49,90 zł
„Wspaniała opowieść, pełna ekscytujących przygód i postaci równie niezapomnianych, jak bohaterowie Singera”. – „New York Post”
Jako dwudziestoczteroletni student Aaron Lansky postanowił podjąć próbę ocalenia porzuconych książek w jidysz, zanim będzie za późno. Dzisiaj, ponad milion książek później, może się on pochwalić nadzwyczajnym osiągnięciem, które nazwano „największą kulturalną akcją ratowniczą w żydowskiej historii”.
W książce Przechytrzyć historię Lansky opowiada o swoich przygodach i dzieli się z czytelnikiem wzruszającymi, a często rozśmieszającymi do łez historiami, które usłyszał, kiedy przemierzał Amerykę, podążając tropem książek. Przedstawia nam oszałamiającą plejadę pisarzy i pokazuje, że kultura, która niemal całkowicie przepadła, może być mostem pomiędzy minionym światem a przyszłością; świadczy też o tym, że słowo pisane może zjednoczyć wszystkich, którzy wierzą w moc wielkiej literatury.
Najlepsza książka według „Library Journal”
Massachusetts Book Award w dziedzinie literatury faktu
ALA Notable Book – Nagroda American Library Association
„Niesamowita… Inspirująca… Ważna” – „Library Journal”
„Coś, co zaczęło się jako opowieść o donkiszotowskiej wyprawie, okazało się później romansem łotrzykowskim, powieścią detektywistyczną, ważną lekcją historii i wzruszającym przywołaniem minionego świata”. – „The Boston Globe”
„Raz na jakiś czas pojawia się książka niosąca niemal uniwersalny przekaz. Przechytrzyć historię jest taką właśnie książką”. –„The Sunday Oregonian”
Aaron Lansky jest założycielem i prezesem Yiddish Book Center (yiddishbookcenter.org) w Amherst w stanie Massachusetts. Otrzymał Nagrodę MacArthur Fellowship (nazywaną „grantem dla geniuszy”) za nadzwyczajny wkład w odrodzenie literatury żydowskiej w Stanach Zjednoczonych. Wraz z rodziną mieszka w zachodniej części stanu Massachusetts.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 448
Aaron Lansky
Przechytrzyć historię
Niezwykłe przygody człowieka, który ocalił milion książek w jidysz
Przekład: Agnieszka Nowak-Młynikowska
Dla Gail
Max Weinreich, najwybitniejszy badacz języka jidysz w swoim pokoleniu, wygłaszał wykład w Finlandii, gdy hitlerowskie Niemcy napadły na Polskę 1 września 1939 roku. Ten wykład ocalił mu życie. Nie mogąc wrócić do domu, do Wilna, wyjechał do Nowego Jorku, w którym otworzył swoje drzwi dla amerykańskich studentów. Tylko nieliczni skorzystali z jego zaproszenia. Chociaż wielu uważało jego wysiłki za beznadziejne, Weinreich nie ustawał. Kiedy jeden ze studentów zapytał go, dlaczego to robi, odparł po prostu: „Dlatego, że jidysz ma w sobie magię – przechytrzy historię”.
Rzeczywiście tak się stało. Niedawno spotkałem się pod jabłonią z grupą błyskotliwych studentów.
– Dlaczego interesuje was jidysz? – zapytałem.
Roześmiali się.
– Czy pan nie rozumie? – odpowiedziała pewna młoda kobieta, a słońce błysnęło w diamentowym kolczyku tkwiącym w jej pępku. – Jidysz jest dzisiaj trendy!
O tym, jak bardzo jest trendy, miałem okazję się przekonać w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. W 1980 roku w wieku dwudziestu czterech lat postanowiłem ocalić wszystkie książki w języku jidysz na świecie. W tamtych czasach badacze uważali, że pozostało zaledwie 70 000 tomów. Do tej pory moi współpracownicy i ja zebraliśmy ponad półtora miliona książek. Wiele z nich uratowaliśmy w ostatniej chwili ze strychów i piwnic, budynków przeznaczonych do rozbiórki i kontenerów na makulaturę. Większość przywódców żydowskich zbywała moje plany stwierdzeniem, że język jidysz jest martwy. Dzisiaj organizacja, którą założyłem, National Yiddish Book Center (Krajowe Centrum Książek w Jidysz), zrzesza trzydzieści pięć tysięcy członków, co czyni z niej jedną z największych organizacji promujących kulturę żydowską w Stanach Zjednoczonych.
Ta książka jest opowieścią przygodową – opowiada o tym, jak garstka młodych ludzi ocaliła książki w jidysz od zagłady. To także historia mówiących jidysz imigrantów, którzy byli właścicielami owych książek i którzy je czytali – opowieść o tym, jak sadzali nas przy swoich kuchennych stołach, częstowali herbatą i ciasteczkami i przekazywali nam swoje prywatne księgozbiory – tom po tomie. Te spotkania prawie zawsze były przesycone emocjami – ludzie płakali i otwierali przed nami swoje serca, często z nadzwyczajną, zdumiewającą wprost szczerością.
W tamtych czasach mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Jeździliśmy zdezelowanymi ciężarówkami, nosiliśmy bluzy i wytarte dżinsy. Mimo to ludzie, powodowani nadzieją lub desperacją, powierzali nam swoje yerushe, dziedzictwo – swoje książki i historie. Dla nas była to ogromna, czasem przytłaczająca odpowiedzialność. Jak mogliśmy się zaopiekować tyloma książkami, zapamiętać tak liczne opowieści, ocalić od zapomnienia tak bogatą historię?
Dziś mam czterdzieści dziewięć lat. Poza nielicznymi wyjątkami ludzie, którzy przed laty powierzyli mi swoje książki, już odeszli, a wraz z nimi zniknął ich świat. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, pomimo rosnącego zainteresowania badaczy i entuzjazmu młodych ludzi w głównym nurcie żydowskiego świata kultura jidysz nadal jest wymazywana, nasza historia – pisana na nowo, nasza wrażliwość – przeobrażana, a nasza tożsamość – przedefiniowywana. W miarę jak bledną wspomnie-nia, zgromadzone przez nas książki w coraz większym stopniu okazują się wszystkim, co pozostało. Pora więc opowiedzieć tę historię. Będzie to opowieść smutna, ale też zabawna. To najlepszy znany mi sposób, w jaki możemy się dowiedzieć, czego brakuje we współczesnym żydowskim życiu, i zacząć odzyskiwać to, co utraciliśmy.
Telefon zadzwonił o północy. Nie było w tym nic niezwykłego. Starsi Żydzi często czekali do godzin nocnych, w których obowiązywały niższe stawki, aby zatelefonować do mnie w sprawie swoich książek w języku jidysz. Tamtej nocy jednak dopiero co wróciłem z długiej wyprawy po kolejną partię książek, na zewnątrz padał śnieg, nasz dom był wyziębiony, telefon znajdował się w kuchni, a ja nie miałem zamia-ru wypełzać spod ciepłej kołdry, aby go odebrać.
– Drrryń, drrryń!
Moja dziewczyna, Laura Nelson, zakryła mi uszy.
– To może zaczekać – powiedziała uspokajająco.
Ale najwyraźniej nie mogło. Pięć, dziesięć, piętnaście sygnałów. Wreszcie mój współlokator, Scott Bolotin, zbiegł po schodach i podniósł słuchawkę. Trzydzieści sekund później łomotał w drzwi mojej sy-pialni.
– Aaron! Szybko! To do ciebie! Tym razem to chyba naprawdę coś ważnego!
Owinąłem się kołdrą i powlokłem do telefonu.
– Aaron, czy to ty? – od razu rozpoznałem głos w słuchawce. To była Sheva Zucker, młoda kobieta, która cztery lata wcześniej uczyła mnie jidysz na letnim kursie w Nowym Jorku.
– Przepraszam, że dzwonię tak późno – powiedziała – ale to bardzo pilne! W kontenerze na śmieci na Szesnastej Ulicy są tysiące książek w jidysz, a wygląda na to, że niedługo zacznie padać. Jak szybko możesz tu być?
Z Northampton w stanie Massachusetts, gdzie mieszkałem, do Nowego Jorku kursował tylko jeden pociąg na dobę. Na szczęście odjeżdżał o drugiej nad ranem. „Jeśli się pośpieszę, to mam szansę zdążyć” – pomyślałem. Zatelefonowałem do starego przyjaciela ze studiów, Rogera Mummerta, który mieszkał w Nowym Jorku, i zapowiedziałem, że będę u niego o 6.45. Laura wepchnęła śpiwór, rękawice robocze i bochenek chleba do mojego plecaka. Scott zrobił nalot na nasz bank żywności i opróżnił słoik tzedakah – nasz wspólny fundusz na cele dobroczynne, który przechowywaliśmy w zamrażalniku – po czym wręczył mi papierową torebkę zawierającą 60 dolarów w banknotach i monetach. Musiałem jeszcze tylko wykombinować, jak dotrzeć na od-daloną o dwanaście kilometrów stację kolejową.
Drogi były zbyt śliskie, bym mógł pojechać rowerem. Miejscowa firma taksówkowa była w nocy zamknięta.
– A co z twoim pickupem? – zapytał Scott.
Miał na myśli mojego forda, rocznik 1963 – pojazd w tak opłakanym stanie, tak przeżarty rdzą i pełen dziur, że od sześciu miesięcy (od czasu, gdy nie przeszedł kontroli technicznej) stał opuszczony pod sosną na podwórku. Nie było jednak innego wyjścia. Scott, Laura i ja wybiegliśmy na zewnątrz, aby go odśnieżyć. Włączyłem ssanie i przekręciłem kluczyk w stacyjce, a stary silnik zakaszlał i jakimś cudem ożył. Samochód przymarzł do podłoża, ale wspólnymi siłami zdo-łaliśmy go wypchnąć z kolein. Przykleiłem do przedniej szyby grudę śniegu zmieszanego z igłami sosnowymi, aby zakryć nieaktualną na-klejkę zaświadczającą o pozytywnym wyniku badania technicznego. Przyjechałem na stację z dziesięciominutowym zapasem.
„Szanowni państwo, jesteśmy na Pennsylvania Station w Nowym Jorku. Prosimy o zachowanie ostrożności przy wysiadaniu z pociągu. Pennnnnnn Station…”
Wyskoczyłem z wagonu i pobiegłem przed siebie, nim konduktor zdążył dokończyć. Na Ósmej Alei spojrzałem w górę i zauważyłem napis wyryty na budynku poczty po drugiej stronie ulicy: „Ani deszcz i śnieg, ani upał, ani ciemności nocy nie powstrzymają naszych kurierów przed przemierzeniem ich tras”. Z ciemnego nieba padał deszcz ze śniegiem. Zegar pokazywał 6.37. Złapałem taksówkę i pojechałem po Rogera, a potem razem popędziliśmy Szóstą i Szesnastą Ulicą w poszukiwaniu kontenera.
Nietrudno było go zauważyć. Stał na ulicy, był wielkości tira, a książ-ki w jidysz dosłownie się z niego wylewały. Tomy leżące na wierzchu były już mokre. Kilkadziesiąt książek spadło na ulicę, prosto pod koła przejeżdżających samochodów. Deszcz ze śniegiem zmienił się w deszcz, który – jak się zapowiadało – miał padać jeszcze długo.
Roger i ja weszliśmy do kontenera, a kilka minut później dołączyli do nas Sheva i jej przyjaciel, Eric Byron, młody człowiek, który poprzedniej nocy odkrył, co się dzieje. Sheva i Eric zdążyli już się do-wiedzieć, skąd pochodzą książki w kontenerze. Okazało się, że pewna stara organizacja propagująca język jidysz w przeszłości zajmowała pomieszczenia w pobliskim budynku. Kiedy liczba jej członków stopniała, organizacji nie było już stać na opłacanie czynszu, więc musiała się wyprowadzić. Przed wyprowadzką przeniosła swój bogaty księgozbiór w jidysz do magazynu w piwnicy, aby go bezpiecznie przechować. Teraz budynek remontowano, by urządzić w nim mieszkania. Gdy robotnicy budowlani znaleźli w piwnicy zapomniane książki, zaczęli je wynosić i ładować do kontenera. Dopiero poprzedniej nocy, kiedy stos był już tak wysoki, że książki zaczęły spadać na ulicę, Eric zauważył, co się dzieje, i zawiadomił Shevę, która z kolei zatelefonowała do mnie.
Nie było czasu do stracenia. Roger poszedł do najbliższej budki telefonicznej i skontaktował się z firmą, do której należał kontener. Numer telefonu był namalowany na boku kontenera. Firma zgodziła się nie zabierać pojemnika do wieczora. Roger obdzwonił też wszystkich znajomych, którzy przyszli nam do głowy, w poszukiwaniu rąk do pracy. Tymczasem ja wisiałem na drugim telefonie i próbowałem załatwić ciężarówkę. Po kilku rozmowach znalazłem dilera marki U-Haul na Jedenastej Alei, który był gotowy wynająć nam ciężarówkę bez karty kredytowej – żadne z nas jej nie miało – pod warunkiem, że wpłacimy kaucję w wysokości 350 dolarów.
Dla naszej gromadki była to fortuna, ale na szczęście Sheva miała pieniądze odłożone na zapłacenie podatków. Wypłaciła potrzebną kwotę zaraz po otwarciu oddziału banku. Roger i Eric zostali przy kontenerze z książkami, a Sheva i ja pojechaliśmy taksówką na Jedenastą Aleję – taksówkarz mówił w jidysz, poważnie! – i wynajęliśmy siedmiometrową ciężarówkę, największą, jaką mieli. Po powrocie na miejsce odkryliśmy, że pół tuzina znajomych – wszyscy w wieku poniżej dwudziestu czterech lat – stawiło się na wezwanie Rogera. Teraz wszyscy tłoczyli się na rogu, gotowi do pomocy. Podjechałem tyłem do kontenera, włączyłem światła awaryjne i zorganizowałem ludzki łańcuch, aby przenieść książki do ciężarówki. Lało jak z cebra, więc już po paru minutach byliśmy zupełnie przemoczeni. Co gorsza, na naszych ubraniach pojawiły się kolorowe plamy – czerwone, żółte, niebieskie i zielone. Była to farba drukarska spływająca z okładek książek w strugach deszczu.
Około 9.30 w odpowiedzi na pilne wezwanie telefoniczne Sidney Berg, członek zarządu naszej organizacji, przyjechał z Long Island z wystarczającą ilością gotówki, aby zwrócić Shevie poniesione koszty, i ze swoją złotą rączką, Joem – pracownikiem zaprawionym w boju i nadzwyczaj sprawnym, który, jak się wydawało, sam jeden podwoił tempo naszej pracy. Pracowaliśmy przy kontenerze przez cały dzień, ścigając się z deszczem o każdą książkę. Wielu przechodniów zatrzymywało się, by popatrzeć. Niektórzy wzruszali ramionami, inni płakali. Dziennikarka „New York Timesa”, młoda czarnoskóra kobieta, która właśnie przechodziła na judaizm, powiedziała mi, że to najsmutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała. Inny dziennikarz, piszący dla jednego z tabloidów, był mniej życzliwie nastawiony.
– Nie rozumiem tego – krzyknął spod parasola. – Przecież te książki są w jidysz. Kto je przeczyta? O co wam chodzi, dzieciaki, czy to dla was jakaś nostalgiczna podróż w przeszłość?
Drżący i na wpół odrętwiały z zimna i zmęczenia, ledwie coś mruknąłem w odpowiedzi. Prawdopodobnie nie miało to żadnego znaczenia – jego pytanie było retoryczne, a jego stereotypy na temat jidysz – dobrze ugruntowane.
Pracowaliśmy do zmroku. Pod wieczór nasi ochotnicy rozeszli się do domów. Zostaliśmy tylko my trzej: Joe, Roger i ja w kontenerze, oraz Sidney Berg, czuwający pod parasolem na ulicy. W sumie ocaliliśmy prawie pięć tysięcy tomów; pozostałe – jakieś trzy tysiące – pływały w cuchnącej, zabarwionej farbą drukarską kałuży na dnie kontenera, namoknięte tak bardzo, że nie było szans, żeby je uratować. Roger i ja pożegnaliśmy się z Joem i Sidneyem, wdrapaliśmy się do kabiny u-haula, przekręciliśmy kluczyk w stacyjce… i nic. Światła awaryjne, migające od samego rana, sprawiły, że akumulator się rozładował. Ciężarówka była unieruchomiona.
Być może w tamtej chwili zalałbym się łzami, gdybym nie dostrzegł stacji benzynowej po drugiej stronie ulicy. Przysadzisty mechanik na dyżurze nie był zbyt pomocny.
– Nie zostawię stacji, żeby zająć się robotą na środku ulicy – powiedział. – Zholuję was tutaj, jeśli chcecie, ale to będzie kosztowało.
– Ile?
– Sto dolców za holowanie i pięć za naładowanie akumulatora.
– A gdybyśmy przynieśli panu akumulator?
– Wtedy tylko pięć dolców. Ale jak go tutaj przeniesiecie?
Po wszystkim, co przeżyliśmy tamtego dnia, byłem pewny, że znajdziemy jakiś sposób. Zapytałem sprzedawcę, czy pożyczy nam klucz francuski, ale odparł, że to wbrew regułom. Wręczyłem mu nasiąknięty wodą banknot pięciodolarowy i reguły się zmieniły.
Roger i ja wróciliśmy na drugą stronę ulicy. Udało nam się odłączyć przewody i wymontować akumulator. To był solidny akumulator do samochodu ciężarowego, ważący ponad dwadzieścia kilogramów. Ponieważ Roger jest ode mnie dużo wyższy, akumulator mocno się przechylał, kiedy go nieśliśmy. Gdy postawiliśmy go na pokrytej plamami oleju podłodze warsztatu, zdałem sobie sprawę, że kwas, który z niego wyciekł, wypalił dziurę w mojej przemoczonej płóciennej parce.
Zaczekaliśmy, aż akumulator się naładuje, a później pojechaliśmy do mieszkania Rogera. Wziąłem gorącą kąpiel, zjadłem kolację, wypiłem cztery filiżanki gorącej herbaty z miodem i zasnąłem kamiennym snem. Nazajutrz o drugiej po południu z powrotem byłem w Massachusetts, gdzie czekała na mnie liczna drużyna ochotników. W budynku nie działała winda, więc spędziliśmy resztę popołudnia i dużą część wieczoru na przenoszeniu pięciu tysięcy książek z ciężarówki do naszego loftu na pierwszym piętrze, w którym rozłożyliśmy je na paletach, by wyschły.
Co uratowaliśmy? Prawie dwie trzecie ocalonych tomów stanowiły niesprzedane egzemplarze książek wydanych w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku, między innymi publikacje na temat teorii syjonizmu, książki historyczne, pamiętniki i co najmniej pięćset egzemplarzy wielkoformatowego przekładu Tory na jidysz. Reszta pochodziła z biblioteki tamtej organizacji – był to solidny wybór tytułów w jidysz, w większości wydanych w Nowym Jorku. Prawie wszystkie książki trafiły do bibliotek lub do rąk studentów na całym świecie.
Tamtego wieczoru przed powrotem do domu zwróciłem ciężarówkę i zabrałem swojego niedopuszczonego do ruchu pickupa ze stacji w Northampton. Później po prostu padłem. Spędziłem w łóżku trzy dni z czterdziestostopniową gorączką. Kiedy tak leżałem, na przemian budząc się i zapadając w gorączkowy sen, moje myśli powróciły do dziennikarza tabloidu w ulewnym deszczu. Dlaczego to robiłem? Czy naprawdę przyczyną była nostalgia? Co chciałem osiągnąć? I jak to wszystko się zaczęło?
No cóż, z pewnością nie kierowała mną nostalgia. Byłem za młody, by odczuwać nostalgię za czymkolwiek. Urodziłem się w New Bedford w stanie Massachusetts w 1955 roku. Jidysz słyszałem tylko wtedy, gdy przysłuchiwałem się rozmowom moich dziadków lub kiedy moi urodzeni w Stanach Zjednoczonych rodzice, których jidysz był niedoskonały, ale komunikatywny, chcieli porozmawiać o wysokości naszego kieszonkowego albo o tym, kiedy powinniśmy kłaść się spać. Nikt nigdy nie mówił w jidysz do mnie, do moich braci ani do naszych rówieś-ników. Byliśmy amerykańskimi dziećmi i nie było powodu, aby obarczać nas przeszłością.
Podobnie jak z wieloma innymi sprawami, dopiero gdy poszedłem do college’u, wszystko zaczęło się zmieniać. Jesienią 1973 roku, na pierwszym semestrze studiów w Hampshire College, trochę przypadkowo zapisałem się na kurs „Pomyśleć o tym, co nie do pomyślenia – spotkanie z Holokaustem”. Zajęcia te, zorganizowane rok wcześniej przez grupę studentów Hampshire College, były – jak nam powiedziano – pierwszym kursem dotyczącym Holokaustu prowadzonym na amerykańskiej uczelni. Nasi nauczyciele – w większości wykładający gościnnie – byli najlepszymi w swojej dziedzinie. Należeli do nich Raul Hildberg, George Mosse, Eric Goldhagen, Yuri Suhl, Isaiah Trunk i Zosa Szajkowski. Po jakimś czasie odkryłem, że sam Holokaust, czyli sposób, w jaki Niemcy realizowali swój plan wymordowania europejskich Żydów, interesuje mnie w mniejszym stopniu niż ludzie, których próbowali unicestwić. Jeśli – jak stwierdził historyk Salo Baron – antysemityzm wynikał z „niechęci do tego, co niepodobne”, to w jaki sposób europejscy Żydzi byli „niepodobni”, pod jakim względem byli tak różni, tak całkowicie sprzeczni z ideologią faszystowską, że przypieczętowało to ich zagładę?
Podzieliłem się tymi pytaniami z Leonardem Glickiem, lekarzem i profesorem antropologii kulturowej, który był opiekunem naukowym kursu. Odparł, że sam zadaje sobie podobne pytania, i zaproponował mi, abym kontynuował naukę u jego boku. Przez następne trzy lata moja edukacja postępowała tak, jak tego chcieli założyciele Hampshire College: dni spędzone na poszukiwaniu wiedzy w bibliotece przeplatały się z ożywionymi dyskusjami w gabinecie Lena albo przy jego kuchennym stole. W tamtym czasie nie zdawałem sobie do końca sprawy, jak bardzo było to rewolucyjne – nie tylko w sensie pedagogicznym, lecz także z perspektywy historiograficznej. W 1973 roku dziedzinę badań nad historią i kulturą żydowską określano mianem studiów judaistycznych, co kładło nacisk na judaizm jako religię – w od-różnieniu od studiów żydowskich, jak się je nazywa współcześnie, czyli w odróżnieniu od badania Żydów jako narodu. Wszystko zaczęło się we Francji prawie dwieście lat wcześniej, kiedy Żydom pozwolono na zachowanie odrębności religijnej, o ile nie będą podkreślać swojej odmienności społecznej, kulturowej, a przede wszystkim narodowej. Z kilkoma ważnymi wyjątkami główny nurt historiografii żydowskiej ograniczył się do Geistesgeschichte und Leidensgeschichte – historii duchowości i historii cierpienia.
Jako antropolog, Len instynktownie odrzucał tę wąską perspektywę.
– W ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat Żydzi z pewnością robili coś jeszcze poza pisaniem ksiąg i umieraniem – przekonywał. – Z czego się utrzymywali? Czego uczyli swoje dzieci? Co jedli? Co czytali? Jakie historie opowiadali? Jakie pieśni śpiewali? Jakie relacje panowały między mężczyznami i kobietami? Jak wyglądały ich kontakty z nieżydowskimi sąsiadami?
Krótko mówiąc, Lena interesowała kultura, pełny zakres ludzkiego doświadczenia. Intuicyjnie przyjął podejście, które wybitny rosyjsko-żydowski historyk, Szymon Dubnow, opisał jako „socjologiczne spojrzenie na historię żydowską” – badanie nie judaizmu, ale samych Żydów.
Zdając sobie sprawę, że muszę się nauczyć języków, aby móc korzystać z oryginalnych źródeł historycznych, zapisałem się na kursy hebrajskiego i niemieckiego – wówczas uważane za obowiązkowe dla początkujących studentów studiów judaistycznych. Te języki, wraz z aramejskim, mogłyby wystarczyć, gdybym ograniczył się do studiowania teologii, filozofii i świętych ksiąg. Szybko jednak odkryłem, że przez dużą część ubiegłego tysiąclecia Żydzi mieszkający w środkowej i wschodniej Europie nie mówili ani po hebrajsku, ani po niemiecku, lecz w języku jidysz. Jeśli chciałem zrozumieć ich życie, to nie miałem wyboru – musiałem się nauczyć ich języka.
Język jidysz (słowo oznaczające „żydowski”) pojawił się w X lub XI stuleciu wśród Żydów mieszkających w dolinie Renu. Im bardziej odrębne stawały się te społeczności, tym bardziej ich język mówiony różnił się od języka ich nieżydowskich, niemieckojęzycznych sąsiadów. Podobnie jak Black English – odmiana angielszczyzny używana przez czarnoskórych Amerykanów – jidysz stał się wewnętrznym językiem grupy żyjącej na uboczu, z tą różnicą, że Żydzi przywieźli ze sobą kulturę zakorzenioną w hebrajskim (języku Tory) i aramejskim (języku, w którym napisano młodsze części Talmudu). W rezultacie jidysz, podobnie jak inne języki żydowskie – a było ich kilkanaście, między innymi ladino (judeohiszpański), judeoarabski, judeogrecki, judeoperski i judeoprowansalski – zapisywano alfabetem hebrajskim, a 20 procent używane-go w nim słownictwa wywodziło się z hebrajskiego i aramejskiego. Byływ nim również słowa łacińskie, francuskie i włoskie, przyswojonepodczas wcześniejszych migracji żydowskich. W XIV i XV wieku Żydów, których wygnano z wielu księstw i hrabstw Europy Zachodniej, zaczęło kusić wielkie, słabo rozwinięte królestwo polskie. Wielu wyemigrowało na wschód, podobnie jak kilka stuleci później mieli wyruszyć na zachód, do Ameryki. Przywieźli ze sobą jidysz, do którego zaczęły przenikać elementy miejscowych języków słowiańskich, między innymi polskiego, ukraińskiego, białoruskiego i słowackiego. Wschodnioeuropejski Nowy Świat okazał się tak gościnny, że – zwłaszcza na początku – liczebność ludności żydowskiej na tych terenach zwiększała się wykładniczo. Po pewnym czasie tamtejsi Żydzi stanowili 75 procent całej populacji żydowskiej na świecie. Owi mówiący jidysz osadnicy byli przodkami większości współczesnych Żydów amerykańskich.
Jak zauważył Max Weinreich, „język to dialekt, za którym stoi armia”. Oczywiście jidysz nigdy nie miał własnego państwa, nie wspominając o armii czy flocie wojennej. Może dlatego czasem zastanawia-no się, czy w ogóle można go uznać za język. Przez większość swojej historii jidysz istniał przede wszystkim jako język mówiony z nader ograniczoną ekspresją w słowie pisanym. Począwszy od drugiej poło-wy XIX wieku jednak, kiedy idee oświecenia i procesy modernizacji gospodarczej zaczęły trząść w posadach tradycyjnym żydowskim światem, jidysz dawał początek tętniącej życiem współczesnej kulturze. W pierwszych latach XX wieku istniały już gazety i czasopisma w jidysz, filmy i sztuki teatralne, polityka, sztuka i muzyka, a także rozwijająca się swobodnie literatura – owoc jednego z najintensywniejszych wybuchów twórczości literackiej w całej historii żydowskiej.
Dziś język jidysz jest nauczany na wielu liczących się uniwersytetachw całej Ameryce Północnej. Dwadzieścia pięć lat temu wykładano go jedynie na Uniwersytecie Brandeisa, Uniwersytecie Columbia i jeszcze paru innych. Ten niedostatek był przejawem utrzymujących się od lat uprzedzeń w głównym nurcie studiów żydowskich, w którym ów żydowski język był deprecjonowany lub ignorowany. Nawet ludzie posługujący się jidysz, w tym niektórzy spośród najwybitniejszych pisarzy tworzących w tym języku na przełomie XIX i XX wieku, zwyczajowo określali swój język mianem żargonu (Zhargon). Uważano go za język skażony, marny niemiecki, językowy miszmasz, coś, co tak naprawdę nie jest językiem. Szczególnie obmierzły wydawał się Żydom dążącym do asymilacji. Na przykład w Niemczech Żydzi próbowali zredukować swoją żydowskość do Konfession – religii oderwanej od kultury – twierdząc, że wcale nie są Żydami, lecz „Niemcami wyznania mojżeszowego”. Spróbuj przekonać o tym kogoś w jidysz, w którym każde słowo, a nawet każda cząstka języka przypomina o żydowskiej tożsamości. Rozważmy zaproponowany przez Maxa Weinreicha przykład losowo wybranego zdania w jidysz: Di bobe est tsholent afShabes – „Babcia je gulasz z fasoli w szabat”. Bobe, „babcia”, to słowiańskie słowo, które przeniknęło do jidysz w XIII lub XIV stuleciu. Wyraz est trafił do jidysz ponad tysiąc lat temu z języka średnio-wysoko-niemieckiego. Tsholent, czulent, czyli gulasz z fasoli, pochodzi ze starofrancuskiego (sprzed ponad tysiąca lat), prawdopodobnie od słów chaud („gorący”) i lent („powoli”). To trafna nazwa potrawy, którą Ży-dzi utrzymują ciepłą w szabat, kiedy nie wolno im gotować. A Shabes, czyli szabat, to słowo hebrajskie, liczące kilka tysięcy lat. Jidysz jest ży-wą kroniką historycznych doświadczeń Żydów, dowodem ich zbio-rowej tożsamości, a co za tym idzie – stoi na przeszkodzie dążeniom asymilacyjnym. Nic dziwnego, że burżuazja żydowska go nie znosiła, uczeni zaś ignorowali. Na przykład w 1873 roku niemiecko-żydowski historyk Heinrich Graetz poświęcił temu językowi zaledwie dwa akapity w swej monumentalnej, sześciotomowej Historii Żydów. Cóż z tego, że jidysz był wówczas pierwszym lub jedynym językiem 80 pro-cent Żydów na świecie? Dla Graetza był eine halbtierische Sprache – językiem półzwierzęcym.
Półzwierzęcy czy nie, jidysz był jednak językiem, którego musiałem się nauczyć, a ponieważ nigdzie nie oferowano takiego kursu, wiosną 1974 roku wyruszyłem na poszukiwanie nauczyciela. Hampshire College jest częścią konsorcjum złożonego z pięciu uczelni, wraz z college’ami Amherst, Mount Holyoke i Smiths oraz Uniwersytetem Stanu Massa-chusetts. Wędrowałem od uczelni do uczelni, aż wreszcie spotkałem Julesa Piccusa, profesora średniowiecznej literatury hiszpańskiej na Uniwersytecie Stanu Massachusetts. Ze swą śnieżnobiałą czupryną i gęstą białą brodą ów sześćdziesięcioparoletni mężczyzna był niezwykle podobny do Karola Marksa, a w pewnym kręgach cieszył się niemal równie wielką sławą. Na ścianie jego gabinetu wisiała pierwsza strona pewnej hiszpańskiej gazety z lat sześćdziesiątych XX wieku, z nagłówkiem: PICCUS W MADRYCIE! Taki alarm podniesiono wtedy, gdy profesor odnalazł i zabrał z hiszpańskiej Biblioteki Narodowej dawno zapomniane, zagubione rękopisy Leonarda da Vinci. Jules był nie tylko bibliografem detektywem, lecz także znakomitym uczonym i prawdziwym poliglotą – znał dwadzieścia języków. Jego pierwszą miłością pozostał jednak jidysz, którym mówił, dorastając w Brooklynie. Powiedział mi, że w przeszłości od czasu do czasu uczył tego języka i że zamierza poprowadzić taki kurs w następnym semestrze. We wrześniu 1974 roku wraz z dwudziestoma innymi studentami wziąłem udział w pierwszych zajęciach z jidysz dla początkujących.
Nasz podręcznik, College Yiddish, był systematycznym wprowadzeniem do gramatyki tego języka, autorstwa syna Maxa Weinreicha, Uriela – jednego z czołowych specjalistów w dziedzinie językoznawstwa ogólnego do czasu jego przedwczesnej śmierci w 1967 roku. Jules był wymagającym nauczycielem. Zadawał nam długie prace domowe i nie chciał słuchać wymówek, gdy przychodziliśmy na zajęcia nieprzygotowani. Większość studentów była skonsternowana zapałem wykładowcy. Zapisali się na kurs jidysz, ponieważ wydawało im się, że to będzie łatwizna, i byli zszokowani, gdy odkryli, że jidysz jest takim samym językiem, jak każdy inny – ma swoje słownictwo, fonologię i reguły gramatyczne.
– Tylko sobie nie myślcie, że skoro wasze babcie mówiły jidysz, to nauczycie się tego cholernego języka przez osmozę – ostrzegał nas Jules w pierwszym dniu zajęć.
Niewielu jednak potraktowało jego napomnienia poważnie, jeszcze mniej osób odrabiało zadania domowe, a pod koniec pierwszego semestru okazało się, że jestem jednym z zaledwie dwóch studentów, którzy dostali zaliczenie.
Wyraźnie zirytowany Jules postanowił zrezygnować.
– Jeśli wy, dzieciaki, nie chcecie się uczyć, to do diabła z tym! – oświadczył, oddając nam testy z egzaminów końcowych.
Problem w tym, że dwaj studenci, którzy pozostali na placu boju – Jack Jacobson i ja – nie zamierzali tak łatwo się poddać. Razem z Rogerem Mummertem i Kathy Singer, dwójką przyjaciół z Hampshire College, którzy uczyli się jidysz samodzielnie, odwiedziliśmy Julesa w jego gabinecie w trakcie styczniowej przerwy międzysemestralnej i zapytaliśmy, czy nadal będzie nas uczył – tym razem prywatnie. Jules zgodził się pod trzema warunkami. Musieliśmy obiecać, że będziemy „harować jak woły”, przychodzić na zajęcia przygotowani oraz – ponieważ Jules miał nas uczyć popołudniami, po zakończeniu zajęć na uniwersytecie – przynosić ze sobą przekąski, które pozwolą nam przetrwać do kolacji. W krótkim czasie opracowaliśmy stałe menu: Roger przynosił świeży, jeszcze ciepły bochenek domowego chleba, który piekł rankiem w dniu zajęć, a pozostali dostarczali ser, masło, od czasu do czasu domowe ciasto albo ciasteczka i – za każdym razem – butelkę czerwonego wina.
I tak się to zaczęło. W każdą środę o siedemnastej, kiedy budynki uniwersyteckie pustoszały, jeden po drugim wchodziliśmy do ciasnego gabinetu Julesa, kroiliśmy chleb, otwieraliśmy wino i zabieraliśmy się do pracy. Jules był nauczycielem starej daty. Na jego zajęciach nie było gier, projektorów ani laboratoriów językowych. Wierzył, że jedynym sposobem, w jaki można się nauczyć takiego języka, jak jidysz – języka, w którym z oczywistych względów nie można się zanurzyć – jest czytanie. Przez cztery tygodnie w błyskawicznym tempie przerobiliśmy pozostałe rozdziały College Yiddish – dwa razy więcej niż w całym poprzednim semestrze. Na szczęście to zadanie nie było tak trudne, jak mogłoby się wydawać, ponieważ w jidysz istnieją tylko trzy czasy gramatyczne, trzy przypadki i płynna składnia, która pozwala na nadzwyczajną subtelność ekspresji. Co jeszcze lepsze, jidysz, podobnie jak angielski, należy do grupy języków germańskich, więc duża część jego słownictwa jest wystarczająco zbliżona do słów angielskich, aby osobie angielskojęzycznej łatwo było ją zapamiętać (na przykład unter znaczy under – „pod”; bukh to book – „książka”; waser to water – „woda”; i tak dalej). Tym, co okazało się trudne, był kontekst kulturowy, specyficznie żydowskie idee, które w tak dużym stopniu przenikają ten język – i sprawiają, że warto się go uczyć.
Kiedy skończyliśmy przerabiać podręcznik Weinreicha, Jules postanowił od razu przejść do pełnowymiarowej powieści. Zaprotestowaliśmy, twierdząc, że jeszcze za mało umiemy, ale on był nieugięty.
– Chcecie przez całe życie czytać podręczniki czy wolicie czytać w jidysz?
Wybrał „najtrudniejszą cholerną książkę, jaką udało mu się znaleźć”, Der Sotn in Goray (Szatana w Goraju) Isaaca Bashevisa Singera. Ta wydana w 1935 roku powieść została napisana dość trudnym językiem, stylizowanym na jidysz z XVII wieku – okresu, w którym rozgrywa się akcja – ale jej głębsze przesłanie, odrzucenie ideologii mesjanistycznej, nie przestało być aktualne. Przez następne półtora roku żyliśmy i oddychaliśmy opowieścią Singera o następstwach krwawych najazdów Chmielnickiego i upadku fałszywych mesjaszy w sztetlu o nazwie Goraj – „miasteczku na końcu świata”. Pracowaliśmy w stylu khevruse – spotykaliśmy się raz w tygodniu, aby omówić zadaną porcję tekstu. Początkowo musieliśmy sprawdzać każde słowo w słowniku, co nie było łatwe, gdyż współczesna literatura jidysz powstała tak niedawno (a jej twórcy – pisarze i wydawcy – byli tak znani ze swej buntowniczości), że nie istniała w niej ujednolicona, powszechnie przyjęta ortografia, więc sami musieliśmy odgadnąć wariant pisowni, w jakim dane słowo można znaleźć w słowniku. Ponadto najnowszy słownik, jaki mieliśmy do dyspozycji, Modern English – Yiddish Yiddish – EnglishDictionary autorstwa Uriela Weinreicha, zawierał wyłącznie słowa, które zdaniem Weinreicha były używane we współczesnym jidysz. Wyrazy, które Weinreichowi wydawały się archaiczne, daytsmerish (zapożyczone wprost ze współczesnego niemieckiego), kolokwialne, prostackie lub z innych powodów niestosowne, nie zostały ujęte w słowniku, co wyeliminowało dużą część słownictwa Singera.
Kiedy nie mogliśmy znaleźć jakiegoś słowa u Weinreicha, sięgaliśmy po Jewish – English English – Jewish Dictionary Alexandra Harkavy’ego z 1898 roku. W tym wypadku problemem był nie jidysz autora, lecz jego angielski. Harkavy, imigrant z Rosji, wykazywał przesadne zamiłowanie do wyrafinowanej, literackiej angielszczyzny. Nierzadko musieliśmy zaglądać do słownika języka angielskiego, aby zrozumieć, co próbował powiedzieć w swoich angielskich definicjach. Oto na przykład ciąg rzekomo angielskich słów, które widnieją w jego słowniku pod literą „M”: moxa (moksa), muchwat (bez mała), mucid (stęchły), mucidness (stęchlizna), mucilage (lepidło), mucilaginous (kleisty), muciperous (wydzielający śluz), mucous (śluzowy), mucus (śluz), mucusness (śluzowatość)… i tak dalej. Ten żydowski imigrant potrafił wycisnąć z Oksfordzkiego słownika języka angielskiego ostatnie poty!
Nie poddaliśmy się. W środę rano spotykaliśmy się, aby razem przejrzeć zadany fragment tekstu, podczas gdy Roger zagniatał ciasto i pilnował piekarnika. Późnym popołudniem jechaliśmy autobusem na uniwersytet, otwieraliśmy książki i zabieraliśmy się do pracy.
– Nu, Yankl, leyen a bisl! Nu, Jack, przeczytaj kawałek! – tymi słowami Jules rozpoczynał każde zajęcia, zwracając się do Jacka Jacobsona, który zawsze siadał po jego prawicy. To zdanie spodobało nam się tak bardzo, że stało się przezwiskiem Jacka. Nawet poza zajęciami zaczęliśmy go nazywać Yankl Leyenabisl.
Posuwaliśmy się naprzód słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Kolejno czytaliśmy na głos fragment tekstu i tłumaczyliśmy go na angielski. Idąc za radą Julesa, podkreślaliśmy dane słowo w słowniku za każdym razem, kiedy sprawdzaliśmy jego znaczenie. Bardzo rzadko musieliśmy to robić więcej niż dwa razy. Ta metoda – choć staroświecka – okazała się skuteczna. Po dwóch latach zagniatania ciasta, popijania wina i przeglądania słowników nie tylko dokończyliśmy Szatana w Goraju, lecz także potrafiliśmy przebrnąć – powoli, lecz konsekwentnie – przez niemal każdy tekst w jidysz, jaki udało nam się znaleźć.
***
Spośród pięciu wyższych uczelni położonych w mieście Amherst w stanie Massachusetts i w jego okolicach tylko biblioteka Uniwersytetu Stanu Massachusetts posiadała książki w jidysz, choć ten zbiór był, delikatnie mówiąc, eklektyczny. W połowie lat siedemdziesiątych XX wieku nakłady prawie wszystkich utworów literackich w jidysz były już od dawna wyczerpane. Na przykład Dzieła zebrane Szolema Alejchema, najbardziej znane i – jak się uważa – najwspanialsze dzieło literatury jidysz, ostatni raz wydano w Stanach Zjednoczonych w 1928 roku. Dzieła zebrane Icchoka Pereca, obejmujące dramaty, poezje, eseje i opowiadania jednego z najwybitniejszych myślicieli żydowskich XX wieku, ukazały się po raz ostatni w roku 1948. Moi koledzy i ja próbowaliśmy zamawiać używane książki w jidysz u pewnego nowojorskiego wydawcy i dystrybutora z Nowego Jorku, ale wybór książek oferowanych przez tę firmę był niewielki, jej praktyki biznesowe wydawały się nader tajemnicze, a zamówione książki najczęściej nigdy do nas nie docierały. Od czasu do czasu napotykaliśmy horrendalnie drogą pozycję w jidysz w katalogu antykwariatu z rzadkimi książkami w Amsterdamie, ale poza tym nie mieliśmy pojęcia, dokąd jeszcze się zwrócić.
Nie poddawałem się. Przeczesywałem sklepy z używanymi książkami w Cambridge. Wstawałem o świcie, żeby zająć pierwsze miejsce w kolejce podczas dorocznej wyprzedaży książek organizowanej przez League of Women Voters pod namiotem Amherst Common. Wszystko na próżno. Wreszcie Jules Piccus podsunął mi rozwiązanie.
– Nie myśl sobie, że książki same do ciebie przyjdą – powiedział. – Jeśli chcesz zdobyć książki w jidysz, to musisz się do nich wybrać. Pojedź do Nowego Jorku, do Lower East Side. To tam mieszkali czytelnicy mówiący jidysz i tam znajdziesz książki w tym języku! – Przerwał na chwilę, a potem, uśmiechając się przez białą brodę, dodał: – A kiedy już tam będziesz, to możesz wstąpić do sklepu „Guss’s Pickles” na Hester Street i kupić mi słoik ogórków małosolnych.
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Kompletny tekst dostępny w pełnej wersji
Tytuł oryginału:Outwitting history. The amazing adventures of a man who rescued a million yiddish books
Copyright © 2004 by Aaron Lansky
Published by arrangement with Algonquin Books of Chapel Hill, a division of Workman Publishing Company, Inc., New York.
All rights reserved
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Nowak-Młynikowska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawnictwa Smak Słowa
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Małgorzata Jaworska
Opracowanie graficzne i skład: Piotr Geisler
Okładka i strony tytułowe: Agnieszka Karmolińska
ISBN 978-83-66420-15-1
Druk: Drukarnia Abedik
Smak Słowa
ul. Bohaterów Monte Cassino 6A
81-805 Sopot
tel. 507-030-045
www.smakslowa.pl