Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Lektura obowiązkowa dla tych, którzy wybierają się do Wielkiej Brytanii, i dla tych, którzy już tam są. Kate Fox interesująco i z dużą dozą angielskiego humoru opisuje, jak Anglicy mówią, jak się ubierają, jak jedzą, piją, pracują, bawią się, robią zakupy, prowadzą samochód, flirtują, kłócą się, stoją w kolejce - i jak na to wszystko narzekają. Z poszczególnych rozdziałów wyłania się obraz kultury dziwnej i fascynującej, rządzącej się zawiłym zestawem niepisanych zasad i niezwykle skomplikowaną etykietą.
Książka napisana jest przez osobę "wtajemniczoną", jednak z perspektywy osoby postronnej, pozwala nareszcie zrozumieć, dlaczego się z Anglików podśmiewamy i za co ich podziwiamy. Można ją potraktować jako instruktaż, jak stać się tak angielskimi jak sami Anglicy - angielskość bowiem to nie kwestia urodzenia, rasy, koloru skóry czy wyznania. To mentalność oparta na zestawie kodów zachowań, które każdy może złamać i stosować ? Kate Fox właśnie podarowała nam do nich klucz. Kate Fox ukazuje świat z pozoru bliski geograficznie i cywilizacyjnie, a jednocześnie egzotyczny. Ta wiwisekcja angielskiego społeczeństwa jest nie tylko frapująca poznawczo, ale skłania też do głębszej refleksji nad społeczeństwem, w którym żyjemy. Co jest u nas podobne, a co zupełnie odmienne? Jak wyglądałaby tego typu książka, której tematem byliby Polacy?
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przejrzeć Anglików
UKRYTE ZASADY ANGIELSKIEGO ZACHOWANIA
Kate Fox
Przejrzeć Anglików
UKRYTE ZASADY ANGIELSKIEGO ZACHOWANIA
przełożyła Agnieszka Andrzejewska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału: Watching the English
The Hidden Rules of English Behaviour
Projekt okładki: Michal Brzozowski
Redakcja: Katarzyna Heidrich-Żurkowska
Opracowanie indeksu: Anna Matysiak
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Janina Zgrzembska
© 2004 by Kate Fox. All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008
© for the Polish translation by Agnieszka Andrzejewska
ISBN 978-83-7495-127-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2008
Dla Henry’ego, Williama,Sarah i Katharine
Siedzę w pubie niedaleko stacji Paddington, ściskając w ręce małą brandy. Jest dopiero wpół do dwunastej - trochę za wcześnie na drinka, ale kupiłam go sobie częściowo w nagrodę, częściowo dla kurażu. W nagrodę za wyczerpujący poranek, który spędziłam, niby to niechcący wpadając na ludzi i licząc, ilu z potrąconych powiedziało „przepraszam”; dla kurażu, bo w tej chwili mam zamiar wrócić na dworzec i przez kilka godzin grzeszyć śmiertelnie, czyli wpychać się do kolejek.
Wcale nie chcę tego robić. Wołałabym przyjąć moją zwykłą metodę, czyli do łamania uświęconych zasad społecznych namówić niewinnego asystenta, a sama obserwować z bezpiecznej odległości. Jednak postanowiłam, że tym razem to ja będę królikiem doświadczalnym. Wcale nie czuję się dzielna. Jestem przerażona. Od eksperymentów z wpadaniem na ludzi mam siniaki na ramionach. Mam ochotę dać sobie spokój z tym głupim badaniem angielskości, iść do domu, zrobić sobie herbaty i żyć normalnie. A już na pewno nie chcę przez całe popołudnie wpychać się gdzieś bez kolejki.
Po co ja to robię? Jaki jest sens tego niedorzecznego wpadania i wpychania (że nie wspomnę o równie bezsensownych rzeczach, jakie będę robić jutro)? Dobre pytanie. Może w takim razie wyjaśnię.
„Gramatyka" zachowania Anglików
Ciągle się słyszy, że Anglicy utracili swoją tożsamość narodową, że nie ma czegoś takiego jak „angielskość”. Wydano ostatnio masę książek, których autorzy lamentują nad owym rzekomym kryzysem tożsamości. Ich tytuły wahają się od tęsknego Anyone for England? do niepocieszonego England: An Elegy. Jako ktoś, kto spędził prawie całe ostatnie dwanaście lat, badając różne przejawy angielskiej kultury i zachowań społecznych - w pubach, na wyścigach, w sklepach, w nocnych lokalach, w pociągach i na ulicach - jestem przekonana, że coś takiego jak „angielskość” i s t n i e j e i że doniesienia o upadku tego pojęcia są mocno przesadzone. Przeprowadzając badania do niniejszej książki, postawiłam sobie za cel poznanie ukrytych, niepisanych zasad angielskiego zachowania i tego, co mówią one o naszej tożsamości narodowej.
Chciałam ustalić, czy istnieją cechy wspólne zasad porządkujących zachowanie Anglików - nieoficjalne regulaminy, które wykraczają poza klasę, wiek, płeć, region, subkulturę oraz inne kategorie społeczne. Na przykład członkinie kół gospodyń i odziani w skóry członkowie gangów motocyklowych mogą mieć pozornie niewiele ze sobą wspólnego, jednak nie ulegając „etnograficznemu oślepieniu”1 powierzchownymi różnicami, odkryłam, że zarówno te dwie, jak i inne grupy zachowują się zgodnie z tymi samymi niepisanymi zasadami - zasadami, które określają naszą tożsamość narodową i narodowy charakter. Jestem też skłonna podtrzymać to, co twierdził George Orwell, że tożsamość owa „trwa, rozciąga się na lata przyszłe i minione, jest w niej coś, co się utrzymuje, jak w żywej istocie”.
Inaczej mówiąc, postanowiłam opisać „gramatykę” zachowania Anglików. Człowiek, który posługuje się danym językiem od urodzenia, zwykle nie potrafi wyjaśnić jego reguł gramatycznych. Na tej samej zasadzie tym, którzy są najbardziej „biegli”, jeśli chodzi o rytuały, zwyczaje i tradycje danej kultury, przeważnie brakuje dystansu, nieodzownego, aby w zrozumiały sposób objaśnić „gramatykę” tych procedur. I po to właśnie mamy antropologów.
Ludzie zazwyczaj nie są świadomi istnienia niepisanych zasad obowiązujących w danym społeczeństwie i przestrzegają ich instynktownie. Dla przykładu, rano zwykle ubieramy się automatycznie i nie musimy sobie świadomie przypominać, że istnieje niepisana zasada etykiety, zabraniająca wychodzenia do pracy w piżamie. Ale gdyby mieszkał z nami antropolog, który badałby nasze zachowanie, zadałby nam następujące pytania: „Co by się stało, gdybyś poszedł do pracy w piżamie?”, „Czego jeszcze nie wolno ci wkładać do pracy?”, „Dlaczego w piątki jest inaczej?”, „Czy wszyscy w twoim zakładzie pracy się do tego stosują?”, „Dlaczego wyższe kierownictwo nie przestrzega zwyczaju «piątek dniem bez krawata»?”. I tak dalej, i tak dalej, aż mielibyśmy serdecznie dość. Następnie antropolog poszedłby obserwować i przepytywać innych ludzi - członków innych grup społeczeństwa, w którym żyjemy - i po zadaniu setki wścibskich pytań i poczynieniu obserwacji przedstawiłby „gramatykę” ubioru w naszej kulturze (zob. rozdział Ubiór).
Obserwacja uczestniczącai związane z nią frustracje
Antropologów uczy się, aby stosowali metodę o nazwie „obserwacja uczestnicząca”: naukowiec uczestniczy w życiu i kulturze ludzi badanych w celu uzyskania wtajemniczenia w ich zachowanie i zwyczaje, a jednocześnie obserwuje ich z punktu widzenia bezstronnego, obiektywnego badacza. No cóż, to teoria. W praktyce przypomina to dziecięcą zabawę, w której próbuje się jednocześnie jedną ręką klepać się po głowie, a drugą masować brzuch. Trudno się chyba dziwić, że prowadząc badania w terenie, antropolodzy często tracą obiektywizm: tak bardzo angażują się i wnikają w kulturę tubylców, że nie udaje im się zachować niezbędnego dystansu naukowego. Najsłynniejszym przykładem takiej nadmiernie optymistycznej etnografii jest Margaret Mead, ale też Elizabeth Marshall Thomas, która napisała książkę pt. The Harmless People (Nieszkodliwy naród), o plemieniu, w którym wskaźnik zabójstw okazał się wyższy niż w Chicago.
Metoda obserwacji uczestniczącej i rola uczestniczącego obserwatora jest dla antropologów źródłem udręki i dyskutując o niej, uwielbiają oni dzielić włos na czworo. W mojej ostatniej książce, The Racing Tribe, zażartowałam sobie z tego; zapożyczyłam pseudopsychologiczny żargon od autorów poradników książkowych i opisałam problem jako ciągłą walkę między moim Wewnętrznym Uczestnikiem a Wewnętrznym Obserwatorem. Opisałam złośliwe kłótnie, w których oba te głosy wewnętrzne odzywały się za każdym razem, gdy zaistniał konflikt między mną, jako honorowym członkiem plemienia, a mną jako obiektywnym naukowcem. (Ponieważ w podobnych dyskusjach używa się zwykle tonu śmiertelnie poważnego, mój brak szacunku grani-czyi z herezją, dlatego też byłam zaskoczona i zirytowana, gdy dostałam list od pewnego wykładowcy uniwersyteckiego, który napisał mi, że wykorzystuje The Racing Tribe, aby uczyć studentów metody obserwacji uczestniczącej. Człowiek stara się jak może zasłużyć na miano niezależnego obrazoburcy, a oni robią z tego podręcznik!).
Podejście częściej spotykane (a w każdym razie ostatnio bardzo modne) zaleca poświęcić co najmniej jeden rozdział własnej książki lub doktoratu na udręczoną, samokrytyczną rozprawę o etycznych i metodologicznych trudnościach związanych z obserwacją uczestniczącą. Chociaż „uczestnicząca” sugeruje zrozumienie danej kultury z perspektywy „tubylca”, w dobrym tonie jest porozwodzić się na co najmniej trzech stronach nad tym, iż nasze nieświadome etnocentryczne uprzedzenia, jak i różne inne bariery kulturowe, najprawdopodobniej to uniemożliwiają. Następnie należy zakwestionować całą podstawę moralną terminu „obserwacja” oraz, jeśli to możliwe, wyrazić poważne zastrzeżenie, czy cala współczesna „nauka” zachodnia jest w ogóle w stanie wyjaśnić cokolwiek.
W tym miejscu zdziwiony czytelnik ma pełne prawo zadać pytanie, dlaczego nie przestaniemy wykorzystywać metody, która jest, jak widać, wątpliwa moralnie, niewiarygodna albo i taka, i taka. Sama się nad tym zastanawiałam, aż doszłam do wniosku, że owo żałosne wyliczanie zagrożeń i minusów naszej metody badawczej to rodzaj mantry ochronnej, rytualnej pieśni, podobnej do sympatycznej praktyki plemion indiańskich, które przed wyruszeniem na polowanie czy przed ścięciem drzewa śpiewały pełne skruchy pieśni żałobne, aby udobruchać ducha zwierzęcia, które mieli zabić, lub drzewa, które mieli ściąć. A oto wytłumaczenie mniej wielkoduszne: antropolodzy śpieszą z nieszczerą samokrytyką, uprzedzając ewentualne reakcje negatywne, przyznając się do niedoskonałości, jak samolubny i niedbały kochanek, który mówi: „Ach, taki jestem samolubny i niedbały, zupełnie nie wiem, jak ty ze mną wytrzymujesz”, by wywołać w nas wrażenie, że ta samokrytyka i szczere wyznanie winy to już prawie niewinność.
Jakiekolwiek są motywy autora, świadome czy nie, ów standardowy rozdział, w którym biadoli on na temat roli uczestniczącego obserwatora, jest zwykle strasznie nudny, dlatego ja zrezygnuję z zaklepania sobie ewentualnego rozgrzeszenia, jakie mogłabym w ten sposób uzyskać, i powiem po prostu: owszem, obserwacja uczestnicząca ma swoje minusy, jednak to dość niezgrabne połączenie zaangażowania i obiektywizmu wciąż pozostaje najlepszą ze znanych metod badania złożoności ludzkich kultur, będziemy więc musieli się nią zadowolić.
Dobrzy, źli i speszeni
Dla mnie problemy z „uczestniczeniem” są nieco mniejsze, jako że postanowiłam zbadać zawiłości własnej kultury. Nie dlatego, że uważam Anglików za bardziej interesujących niż inne nacje, ale dlatego, że jestem istotą słabą, mającą awersję do brudu, dyzenterii, zabójczych owadów, okropnego jedzenia i prymitywnych warunków sanitarnych, które charakteryzują mieszkające w lepiankach społeczeństwa plemienne, badane przez mych bardziej odważnych kolegów.
W etnografii, która jest domeną „prawdziwych mężczyzn”, moje unikanie niewygód i niezrozumiałe preferowanie kultur posiadających w domach kanalizację, uważane jest za niedopuszczalną słabość, dlatego też starałam się do niedawna trochę zrehabilitować, badając mniej przyjemne aspekty życia Anglików: zbierałam materiały w pełnych agresywnych typów pubach, podejrzanych lokalach nocnych, zapyziałych punktach przyjmowania zakładów itp. Mimo to, po tylu latach badań nad agresją, chaosem, przemocą, przestępczością i innymi przejawami dewiacji i dysfunkcji, z których wszystkie bez wyjątku występują w nieprzyjemnych miejscach i o niedogodnych porach, widzę, że w ocenie etnografów od lepianek, nawykłych do warunków daleko gorszych, ciągle nie awansowałam ani o jeden stopień.
Skoro nie przeszłam próby „terenowej” i nie zdałam egzaminu inicjacyjnego, doszłam do wniosku, że równie dobrze mogę skierować swoją uwagę na temat, który mnie naprawdę interesuje, a mianowicie: przyczyny dobrego zachowania. Jest to fascynujące pole do badań, niemal całkowicie zaniedbane przez specjalistów od nauk społecznych. Z kilkoma chlubnymi wyjątkami2, badacze społeczni mają zwykle obsesję na punkcie zachowań dysfunkcyjnych, a nie pożądanych, i poświęcąją całą swoją energię na badanie przyczyn zachowań, których nasze społeczeństwo chciałoby uniknąć, a nie takich, które aprobuje.
Gdy okazało się, że Peter Marsh, który razem ze mną kieruje SIRC (Ośrodkiem Badania Problemów Społecznych), także jest rozczarowany i sfrustrowany podejściem nauk społecznych do spraw trudnych, postanowiliśmy skupić się na badaniu pozytywnych aspektów kontaktów międzyludzkich. Gdy ustaliliśmy ten nowy obiekt badań, już nie musieliśmy dłużej wyszukiwać pubów mordowni; mogliśmy zacząć spędzać czas w tych przyjemnych (mają one też ten plus, że łatwiej do nich trafić, bo przecież większość pubów jest sympatyczna i bezpieczna). Zamiast wypytywać ochroniarzy i detektywów sklepowych o metody działania złodziejaszków i wandali, mogliśmy obserwować zwyczajnych, praworządnych obywateli na zakupach. Do nocnych lokali chodziliśmy obserwować flirty, nie bójki. Gdy zauważyłam wyjątkowo towarzyskie i uprzejme zachowanie ludzi w tłumie na wyścigach konnych, natychmiast rozpoczęłam zbieranie materiałów, które przekształciło się w trzyletnie badania na temat czynników wpływających na dobre maniery amatorów wyścigów. Zbieraliśmy także dane na takie tematy jak: uroczystości, randki internetowe, wakacje letnie, skrępowanie, biznesmeni a gościnność, kierowcy ciężarówek, podejmowanie ryzyka, Maraton Londyński, seks, plotki przez telefon komórkowy oraz zależność między piciem herbaty a majsterkowaniem (ten ostatni temat podejmuje palący problem społeczny: „Ile filiżanek herbaty potrzebuje przeciętny Anglik, żeby zamontować półkę?”).
W ciągu minionych dwunastu lat dzieliłam swój czas mniej więcej równo między badanie mrocznych aspektów społeczeństwa angielskiego, jak i zgłębianie jego bardziej atrakcyjnych, pozytywnych elementów (w połączeniu z międzykulturowymi badaniami porównawczymi w innych zakątkach świata), więc chyba mogę śmiało stwierdzić, że badania do niniejszej książki rozpoczęłam ze spojrzeniem racjonalnie wyważonym.
Moja rodzina i inne króliki doświadczalne
Mój status „tubylca” dał mi więc nieco przewagi na starcie, jeśli chodzi o słowo „uczestnicząca”, ale co z „obserwacją”? Czy potrafię się zdobyć na dystans niezbędny, aby stanąć z boku i obserwować moją własną rdzenną kulturę jak obiektywny naukowiec? Chociaż badać miałam głównie stosunkowo nieznane mi subkultury, to jednak ciągle chodziło o moich ziomków. Obawiałam się więc, że nie będę w stanie traktować ich jak króliki doświadczalne (choć tylko połową mojej rozdwojonej jaźni - klepiącym się po głowie obserwatorem w odróżnieniu od gładzącego się po brzuchu uczestnika).
Nie martwiłam się jednak zbyt długo, ponieważ znajomi, koledzy, wydawcy i agenci ciągle mi przypominali, że w końcu przez ponad dziesięć lat drobiazgowo analizowałam zachowanie moich rodaków, wykazując, jak to ujęli, mniej więcej tyle emocji, ile naukowiec w białym kitlu, z pincetką, pochylony nad szalką Petriego. Rodzina przypomniała mi także, że mój ojciec - Robin Fox, znakomity antropolog - przygotowywał mnie do tej roli od wczesnego dzieciństwa. W odróżnieniu od większości niemowląt, które spędzają początek życia, leżąc w wózku lub łóżeczku i gapiąc się w sufit lub na karuzelę ze zwierzątkami, ja byłam w pozycji pionowej przypinana paskami do kołyski Indian Cochiti, abym w strategicznych punktach obserwacyjnych w naszym domu mogła studiować typowe modele zachowań rodziny angielskich naukowców.
Ojciec był dla mnie także pierwszym wzorem naukowego obiektywizmu. Gdy matka powiedziała mu, że jest ze mną w ciąży, a byłam ich pierwszym dzieckiem, natychmiast zaczął ją przekonywać, żeby pozwoliła mu nabyć małe szympansiątko i wychowywać nas razem w ramach eksperymentu: studium porównawcze rozwoju ssaka z rzędu naczelnych i istoty ludzkiej. Matka stanowczo się sprzeciwiła i wiele lat później opowiedziała mi o tym zdarzeniu, podając je jako przykład ekscentrycznego i niepraktycznego podejścia mojego ojca do bycia rodzicem. Nie doceniłam morału tej historii i wykrzyknęłam: „Ach, co za świetny pomysł - to by było fascynujące!”. Matka skomentowała to, nie po raz pierwszy zresztą, że jestem „całkiem jak mój cholerny tatuś”. Znowu nie zrozumiawszy istoty sprawy, uznałam to za komplement.
Zaufaj mi, jestem antropologiem
Zanim wyjechaliśmy z Anglii, kiedy to rozpoczęłam dość chaotyczną edukację w przypadkowych szkołach w Ameryce, Irlandii i Francji, ojciec mężnie ukrył rozczarowanie co do szympansiego eksperymentu i postanowił szkolić mnie na etnografa. Miałam tylko pięć lat, ale wspaniałomyślnie zignorował tę drobną niedogodność: byłam wprawdzie trochę mniejsza niż inni jego studenci, ale to nie powinno mi przeszkadzać w zrozumieniu podstawowych prawideł metodologii badań etnograficznych. Do najważniejszych, jak się nauczyłam, należało poszukiwanie zasad. Gdy znaleźliśmy się w jakiejś nieznanej kulturze, miałam szukać prawidłowości i konsekwentnych schematów w zachowaniu tubylców oraz starać się rozpracowywać zasady ukryte - konwencje lub zbiorowe porozumienia - rządzące owymi schematami.
Z czasem to polowanie na zasady staje się procesem niemal nieświadomym - odruchem lub (według niektórych moich anielsko cierpliwych znajomych) patologicznym natręctwem. Na przykład dwa lata temu Henry, mój narzeczony, zabrał mnie ze sobą, gdy jechał odwiedzić znajomych w Polsce. Ponieważ jechaliśmy angielskim, samochodem, powierzył mi, jako pasażerce, zadanie informowania go, kiedy może bezpiecznie wyprzedzać. Dwadzieścia minut po przekroczeniu polskiej granicy zaczęłam mówić: „Teraz jedź, jest bezpiecznie”, nawet gdy zbliżały się do nas z naprzeciwka samochody na drodze z dwoma pasami ruchu.
Gdy dwa razy zahamował raptownie, w ostatniej chwili rezygnując z wyprzedzania, wyraźnie zaczął powątpiewać w moją ocenę. „Co ty wyprawiasz? Wcale nie było bezpiecznie! Nie widziałaś tego tira?”. „Tak - odpowiedziałam. - Ale tu, w Polsce, są inne zasady. Najwyraźniej wszyscy tu traktują szeroką drogę z dwoma pasami, jakby miała ich trzy, więc gdy wyprzedzasz, kierowca przed tobą i jadący z naprzeciwka usuną się na bok, aby ci zrobić miejsce”.
Henry uprzejmie zapytał, skąd to wiem, skoro jestem tu krócej niż pół godziny, a nigdy wcześniej w Polsce nie byłam. Moja odpowiedź - że obserwuję polskich kierowców i że wszyscy wyraźnie przestrzegają tej zasady - została przyjęta z dość zrozumiałym sceptycyzmem. To, że dodałam: „Zaufaj mi, jestem antropologiem”, też raczej nie pomogło, i minęło trochę czasu, zanim Henry dał się przekonać do sprawdzenia mojej teorii. Gdy to zrobił, pojazdy zaczęły się posłusznie rozstępować jak Morze Czerwone, żeby stworzyć dla nas „trzeci pas”, a później jeszcze nasz polski gospodarz potwierdził, że faktycznie istnieje nieoficjalna etykieta, która zawiera takie zasady.
Moje poczucie triumfu osłabiła jednak siostra gospodarza, która dodała, że jej rodacy słyną także z nieostrożnej i niebezpiecznej jazdy. Okazało się, że gdybym była bardziej spostrzegawcza, zauważyłabym przydrożne krzyże oplecione u podnóża kwiatami, ustawiane przez rodziny w miejscach wypadków drogowych, w których doszło do ofiar śmiertelnych. Henry wielkodusznie powstrzymał się od komentarza na temat zaufania do antropologów, za to zapytał, dlaczego nie mogłam się zadowolić samą obserwacją i analizą polskich obyczajów: dlaczego musiałam się narażać, nawiasem mówiąc, narażać przy tym także i jego, biorąc w tym aktywny udział.
Wyjaśniłam, że ten przymus to w jakimś stopniu efekt podszeptów mojego Wewnętrznego Uczestnika, ale upierałam się, że w moim pozornym szaleństwie jest metoda. Zaobserwowawszy jakąś prawidłowość lub schemat w zachowaniu tubylców, etnograf może zastosować różne „testy” w celu potwierdzenia, czy istotnie jest to reguła. Można poinformować reprezentatywną grupę tubylców, że zauważyło się schematy ich zachowań, i zapytać ich, czy trafnie rozpoznało się regułę, konwencję lub zasadę leżącą u podstaw tych schematów. Można złamać tę (hipotetyczną) zasadę i czekać na oznaki dezaprobaty czy wręcz „sankcje”. W niektórych wypadkach, jak polska zasada „trzeciego pasa”, można przetestować regułę, przestrzegając jej i obserwując, czy otrzymuje się za to „nagrodę”.
Nudne, ale ważne
Niniejsza książka nie jest pisana dla innych badaczy nauk społecznych, ale raczej dla tych trudnych do zdefiniowania istot, które wydawcy nazywali kiedyś „inteligentnymi laikami”. Moje nieakademickie podejście nie może jednak usprawiedliwiać mętnego rozumowania, niedbałego języka czy niewyjaśniania terminów. Ponieważ jest to książka o „zasadach” angielskości, nie mogę tak sobie po prostu założyć, że wszyscy wiemy, co oznacza słowo „zasada”, i nie wyjaśnić znaczenia (lub znaczeń), w jakich tego terminu używam.
A używam dość szerokiej interpretacji tego pojęcia, opierając się na czterech definicjach z Oxford English Dictionary, a mianowicie:
Tym samym moja próba ustalenia zasad angielskości nie ogranicza się do poszukiwania konkretnych reguł postępowania, ale obejmuje zasady w szerszym znaczeniu: standardów, norm, ideałów, zasad przewodnich i „faktów” dotyczących „normalnego lub zwykłego” angielskiego zachowania.
W tym ostatnim znaczeniu używamy słowa „zasada”, mówiąc: „Anglicy z zasady mają tendencję do bycia X (lub preferowania Y, bądź nielubienia Z)”. Gdy używamy terminu „zasada” w ten sposób, nie mamy na myśli - uwaga, to ważne - że wszyscy Anglicy zawsze lub bez wyjątku przejawiają daną cechę, tylko że jest to schemat zachowania na tyle powszechny czy na tyle wyraźny, żeby był zauważalny i znaczący. Co więcej, fundamentalnym wymogiem zasady społecznej - pomijając definicje - jest to, że można ją łamać. Zasady postępowania (czy też normy, czy reguły) tego rodzaju nie są, jak prawa naukowe czy matematyczne, stwierdzeniem wymaganego stanu rzeczy; są z definicji względne. Gdyby na przykład wepchnięcie się gdzieś bez kolejki było całkowicie niewyobrażalne i niemożliwe, niepotrzebna byłaby zasada zabraniająca tego zachowania3.
Mówiąc zatem o niepisanych zasadach angielskości, oczywiście nie sugeruję, że są one powszechnie przestrzegane przez społeczeństwo angielskie czy też że nie można trafić na żadne wyjątki i odstępstwa. Byłoby to niedorzeczne. Twierdzę tylko, że te zasady są na tyle „normalne i zwykłe”, iż pomagają w zrozumieniu i określeniu naszego narodowego charakteru.
Często wyjątki i odstępstwa mogą pomóc „udowodnić” (w sensie „przetestować”) jakąś zasadę. Dzieje się tak, gdy zaskoczenie lub oburzenie wywołane odstępstwem jest tak wielkie i powszechne, że potwierdza ważność zasady i „normalność” zachowania, które ona zaleca. Wielu z tych ekspertów, którzy przedwcześnie pogrzebali angielskość, popełnia zasadniczy błąd i na dowód stwierdzenia jej zgonu powołuje się na przykłady łamania jej tradycyjnych zasad (takie, powiedzmy, jak niesportowe zachowanie piłkarza czy krykiecisty), zapominając przy tym o reakcjach opinii publicznej na takie zachowanie, które wyraźnie dowodzą, że jest ono uważane za nienormalne, niedopuszczalne i nieangielskie.
Natura kultury
Moja analiza angielskości skupi się na zasadach („regułkach”), ponieważ uważam, że jest to najprostsza droga do opracowania „gramatyki” angielskości. Jednak ponieważ terminu „zasada” używam w bardzo szerokim znaczeniu, moje poszukiwanie zasad angielskości będzie w praktyce próbą zrozumienia i zdefiniowania angielskiej kultury. To kolejny termin, który wymaga określenia: przez słowo „kultura” rozumiem sumę schematów zachowań, obyczajów, stylu życia, idei, opinii i systemu wartości jakiejś grupy społecznej.
Nie sugeruję przez to, że postrzegam kulturę angielską jako jednorodną całość, że nie spodziewam się znaleźć żadnego urozmaicenia w schematach zachowań, obyczajach, opiniach itd., nie sugeruję też, że „zasady angielskości” są przestrzegane powszechnie. Podobnie jak w wypadku zasad, spodziewam się odkryć wiele różnorodności w kulturze angielskiej, ale mam też nadzieję, że odkryję pewien wspólny rdzeń, zestaw podstawowych schematów, które pomogą mi zdefiniować angielskość.
Jednocześnie jestem świadoma, że istnieje większe niebezpieczeństwo, ryzyko międzykulturowego „etnograficznego oślepienia” (niedostrzegania podobieństw między kulturą angielską a innymi). W ferworze definiowania „charakteru narodowego” łatwo jest skupić się nadmiernie na rzucających się w oczy cechach danej kultury i zapomnieć, że wszyscy należymy do tego samego gatunku4. Na szczęście kilku wybitnych antropologów opracowało spisy „międzykulturowych pojęć ogólnych” - praktyk, obyczajów i przekonań spotykanych we wszystkich społecznościach ludzkich - które powinny pozwolić mi ominąć tę pułapkę. Nie ma wśród antropologów wyraźnego konsensusu co do tego, jakie dokładnie obyczaje i temu podobne powinny się znaleźć w tej kategorii (ale czy naukowcy kiedykolwiek byli co do czegoś zgodni?)5. Na przykład Robin Fox proponuje następującą listę:
Prawa dotyczące własności, reguły określające małżeństwo i kazirodztwo, obyczaje związane z tabu i unikaniem, metody rozstrzygania sporów przy minimalnym rozlewie krwi, wierzenia dotyczące sił nadprzyrodzonych i obyczaje z nimi związane, hierarchia społeczna i sposoby wyrażania statusu społecznego, ceremonie inicjacji młodych mężczyzn, obyczaje dotyczące zalotów i związane z nimi ozdoby kobiece, sposoby symbolicznego ozdabiania ciała, niektóre działania zarezerwowane dla mężczyzn, a wykluczające udział kobiet, różne rodzaje hazardu, wytwórstwo narzędzi i broni, mity i legendy, taniec, cudzołóstwo, różnego rodzaju zabójstwa, samobójstwa, homoseksualizm, schizofrenia, psychozy i neurozy oraz różne profesje wykorzystujące lub leczące te ostatnie, w zależności od tego, jak są one postrzegane.
George Peter Murdoch podaje o wiele dłuższą i bardziej szczegółową listę uniwersaliów6, w wygodnym porządku alfabetycznym, choć mniej atrakcyjnie sformułowaną:
Biesiadowanie, dawanie prezentów, edukacja, eschatologia, etnobiologia, etyka, etykieta, folklor, fryzury, gesty, gościnność, handel, hierarchia wiekowa, higiena, imiona, interpretacja snów, język, kalendarz, koncepty duszy, kontrola pogody, kosmologia, kuchnia, lecznictwo, liczby, magia, małżeństwo, mieszkania, mitologia, muzyka, nauka czystości, nomenklatura dotycząca pokrewieństwa, obrzędy pogrzebowe, obrzędy religijne, obyczaje związane z osiągnięciem dojrzałości płciowej, odstawianie od piersi, ofiary przebłagalne dla sił nadprzyrodzonych, operacje chirurgiczne, opieka poporodowa, organizacja życia we wspólnocie, ozdabianie ciała, podział pracy, pokrewieństwo, polityka urodzeń, położnictwo, pory posiłków, powitania, prawa własności, prawo, restrykcje dotyczące współżycia płciowego, rodzina, rozpalanie ogniska, składanie wizyt, sport, system kar, system rządów, sztuka dekoracyjna, tabu dotyczące jedzenia, tabu dotyczące kazirodztwa, taniec, uzdrawianie modłami, wróżbiarstwo, wspólna praca, wstydliwość związana z fizjologią, wyrób narzędzi, zabawa, zaloty, zasady dotyczące zamieszkiwania, zasady dziedziczenia, zróżnicowanie ze względu na status, zwyczaje związane z ciążą, żałoba, żarty.
Choć nie znam z autopsji wszystkich istniejących kultur ludzkich, spisy tego typu pomagają mi upewnić się, że skupiam się konkretnie na tym, co jest unikalne czy charakterystyczne, jeśli chodzi o angielski system klasowy, a nie na fakcie, że taki system mamy, jako że wszystkie kultury mają „system statusu społecznego i sposoby wyrażania go”. Może się to wydawać dość oczywiste, ale inni autorzy nie spostrzegli tego wcześniej7, a wielu z nich także regularnie popełnia związany z tym błąd, zakładając, że pewne cechy typowe dla angielskiej kultury (jak np. związek alkoholu z przemocą) są cechami uniwersalnymi wszystkich społeczeństw ludzkich.
Tworzenie zasad
W powyższych spisach brakuje jednej ważnej rzeczy8, chociaż oba zawierają wyraźną do niej aluzję, a mianowicie „tworzenia zasad”. Rodzaj ludzki jest uzależniony od tworzenia zasad. Każda bez wyjątku czynność ludzka (w tym naturalne funkcje biologiczne, takie jak jedzenie czy seks) obwarowana jest skomplikowanymi zestawami zasad i regulaminami, które dyktują szczegółowo, kiedy, gdzie, z kim i w jaki sposób dana czynność może być wykonana. Zwierzęta te rzeczy po prostu robią; ludzie wyczyniają z nimi ceregiele i nazywają je „cywilizacją”.
Zasady mogą się różnić w różnych kulturach, ale zawsze istnieją. Jedzenie różnych potraw może być zabronione w różnych społeczeństwach, ale wszystkie społeczeństwa wykształciły pewne tabu dotyczące jedzenia. Zasady dotyczą wszystkich dziedzin życia. W przytoczonych wyżej spisach każde słowo czy zwrot można by poprzedzić słowami „zasady dotyczące” (na przykład: zasady dotyczące dawania prezentów, zasady dotyczące fryzur, zasady dotyczące tańca, powitania, gościnności, żartów, odstawiania od piersi itd.). Zatem moje skupienie na zasadach nie wynika z jakiegoś dziwnego osobistego kaprysu, tylko z uznania znaczenia zasad (i ich tworzenia) dla psychiki ludzkiej.
Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, wszyscy odróżniamy jedną kulturę od drugiej po zasadach. Pierwszą rzeczą, jaką zauważamy, jadąc na wakacje czy w interesach za granicę, jest fakt, że tam „robi się różne rzeczy inaczej”, przez co rozumiemy zwykle, że zasady dotyczące, powiedzmy, jedzenia, pór posiłków, ubioru, powitań, higieny, handlu, gościnności, żartów, rozróżniania statusu itd., różnią się od naszych własnych zasad dotyczących tych pojęć.
Globalizacja i organizacja plemienna
To zaś wiąże się nieodłącznie z problemem globalizacji. Podczas prowadzenia badań do tej książki często byłam pytana (przez członków wykształconej klasy wyższej), jaki jest sens pisania o angielskości, czy właściwie o tożsamości dowolnego narodu, gdy nieubłagana ekspansja kultury amerykańskiej niedługo odłoży ten problem do lamusa? Mówiono mi: przecież już żyjemy w uproszczonym, zhomogenizowanym McŚwiecie, w którym bogaty kalejdoskop różnorodnych i odrębnych kultur ulega zamazaniu za sprawą wszechogarniającego konsumpcjonizmu Nike, Coca-Coli, McDonald’s, Disneya i innych międzynarodowych kapitalistycznych gigantów.
Czyżby? Będąc typową lewicowo-liberalną, czytającą „Guardiana”, przedstawicielką pokolenia antythatcherystów, nie żywię wrodzonej sympatii do rekinów biznesu, ale jako obserwatorka trendów społecznych i kulturalnych mam obowiązek donieść, że wieści o ich potędze są przesadzone - albo raczej błędnie interpretowane. Głównym efektem globalizacji, o ile mi wiadomo, jest pogłębienie się nacjonalizmów i plemienności, wzmożenie walk o niepodległość, decentralizację władzy i samostanowienie oraz odrodzenie się obaw o tożsamość etniczną i kulturową niemal we wszystkich zakątkach świata, również w tak zwanym Zjednoczonym Królestwie.
No dobrze, może nie „efektem” - współzależność to nie to samo co związek przyczynowy, jak wie każdy naukowiec - ale trzeba przynajmniej uznać, że związek tych ruchów ze wzrostem globalizacji stanowi uderzający zbieg okoliczności. To, że ludzie na całym świecie chcą nosić sportowe buty marki Nike i pić colę, nie znaczy od razu, że zmniejsza się ich zainteresowanie własną tożsamością kulturową - wielu z nich jest wręcz gotowych walczyć i ginąć za swój naród, religię, terytorium, kulturę czy jakikolwiek inny aspekt tożsamości „plemiennej”, który ich zdaniem jest zagrożony.
Wpływy ekonomiczne amerykańskich gigantów biznesu rzeczywiście mogą być przytłaczające, a nawet zgubne, ale ich wpływy kulturowe są chyba słabsze, niż wydaje się im samym czy ich wrogom. Biorąc pod uwagę nasze głęboko zakorzenione instynkty plemienne i coraz częstszy podział narodów na coraz mniejsze jednostki kulturowe, nie ma sensu argumentować, że świat składający się z sześciu miliardów ludzi staje się ogromną monokulturą. Postępująca globalizacja niewątpliwie wprowadza zmiany w kulturach, do których dociera, ale przecież kultury te i wcześniej nie stały w miejscu, więc zmiany niekoniecznie oznaczają rezygnację z tradycyjnych wartości. Co więcej, nowe media globalne, takie jak internet, są skutecznym środkiem promowania tradycyjnych kultur - podobnie jak globalna subkultura antyglobalistów.
W Wielkiej Brytanii, mimo oczywistych wpływów kultury amerykańskiej, widać o wiele więcej dowodów na wzrost „plemienności” niż na zmniejszanie się różnorodności kulturowej. Zapału i siły szkockich i walijskich nacjonalistów nie wydaje się specjalnie osłabiać ich upodobanie do amerykańskich filmów, napojów czy niezdrowego jedzenia. Przeciwnie, to mniejszościom etnicznym w Wielkiej Brytanii zależy coraz bardziej na utrzymaniu odrębnej tożsamości kulturowej, natomiast Anglicy coraz częściej narzekają na własny kulturowy „kryzys tożsamości”. W Anglii patriotyzm lokalny jest powszechny, a nawet się nasila (kornwalijskich „nacjonalistów” słychać coraz głośniej, a ostatnio spekuluje się też półżartem, że hrabstwo Yorkshire będzie kolejnym regionem, który zażąda własnego parlamentu), zaznacza się również wyraźna opozycja przeciw byciu częścią Europy, nie mówiąc już o byciu częścią jakiejś globalnej monokultury.
Dlatego też nie widzę powodu, aby z powodu ostrzeżeń o zbliżającej się zagładzie tej czy innej kultury zniechęcać się do próby zrozumienia angielskości.
Klasa i rasa
Gdy dopiero planowałam tę książkę, prawie każdy, z kim o tym rozmawiałam, pytał, czy umieszczę w niej rozdział o podziałach klasowych. Ja od początku uważałam, że osobny rozdział byłby nie na miejscu: podziały klasowe przenikają wszystkie aspekty życia i kultury Anglików i jako takie będą się przewijać we wszystkich rozdziałach książki.
Chociaż Anglia jest społeczeństwem bardzo klasowym, sposób, w jaki Anglicy faktycznie postrzegają klasę społeczną - i określają pozycję danej osoby w strukturze klasowej - nie ma wiele wspólnego ani ze zbyt uproszczonym trzypoziomowym modelem (klasa wyższa, średnia, robotnicza), ani z dość abstrakcyjnym podziałem alfabetycznym (A, B, C1, C2, D, E), opartym całkowicie na wykonywanych zawodach, preferowanym przez specjalistów od badań rynku. Formalnie rzecz biorąc, zarówno nauczyciel, jak i pośrednik w obrocie nieruchomościami należą do „klasy średniej”. Mogą nawet obaj mieszkać w szeregowcu, jeździć volvo, pić w tym samym pubie i zarabiać mniej więcej tyle samo. Jednak klasę społeczną ocenia się po szczegółach o wiele bardziej subtelnych i złożonych: po tym, jak ktoś swój szeregowiec urządzi, umebluje i ozdobi; nie tylko po marce samochodu, ale po tym, czy myje go samodzielnie w niedzielę, zabiera do myjni czy też liczy, że najgorszy brud spłucze za niego angielski deszcz. Analogiczne subtelne różnice dotyczą tego, co, gdzie, kiedy, jak i z kim się je i pije; słów, których się używa, i sposobu, w jaki się je wymawia; gdzie i w jaki sposób robi się zakupy; tego, jakie ubrania się nosi; zwierząt, które trzyma się w domu; jak spędza się wolny czas; na które strony randkowe wchodzi się w Internecie i tak dalej.
Każdy Anglik (czy się do tego przyznaje, czy nie) świadom jest wszystkich delikatnych podziałów i kalibracji zawartych w takich ocenach i jest na nie bardzo wyczulony. Dlatego nie próbuję prezentować ogólnej „taksonomii” angielskich klas społecznych i ich cech charakterystycznych, ale postaram się przekazać niuanse postrzegania podziałów klasowych przez pryzmat tematów wymienionych wyżej. Niemożliwa jest dyskusja o klasach społecznych bez odwołania się do domów, ogrodów, samochodów, ubioru, zwierząt domowych, jedzenia, napojów, seksu, rozmów, hobby itd., nie jest też możliwe zgłębianie zasad któregokolwiek z tych aspektów życia Anglików bez nieustannego wpadania na wielkie klasowe bariery czy potykania się o mniejsze, mniej oczywiste. Dlatego też zajmę się tymi liniami demarkacyjnymi wówczas, gdy mi akurat wejdą w drogę.
Jednocześnie postaram się uniknąć „oślepienia” różnicami klasowymi, pamiętając, co mówił Orwell, że takie różnice „znikają w chwili, gdy dwóch Brytyjczyków spotyka Europejczyka” i że „nawet różnice między bogatymi i biednymi trochę się zmniejszają, gdy patrzy się na ten naród z zewnątrz”. Jako że jestem osobą z własnego wyboru patrzącą z zewnątrz - można powiedzieć, że gram tu rolę cudzoziemki - moim celem w dążeniu do zdefiniowania angielskości jest szukanie podstawowych cech wspólnych, nie ekscytowanie się powierzchownymi różnicami.
Trudniejszy problem stanowi rasa, o którą także pytało wielu znajomych i kolegów. Gdy dowiadywali się, że w wygodny dla siebie sposób unikam kwestii narodowych tożsamości: szkockiej, walijskiej i irlandzkiej, ograniczając moje badania do „Anglików” zamiast „Brytyjczyków” czy „mieszkańców Zjednoczonego Królestwa”, kolejne pytanie - pewne jak w banku - brzmiało: czy w mojej definicji angielskości znajdzie się miejsce dla Azjatów, czarnoskórych osób pochodzenia karaibskiego i członków innych mniejszości etnicznych.
Na to pytanie odpowiedzi jest kilka. Pierwsza: mniejszości etniczne z definicji bierze się pod uwagę przy każdej próbie zdefiniowania angielskości. To, w jakim stopniu populacja imigrantów adaptuje się, przyswaja kulturę i obyczaje goszczącego ich kraju, a następnie sama wywiera na nie wpływ, zwłaszcza na przestrzeni kilku pokoleń, to problem złożony. Badania zwykle koncentrują się na adaptacji i przyswajaniu (najczęściej wrzucając je do jednego worka z napisem „akulturacja”) kosztem równie interesującej i ważnej kwestii - wpływów. To dziwne: dopuszczamy, że turyści bawiący gdzieś przejazdem mogą wywrzeć głęboki wpływ na kulturę kraju, który odwiedzają (co więcej, badanie towarzyszących temu zjawisku procesów społecznych stało się wręcz ostatnio modną dyscypliną nauki), ale nie wiedzieć czemu naszych naukowców mniej interesują procesy, dzięki którym kultura mniejszości okrzepłych imigrantów może kształtować schematy zachowań, obyczaje, idee, przekonania i systemy wartości w krajach ich osiedlania. Choć mniejszości etniczne stanowią tylko około sześciu procent populacji Wielkiej Brytanii, ich wpływ na wiele aspektów angielskiej kultury jest znaczny. Każda „fotografia” zachowania Anglików, uwieczniająca obecną rzeczywistość, taka, jaką ja spróbuję tutaj wykonać, nieuchronnie zabarwiona będzie tym wpływem. Mimo że bardzo niewielu Azjatów, Afrykanów i osób pochodzenia karaibskiego mieszkających w Anglii nazwałoby siebie samych Anglikami (większość mówi o sobie jako o Brytyjczykach, co jest uważane za termin bardziej ogólny), mają oni swój wyraźny wkład w „gramatykę” angielskości.
Moja druga odpowiedź na pytanie dotyczące rasy odnosi się do lepiej poznanego tematu „akulturacji”. Tu schodzimy do poziomu raczej grupy i jednostki niż całej kultury danej mniejszości. Ujmując to najprościej - być może upraszczając - niektóre grupy i jednostki mniejszości etnicznych są bardziej „angielskie” niż inne. To znaczy, niektóre, z własnego wyboru czy też zmuszone okolicznościami, czy może z obu tych powodów, przyswoiły sobie więcej obyczajów, wartości i wzorców zachowań kultury kraju gospodarza niż inne. (Problem komplikuje się w wypadku kolejnych pokoleń imigrantów, kultura bowiem danego kraju gospodarza nosi już wówczas, przynajmniej do pewnego stopnia, ślady wpływów ich przodków).
Przy takim spojrzeniu na te sprawy przestaje to być problem rasy. Gdy mówię, że niektóre grupy i jednostki należące do mniejszości etnicznych są bardziej „angielskie” niż inne, nie mam, rzecz jasna, na myśli koloru ich skóry czy kraju pochodzenia; mówię o stopniu „angielskości”, który wykazują przez swoje zachowanie, sposób bycia i obyczaje. Tak samo mogę opisać białe „anglosaskie” grupy i jednostki.
Wszyscy to robimy. Określamy grupę społeczną, osobę, czy nawet, powiedzmy, tylko jedną z reakcji czy charakterystycznych cech tej osoby, jako „bardzo angielską” lub „typowo angielską”. Rozumiemy, co ma na myśli ktoś, kto mówi: „Niektóre z moich przyzwyczajeń są bardzo angielskie, ale inne wcale”, czy też „Jeśli chodzi o tę sprawę, ty jesteś bardziej angielski niż ja”. Mamy wizję „skali” angielskości. Na co dzień świetnie orientujemy się w niuansach angielskości „częściowej” czy wręcz fragmentarycznej lub wyselekcjonowanej. Uznajemy, że możemy wszyscy, przynajmniej do pewnego stopnia, „wybrać” naszą skalę angielskości. I chcę podkreślić, że te pojęcia mogą być równie dobrze stosowane do mniejszości etnicznych.
Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że angielskość jest bardziej kwestią wyboru w wypadku mniejszości narodowych w Anglii niż nas, tubylców. W świadomości kogoś, kto nie miał wcześniej bezpośredniego kontaktu z inną kulturą, niektóre aspekty angielskości mogą być tak głęboko zakorzenione, że praktycznie nie jest w stanie się od nich uwolnić, nawet jeśli leży to wyraźnie w jego interesie (dobrym przykładem jestem ja, gdy staram się przeprowadzać próby w warunkach naturalnych, jak wpychanie się do kolejek). Imigranci mają przewagę, bo mogą wybierać z większą swobodą, często przyswajając sobie bardziej aprobowane społecznie angielskie dziwactwa i zwyczaje, a ostrożnie unikając tych groteskowych.
Osobiście doświadczyłam takiej selekcji kulturowej. Moja rodzina wyemigrowała do Ameryki, gdy miałam pięć lat, i mieszkaliśmy tam przez lat sześć, w którym to okresie konsekwentnie odmawiałam przyswojenia sobie choćby śladu amerykańskiego akcentu, argumentując, że jest mi niemiły pod względem estetycznym („brzmi okropnie” - tak to wtedy ujmowałam, będąc paskudnym zarozumialcem), mimo że chętnie przyjęłam większość innych elementów tamtej kultury. Jako nastolatka mieszkałam przez cztery lata na francuskiej wsi. Chodziłam do lokalnej szkoły państwowej i moja mowa, zachowanie i sposób bycia były nie do odróżnienia od innych nastolatków z Briançon. Z tym, że wiedziałam, że jest to kwestia wyboru i że mogę świadomie pozbyć się tych elementów francuskości, które irytowały moją matkę, gdy wracałam wieczorem ze szkoły - lub też celowo je uwypuklać, aby ją rozzłościć (niektóre zachowania nastolatków są uniwersalne) - i odrzucić te, które okazały się niekorzystne pod względem towarzyskim, gdy wróciliśmy do Anglii.
Imigranci mogą, oczywiście, podjąć świadomą decyzję o asymilacji i niektórzy w tym kraju stają się „bardziej angielscy niż Anglicy”. Dwaj z moich przyjaciół, których bez wahania opisałabym jako „bardzo angielskich”, to hinduski imigrant w pierwszym pokoleniu i polski uchodźca w pierwszym pokoleniu. Obaj świadomie zdecydowali, jak bardzo angielscy chcą się stać, i choć angielskość stała się od tego czasu ich drugą naturą, nadal potrafią stanąć z boku i przeanalizować swoje zachowanie - i wyjaśnić zasady, których nauczyli się przestrzegać - czego nie potrafiłaby większość z nas, rodowitych Anglików, ponieważ dla nas zazwyczaj są one oczywiste.
Moja siostra miała podobne doświadczenie, gdy poślubiła Libańczyka i wyemigrowała do Libanu (z Ameryki) około ośmiu lat temu. Bardzo szybko stała się dla swojej rodziny i sąsiadów z doliny Bekaa w pełni zasymilowaną gospodynią domową z libańskiej wioski, potrafi jednak przełączyć się z powrotem na angielskość (czy amerykańskość, a nawet swą nastoletnią francuskość) z taką samą swobodą, z jaką przechodzi na inny język - często w połowie zdania. Jej dzieci są amerykańskimi Arabami z domieszką angielskości i równie sprawnie przełączają się na inny język, sposób bycia czy obyczaje w zależności od sytuacji.
Wielu z perorujących na temat „akulturacji” nie docenia owego elementu wyboru. Często sugeruje się, że kultura „dominująca” jest po prostu narzucana nieświadomym, biernym mniejszościom, a nie bierze się pod uwagę, do jakiego stopnia jednostki całkiem świadomie, celowo, sprytnie, a nawet wykazując poczucie humoru, wybierają sobie zachowania i zwyczaje kultury kraju gospodarza. Zgadzam się, że pewien stopień akulturacji czy podporządkowania się angielskim obyczajom jest często „wymagany” czy w praktyce „wymuszany” (chociaż to samo można powiedzieć o kulturze każdego kraju gospodarza, chyba że ktoś przyjeżdża do danego kraju jako najeźdźca w celu podbicia go lub przejazdem jako turysta) i trzeba mówić o dobrych i złych stronach konkretnych wymogów. Ale chodzi mi o to, że podporządkowanie się takim wymogom mimo wszystko pozostaje świadomym procesem, a nie, jak sugerują niektóre opisy akulturacji, formą prania mózgu.
Próbując zrozumieć ten problem, zakładam, że każdy imigrant przybywający do Wielkiej Brytanii jest co najmniej tak bystry i sprytny jak ja wówczas, gdy moja rodzina wyemigrowała do Francji, i tak samo zdolny do ćwiczenia silnej woli i zachowywania własnej tożsamości kulturowej podczas dostosowywania się do wymogów lokalnej kultury, nawet irracjonalnych czy niesprawiedliwych. Mogłam „podkręcić” lub stonować moją francuskość, subtelnie i stopniowo, w całkowicie przemyślany sposób. Moja siostra potrafi regulować i kalibrować swoją arabskość, a moi zaprzyjaźnieni imigranci potrafią robić to samo ze swoją angielskością, czasem dla praktycznych celów społecznych, jak unikanie izolacji, ale także dla czystej rozrywki. Być może poważni naukowcy zgłębiający tajniki akulturacji po prostu nie chcą dostrzec, że ich „badane obiekty” wszystko sobie wykombinowały, rozumieją naszą kulturę lepiej niż my i przeważnie się z nas po cichu śmieją.
Powinno być już oczywiste (jednak powiem to wyraźnie), że gdy mówię o angielskości, nie wartościuję, nie wynoszę jej ponad jakąkolwiek inną ,,-skość”. Mówiąc, że niektórzy imigranci są bardziej angielscy niż inni, nie sugeruję (w odróżnieniu od Normana Tebbita i jego niesławnego „testu krykietowego” - zob. rozdział Rozrywka), że osoby te są w jakimkolwiek sensie lepsze lub że ich prawa czy status obywatelski powinny być inne od praw tych, którzy są mniej angielscy. A gdy mówię, że każdy potrafi-przy odrobinie czasu i wysiłku - „nauczyć się” angielskości lub sobie ją „przyswoić”, nie sugeruję, że powinien to zrobić.
To, w jakim stopniu od imigrantów i mniejszości etnicznych oczekuje się adaptacji i dopasowania do kultury angielskiej, jest kwestią do dyskusji. Jeśli chodzi o imigrantów z dawnych kolonii brytyjskich, być może skala wymaganej akulturacji powinna odpowiadać tej, którą my osiągnęliśmy, panosząc się w ich krajach. Ze wszystkich narodów Anglicy mają najmniejsze prawo wypowiadać się o znaczeniu adaptacji do obyczajów kultury kraju gospodarza. Nasze własne osiągnięcia w tej dziedzinie są beznadziejne. Gdziekolwiek osiedlamy się w dowolnej liczbie, nie tylko tworzymy enklawy kompletnie wyizolowanej angielskości, ale także często jeszcze próbujemy narzucać nasze obyczaje i normy kulturowe tubylcom.
Ale ta książka ma opisywać, nie nakazywać. Interesuje mnie zrozumienie angielskości w obecnym status quo, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Zadaniem antropologa nie jest moralizować i rozprawiać o tym, jak opisywane przez niego plemię powinno traktować swych sąsiadów czy członków własnej społeczności. Mogę mieć swój osobisty pogląd na te sprawy, ale nie ma on związku z moją próbą odkrycia zasad rządzących angielskością. Może się zdarzyć, że mimo wszystko wyrażę ten pogląd (to moja książka, więc mogę robić, co mi się podoba), ale postaram się czynić wyraźne rozróżnienie między opinią a obserwacją.
Angielskość i brytyjskość
Właściwie w tym miejscu powinnam przeprosić wszystkich Szkotów i Walijczyków, którzy (a) mimo wszystko uważają się za Brytyjczyków i (b) zastanawiają się, czemu piszę o angielskości zamiast o brytyjskości (nawiasem mówiąc, mam tu na myśli prawdziwych, urodzonych i wychowanych w swoim kraju Szkotów i Walijczyków, a nie Anglików - jak np. ja sama - którzy lubią się pochwalić kroplą walijskiej lub szkockiej krwi przy odpowiedniej okazji).
Odpowiadam, że opisuję angielskość, a nie brytyjskość:
Czasu i energii mam akurat tyle, żeby spróbować zrozumieć jedną z tych kultur, i wybrałam moją własną, kulturę Anglików.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś by zechciał, może przyczepić się do tych argumentów - chociażby dlatego, że „naród” to twór bardzo sztuczny - i kornwalijscy „nacjonaliści”, a nawet zagorzali patrioci lokalni z innych części Anglii (przychodzą mi od razu na myśl Yorkshire i Norfolk) na pewno będą się upierać, że oni także mają swoją własną odrębną tożsamość i nie powinno się ich wrzucać do jednego worka z pozostałymi mieszkańcami Anglii.
Problem w tym, że praktycznie każdy naród ma wiele regionów, z których każdy bez wyjątku uważa się za inny i ważniejszy niż wszystkie pozostałe. Tak jest we Francji, Włoszech, Stanach, Rosji, Meksyku, Hiszpanii, Szkocji, Australii - i właściwie w każdym innym miejscu, jakie nam przyjdzie do głowy. Mieszkańcy Petersburga mówią o moskwianach, jakby ci byli przedstawicielami innego gatunku; Amerykanie ze Wschodniego Wybrzeża i Środkowego Zachodu praktycznie także pochodzą z innych planet, tak samo Toskańczycy i neapolitańczycy, Meksykanie z północy i południa itd.; nawet mieszkańcy Melbourne i Sydney uważają, że mają radykalnie odrębne charaktery - a dyskusji o Edynburgu i Glasgow może lepiej w ogóle nie zaczynajmy. Patriotyzm lokalny nie jest wcale zjawiskiem specyficznie angielskim. Jednak w każdym z tych przypadków mieszkańcy tych bardzo indywidualnych regionów i miast mimo wszystko mają ze sobą wystarczająco wiele wspólnego, aby można ich było rozpoznać jako Włochów, Amerykanów, Rosjan, Szkotów itd. Mnie interesują właśnie te cechy wspólne.
„No cóż, mam nadzieję, że wyjdziesz poza stereotypy” - to był kolejny popularny komentarz, który padał, gdy mówiłam, że robię badania do książki o angielskości. Prawdopodobnie brał się z założenia, że stereotyp jest niejako z definicji „nieprawdziwy”, że prawda leży gdzie indziej - nieważne gdzie. Trochę mnie to dziwi, bo przecież stereotypy o Anglikach na pewno zawierają jeśli nawet nie „prawdę, całą prawdę i tylko prawdę”, to co najmniej jedno lub dwa jej ziarnka. Przecież w końcu nie biorą się znikąd, z czegoś musiały wykiełkować i wyrosnąć.
Tak więc moja standardowa odpowiedź brzmiała: nie, nie mam zamiaru wychodzić poza stereotypy, mam zamiar spróbować je rozbić od środka. Nie będę ich specjalnie szukać, ale będę na nie otwarta; a jeśli moje badania wykażą, że pewne schematy angielskich zachowań mają powiązanie z danym stereotypem, włożę ten stereotyp pod mikroskop, rozłożę go na czynniki pierwsze, poddam jego składniki różnym testom, rozplączę jego DNA i, hm, ogólnie rzecz biorąc, będę tak długo w nim grzebać i głowić się nad nim, aż znajdę te ziarnka (czy geny) prawdy.
No dobrze, może pomieszałam tu trochę metafor, mam też pewnie dość mgliste pojęcie o tym, co prawdziwi naukowcy robią w laboratoriach, ale chyba orientujecie się, o co mi chodzi. Wiele rzeczy pod mikroskopem wygląda zupełnie inaczej, i jak można się było spodziewać, odkryłam, że takie etykietki jak angielska „rezerwa”, „uprzejmość”, „rozmowy o pogodzie”, „chuligaństwo”, „hipokryzja”, „umiłowanie prywatności”, „antyintelektualizm”, „upodobanie do stania w kolejkach”, „skłonność do kompromisu”, „fair play”, „humor”, „klasowość”, „ekscentryczność” i tak dalej, nie są całkiem tym, czym wydają się być - i że wszystkie posiadają skomplikowane warstwy zasad i systemów, niewidoczne gołym okiem. Choć nie chciałabym nadużywać metafor laboratoryjnych, myślę, że moją pracę o angielskości można traktować jako próbę określenia sekwencji genomu kultury angielskiej - złamania kodów kulturowych, dzięki którym jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.
Taaak. Określenie Sekwencji Genomu Kultury Angielskiej - zapowiada się na przedsięwzięcie poważne, ambitne i imponująco naukowe. Takie, które może potrwać trzy razy dłużej niż okres ustalony w umowie z wydawcą, zwłaszcza gdy się uwzględni wszystkie przerwy na herbatę.
Część pierwsza
Jak każda angielska rozmowa, także i dyskusja na temat angielskich rozmów musi się zacząć od pogody. A więc trzymając się ducha tego tradycyjnego protokołu, rozpocznę tak jak wszyscy inni autorzy piszący o angielskości, czyli od słynnego cytatu z doktora Johnsona, który powiedział: „Gdy spotykają się dwaj Anglicy, najpierw zaczynają rozmawiać o pogodzie”, i pozwolę sobie wtrącić, że uwaga ta jest tak samo aktualna dziś, jak ponad dwieście lat temu.
Większość komentatorów w tym miejscu albo kończy dyskusję, albo próbuje - bez powodzenia - podać przekonujące wyjaśnienie angielskiej obsesji na punkcie pogody. Bez powodzenia, ponieważ przyjmują błędnie, że nasze rozmowy o pogodzie są rozmowami o pogodzie. Innymi słowy, zakładają, że rozmawiamy o pogodzie, ponieważ wykazujemy gorliwe (wręcz patologiczne) zainteresowanie tym tematem. Następnie większość z nich próbuje zgłębić, co w tej angielskiej pogodzie jest takiego fascynującego.
Bill Bryson na przykład dochodzi do wniosku, że pogoda angielska wcale nie jest interesująca. Zdaje się, że nasza obsesja na jej punkcie jest dla niego niewytłumaczalna: „Dla obcokrajowca najbardziej uderzające w angielskiej pogodzie jest to, że nie ma jej wiele. Wszystkie te fenomeny, które gdzie indziej czynią naturę bardziej ekscytującą, nieprzewidywalną i niebezpieczną - tornada, monsuny, szalejące śnieżyce, groźne dla życia gradobicia - są prawie zupełnie nieznane na Wyspach Brytyjskich”2.
Jeremy Paxman, w nietypowym i zapewne nieświadomym przypływie patriotyzmu, czuje się urażony lekceważącymi uwagami Brysona i dowodzi, że angielska pogoda j e s t w istocie fascynująca:
Bryson nie pojmuje sedna sprawy. Angielska obsesja na punkcie pogody nie ma nic wspólnego z melodramatem - podobnie jak angielska wieś, pogoda jest przeważnie dramatycznie pozbawiona dramatyzmu. Zainteresowanie nasze dotyczy w mniejszym stopniu samych zjawisk, a bardziej niepewności... jedna z niewielu rzeczy, które można stwierdzić o Anglii z absolutną pewnością, to ta, że pogody jest tu obfitość. Nie ma może tropikalnych cyklonów, ale jak życie na krawędzi oceanu, tak i życie na krawędzi kontynentu oznacza, że nigdy nie można być naprawdę pewnym, co nas spotka.
Moje badania przekonały mnie, że sedna sprawy nie pojmuje ani Bryson, ani Paxman. Nasze rozmowy o pogodzie tak naprawdę wcale nie dotyczą pogody: jest to rodzaj kodu, wynaleziony po to, by pomóc nam pokonać naszą wrodzoną rezerwę, żebyśmy w ogóle mogli się do siebie odzywać! Każdy wie, na przykład, że „Ładny dzień, prawda?”, „Ale zimno, nie?”, „Ciągle pada, co?” i inne wariacje na ten temat, to nie pytania o dane meteorologiczne; to rytualne powitania, zagajenia i standardowe „wypełniacze”. Inaczej mówiąc, rozmowa Anglików o pogodzie to rodzaj „dialogu integracyjnego” - ludzkiego ekwiwalentu towarzyskich zabiegów higienicznych naszych kuzynów, naczelnych, które poświęcają całe godziny na iskanie sobie nawzajem futer, nawet gdy te są idealnie czyste - w celu tworzenia więzi społecznych.
Regulamin rozmów o pogodzie
Reakcja
Jeremy Paxman nie może zrozumieć, dlaczego „blondynka w średnim wieku”, którą spotkał przed Instytutem Meteorologii w Bracknell, zwróciła się do niego: „Ale zimno, prawda?”, i przypisuje jej irracjonalną, specyficznie angielską „zdolność nieograniczonego dziwienia się pogodzie”. W rzeczywistości, Ale zimno, prawda?”, tak samo jak „Ładny dziś dzień, prawda?” i temu podobne, to angielski kod oznaczający „Chcę z tobą porozmawiać - porozmawiasz ze mną?” lub też, jeśli ktoś woli, po prostu alternatywny sposób powitania. Nieszczęsna kobieta próbowała po prostu nawiązać rozmowę z panem Paxmanem. Niekoniecznie długą rozmowę - chodziło po prostu o wzajemną akceptację, przyjęcie do wiadomości istnienia tej drugiej osoby, wymianę pozdrowień. Zgodnie z regulaminem rozmów o pogodzie, on miał tylko odpowiedzieć „Mhm, właśnie” lub udzielić jakiejkolwiek innej banalnej odpowiedzi, czyli przekazać zaszyfrowaną wiadomość: „Tak, porozmawiam z tobą/przywitam się z tobą”. Nie odpowiedziawszy nic, Paxman naruszył nieco etykietę, przekazując dość niegrzeczny komunikat: „Nie, nie wymienię z tobą pozdrowień”. (Nie było to jednak poważne wykroczenie, ponieważ ważniejsze od zasad etykiety są zasady zachowania prywatności i powściągliwości; rozmawianie z nieznajomymi nigdy nie jest obowiązkowe).
Kiedyś mieliśmy jeszcze jedno rozwiązanie, przynajmniej w niektórych sytuacjach towarzyskich, mianowicie pozdrowienie How do you do?, jednak dziś zwrot ten (na który poprawną, pozornie niedorzeczną odpowiedzią jest również How do you do?) uważany jest za nieco archaiczny i nie stanowi już uniwersalnego standardowego pozdrowienia. Dialog zaczynający się od „Ładny dziś dzień, prawda?” należy jednak postrzegać w tym samym duchu, a nie brać dosłownie; How do you do? (Jak się masz?) nie jest prawdziwym pytaniem o czyjeś zdrowie czy samopoczucie, a „Ładny dziś dzień, prawda?” nie jest prawdziwym pytaniem o pogodę.
Uwagi na temat pogody wyrażane są w formie pytań (czy też z intonacją pytającą), ponieważ wymagają odpowiedzi - ale chodzi tu o reakcję, a nie o treść. Każda uwaga jest dobra, by zainicjować dialog, a każde wymamrotane potwierdzenie (albo nawet powtórzenie tego samego, np. „Tak, prawda?”) wystarczy za odpowiedź. Rytuały angielskich rozmów o pogodzie często do złudzenia przypominąją katechizm albo wezwania i odpowiedzi wymieniane między księdzem a wiernymi w kościele: „Panie, zmiłuj się nad nami”, „Chryste, zmiłuj się nad nami”; „Zimno, prawda?”, „Tak, prawda?” i tak dalej.
Nie zawsze jest to tak oczywiste, jednak każda angielska rozmowa o pogodzie ma charakterystyczną strukturę, wyraźny schemat rytmiczny, co dla antropologa wyróżnia je od razu jako „rytuał”. Wyraźnie odnosi się wrażenie, że są to ukierunkowane wymiany zdań (z własną „choreografią”), przeprowadzane w zgodzie z niepisanymi, acz milcząco akceptowanymi zasadami.
Kontekst
Bardzo ważna zasada dotyczy kontekstu, w którym można przeprowadzać rozmowy o pogodzie. Inni autorzy twierdzą, że Anglicy rozmawiają o pogodzie bez przerwy, że jest to narodowa obsesja czy fiksacja, ale to niedokładne spostrzeżenie: w rzeczywistości istnieją trzy dość konkretne konteksty, w których zaleca się o niej rozmawiać. Rozmawiać o pogodzie można zatem:
Trzeba przyznać, że ta reguła pozwala na częste rozmowy o pogodzie - stąd wrażenie, że o niczym innym nie rozmawiamy. Typowa angielska rozmowa może rozpocząć się od pozdrowienia, w którym wspomnimy o pogodzie, przejść do etapu przełamywania lodów, również z wykorzystaniem aktualnego stanu pogody, a później odwoływać się do pogody regularnie co jakiś czas. Łatwo zrozumieć, dlaczego wielu cudzoziemców, a nawet wielu angielskich komentatorów uważa, że musimy mieć na tym punkcie obsesję.
Nie twierdzę, że nie interesujemy się w ogóle samą pogodą. Wybór pogody jako szyfru, który pomaga odgrywać owe niezbędne role społeczne, nie jest całkiem przypadkowy i w tym sensie Jeremy Paxman ma rację: zmienny i nieprzewidywalny charakter angielskiej pogody czyni z niej wyjątkowego sprzymierzeńca w kontaktach społecznych. Gdyby pogoda nie była tak zmienna, musielibyśmy pewnie znaleźć inne medium dla naszych komunikatów towarzyskich.
Jednak zakładając, że rozmowy o pogodzie wskazują na przemożne nią zainteresowanie, Paxman i inni popełniąją ten sam błąd, co dawni antropolodzy, przekonani, że niektóre zwierzęta czy rośliny wybierane są na totemy plemienne dlatego, że członkowie danego plemienia darzą je wyjątkowym szacunkiem czy zainteresowaniem. W rzeczywistości, jak w końcu wyjaśni! Levi-Strauss, totemy to symbole używane do określania struktury społecznej oraz stosunków społecznych. Fakt, że jakiś klan ma za totem czarną kakadu, nie wynika z żadnego głębokiego znaczenia przywiązywanego do czarnych kakadu per se, tylko z chęci ustalenia i wyznaczenia granic stosunków z innym klanem, którego totemem jest biała kakadu. Wybór kakadu nie jest wprawdzie kompletnie przypadkowy: totemy zwykle przedstawiają zwierzęta czy rośliny z najbliższego otoczenia, które członkowie plemienia dobrze znają, nie są to symbole abstrakcyjne. Wybór totemów nie jest zatem dziełem przypadku jak wtedy, gdy mówimy: „Dobra, to wy będziecie drużyną czerwonych, a my niebieskich”; prawie zawsze do opisania i wytyczenia granic świata społecznego symbolicznie wykorzystywany jest dobrze znany świat przyrody.
Przytakiwanie
Anglicy najwyraźniej wybrali na czynnik sprzyjający kontaktom towarzyskim bardzo odpowiedni aspekt naszego własnego znajomego świata przyrody; kapryśny i zmienny charakter naszej pogody gwarantuje, że zawsze coś nas może zaskoczyć, zawsze coś da się skomentować, zawsze jest na co ponarzekać, o czym spekulować czy, i to jest chyba najważniejsze, co do czego się z g o d z i ć. To zaś wiąże się z inną ważną zasadą angielskich rozmów o pogodzie: zawsze przytakuj. Zasadę tę zauważył humorysta węgierski George Mikes, który pisał, że w Anglii „nigdy nie należy nikomu zaprzeczać w rozmowie o pogodzie”3. Ustaliliśmy już, że na powitanie czy zagajenie wykorzystujące temat pogody, jak „Zimno, prawda?”, należy zareagować, ale etykieta wymaga także, by zgodzić się z rozmówcą, mówiąc na przykład: „Uhm, właśnie” albo „Tak, bardzo zimno”.
Nieprzytaknięcie jest poważnym naruszeniem etykiety. Gdy ksiądz mówi „Panie, zmiłuj się nad nami”, nie odpowiadamy „Ale właściwie po co?”. Intonujemy posłusznie „Chryste, zmiłuj się nad nami”. Na tej samej zasadzie, byłoby bardzo niegrzecznie na „Ale zimno, prawda?” odpowiedzieć „Nie, tak naprawdę jest całkiem ciepło”. Jeśli słucha się uważnie, tak jak ja, setek angielskich dialogów o pogodzie, widać, że takie odpowiedzi są niezwykle rzadkie, wręcz niesłychane. Rozmówcy nie mają pojęcia, że postępują zgodnie z jakimś regulaminem: po prostu nie zaprzecza się, i tyle.
Jeśli ktoś celowo złamie tę zasadę (jak ja, świadomie, kilka razy, w interesie nauki), poczuje, że atmosfera staje się dość napięta i niezręczna, a rozmówcy nawet nieco urażeni. Nikt się nie poskarży ani nie zrobi awantury (mamy wszak zasady dotyczące narzekania i robienia scen), ale obecni będą dotknięci i w subtelny sposób to okażą. Może zapaść niezręczna cisza, potem ktoś może powiedzieć obrażonym tonem: „No cóż, mnie jest zimno” albo „Naprawdę? Tak uważasz?”, lub (co najbardziej prawdopodobne) zgromadzeni zmienią temat względnie będą kontynuować rozmowę o pogodzie między sobą, uprzejmie, acz lodowato ignorując twoje faux pas. W środowiskach, w których ceni się uprzejmość, ludzie mogą starać się zatuszować twój błąd i uznać go bardziej za przejaw gustu lub indywidualny ekscentryzm niż coś, co wynika ze sfery faktów. Wśród bardzo grzecznych rozmówców reakcją na twoje „Nie, tak naprawdę jest całkiem ciepło” może być, po lekko zakłopotanej pauzie: „Och, może ty po prostu nie czujesz zimna - całkiem jak mój mąż: zawsze mówi, że mu ciepło, gdy ja się trzęsę z zimna i narzekam. Może kobiety odczuwają zimno bardziej niż mężczyźni, jak sądzisz?”.
Wyjątki od zasady przytakiwania
Takie łaskawe rozmydlenie problemu jest możliwe, ponieważ zasady angielskich rozmów o pogodzie są skomplikowane, mają wiele wyjątków i subtelnych wariantów. W wypadku zasady przytakiwania, wariant główny dotyczy osobistego upodobania lub różnic związanych z wrażliwością na pogodę. Zawsze należy przytaknąć „rzeczowym” twierdzeniom o pogodzie (które są niemal z reguły sformułowane jak pytanie, ale jak już ustaliliśmy, to dlatego, że wymagają towarzyskiej r e a k c j i, a nie racjonalnej odpowiedzi), nawet gdy są wyraźnie niezgodne z prawdą. Wolno nam jednak okazywać nasze osobiste upodobania, które różnią się od upodobań naszych towarzyszy, czy wyrażać niezgodę w kategoriach osobistych dziwactw i indywidualnej wrażliwości.
Jeśli więc uważamy, że absolutnie nie możemy się zgodzić z czyimś „Ale zimno, prawda?”, poprawną reakcją jest: „Tak, ale ja nawet lubię taką pogodę - jest całkiem rześko, nieprawdaż?” albo „Tak, ale wiesz, ja zwykle nie czuję zimna - dziś jest mi nawet ciepło”. Zauważmy, że obie odpowiedzi zaczynają się od przytaknięcia, nawet jeśli w drugim wypadku następuje po nim jawny sprzeciw: „Tak... jest mi nawet ciepło”. Takie zaprzeczenie samemu sobie jest jak najbardziej dopuszczalne, bo etykieta jest o wiele ważniejsza niż logika, jednak jeśli już naprawdę nie możemy się zdobyć na rozpoczęcie od zwyczajowego „Tak”, zastąpmy je pozytywnie brzmiącym „Uhm” i skinieniem głowy - jest to ciągle wyraz zgody, nawet jeśli mniej dobitny.
Jeszcze lepsza byłaby tradycyjna reakcja pod hasłem „nie narzekam”: „Tak (lub «Uhm» plus skinienie), ale przynajmniej nie pada”. Jeśli lubimy zimno albo nie uważamy, że jest zimno, taka reakcja praktycznie gwarantuje, że i my, i nasz trzęsący się z zimna znajomy osiągniemy sympatyczne porozumienie. Wszyscy zawsze zgodzą się, że zimny słoneczny dzień jest bardziej pożądany niż dzień deszczowy - a w każdym razie tak się przyjęło uważać.
Ów wariant związany z indywidualnym gustem/wrażliwością jest właściwie bardziej modyfikacją zasady przytakiwania niż wyjątkiem od niej: dobitne zaprzeczenie „rzeczowego” stwierdzenia to wciąż tabu; możemy je złagodzić, tylko jeśli dopuścimy istnienie różnic we wrażliwości lub gustach indywidualnych (pod warunkiem, że jasne jest, iż chodzi właśnie o nie).
Istnieje mimo to jeden kontekst, w którym od dyskutujących o pogodzie Anglików wcale nie wymaga się przestrzegania zasady przytakiwania: chodzi o wymianę zdań między mężczyznami, a zwłaszcza męską dyskusję w pubie. Ten kontekst będzie się tu pojawiał często, a szczegółowo opisany jest w rozdziale Język pubu, ale na razie najważniejsze jest to, że w męskich dyskusjach Anglików (zwłaszcza tych prowadzonych w specyficznym otoczeniu pubu) nieustanny, wyraźny sprzeciw - nie tylko co do pogody, ale i każdego innego tematu - jest sposobem okazywania sympatii i tworzenia wspólnoty.
Hierarchia pogodowa
Wspomniałam wyżej, że niektóre uwagi na temat pogody, takie jak „Przynajmniej nie pada” wypowiedziane w zimny dzień, praktycznie gwarantują porozumienie. To dlatego, że istnieje nieoficjalna angielska hierarchia dotycząca pogody, z którą zgadzają się właściwie wszyscy. W porządku malejącym, od najlepszego do najgorszego, hierarchia ta wygląda następująco:
Nie twierdzę, że wszyscy w Anglii wolą słońce od chmur czy ciepło od zimna, po prostu inne preferencje są uważane za odstępstwa od normy1. Nawet nasze telewizyjne pogodynki wyraźnie podpisują się pod tymi zasadami: gdy zapowiadają deszcz, przybierają przepraszający ton, ale często starają się wpleść nutę wesołości, dodając, że przynajmniej będzie trochę cieplej, bo wiedzą, że pogoda deszczowa i ciepła jest bardziej pożądana niż deszczowa i zimna. Podobnie mrocznego tonu używa się do zapowiadania zimnej pogody, ale rozjaśnia go perspektywa towarzyszącego słońca, bo wszyscy wiemy, że dzień słoneczny i zimny jest lepszy niż pochmurny i zimny. Jeśli więc pogoda nie jest zarazem deszczowa i zimna, zawsze pozostaje nam odpowiedź: ,,Ale przynajmniej nie jest...”.
Jeśli jest zarazem mokro i zimno, albo gdy po prostu nie mamy humoru, możemy dać upust czemuś, co Jeremy Paxman nazywa naszą „fenomenalną zdolnością do cichego narzekania”. Podoba mi się ta uwaga, dodałabym tylko, że to angielskie rytualne narzekanie na pogodę spełnia ważną misję społeczną, bo stwarza szansę na przyjazne porozumienie, a w tym wypadku dodatkową korzyścią jest istnienie podziału: „oni i my”, gdzie „oni” to albo sama pogoda, albo jej zapowiadacze. Rytualne narzekanie to demonstracja jednomyślności (jak również dowcipu i humoru). Wytwarza ono poczucie solidarności przeciw wspólnemu wrogowi - a to wszystko mocno sprzyja tworzeniu się więzi towarzyskich.
Równie dopuszczalną, choć bardziej pozytywną reakcją na pogodę z dolnego końca hierarchii jest przepowiednia rychlej poprawy. W odpowiedzi na „Okropna pogoda, prawda?” można stwierdzić: „Tak, ale mówią, że po południu się przejaśni”. Jeśli jednak nasz towarzysz jest w nastroju Kłapouchego2, jego riposta może brzmieć „Tak, ale wczoraj mówili to samo i lalo cały dzień”. W tym momencie można równie dobrze zrezygnować z pogodnej postawy Polyanny i pozwolić sobie na odrobinę cichego narzekania. Tak naprawdę to nieważne: chodzi o to, żeby się porozumiewać, zgadzać, mieć ze sobą coś wspólnego; a wspólne narzekanie równie skutecznie stymuluje kontakty towarzyskie i więzi społeczne, jak wspólne spekulacje, optymizm czy stoicyzm.
Ci, których gusta prywatne różnią się od nieoficjalnej hierarchii pogodowej, powinni pamiętać, że im niżej w hierarchii leżą ich preferencje, tym bardziej będą musieli modyfikować swoje komentarze, zgodnie z klauzulą o osobistym guście/wrażliwości. Na przykład przedkładanie zimna nad ciepło jest bardziej dopuszczalne niż jawne rozkoszowanie się deszczem. Jednak nawet najdziwaczniejsze gusta mogą zostać zaakceptowane jako nieszkodliwa ekscentryczność, pod warunkiem że przestrzega się regulaminu.
Śnieg i zasada umiaru
Śnieg nie jest wymieniony w hierarchii, częściowo dlatego, że występuje względnie rzadko, w porównaniu z innymi rodzajami pogody, które spotyka się na okrągło, często w ciągu jednego dnia. Śnieg jest także pod względem towarzyskim i konwersacyjnym przypadkiem specyficznym i niezręcznym, jako że jest estetycznie miły, ale praktycznie niewygodny. Zawsze jednocześnie podnieca i niepokoi. Stąd też jest wspaniałą pożywką dla konwersacji, ale powszechnie akceptowany jest tylko wtedy, gdy pada na Boże Narodzenie, czyli prawie nigdy. Nieustająco jednak mamy nadzieję, że to nastąpi, i każdego roku zostawiamy u bukmacherów tysiące funtów w zakładach, czy Boże Narodzenie będzie „białe”.
Jedyną zasadą konwersacji, którą można zastosować bezpiecznie do śniegu, jest ogólna i typowo angielska „zasada umiaru”: za dużo śniegu, jak za dużo wszystkiego, zasługuje na ubolewanie. Nawet ciepło i słońce są do przyjęcia tylko w umiarkowanych dawkach: zbyt wiele następujących po sobie gorących słonecznych dni, i wypada zacząć zadręczać się wizją suszy, narzekając na zakaz używania wężów ogrodowych, i przypominać sobie wzajemnie, tonem wieszczącym zagładę, lato tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego.
Być może Anglicy mają, jak twierdzi Paxman,