Przebierańcy i przechodnie. Opowiadania warszawskie - Piotr Wojciechowski - ebook

Przebierańcy i przechodnie. Opowiadania warszawskie ebook

Piotr Wojciechowski

4,0

Opis

Książka laureata 13. edycji Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii Warszawski Twórca.

Pamiętacie Państwo układankę, w której przesuwa się kwadraty w górę, w dół i w bok – tak, aby kilka, kilkanaście pozornie niezwiązanych ze sobą kolorowych kwadracików utworzyło jeden spójny obrazek? Ta książka jest właśnie taką układanką.

Każde z osiemnastu opowiadań to mikroopowieść, osobny rozdział większej historii. Bohaterowie – Luba, Drago, Dionizy, Głaz, Tulka, Dima, Ota, Ryszard, Bencjon – pojawiają się w kolejnych opowieściach w różnych konfiguracjach i w różnych momentach swojego życia. W każdej takiej opowieści odnajdziemy inny okruch ich pogmatwanych życiorysów.

Nic tu nie jest proste, odwaga ma swoją cenę, każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje. Pogubieni życiowo bohaterowie próbują jakoś posklejać swoje życie, nadać mu sens, zapełnić czymś, co da poczucie spełnienia.

Jak mówi Piotr Wojciechowski: „Wszystko jest tu zmyślone i wszystko jest najlepszą osiemnastokaratową prawdą. Mam nadzieję, że czytając, przypomnicie sobie klejnoty chwil, okruchy wzruszeń z Waszego życia”.

Przez powieść w opowiadaniach Przebierańcy i przechodnie przemykają niepostrzeżenie, obok współczesnych XXI-wiecznych bohaterów, imiona postaci z książek Piotra Wojciechowskiego powstałych na przestrzeni półwiecza, choć realia warszawskiej Pragi czy Sadyby na dobre zastąpiły zmyślone cesarstwa z tych najwcześniejszych. Nici tradycji różnych nacji i społeczności dawnej Rzeczypospolitej zrywają się i zawiązują na nowo.  Pesymizmowi wielkich procesów społecznych pisarz przeciwstawia nadzieję w działania jednostek. Jego naczelnym tematem pozostaje odnajdywanie się pogubionych, choćby pośrednio, poprzez ich dzieci i wnuków – i wiara, że jest to jednak możliwe – Paweł Dunin-Wąsowicz

Piotr Wojciechowski ukazuje szeroką paletę emocji, relacji, zachowań. Znamy je z życia codziennego, ale ubrane w fikcje, zyskują nową moc. Warto zajrzeć do świata Przebierańców i przechodni, by odkryć, kto w naszym życiu jest przebierańcem, kto przechodniem, a kto jego prawdziwym mieszkańcem. Nic tu – jak w życiu – nie jest proste, miłość nie przychodzi bez trudu, nie trwa bez boleści. Ojcostwo, któremu autor poświęca wiele uwagi, jest przywilejem, radością, ale bywa też trudne, niechciane, wypierane. W tle Polska i Warszawa wielu epok, ale najważniejsi są ludzie i ich niezwykle werystyczne portrety kreślone bardzo sprawną ręką. Spotkanie z nimi to nie jest łatwa rozmowa czytelnika z bohaterem, a wspólna praca nad odczytywaniem znaków i gestów, myślenie nad znaczeniem słów. Prawie jak w życiu. Na szczęście to „tylko” fikcja. Bardzo udana fikcja – Wojciech Szot, Zdaniem Szota

Miasto bowiem jest mądre, w samym mieście gromadzi się ludzkie doświadczenie. Jeśli jakiś widok miasta zastanawia, nurtuje człowieka, jeśli w jakąś ulicę czy w podwórko chce się wejść, gdy rodzi się pomysł przebudowy lub upiększenia, poprzez miasto spotyka się człowiek z myślą tych, którzy budowali je i zamieszkiwali dawniej, przed nim. Miasto, o którym marzymy, o którym dyskutujemy nad planami, o którym piszemy rozprawy – ucieka nam. Kto jednak przystępuje do budowy czy przebudowy, poprzez materię miasta wchodzi w kamienno-ceglany konkret, w rzeczywistą rozmowę z nieznanymi poprzednikami, a także nadchodzącym czasem, bo sam zostanie zapomniany, a na jego fundamentach następcy postawią swoje mury

– fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




pamiętasz chleb z deszczem Pamiętasz że nie chciałeś pamiętać Ani wspominać – i to jeszcze Jak pachną pokrzywy mokre Znowu pada to zesłanie kropli Mokną Partowie, Medowie i Elamici Mieszkańcy Sadyby i Mokotowa Głoszą to krzewy i zioła językami liści I jednakowo nie rozumiemy Życia co zapaliło się w każdym Płomykiem nowej zieleni.

(wiersz Pamiętać w maju z tomuChleb z deszczem)

Walizka wędrowca

– Chodź, Aniu, zobaczymy, czy Homel już przyleciał.

Matka Kolomba od Tajemnic Radosnych poszła pierwsza w stronę hali przylotów, oglądając się, czy przyszywana wnuczka idzie za nią. Jeszcze dwa dni temu nie wiedziała o istnieniu Anki, wnuczki stryjecznego brata. Dwa dni przed świętami dziewczyna zapukała do drzwi klasztoru o śnieżnym świcie, w mróz, z gołą głową, w przeciwdeszczowym płaszczu i mokrych pantofelkach. Przyjechała z Wyżnian pod Lwowem. Nie była dziewczynką, choć na dziewczynkę wyglądała. Była matką, która przyjechała do Polski, bo tu zabrano jej dzieci. Trzęsąc się zimna i pijąc gorącą herbatę, siedziała przy kuchennym stole i opowiadała nieskładną historię swojej podróży.

– Ludzie gorsi od wilków. Ja jeździła, szukała, no, aż zabrakło sił. Rzucił mnie mąż z Polski, teściowa protiw mnie nabołtała. Dzieci zabrali. Dima ma pięć lat, malutka ma osiem miesięcy, na płuca bolna, mała moja Luba. Zabrali, wywieźli do Polski. Za to pod sąd, to naprotiw prawu. No, jak wilki. Ja ustała, już nie mam pieniędzy, ani siły. Odpocznę, wrócę szukać dzieci. Mój podpis sfałszowany i tak zabrali dzieci.

Jakaś przyjazna dusza przywiozła Annę do klasztorku, pod ostatni polski adres, jaki miała. A teraz nadarzyła się okazja przyjechać do miasta i w używanej odzieży kupić coś zimowego. Nie bardzo to kupione w pośpiechu pasowało do siebie wzajem. Kolory były dzikie, ale wszystko ciepłe. Okutana w czystą żywą wełnę ze szmateksu, Ania dogoniła starą zakonnicę przy tablicy informacyjnej. Matka Kolomba wyjęła bawełnianą chustkę z kieszeni jesionki i przetarła szkła, które zaszły natychmiast parą w sali pełnej ludzi. Podniosła głowę i na tablicy przylotów odnalazła lot numer dwieście dwa. Jeszcze kwadrans do przewidywanego czasu lądowania. Ucieszyła się, że zdążyła.

– Jeszcze kwadrans. Wróćmy do koników.

Przepuściły w drzwiach grupę młodzieży śpieszącej gdzieś z torbami, gitarami i plecakami i wyszły na parking. Między autami dotarły do sań, zawiesiły koniom na łbach worki z obrokiem. Matka Kolomba wydobyła ze schowka pod kozłem szorstkie koce jeszcze z wojennego demobilu. Używała tych koców jako derek dla koni, bo choć były stare, łatane i sztukowane, ciągle jeszcze bardzo ciepłe. Ania przykryła nimi teraz końskie oszronione grzbiety.

Ksieni[1] pomyślała, że powinna opowiedzieć Annie o kocach. O tych tajemniczych ścieżkach życia, o ich splątaniu. Kiedy transport z darami dotarł do zakonnic, Kolomba spotykała się z tymi kocami drugi raz w życiu. Takie same białe koce z pieczęciami Admiralicji w jednym rogu zaścielała na łóżkach więcej niż pół wieku temu w szpitalu polowym nad Boką Sumacką. Tam jeszcze jako cywilna siostra miłosierdzia opiekowała się rannymi marynarzami i lotnikami. Myśl o tamtym szpitalu nad południowym morzem, o duszącym odorze środków dezynfekujących na korytarzach, o szeleście palmowych liści w ogrodzie, w którym kuśtykali ozdrowieńcy, ta myśl powracała zawsze, ilekroć zabierała w podróż te koce poskładane starannie na półce w wielkiej sieni powyżej wieszaków na uprząż.

Nie było teraz czasu na opowieści. Pochwaliła tylko Ankę, że umie chodzić koło koni, i usłyszała w odpowiedzi, że zdarzało się i w siodle siedzieć.

Postały chwilę w chmurze zapachu koni, posłuchały, jak nieśpiesznie chrupią owies, co chwila rzucając łbami i strzygąc uszami. Niepokoił konie przedświąteczny wściekły ruch na parkingu przy lotnisku, warkot silników ruszających aut, trąbienie niecierpliwych kierowców.

Kiedy wróciły do sali przylotów, Kolomba się przestraszyła. Samolot z Homla już wylądował, a wokół barierek przy wyjściu pasażerów kłębił się tłum. Z kontroli celnej i paszportowej ciurkali właśnie pasażerowie kursowego samolotu z Wiednia i czarteru z Montrealu, rozpoznawalni po pękatych torbach z prezentami pochodzącymi z austriackich albo kanadyjskich domów towarowych. Tu oddychało się już ciepłem Godów. Na przyjeżdżających rzucali się bliscy, a dzieci, ściskając ojców i wujków, jednocześnie starały się choćby dotknąć bagażu. Domyślały się pewnie cudów i bogactw, które dotrą pod choinkę dopiero po pięciu czy sześciu godzinach, długich jak nudna lekcja.

Przedzierały się przez tłum w stronę wyjścia dla przylatujących. Matka Kolomba raz po raz zderzała się z zaaferowanymi taksówkarzami łowiącymi dewizowych klientów, raz za razem potrącali starszą tęgą zakonnicę jacyś kuzyni z waszecia, goniący niewidzianych od dawna pociotków, wzbogaconych gdzieś w świecie i przebranych nie do poznania, ale przecie swojaków, do stołu wigilijnego proszonych. Anna oglądała się za wystrojonymi dziećmi wpadającymi w objęcia witających.

– No i ksiądz Jan nie przyjechał – powiedziała Kolomba.

– A może wyszedł już na parking – pocieszyła ją Anna i w tej chwili za plecami Kolomba usłyszała znajomy głos chwalący Chrystusa.

– Na wieki wieków – odpowiedziała i odwróciła się.

Wyglądał marnie. Schudł, był zakatarzony, miał zaczerwienione oczy. Jego stara teka, spięta dwoma rzemieniami, była wypchana jak zawsze, oprócz niej ksiądz dźwigał niebieską tekturową walizkę i siatkę z dwiema niedużymi główkami kapusty. Przedstawiła mu Annę i zaraz wyjaśniła, że nie do nowicjatu, że spod Lwowa, z Wyżnian. Za dziećmi.

Anna zdziwiła się kapustą wożoną samolotem.

– Dali mi, co mogli dać, z serca – powiedział ksiądz, potrząsając siatką. – Trzeba to będzie głęboko zakopać, żeby kto tego nie zjadł. Myślałem, że zabiorą mi na granicy, jako materiał promieniotwórczy, ale przegapili.

– Co? Dlaczego kapustę mieli zabrać? – zdziwiła się Anna.

– Czarnobylskie warzywo, z wszystkimi możliwymi pierwiastkami. Dziw, że nie świeci. Oni tam to jedzą, biedacy, ale co mają jeść?

Matka Kolomba nieufnie wzięła z rąk kapelana kapustę. Była podejrzanie ciężka. Izotopy jakieś? Co to właściwie jest? Kolejny kłopot wywołany prostodusznością księdza Jana. Jak zakopać, gdy ziemia zmarznięta?

W wejściu zagrodził im drogę siwy Murzyn w szalu czerwonym jak pożar, pchający lotniskowy wózek na bagaże pełen neseserów i bębnów, tamtamów i werbli. Prowadzili go reporterka z mikrofonem i cofający się tyłem brodacz z kamerą telewizyjną. Reporterka dźwięczną, gruchającą słodko angielszczyzną wypytywała perkusistę, czy włączył do swojego świątecznego koncertu polskie kolędy, a tamten uśmiechał się trzydziestoma dwoma zębami białymi jak ser i powtarzał ochrypłym barytonem, że życzy swoim wielbicielom w Polsce Merry Christmas.

Kiedy Anna, ksieni i kapelan znaleźli się pod niskim, chłodnym niebem, poczuli na policzkach delikatne pocałunki padającego śniegu. Matka Kolomba ułożyła bagaż z tyłu sań, podścieliła księdzu derki pachnące końskim potem i podała baranicę, aby otulił sobie kolana. Z ceratowej torby wyjęła szaro-czarny szalik zrobiony na drutach.

– Miał być pod choinkę – powiedziała, podając go kapelanowi. – Ale pomyślałam sobie...

Ksiądz Jan zatulił karakułowe klapy paltotu na chudej szyi.

– Tamten czarny wełniany szalik zostawiłem proboszczowi w Jurewiczach – powiedział szybko. – On w nieopalanym pokoiku na dzwonnicy mieszka, kazania w rękawiczkach pisze.

– No to jak tam było?

Brzękły janczary przy uprzęży, zaskrzypiały po mokrym asfalcie płozy sań. Ksiądz opowiadał pośpiesznie. Chciał szybko skończyć, aby póki jasno, odmówić modlitwy dnia. Mówił o kolegiacie w ruinie i kolegiackim kościółku podnoszonym z gruzów, o księżach, do których pojechał w gości i z pomocą, o chórze prowadzonym przez prawosławną Rosjankę uczącą białoruskie dzieci hymnów po łacinie.

Anna zasnęła natychmiast i opuściła głowę we wzorzystej chuście na wyleniały barankowy kołnierz księdza Jana. A on podzielił się z nią połą baraniej burki i dalej mówił o konfratrach sąsiadach, o biedzie i zmianach na lepsze, co idą, ale czy zdążą?

Kiedy umilkł i pogrążył się w brewiarzu, matka Kolomba przez pewien czas towarzyszyła wznoszeniu się psalmowych wstążek w ciemniejące niebo. Musiała jednak uważać przy powożeniu, wymagał tego miejski ruch na Górczewskiej, na Granicznej, na Kościuszki. Na rogatkach stały jeszcze kanciaste pancerne pojazdy, wojska nie było widać. Potem były już ledwo zamarznięte kałuże na bocznej szutrowej drodze. Za miastem w stronę Starych Babic śniegu było więcej – i tego smużącego łaciate pola wzdłuż bruzd, i tego kołującego kłębami z nieba. Kiedy minęli ciemny neogotycki gmach Stacji Badawczej Instytutu Podstawowych Problemów Bytu w Kośnej, potem park i jasne okno stróżówki przy bramie wjazdowej, zaczęła się pyszna sanna, powiał też ostry mroźny wiatr. Ksiądz zamknął brewiarz, pomroczniało, a i ręce marzły. Anna spała. Konie szły równo, wyciągniętym kłusem, czuły przed sobą stajnię i pełny żłób. Droga leżała na dnie płytkiego parowu o brzegach porośniętych tarniną i berberysem, płozy raz po raz wyślizgiwały się z kolein, sanie leciały w bok, a pazurzaste łapki kolczastych krzewin chwytały wtedy podróżnych za rękawy.

– Zarządziłam pasterkę o jedenastej – powiedziała ksieni. – Od wieczerzy i tak dość będzie kolędowania. Siostry pójdą godzinę wcześniej spać, bardzo się pomęczyły przy pieczeniu ciast i pakowaniu paczek.

– Ta jedenasta to prezent dla mnie? – zapytał ksiądz Jan niepewnie.

– Tak trochę. Nareszcie będzie ksiądz mógł posłuchać, co mówią zwierzęta o północy. Oczywiście o ile kazanie się nie przeciągnie – odpowiedziała matka Kolomba i roześmiała się śmiechem młodszym od niej o pół wieku. Słowa o długim kazaniu były żartem. Ksiądz Jan nie mówił długich kazań. Przeważnie powtarzał Ewangelię z pamięci jeszcze raz i między jej słowa wtrącał parę własnych określeń, tak że biblijną scenę lepiej można sobie było wyobrazić. A potem półgłosem mówił jeszcze coś, co nie było nawet pełnym zdaniem, ani pytaniem porządnie zmierzającym do znaku zapytania. To było coś ledwie zaczętego, otwierającego małe drzwiczki w stronę pokoju pełnego milczenia, pokoju bez sufitu i dachu, otwartego wzwyż.

– Dziękuję za tę jedenastą – powiedział kapelan. Trzy lata temu, a może pięć lat temu, podczas jakiejś rekreacji napomknął, że chciałby posłuchać, co zwierzęta mówią o północy, bo z dzieciństwa pamiętał, jak starsi opowiadali o tych bydlęcych wigilijnych oracjach. Nigdy tego nie mógł sam sprawdzić, bo gdy był większy, to albo była wojna, albo seminarium duchowne, albo duszpasterska konieczność sprawowania mszy zwanej pasterką.

„Więc siostra Kolomba pamiętała" – pomyślał. „Nie pośpieszyła się z decyzją".

Jechali w milczeniu. Ksiądz raz po raz otulał burką Annę. Mróz kąsał i musiał sobie rozcierać to uszy, to policzki. A tamta spała ufnie.

Matka Kolomba od Tajemnic Radosnych wróciła myślą do szpitala polowego nad ciepłym morzem. Tam nigdy nie było zimno, nie można było nastarczyć lodu na okłady dla dręczonych gorączką. I nawet śmierć przychodziła jak tchnienie palącego żaru, jak dławiący powiew z pól bitewnych, od zbyt płytkich mogił, kopanych pod ogniem. Był wtedy ktoś, kogo młoda siostra miłosierdzia wytargowała od śmierci. Noce słuchania oddechu, który zatrzymywał się, gasł i powracał. Lekarstwa wyżebrane z oficerskiego pawilonu. Zauroczenie dziewczyńskie i nadzieja mniejsza niż kropla morfiny na ostrzu igły. Potem radość zwycięstwa i zaraz słowa gorsze od śmierci – zdrada, sąd polowy. Podobno rozstrzeliwali pod cmentarnym murem. Nie słyszała salwy. Z suchymi oczyma, z głową ukrytą w poduszce modliła się o cud. I był cud. Inny niż w marzeniach. Powołanie.

Konie szarpnęły w bok, przyśpieszyły same. Gdzieś daleko niósł się ton wilczego wołania.

Ksiądz Jan zwrócił ku zakonnicy niespokojne, pytające spojrzenie.

– U nas nikt nie widział – powiedziała. – Ale w Czemierzu zabrały cielę z obory. I widzieli ludzie w Woli Czemierskiej. W majątku widzieli, na wsi, na parcelach też. Ale tam knieja prawie pod budynki podchodzi.

– Pomyślałem o świętym ojcu Franciszku z Asyżu – odezwał się ksiądz Jan po chwili nadsłuchiwania. – Ugłaskał wilka z Gubio, tak mówi legenda. Ale w potrzebie trudno znaleźć się wewnątrz legendy.

Na podjeździe pod górkę z kępą jaworów odmówili „Pod Twoją obronę...". A potem było już z górki i blisko. W klasztorze Mała Betania świeciło się we wszystkich oknach prócz okien kaplicy. Siostra Damiana przyszła wyprzęgać, Anna, rozbudzona nagle, pomagała jej fachowo. Prowadząc konie do stajni, dziarsko i pewnie tuptała przez zaspy butami z cholewką z pomarańczowego filcu. Tymczasem siostra Konsolata wzięła torbę z zakupami i tekę księdza. Ciężką od książek. Zdziwiła się, że kapusta ma zostać w saniach. A w jasnej sieni wszystkie siostry i dziewczyny z nowicjatu gruchnęły ulubioną pastorałkę księdza Jana – „Hej, siano, siano...". Kolomba zauważyła, że Anna zna tę kolędę.

Potem było jak co roku, wigilia, kolędy aż do komplety[2] i cisza oczekiwania na sygnaturkę wołającą na pasterkę.

Jednak nie jak co roku. Usłyszeli głos motoru, blisko. Widzieli dwa snopy światła, które omiotły wierzchołki jaworów na górce.

Ksiądz Jan przygotowywał się do pasterki, ale wpadł w rozmaite rozproszenia. Przychodziły myśli o wilkach, o podróżnych, co jechali tak blisko w czas wigilii, o tym, co mogą powiedzieć zwierzęta. Otworzył niebieską walizkę i zamarł ze zgrozy. Zaraz przyszedł poskarżyć się Kolombie, która siedziała z Anną przy stole wigilijnym.

– Otwarłem i ot! Zachciało mi się płakać. Nie moja walizka. Gdzie ją mogłem zamienić? Patrzcie, co komuś ukradłem…

Zamienił w samolocie, czy przy paszportach, czy gdzie? W jego walizce były kielich, patena, puszka z komunikantami, naczynia z wodą i winem, mszał. A on porwał cudzą, zostawił swoją. W tej cudzej, też niebieskiej, nawet nie całkiem podobnej, bo ładniejszej, było tylko futro, piękne szare futro o długim włosie. Dotykali go wszyscy troje, nie wyjmowali.

– Bogate futro, jakie bogate – powiedziała Anna i pochyliła się, aby wargami i policzkami poczuć miękkość, aby powąchać tajemnicze perfumy mieszkające w tym futrze.

– To jak z pasterką? – zafrasowała się ksieni.

– Inaczej będzie, niż myślałem. Jakoś w niebie pomyśleli.

Pokazał, że ma wszystko. Skórzany neseser ze złotymi tłoczeniami. Prezent od ucznia, prałata z Rzymu.

– Boże, jakie piękne! – zachwyciła się Anna. – Może i tysiąc euro warte!

Pomarszczona twarz księdza Jana rozciągnęła się w ironicznym uśmiechu.

– Ejże, nie piękne. Zbyt błyszczące, zbyt wymyślne. Taka pełna pychy nowoczesna prostota. Myślę, że dam to komuś, kto na misję do Afryki jedzie, czy gdzieś. Ale dziś to posłuży. Jest wino, jest zapas komunikantów do konsekracji. Wstyd tylko, żem się gapą pokazał. Ale to lata, paniusiu Aniu.

– Jutro pojedziemy do majątku – powiedziała ksieni. – Złożymy życzenia, będzie można zadzwonić na lotnisko w sprawie bagażu.

Siostry pięknie ozdobiły kaplicę i przygotowały żłóbek. Ksiądz Jan odprawił pasterkę w wielkim skupieniu, starając się myśleć o Betlejem i niebie nad Betlejem, a nie o tym, że ten kielich nie jest tak piękny jak trzeba, a walizka, walizka... Kazanie było krótkie, o wzgórzach między Betlejem a Asyżem, o tym, jak stadami porzuconymi przez pasterzy opiekowali się chudy zakonnik i wielki czarny wilk.

Powiedzieli sobie jeszcze raz Wesołych – i dobranoc. Ksiądz Jan dopiero w swoim pokoju wobec otwartej walizki poczuł się ogromnie zmęczony. Położył głowę na ramionach splecionych na stole. Posłyszał jakiś głos. W półsennym zamroczeniu uświadomił sobie, że to pewnie kołatki drążące drewno stołu o północy chcą mu coś powiedzieć ludzkim głosem. Ocknął się. To nie było to, to był głos za oknem.

Siostry spały, więc poszedł otworzyć. Zobaczył na progu wysokiego mężczyznę w sportowej kraciastej kurcie, w futrzanej szarej czapce.

– Znalazłem cię – powiedział obcy bez powitania. – Nasze walizki zostały zamienione.

– Niech pan wejdzie, zaraz panu oddam walizkę. Ale jest przecież taki wieczór, a pan jest w drodze. Przy wieczerzy na pana czekał pusty talerz i zaraz ten talerz będzie pełny dobrych rzeczy. Przyniosę herbatę z kuchni. Przełamiemy się opłatkiem.

„Co ja gadam", pomyślał stary ksiądz i popatrzył na suchą, śniadą twarz tamtego, na zmarszczone brwi, zacięte usta, nieruchome spojrzenie.

– Nic mi nie trzeba – powiedział siwy. – Chcę tylko moją walizkę.

Przybysz wszedł za księdzem do jadalni i stał, nie zdejmując czapki, z rękami w kieszeniach kraciastej kurty. Miał drapieżny profil – garbaty nos, wysunięta nieco dolna warga, mocno zarysowana szczęka.

– Już przynoszę – powiedział ksiądz Jan i truchtem ruszył do swojego pokoju.

Wrócił z walizką, zobaczył, że nieznajomy podszedł do starego białego koca rozwieszonego do schnięcia przez siostrę Damianę. Wyciągnął dłoń, jakby chciał dotknąć tkaniny. Potem sięgnął za pazuchę po okulary i pochylił się nad znakiem na kocu, nad pieczęcią Admiralicji z orłem i kotwicą. Schował okulary, cofnął się o krok, powoli zdjął kurtkę i czapkę. Ciemne włosy mocno przetykane siwizną. Utykając lekko, okrążył refektarz, powiesił w korytarzyku czapkę i kurtkę. Kiedy wrócił, zatrzymał się na moment przy choince, usiadł przy stole. Ksiądz zaraz postawił walizkę przy jego nogach.

– Barszcz jeszcze gorący – powiedział ksiądz Jan.

Tamten nie spojrzał na walizkę, wydawało się, że nie słyszy, że barszcz zagrzany.

– Mieliśmy te koce na Wyspie Kwarantanny, za kręgiem polarnym – powiedział i uśmiechnął się smutno. – Wiele ich poszło do ziemi. Nie było trumien.

– To… przyniosę może barszcz – odpowiedział stropiony ksiądz Jan i ruszył do kuchni pełnej świątecznych zapachów. Tam nieoczekiwanie natknął się na Ankę. Siedziała na małym stołeczku przy popielniku. Na nocną koszulę miała narzucony zielony sukienny płaszcz – mocno za obszerny. Zjadała prosto z półmiska resztę ryby w galarecie.

– Chodź, Aniu, przełamiemy się opłatkiem. Mamy gościa. Po walizkę.

Kiedy otworzyli drzwi, niosąc talerzyk z resztką opłatka i miseczkę barszczu z całą eskadrą pysznych uszek – buchnął zamróz. W refektarzu nie było gościa. Okno było otwarte na ścieżaj, w czerń. W eleganckiej niebieskiej walizie nie było też futra. Ksiądz Jan pośpiesznie zamknął okno, zajrzał do sieni. Kraciasta kurta i futrzana czapka przybysza wisiały na miejscu. Wyszedł na ganek. Z wielkiej dali niósł się wilczy zew. A potem, gdzieś z bliska, odpowiedziało mu wycie, skowyt, jak ludzka skarga bez słów. Rozsunęły się chmury pobladłe na krawędziach, wyjrzała połówka księżyca. Wtedy ksiądz Jan zobaczył na wzgórzu pod jaworami cień wielkiego wilka z zadartym łbem. Przestraszył się.

Brnąc w kapciach domowych przez zaspy, dotarł do stajni, zajrzał do koni, a potem starannie zaryglował wrota jeszcze raz, podparł żelaznym łomem. Wrócił na ganek i kiedy otrzepywał kapcie i sutannę ze śniegu, dosłyszał jakiś szmer w sieni. Ostrożnie uchylił drzwi.

Przybysz powiesił właśnie futro. Miał w ręku jego księżowską niebieską walizkę.

– Chodziłem do samochodu po rzeczy księdza. Dobrze, że był adres w środku. Na listach.

W refektarzu przełamali się opłatkiem z Anną. Ksiądz życzył mężczyźnie błogosławieństwa w życiu i podróży, mężczyzna milczał. Anka dodała, że życzy zdrowia i szczęścia. Mężczyzna nie odpowiedział na życzenia. Siadł do wieczerzy. Jadł powoli, ksiądz usługiwał mu jak umiał. Anka przyniosła porcje smażonego karpia dla przybysza i dla siebie.

– Jadłam wieczerzę z siostrami. Potem w kuchni wkałmuczyłam rybę w galarecie. A teraz smażoną – tak mi tu wszystko smakuje – powiedziała i roześmiała się. Włosy miała umyte, policzki zaróżowione.

– To pani nie stąd? – spytał.

– Ja z Wyżnian. To Ukraina. Przyjechałam do Polski, bo moja była teściowa wywiozła mi dzieci. Dima pięć lat. Luba osiem miesięcy. Tu ich szukam. Ludzie są teraz jak wilki. To co? Przyniosę makowca i jeszcze po herbacie.

Do herbaty z makowcem siedli więc razem.

– Jestem złym człowiekiem – powiedział nagle obcy po pierwszym łyku herbaty.

– A może chce się pan wyspowiadać? – spytał ksiądz Jan.

– Gdybym chciał, nie byłbym taki zły.

Ksiądz się uśmiechnął. Anna patrzała czujnie.

– Nie jest pan aż taki zły, skoro pan to rozumie – podjął ksiądz. – Nie mamy dla pana żadnego prezentu pod choinką. A może chce pan zanocować?

– Nie, pojadę. Wezmę jeszcze kawałek tego makowca. To będzie mój prezent.

– Smaczny, prawda? – ucieszył się ksiądz. – To siostry piekły.

– Nie taki zły – rzuciła Anna filuternie, jakby wszystko uznała za żart. Nie wiadomo, czy mówiła o makowcu, czy o tym, który odmówił spowiedzi.

– Ach, siostry... – powiedział prawie szeptem tamten i jego twarz straciła na moment ten wyraz napięcia i czujności. A może był nawet pobłysk uśmiechu w oczach?

– Gdzie pani teraz będzie szukać dzieci? – spytał nagle, zwracając się do Anny.

Zrobiła okrągły, niepewny ruch białymi dłońmi.

– Szukać to pieniędzy trzeba. Ja najpierw robotę znajdę…

– No jakżeż tak… – Zły człowiek uśmiechnął się nadspodziewanie ciepło. – Dzieci najważniejsze.

– Ale jak nie ma hroszi, nie ma dzieci – wzruszyła ramionami Anna i posmutniała. – Mnie bezroboczej opieka odbierze.

Przybysz z namysłem spojrzał na choinkę, na białe koce suszące się przy kaflowym piecu.

– Przyjechałem z Kanady, ale mam tu partnera do interesów, prawnika. On prowadzi fundację pomocową. Charytatywną. Niech pani jedzie ze mną. Pogadamy z nim, coś poradzi. Potem odwiozę tu panią, żaden kłopot.

– A może się dla mnie jakie sprzątanie znajdzie przy okazji. To pan poczeka, ja się zaraz spakuję – Anna odstawiła herbatę, już była na równych nogach.

– Może obudzić matkę Kolombę? – spytał ksiądz. Miał zamęt w głowie. Wszystko leciało za szybko. I jego walizka ruszyła tę lawinę zdarzeń. – Może obudzę matkę Kolombę, jak ty się, Aniu, wybierasz.

– Nie trzeba, zaraz wrócę. Pan mnie odwiezie. A ona zmęczona, wczoraj powoziła taki kawał.

Kanadyjczyk przyniósł szare futro z sieni i Ani błysły oczy.

– Niech pan jeszcze nie pakuje. Przymierzę, ja wiem, męskie, nie szkodzi. Zsunęła z ramion szynel z zielonego sukna.

Ksiądz z zadumą spojrzał na dziewczynę, która w futrze przemieniła się w damę z zupełnie innej opowieści. Zrobiła kilka kroków tak jak chodzą modelki na wybiegu i zrzuciła futro jednym ruchem, została w koszuli nocnej.

– No, to ja się polecę przebrać i spakuję w try miga. Rapido.

Potem przybysz spakował do walizki futro, w drugą rękę wziął torbę Anny. Ona w zielonym płaszczu wojskowego kroju, w zawoju z chusty, on w kraciastej kurcie i nasuniętej na oczy czapie wyszli ze światła refektarza w ciemność. Za chwilę zahuczał silnik auta i snop mocnego światła omiótł bezlistne gałęzie drzew na wzgórku.

Ksiądz Jan siedział z walizką na kolanach. Nie brakowało niczego, ale to wiedział, nim ją otworzył.

Był senny, mimo to, nucąc pod nosem kolędy, pieczołowicie posprzątał ze stołu po nocnym posiłku, wytarł nawet szklanki do sucha. Potem zgasił wszystkie światła prócz lampek na choince. Posiedział, myśląc o tym, jak to wszystko opowiedzieć rano matce Kolombie i siostrom. Wiedział, że były szczegóły, którymi nie ma co niepokoić sióstr.

Kładąc się spać, przypomniał sobie, że jedynymi zwierzętami, jakich wysłuchał tej wigilijnej nocy, były wilki i kołatki w blacie starego stołu.

[1] Przełożona klasztoru żeńskiego.

[2] W Kościele katolickim ostatnia modlitwa liturgii godzin, odmawiana w nocy przed udaniem się na spoczynek.

Luba – księżniczka

Do pęku kluczy przyczepiona była na pętli z czarnej wstążki wystrzępiona tekturka z nasmarowaną długopisem cyfrą osiem. Ryszard wspiął się na trzecie piętro i odnalazł drzwi z ósemką na emaliowanej tabliczce przyczepionej do framugi. Dopasował klucze – mały do górnego zamka, duży do dolnego, tego pod klamką. Drzwi ustąpiły. Namacał przełącznik i zapalił światło. Stał teraz nad stosem ulotek reklamowych i kopert z rachunkami, które wrzucono przez szparę w drzwiach.

– To później – mruknął do siebie. Powiesił kurtkę na wieszaku obok słomkowego kapelusza i kwiecistej parasolki. Popychając walizkę przed sobą, przebył korytarzyk i wszedł do pokoju. Do salonu właściwie.

Ale w salonie było coś, czego się nie spodziewał. Na kanapie, przykryty futrem, spał siwy człowiek. Na podłodze przy nim leżały postrzępiona książka bez okładek, pisana gotyckim alfabetem, i okulary w drucikowych oprawkach. Ryszard podszedł, schylił się i sięgnął po zdjęcie, jakim założona była książka.

Zdjęcie krótko ostrzyżonej dziewczyny w dżinsowej kurtce. Spoglądała smutno, ale wargi układały się w ironiczny uśmiech. Zdjęcie było wyblakłe i wytarte od noszenia w kieszeniach.

Siwy obudził się. Był bardzo stary. I od razu przytomny przy obudzeniu.

– Ryszard, prawda? Dzwoniłem do Miszki, ale on w podróży. Powiedział, że klucz od twojego lokum jest w café „U Snoba". Powołałem się na ciebie.

– Ale przepraszam, chyba nie znam pana…

– Ale zdjęcie chyba poznajesz?

– To chyba jakaś pomyłka – powiedział Ryszard i znowu spojrzał na fotografię.

– Boże, nie poznajesz Luby? Królewny Luby, jak mówiły twoje siostry.

Przypomniał sobie. To były wakacje na Kaszubach, kilkanaście lat temu. Rodzice nie dawali sobie rady, ojciec był po zawale, matka nocami kończyła doktorat. Napisali do stryja we Lwowie, żeby rozejrzał się za opiekunką. A on posłał im swoją córkę.

Kłopot był i radość, bo Anna przyjechała z dziećmi. Ośmioletni cichy chłopiec próbował pomagać matce w pracy, trzyletnia dziewczynka została zawłaszczona przez bliźniaczki – była dużą, chodzącą i gadającą lalką, można ją było karmić, myć, wysadzać, stroić. Stroić przede wszystkim!

– Zobaczcie, Luba jest królewną! – wrzeszczały, wioząc małą na skos przez podwórze w starym wózku.

– Godzisz się na to? – pytał ojciec. – Jaki sens? Mieliśmy pod opieką troje, a teraz jest pięcioro. Anna niewiele pomaga, gada z dziećmi po rusku, a płacisz jej jak polskiej opiekunce.

– Jeszcze nie wiem – odpowiadała Terka. – Na razie uważam, żeby bliźniaczki nie skrzywdziły Luby. Bez Anny nie damy rady.

Ryszard przypomniał sobie tamte upalne lato. Raz zabrał kuzyna ze Lwowa na kajak. To była bardzo milcząca wyprawa, mały Dima wiosłował dzielnie, ale mówił niewiele. Potem Ryszard pojechał na obóz żeglarski. Kiedy wrócił, wszystko było inaczej. Ojciec w szpitalu czekał na wszczepienie rozrusznika, matka opiekowała się bliźniaczkami. Wyglądała źle, zmęczyły ją upały, nocne pisanie, szalone pomysły córek. Nie pytał o Annę, ale wieczorem, kiedy dziewczynki już spały, siedli we dwoje na werandzie, pod czereśnią. Niebo nad jeziorem miało jeszcze popielatą jasność i smugę purpury na horyzoncie.

– Był tu profesor Kwaśnica, mój promotor – powiedziała matka. – Czytał pierwsze rozdziały pracy, chwalił. Wieczorem, siedzieliśmy z nim jak my teraz, kiedy do Anny przyjechał z Gdańska narzeczony. Znalazła tu męża. Zabrał ją i Lubę do swojego wielkiego auta. A chłopak został, miał wracać do Lwowa. Milczał. Po dwu dniach uciekł. Nie zgłosiłam do policji, bo Anna pracowała u nas na czarno.

– Dotarł do Lwowa?

– Nie wiem. Do stryja twojego ojca nie mogę się dodzwonić.

I tak to zostało, przyschło, ucichło, jak wiecznie omijane przemilczenie rodzinne.

Nagle Luba wróciła. Foto z tym uśmieszkiem błąkającym się na pełnych wargach. Po tych wszystkich latach. Odłożył zdjęcie między kartki książki.

– Poznaję. Luba – powiedział, i dodał: – Zrobię herbatę. Dwie szklanki?

– Nie, dziękuję.

Ryszard poszedł do kuchni. Pomyślał, że głupio będzie, kiedy teraz spyta o chłopca. Przecież trzeba tylko, żeby ten stary, pewnie stryj ojca, poszedł. Potrzebne mieszkanie. Fiona, dziewczyna z wyspy Als, ląduje w południe. Prawie się nie znają. Ale tak się stało, że ona jest najważniejsza. Najważniejsza na dziś.

Usiadł przy kuchennym stole, odszukał paczkę herbatników i dżem. Kiedy przełknął pierwszy łyk herbaty, w drzwiach stanął stary. Palił papierosa.

Miał tylko purpurowy ręcznik owinięty dokoła bioder, tors pokryty siwymi włosami, z tatuażem smoka, który walczy z orłem.

I nad tym ruskimi literami słowo „Sybir".

– Nie będzie pan tu mógł zostać – oznajmił sucho Ryszard. – Wynająłem to mieszkanie i dziś się sprowadzają. Obcokrajowcy.

– Luba śpi w twojej sypialni – powiedział stary. – A Dima przylatuje dziś w południe. Nie spotkali się od tamtego czasu. Nie mogłem się tym zająć, bo miałem przerwę w życiorysie. Wyrok.

– Zrobię stryjowi herbatę – odpowiedział Ryszard. – Pan jest stryjem mojego ojca, ale jak mam mówić?

Musisz go pamiętać

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Walizka wędrowca
Luba – księżniczka
Musisz go pamiętać
Kolczyki włoskiej gwiazdy
Przypadkowe podobieństwo
Ikar jeszcze spada
Pamiętacie Wiberga?
Za żywopłotem wrzask
Nie udaję anioła
Wielki zamiatacz oceaniczny
Drzwi, do których możesz
Ktoś na całe życie
Widok z Rynku na Farę i Basztę
Są pewne granice
Różyczka i Apokalipsa

©Piotr Wojciechowski, Warszawa 2019

©Biblioteka Analiz, 2019

Wydanie pierwsze

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci

bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Redakcja: Tomasz Karpowicz

Korekta: Ewa Tenderenda-Ożóg

Projekt okładki: Aleksandar Ćirlić

ISBN 978-83-952611-6-9

Wydanie dofinansowano ze środków Stowarzyszenia Autorów ZAiKS w ramach Funduszu Popierania Twórczości

Wydawca:

Biblioteka Analiz

ul. Mazowiecka 6/8

00-048 Warszawa

tel. 22 828 36 31

ww.rynek-ksiazki.pl

Facebook.com/bibliotekaanaliz

Facebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek