłączając oszczędności. Moja matka była wyjątkowo wyczulona na marnotrawstwo i nadmierne wydawanie pieniędzy. Zawsze uczyła mnie oraz moje siostry, żebyśmy się zastanawiali, czy to, czego chcemy, ma wartość i czy jest potrzebne. Ta oszczędność była wdrukowana w jej charakter do tego stopnia, że nawet gdy nasza rodzina była już dość zamożna, jej kasjerska mentalność nigdy nie pozwalała przekroczyć progu 100 dolarów.
Któregoś wieczoru po kolacji w moim mieszkaniu zaproponowałem, że ją odwiozę do domu. Odmówiła, nie podając żadnych powodów.
– W takim razie zamówię ci taksówkę.
– Nie, nie – odparła. – Muszę iść do apteki – dodała.
Apteka była za rogiem, więc zgodziłem się i poszła.
W następnym tygodniu znów przyjechała do mnie na kolację i znów ten sam scenariusz.
– Mamo, odwiozę cię do domu.
– Nie.
– No to zamówię ci taksówkę.
– Nie, muszę iść do apteki.
Więc gdy to się powtórzyło po raz trzeci, poszedłem za nią i zobaczyłem, jak wsiada do autobusu na przystanku przed apteką. Najwidoczniej nie chciała mi robić problemu, a nie mogła znieść myśli, że trzeba byłoby wydać trzy dolary na taksówkę, podczas gdy ze zniżką dla seniorów dojechała do domu autobusem za pięćdziesiąt centów. Mieszkała pół przecznicy od przystanku i mogła już stamtąd dojść na piechotę. W tym wszystkim chodziło o wartość pieniądza. Uchodźca nigdy o niej nie zapomina.
Innego razu przy kolacji zapytała moją siostrę, Leah, ile kosztowało to, w co siostra była ubrana. Kiedy Leah odpowiedziała jej, że około tysiąc dolarów, matka się wściekła. Sama myśl, że można było wydać takie pieniądze na CIUCHY, była dla niej nie do przyjęcia. Moje obie siostry są światowe i ubierają się bardzo dobrze, a nadmierna oszczędność matki doprowadza je do szału, więc oczywiście przestały mówić matce, ile co faktycznie kosztuje.
A tak na marginesie, daleko mi do twierdzenia, że jestem jakoś szczególnie oszczędny, ale czasem wychodzi ze mnie przewrażliwienie matki. Mój zięć wspomina czasem jedno z naszych pierwszych spotkań. Staliśmy przed sklepem spożywczym, czekając na moją żonę i córkę – wtedy jeszcze jego narzeczoną. Nudziło się nam, więc zaczęliśmy oglądać okulary przeciwsłoneczne w małym butiku. Przymierzyłem jedną parę i naprawdę dobrze leżały. Obaj się zgodziliśmy, że wyglądają dobrze. Patrząc na metkę z ceną, musiałem się wzdrygnąć z przerażeniem, bo odłożyłem je na półkę i stwierdziłem: