Przed nami Bzura - Juliusz Malczewski - ebook

Przed nami Bzura ebook

Juliusz Malczewski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 14/84

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Malczewski

 

Przed nami Bzura

 

Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej

 

Okładkę projektował

ZYGMUNT ZARADKIEWICZ

 

Redaktor

WIESŁAWA Z ANIEWSKA-ORCHOWSKA

 

Redaktor techniczny

BEATA KONDEJ

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1984. Wydanie I

 

ISBN 83-11-07116-0

 

Printed in Poland

 

Nakład 240 000+170 egz. Objętość 4,64 ark. wyd., 4,5 ark druk. Papier gazetowy 50 g, z roli 84 cm. Szczecińskie Zakłady Papiernicze (Skolwin). Oddano do składu w kwietniu 1984 r. Druk ukończono w październiku 1984 r. Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzkiego w Warszawie. Zam. nr 5852

 

Cena zł 18.— T-78

 

Odwrót

 

Długa, polna droga między ścianami lasu, właściwie dukt leśny. Jaśnieje. Nadchodzi dzień 5 września 1939 roku, piąty dzień wojny. Na całej szerokości drogi szara ludzka masa. Cisza, rozmów nie słychać, tylko chrzęst międlonego żołnierskimi buciorami piachu. Czasem skrajem przemknie oddział kawalerzystów, wyprzedzając idących, głośniej zgrzytnie o kamień podkowa, brzęknie za luźno umocowane wiadro lub łopata. Żołnierze są zmęczeni. Trzecią noc z rzędu przemierzają boczne drogi Wielkopolski. Zmęczeni są nie tylko fizycznie, ale także psychicznie, żołnierz pragnie bić się, a jego wolę walki przetrawia kurz dróg i ból znużonych mięśni, gorzka świadomość cofania się. Ten utrudzony żołnierz jest jednak niezwykle wytrzymały i odpowiedzialny. Nikt nie sarka, nie narzeka. Czasem tylko, gdy drzemiący w marszu potknie się o wystający korzeń i runie w piach, padnie mocne żołnierskie słowo. Oddziały armii „Poznań” pod dowództwem generała dywizji Tadeusza Kutrzeby spływają powoli z Wielkopolski niemal nie naciskane przez nieprzyjaciela.

Żołnierze nie znają celu marszu — idą, bo taki jest rozkaz. Porucznik Stefan Kępa, zawodowy oficer dowodzący 4 kompanią w 2 batalionie 69 pułku piechoty, cel ten znał. Człapiąc wolno na koniu wśród swoich piechurów zastanawiał się, czy tutaj wreszcie zmierzą się z wrogiem. Dochodzili do zasadniczej linii umocnień, które w fachowym języku wojskowym, nazywano „Przedmoście Koło”. Oparte o pas Jezior Żnińskich i Wartę umocnienia, budowano ponoć od kilku miesięcy. Tymczasem dzień wstawał coraz wyraźniej, szare dotąd niebo przybierać zaczęło kolor błękitu. Las skończył się, piaszczysty szlak dochodził do bitej drogi, na której turkotały wozy taboru, była zapchana tłumem uciekinierów.

— Prawa wpina! — krzyczy któryś z podoficerów. Niewiele to jednak pomaga, kolumny wojska mieszają się z uchodźcami. Szczęściem marszruta wiedzie na północ, w boczny polną drogę. Ta jest niemal pusta, toteż marsz nabiera tempa. Wreszcie dochodzą. Żołnierze z podziwem patrzą na betonowe stanowiska dla ciężkiej broni maszynowej, linie drutów kolczastych, wreszcie pokaźnych rozmiarów rów przeciwpancerny. Tutaj można bronić się! Oficerowie wymieniają hasła z rozstawionymi posterunkami ochrony, padają rozkazy, mimo zmęczenia żołnierze raźno rozchodzą się na stanowiska, zabierają się do ustawiania broni, poprawy umocnień.

— Panie poruczniku! — melduje Kępie zasapany goniec — porucznik Skiba pojmał dywersantów!

Rzuciwszy nie dopalonego papierosa Kępa śpiesznym krokiem ruszył za gońcem. Jakoż istotnie, w niezbyt dużej odległości, za kępką drzew, ujrzał żołnierzy i podporucznika rezerwy Skibę otaczających trzech pojmanych. Byli w polskich mundurach, jeden z dystynkcjami kapitana.

— Ledwo mówią po polsku, broń niemiecka, radiostacja, dokumenty także — wyjaśnia Skiba. — Nie chcą odpowiadać na pytania.

— Nawet tutaj, w tak strzeżonej strefie! — denerwuje się Kępa. — Zaprowadzić pod bagnetami do sztabu! — rozkazuje. Z dywersantami mieli do czynienia od początku wojny. Niewidzialne ręce podpalały domy zamieszkane przez Polaków, zrywały połączenia telefoniczne. Nierzadki był także strzał zza węgła do samotnych żołnierzy. Odwrotowi wojsk armii „Poznań” towarzyszyły podpalane na polach stogi, wskazujące łunami kierunki marszu polskich kolumn. Dochodziły również wieści o poważniejszych starciach regularnych jednostek z grupami dywersantów.

Jakże łatwo można było tego wszystkiego uniknąć — myślał Kępa, spoglądając w delikatny, siwoniebieski horyzont, gdzieś tam w pradolinie Warty, skąd miał nadejść wróg. — Był czas i warunki na wysiedlenie wszystkich Niemców, a przynajmniej mężczyzn z całego Poznańskiego w głąb kraju. Władze zwierzchnie ciągle jednak, nie zezwalały, aby nie prowokować Rzeszy, aby przed światem nie tworzyć choćby cienia wrażenia, że to Polska dąży do wojny, nie chce przystać na wygórowane warunki niemieckie w sprawie Gdańska i korytarza. Na nic się to nie przydało. Hitler wszczął wojnę bez wypowiedzenia. W dodatku, ta przewaga w powietrzu — samoloty hitlerowskiej Luftwaffe bezkarnie latały nad miastami, wsiami i szosami, siejąc śmierć głównie wśród niewinnej ludności cywilnej. Polskie zaś lotnictwo, które dorównywać miało niemieckiemu, a nawet jakościowo je przewyższać, nie pojawiało się wcale. Tak czy owak — rozumował porucznik — tutaj nareszcie pokażemy Niemcom, że nie wolno bezkarnie znieważać polskiej ziemi, za to płaci się krwią!

Znacznie szerszy pogląd na dotychczasowy przebieg wojny miał dowódca armii, ale i on stawał ciągle przed niewiadomymi. Jego sztab mieścił się aktualnie we wsi Mchówek koło Izbicy, zbudowano tu spory węzeł łączności rozgałęziający się liniami telefonicznymi do podległych jednostek. Stąd było połączenie telegraficzne z Warszawą, z Naczelnym Wodzem. Jest również radio. Tyle tylko, że żaden z tych środków łączności nie jest pewny. Linie telefoniczne ze względu na nieustanne naloty rwą się bez przerwy, mimo zdublowania ich przez sieć cywilną i kolejową. Ofiarna praca łącznościowców niewiele pomaga. Radio, mocno przestarzałe, ma niewielki zasięg. Najpewniejszy jest jeszcze telegraf. Dzięki szyfrowi oraz za pomocą aparatów Hughesa i podziemnych kabli można było od biedy rozmawiać z przełożonymi jawnie i bezpośrednio. Daleko posunięta tajemnica wojskowa i tutaj .stawiała bariery. Dowódca armii o położeniu swoich sąsiadów . informowany był skąpo, praktycznie nie wiedział nic konkretnego o rozwoju sytuacji na ich odcinkach. Komunikaty Polskiego Radia mówiły dwa dni wcześniej o rozbiciu w rejonie Częstochowy ponad Stu czołgów niemieckich, o strąceniu kilkunastu samolotów. A więc tam, na południu, na odcinku armii „Łódź” generała Rómmla, toczyła się jakaś rozstrzygająca bitwa.

Był zbyt doświadczonym oficerem, by nie wiedzieć, że stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo: wdarcie się niemieckich związków pancernych między skrzydła obu armii i wyjście na ich tyły. W dodatku między nim a Rómmlem, między Uniejowem a Sieradzem, istniała prawie trzydziestokilometrowa luka nie obsadzona z braku sił. Lukę tę trzeba było natychmiast zamknąć, najlepiej siłami dwóch dywizji wspartych w dodatku brygadą kawalerii. Zamknąć aktywnie, natarciem, w skrzydło atakującego nieprzyjaciela. Było to tym bardziej możliwe, że jego armia ani od czoła, ani od skrzydeł nie była prawić naciskana. Nad wybrzuszeniem granicznym, jakie otaczało Wielkopolskę, „wciśniętą” w terytorium III Rzeszy, nie było poważniejszych sił przeciwnika. Kiedy więc trzy dni temu Naczelny Wódz rozkazał mu posłać na Uniejów tylko jedną, 25 dywizję piechoty, gorąco zaprotestował. Pojedyncza dywizja, z odsłoniętymi skrzydłami, znacznie oddalona od sił głównych, była skazana na zagładę, mogła być łatwo rozbita. Trzeba posłać większe siły — dwie, może trzy dywizje. W sztabie Naczelnego Wodza obiecano rozpatrzyć propozycje Kutrzeby. A że czas uciekał nieubłaganie, a jak wyliczył niezawodny szef sztabu jego armii, pułkownik dyplomowany Stanisław Lityński, na domarsze i przygotowanie akcji potrzeba było co najmniej trzech dni, na własną rękę rozkazał przygotować niezbędne rozkazy i pchnąć wojska do rejonu przyszłych działań. W przypadku zgody Śmigłego natarcie można było rozpocząć w dniu 6 września. Jak na złość, zaczęła wówczas szwankować łączność — nieustanne bombardowanie węzłów łączności przez wrogie lotnictwo robiło swoje, nie mógł dogadać się z Warszawą. Otrzymywał stamtąd jedynie przewożone przez oficerów łącznikowych rozkazy do odwrotu, w wyniku których wojska armii „Poznań” opuszczały kolejne rubieże obrony. Wciąż jednak nie było za późno. W trójkę z Lityńskim i szefem operacyjnym, podpułkownikiem Feliksem Robakiewiczem, przedyskutowali wszystkie możliwe warianty wydarzeń. Był obecnie głęboko przekonany o słuszności swojego planu. Działać należy wspólnie z armią „Łódź”, to pewne. Z marszałkiem Rydzem-Śmigłym już wielokrotnie przed wojną rozpatrywali takie możliwości, powinien więc bez trudu zrozumieć jego intencje. Pewnie uruchomione zostaną odwody operacyjne. Jakie one są i gdzie się znajdują, nie orientował się. Znowu ta, jego zdaniem, przesadna tajemnica wojskowa, zrozumiała dla oficerów niższego szczebla dowodzenia, ale nie dla dowódcy armii, który powinien mieć szeroki wgląd w ogólną sytuację na froncie.

Właśnie owego fatalnego 3 września łączność ze sztabem Naczelnego Wodza została nareszcie przywrócona, mógł rozmawiać bezpośrednio z szefem sztabu Naczelnego Wodza, generałem, Stachiewiczem. W skrócie wyłuszczył swój plan, starając się przekazać jego sens ogólny, pomijając szczegóły. Stachiewicz udał się z tym niezwłocznie do marszałka, by przynieść odeń decyzję zupełnie nieoczekiwaną.

— Panie generale, rozważyliśmy wszystko jak najdokładniej. W intencji marszałka jest jak najszybsze osiągnięcie zasadniczej linii obrony na Wiśle... Bortnowski dostanie na dzisiejszą noc rozkaz wycofywania się w kierunku południowo-wschodnim po obu stronach Wisły. W tym przypadku od prawego skrzydła pana generała trzeba, będzie do niego dołączyć...

Gładko wygolona, zwykle skupiona i nieprzenikniona twarz Kutrzeby tym razem wyrażała tak wielkie rozczarowanie, że zauważyli to obecni w pokoju jego współpracownicy. Głośno potwierdził jednak otrzymanie rozkazu i podał niezbędne szczegóły jego wykonania, Do swoich oficerów po zakończonej rozmowie powiedział tylko jedno zdanie:

— A jednak armia „Pomorze” i generał Bortnowski. — Zrozumieli go doskonale. Cała dotychczasowa praca szła na marne, trzeba było wydać nowe rozkazy i cofać się, cofać w dalszym ciągu.

— Może nie wszystko jeszcze stracone — usiłował pocieszyć generała Lityński — o armii; „Łódź” nic konkretnego jeszcze nie wiemy. Może nie potrzebuje już naszej pomocy? Może uruchomiono odwody Naczelnego Wodza?

— Skąd więc ten rozkaz odwrotu? Na naszej głównej linii obrony moglibyśmy opóźniać nieprzyjaciela przynajmniej kilka dni!

— Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie, panie generale.

Kutrzeba zdołał się już opanować. Obok bieżących rozkazów polecił wysłać oficera na dobrym samochodzie do Rómmla i przywieźć za wszelką cenę szkic z jego aktualnym położeniem. Sam postanowił niezwłocznie pojechać do generała Bortnowskiego. Z Bortnowskim znali się doskonale. Mieli taki sam stopień, starszeństwo i stanowisko. Bortnowski przed wojną zyskał w armii sporą popularność, choć byli i tacy, którzy powątpiewali w jego talenty dowódcze. Teraz jednak nie czas o tym myśleć. Później przyszedł od „góry” nowy rozkaz: jedną dywizję wydzielić ze składu armii do rezerwy Naczelnego Wodza. Trochę zeszło, zanim ustalono, że będzie nią 14 dywizja generała Włada, choć decyzję taką niełatwo było Kutrzebie zaakceptować. Z Władem przyjaźnili się jeszcze od czasu służby w armii austriackiej. Pocieszali się z Lityńskim, że być może do tego nie dojdzie, wszystko bowiem zmienia się z minuty na minutę. I nie starczyło czasu na wyjazd do Bortnowskiego, trzeba było to odłożyć do następnego dnia.

 

Niemcy tymczasem konsekwentnie realizowali swoje plany operacyjne. Zakładano wielkie kleszcze, które zamknąć się miały w rejonie Warszawy. Na południowym ramieniu tych. kleszczy działała grupa armii generała Rundstedta nacierająca w kierunku na Piotrków i Rawę Mazowiecką. Na północy, w kierunku na Mławę i Przasnysz, ruszyły dywizje generała Bocka.. Podjęto także działania pomocnicze. Na północy przystąpiono do likwidacji tak zwanego „polskiego korytarza”, na południu, na Śląsku i w Karpatach rozpoczęto ścinanie polskiego narożnika obustronnym natarciem. Przy pomyślnych układach miano założyć następne wielkie kleszcze sięgające daleko w głąb kraju. Zacięty opór polski od pierwszego dnia działań spowodował powstanie czterech bitew granicznych: na południu, na zachodzie, na Pomorzu i na północy. Bitwa zachodnia — było to uderzenie niemieckiej VIII i X armii na obszar między północną granicą umocnień śląskich a linią Ostrzeszów — Warta, trafiające w armię „Łódź” i północne skrzydło armii „Kraków”. Punkt ciężkości owego natarcia przypadał na styk obu polskich armii, a było to natarcie potężne. Po stronie polskiej była tu właściwie luka. Na przestrzeni około 80 kilometrów rejon ten osłaniała 7 dywizja piechoty z Krakowską Brygadą Kawalerii z armii „Kraków” na południu i Wołyńską Brygadą Kawalerii z armii „Łódź” na północy. Pierwszego dnia wojny niemiecką 4 dywizja pancerna starła się z Wołyńską BK pułkownika J. Filipowicza obsadzającego pozycję obronną wzdłuż zachodniej strony lasów kłobudzkich. Do południa kawalerzyści odparli trzy kolejne natarcia czołowych oddziałów 4 DPanc. O godzinie 13.00 weszły do walki główne siły hitlerowców. Dysponując wielokrotną przewagą, Niemcy przełamali obronę 21 pułku ułanów i wtargnęli w głąb ugrupowania brygady. Na polanie pod Mokrą czołgi niemieckie natknęły się na baterię artylerii konnej, która otworzyła ogień na wprost. Przy wsparciu dwóch pociągów pancernych z odwodów brygady i sąsiedniej 30 dywizji piechoty natarcie czołgów odparto. Hitlerowcy ponieśli duże straty, w tym około 20 spalonych czołgów. W nocy brygada wycofała się na następne pozycję obronne. Na pozostałych odcinkach obrona polska utrzymała się także i następnego dnia. Cóż, kiedy dzięki luce istniejącej po obu stronach Częstochowy niemieckie wojska szybko posunęły się do przodu. XV korpus lekki odrzucił Krakowską Brygadę Kawalerii, a XVI korpus pancerny opanował nie wysadzone na czas mosty na Pilicy w rejonie Gidle. Sytuacja stawała się groźna. Armia „Łódź” otrzymała rozkaz spiesznego wycofania się na główną linię obronną na linii Warty i Widawki. Armia niemiecka natomiast wiążąca armię „Łódź” od czoła otrzymała zadanie oddzielenia w miarę możności armii „Łódź” od armii „Poznań”. Mimo tak niekorzystnej sytuacji, odwrót armii „Łódź”, choć przebiegający wśród ciężkich walk, był planowy. Lewe skrzydło natomiast zawisło w próżni. Na wschód od Częstochowy Niemcy spychali krakowską armię, na południowy wschód rozszerzając lukę do 100 kilometrów. Rozbita została 7 dywizja piechoty. Sztab Naczelnego Wodza postanowił uruchomić odwody, to jest armię „Prusy”, choć nie była jeszcze skoncentrowana, a niektóre jej jednostki jeszcze w trakcie mobilizacji — pchnąć ją do przedłużenia pozycji obronnej Warta — Widawka w kierunku południowo-wschodnim.

O tym wszystkim generał Kutrzeba nie wiedział. Rano, 4 września, zgodnie z otrzymanymi rozkazami postanowił w pierwszym rzędzie odwiedzić generała Bortnowskiego, by uzgodnić z nim dalsze działania. Sztab armii „Pomorze” stacjonował aktualnie w Toruniu, skąd odległość do Gniezna, gdzie przebywał wówczas sztab armii, wynosiła około 100 kilometrów, a dowódcy armii spieszyło się bardzo. O świcie rozmawiał z generałem Stachiewiczem, który informował ogólnikowo o pogarszającej się sytuacji na północy i w związku z tym, o konieczności ścisłego współdziałania obu armii i ponaglał do pośpiechu. Szosa z Gniezna do Torunia była istotnie zapchana do granic wytrzymałości przez uciekinierów. Słoneczna od wielu dni pogoda była przyczyną tego, że nad szosą unosiły się ogromne tumany kurzu. Eskorta generała początkowo jako tako radziła sobie torując na motocyklach wolną drogę dla ciężkiego Forda dowódcy armii. W miarę oddalania się od Gniezna tłum na drodze gęstniał, powiększała się zwłaszcza liczba furmanek jadących jedna przy drugiej całą Szerokością szosy. Torowanie drogi stawało się coraz bardziej uciążliwe, tempo jazdy zmalało. Generał niecierpliwił się, choć patrzył z głębokim współczuciem na wlokących się zakurzoną drogą ludzi. Zostawili cały swój dobytek i szli w nieznane, nie wiedząc, jaki czeka ich los, byle dalej od hitlerowskich żołdaków. Oni — Wielkopolanie, najlepiej wiedzieli, co stałoby się ich udziałem pod panowaniem faszyzmu. Kiedy minęły już trzy godziny męczącej jazdy, nad szosą pojawiły się hitlerowskie samoloty. Generał zmuszony został do opuszczenia samochodu i schronienia się w rowie. Wśród uciekinierów wybuchła panika, cywile przemieszali się z wojskowymi. Wybuchały bomby, trzaskały lotnicze kaemy, żłobiąc krwawe bruzdy w tłumie bezbronnej ludności. Ledwo samoloty znikły za horyzontem, generał z pośpiechem zajął miejsce w samochodzie, eskorta dosiadła motocykli. Przez pierwszych kilka minut, dopóki ludzie nie powrócili do porzuconego na szosie dobytku, udało się szybko pokonać kilkanaście kilometrów, później znowu tempo malało. Tak to, od nalotu do nalotu, udało się wreszcie dotrzeć do Torunia. Od połowy drogi kierunek marszu cywilów zmienił się ze wschodniego na południowy — uciekinierzy z północnej Polski. Teraz przeważały zielonobure mundury żołnierskie. Wlekli się z bronią i bez broni, w brudnych bandażach, ze szklistymi oczami, w których znać było grozę przeżyć ostatnich dni. Rozbitkowie dywizji pomorskich.

Musi być u Bortnowskiego bardzo kiepsko — myślał generał. — Jak on sobie radzi w takiej sytuacji? Znał generała od dawna, wiedział, że potrafił trzeźwo oceniać sytuację, przed wybuchem wojny niejednokrotnie krytykował plany marszałka, krytykował zwłaszcza pchanie w korytarz korpusu interwencyjnego. Teraz musiał pić piwo, które kto inny nawarzył.

Podróż zatłoczonymi drogami zszokowała Kutrzebę. Jeszcze większym szokiem było spotkanie z Bortnowskim. To był zupełnie inny człowiek! Twarz poszarzała, wzrok przygaszony, przebijająca z całej postaci rezygnacja. Kiedy zostali sami po wstępnych prezentacjach, Bortnowski dał upust nagromadzonym przez kilka dni emocjom.

— Co pozostało z naszych świetnych planów? Mieliśmy opanować Gdańsk, a zamiast tego taka klęska! Uderzyli tam, gdzie się tego najmniej spodziewaliśmy... Wchodzili w moje dywizje czołgami jak w masło, kroili je na części. A ja byłem bezradny. — Chwilę milczał i dodał:

— Wczoraj oddałem się do dyspozycji marszałka. Po tym, co się stało, musiałem tak zrobić.

— Tak nie można, Władku. Wszystkich oddziałów nie utraciłeś, są jeszcze odwody Naczelnego Wodza. Słusznie też marszałek nie zgodził się na twoją dymisję. Działając wspólnie dokonamy jeszcze wielkich rzeczy, zobaczysz! — Przeszli później do szczegółów. Jak wynikało z wyjaśnień Bortnowskiego, na odcinku armii „Pomorze” rozegrać musiano dwie bitwy, na prawym i lewym brzegu Wisły, przy czym najbardziej brzemienną w skutkach okazała się bitwa w Borach Tucholskich, Chodziło tutaj o osłonę wycofania wysuniętych na północ części korpusu interwencyjnego oraz o jak najdłuższe rozdzielanie niemieckich sił działających z zachodu ze zgrupowanymi w Prusach Wschodnich. Czwarta armia generała von Kluge uderzyła na całej szerokości granicy od Chojnic aż po Koronowo. Tego szerokiego odcinka broniła mocno rozczłonkowana 9 DP. I choć po stronie niemieckiej działało tutaj co najmniej sześć wielkich jednostek, Polacy stawiali skuteczny opór. Główny wysiłek Niemców trafił jednak w rejon, skąd nie spodziewano się uderzenia, Niemiecka 3 DPanc. uderzyła całością sił na niewielkim odcinku w rejonie Pruszcz — Sokole — Kuźnica, gdzie po stronie polskiej istniała właściwie Juka, słabo tylko przesłaniana. Już pierwszego dnia hitlerowcy przedostali się na głębokie tyły polskie, wyszli na wschodni skraj Borów Tucholskich i przecięli magistralę węglową w rejonie Świekatowa. Od tej chwili chodziło więc tylko o uratowanie czego się da z odciętych dwóch dywizji piechoty, brygady kawalerii i licznych batalionów Obrony Narodowej. Tylko około jednej trzeciej tych wojsk, głównie bez ciężkiego sprzętu, udało się ujść z matni. Natomiast odcięte wojska, mimo rozpaczliwego oporu, skazane były właściwie na zagładę. Grupa generała Bołtucia broniąca się na prawym brzegu Wisły zaatakowana została przez wydzielony korpus niemieckiej 3 armii w sile dwóch nieco słabszych dywizji. Polacy stawiali tutaj dzielny opór i choć zmuszeni do odwrotu, nie dali się rozbić. Drugiego dnia działań Naczelne Dowództwo zarządziło daleki odskok armii „Pomorze” w głąb kraju. W Bydgoszczy Niemcy wszczęli zakrojoną na szeroką skalę dywersję, która jednak została stłumiona. Wieczorem 3 września Polacy opuścili Bydgoszcz, Niemcy jednak do miasta jeszcze nie wkroczyli. Począwszy od 3 września Niemcy pozostawili właściwie armię „Pomorze” w spokoju, kierując swój główny wysiłek na północ. Generał Bortnowski, zarządziwszy wycofanie swoich wojsk w celu reorganizacji, obawiał się głównie ataku broni pancernej na Kutno.

— Oddam ci w takim razie pociąg pancerny — powiedział Kutrzeba — i w tych warunkach: nie dam czternastej dywizji — co mówił z nieukrywaną satysfakcją — którą można będzie pchnąć — o tutaj — pokazał ołówkiem — w rejon lasu Miradz koło Mogilna. Razem z dwudziestą szóstą dywizją powinny zapewnić należytą osłonę tego kierunku. Dobrze byłoby zyskać na to wszystko aprobatę sztabu Naczelnego Wodza.

W parę minut później uzyskano łączność z generałem Stachiewiczem, który po wysłuchaniu obu dowódców armii zgodził się na ich plany. Było wciąż bardzo źle, ale sytuacja zaczynała nabierać bardziej konkretnych kształtów. Bortnowski w miarę rozmowy ożywiał się, znikła gdzieś jego apatia. Kutrzeba znacznie uspokojony wrócił do Mchówka, nowego miejsca postoju armii, skąd oficerowie jego sztabu nadzorowali przemarsz wielkich jednostek na główne pozycje obrony wzdłuż Kanału Morzysławskiego. Teraz, kiedy decyzje zapadły, kiedy machina sztabowa byłą w ruchu, miał czas na krótki chociaż odpoczynek, od początku wojny spał po dwie — trzy godziny na dobę. Nie pozwolono mu jednak odpoczywać zbyt długo. Kiedy oprzytomniał, Stał nad nim Lityński z telegramem w ręku.

— Nowy rozkaz Naczelnego Wodza, panie generale. Mamy interweniować siłami dwudziestej piątej dywizji piechoty na korzyść armii generała. Rómmla. Kutrzeba zerwał się z kanapki jak wyrzucony sprężyną.

— A więc jednak armia „Łódź”! Tak od dawna myślałem. Tylko dlaczego jedna dywizja? Przecież to znów nonsens.

Przebiegł szybko wzrokiem treść telegramu: „Uderzyć na południe na miejscowość Dobra”, — Gdzie to jest?

— Trzydzieści dwa kilometry od Koła, w połowie drogi do Sieradza. O tutaj — pokazał na rozłożonej na stole mapie.

— Musiało zajść coś niezwykłego u południowego sąsiada. Tylko co? Czy major Migula powrócił od Rómmla?

— Jeszcze nie, panie generale.

— Przygotuj rozkazy, Stasiu. Czy jest łączność z Naczelnym? — Jak na zawołanie zjawił się podpułkownik Łęczyński.

— Marszałek przy telefonie, panie generale!

— W samą porę.

Rozmowa była krótka. Marszałek potwierdził rozkaz telegraficzny, prosząc o jego jak najszybsze wykonanie. Kutrzeba natomiast powrócił do starej śpiewki. Sam Alter nie da rady, należałoby pchnąć tam również 17 DP i brygadę kawalerii. Obie jednostki maszerują mniej więcej w tamtym kierunku. Marszałek nie chciał się zgodzić, wreszcie przystał tylko na brygadę kawalerii, choć miał wątpliwości, czy maszerując w dzień nie poniesie zbyt dużych strat od lotnictwa.

— Abraham ma wprawę, panie marszałku, pójdą lasami i polnymi drogami. Nie powinni mieć większych strat niż proporcjonalnie w piechocie. Zaś ewentualny sukces wart jest ryzyka.

— Dobrze, zgoda. Powodzenia, panie generale!

W czasie kiedy Lityński zarządził pogotowie marszowe w 25 dywizji generała Franciszka Altera i zaznajomił generała Abrahama z nowym zadaniem, powrócił wysłany do Rómmla major Migała.

— Melduję powrót, panie generale. Mam szkic sytuacyjny.

— Świetnie się pan spisał, panie majorze. Ciężko było? Gdzie pan ich znalazł?

— W Julianowie. Było rzeczywiście ciężko. U nich jeszcze gorzej, siedzą w ogniu bez przerwy. Wygląda na to, że Niemcy chcą się dziś z nimi ostatecznie rozprawić. Naciskają na obydwa skrzydła. Generał Rómmel prosi o skierowanie dwudziestej piątej dywizji jak najszybciej, jeszcze za dnia.

— Dobrze, dziękuję. Niech pan idzie odpocząć!

Pochylili się nad szkicem pokreślonym, jak widać w pośpiechu, liniami i strzałkami. Lityński z Robakiewiczem nanosili dane na własną sztabówkę.

— A więc tak to wygląda. W prawe skrzydło wpycha się im ósma armia. A lewe wisi, już W próżni. Popatrz, Franek, oni są już na obszarze Piotrkowa. Co Alter może zwojować w takich warunkach? Kiedy on zdoła tam dotrzeć? W Poddębicach jest przeprawa, jeśli Niemcy ją opanują, może to być groźne także i dla nas. A teraz dawajcie samochód, jedziemy do Bortnowskiego.

Podróż tym razem była znacznie łatwiejsza, widać główna fala uciekinierów już przeszła. Niemieccy lotnicy mieli prawdopodobnie przerwę obiadową, bo nie było ich w powietrzu. Za to szosa przedstawiała istne pobojowisko. Wymijając leje po bombach samochód eskortowany przez motocykle mknął z maksymalną prędkością. Bortnowski siedział jeszcze w Toruniu, w starym forcie Kniaziewicza, choć sztab przeniósł się już do Włocławka. Chciał być jednak bliżej 15 dywizji, dopilnować ewakuacji i wysadzania mostów. Bortnowskiego zastali w dobrej formie, opanowanego, skupionego.

— U mnie dziś dziwny spokój, jakby nie było wojny. Pod Bydgoszczą nic się nie dzieje, do miasta jeszcze nie wkroczyli. To samo u Bołtucia, niemal nie naciskany. Chcę wycofać jego dwie dywizje przez Toruń, oczywiście o zmroku. Piętnastą zostawię jeszcze dziś na stanowisku.

— Dlaczego przez Toruń? Czy nie lepiej iść od razu na Włocławek? Zyskasz na czasie. A gdy Niemcy nacisną na twoją piętnastą, my przesuniemy czternastą na Skulsk i zwartym ugrupowaniem pójdziemy wzdłuż Wisły na Inowrocław. Chyba że stanie się znów coś nieprzewidzianego, jak u Rómmla. Przywiozłem ci dane o jego położeniu. Tak zresztą było rano, teraz może być zupełnie inaczej.

Jak myślisz, co zrobi teraz nieprzyjaciel?

— Sforsuje dużymi siłami. Noteć i uderzy od północy na Wielkopolskę.

— To byłoby słabe rozwiązanie, na to nie pójdą — wtrącił Lityński — raczej zaatakują wzdłuż Wisły na Warszawę.

— Jest jeszcze jedna możliwość. Przerzucą pod Grudziądzem gros swoich wojsk do Prus i stamtąd uderzą głęboko na nasze tyły.

— Byłoby to zbyt ryzykowne, nie przypuszczam — Kutrzeba zamyślił się. — Tak, tego chyba nie zrobią. To byłoby niemal szaleństwo.

Uzgadniano właśnie sposoby zawrócenia Bołtucia na Włocławek, gdy zjawił się oficer dyżurny.

— Telefon do pana generała Kutrzeby. Dzwoni w pilnej sprawie pułkownik Robakiewicz.

Przejąwszy słuchawkę Kutrzeba usłyszał:

— Po wyjeździe pana generała był samolot łącznikowy z .nowym rozkazem Naczelnego. Wszystkie siły skierować na Rómmla. Ale to już nieaktualne, bo sytuacja uległa zmianie. Armia „Łódź” nie utrzymała swoich pozycji i wycofuje się na linię Szadek — Łask — las Grabica — Piotrków. W związku z tym mamy im oddać dwudziestą piątą, która pomaszeruje przez Uniejów na Poddębice — Zgierz. Siedemnasta, czternasta i Wielkopolska Brygada Kawalerii pomaszerują na Ozorków. Mamy nie pozwolić na oderwanie się od skrzydła Rómmla. Dalej ND przewiduje odejście Rómmla po północnym brzegu Pilicy na Górę Kalwarię i za Wisłę. My pójdziemy na Warszawę i Otwock. Miejsce postoju sztabu — Łęczyca. Ponieważ pan marszałek nie ma łączności z generałem Bortnowskim, mam także rozkaz dla niego. Po zebraniu swoich sił ma maszerować za nami na Warszawę. Musi liczyć się z możliwością przebijania się. Nasza dwudziesta szósta przechodzi pod jego rozkazy.

— Rozumiem. Zaraz wracamy do siebie. Tymczasem wstrzymaj Altera i porozum się z Knollem i Abrahamem.

— Altera skieruję na Uniejów, z Abrahamem będzie gorzej, nie mam łączności...

— Rób, co możesz, a my zaraz wracamy. Koniec.

Żegnając się z Kutrzebą Bortnowski powiedział:

— Zdaje mi się, że ja wsiąknę, ale i ty uważaj, abyś nie wsiąkł.

Słowa te miały się później okazać prorocze.