Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękna opowieść o uzdrawiającej mocy miłości, duchach przeszłości, niejednoznacznych wyborach i złu wojny.
Podczas pierwszej wojny światowej na polach bitwy we Flandrii sanitariuszka Laura poszukuje swojego brata, żołnierza.
Freddie został uznany za zmarłego. Dla niej wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że chłopak żyje. Wyrusza, by go odnaleźć. Musi sprawdzić, czy szepty o nawiedzonych okopach i zagadkowym hotelarzu są prawdziwe. Ponoć jego wino daje żołnierzom dar zapomnienia, ale coś w zamian zabiera.
Czyżby Freddiemu udało się jednak ujść z życiem, ale padł ofiarą czegoś – lub kogoś – innego?
Czy bratu i siostrze, prześladowanym przez duchy przeszłości i teraźniejszości, uda się znaleźć sposób na uratowanie siebie i innych?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Tytuł oryginału: The Warm Hands of Ghosts
Projekt okładki: Urszula Gireń
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Lilianna Mieszczańska
Copyright © 2024 by Katherine Arden
Map copyright © 2022 by David Lindroth Inc.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
ISBN 978-83-287-3277-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Evanowi,
ponieważ to książka o polach bitwy,
a Ty stałeś ze mną na nich wszystkich.
Et diabolus incarnatus est
Et homo factus est
I diabeł został ucieleśniony
I stał się człowiekiem
ARTHUR MACHEN
• • • •
HALIFAX, NOWA SZKOCJA, KANADYJSKIE PROWINCJE NADMORSKIE STYCZEŃ 1918
Ubrania Freddiego wysłano na Veith Street zamiast do Blackthorn House, a telegram, który powinien poprzedzać ich dostarczenie, wcale nie dotarł do Laury. Nie była tym zaskoczona. Od grudnia nic nie działało jak należy.
Ściśle rzecz biorąc: od szóstego grudnia. Rano. Kiedy to frachtowiec „Mont Blanc” wpłynął do portu w Halifaxie, z substancjami łatwopalnymi na pokładzie i materiałami wybuchowymi w ładowni. Uderzył w inny frachtowiec, jak mówiono, i na pokładzie wybuchł pożar. Dokerzy próbowali go ugasić z pomocą strażaków, ale płomienie dotarły do nitrogliceryny.
Takie w każdym razie krążyły pogłoski. „Nie, nie wątpię, że to prawda”, mówiła Laura swoim pacjentom, kiedy ją o to pytali, jakby mogła cokolwiek wiedzieć na pewno. Jakby po trzech latach na froncie, gdzie służyła jako pielęgniarka, nauczyła się wszystkiego o materiałach wybuchowych z dramatycznych historii, pisanych przez nie na ludzkiej skórze. „Nie widzieliście kuli ognia?”
Wszyscy widzieli. Jej ojciec był w jednej z łodzi, z których próbowano ugasić ogień. Po wszystkim Halifax wyglądał tak, jakby Bóg uniósł ogromny płonący bucior i rozdeptał miasto. W Fairview świeże groby umościły się obok pięcioletnich nagrobków pasażerów „Titanica”, a wioska Mikmaków całkowicie zniknęła.
A poczta padła. Dlatego Laura nie miała żadnych wieści od Freddiego. Był jej bratem, żołnierzem; to jasne, że jego zaległe listy przepadły gdzieś w jednym z worków. Nie miała czasu o tym myśleć. Miała zbyt wiele zajęć. Dzień po wybuchu stworzono w siedzibie YMCA pierwszy prowizoryczny szpital. Śnieg sypał, a Halifax wciąż płonął. Laura minęła leżących na ulicy zmarłych. Jeśli tylko mogła dosięgnąć ich twarzy, zamykała im oczy, a raz położyła dłoń na bosej stópce. Po trzech latach czynnej służby na froncie zdążyła oswoić się ze śmiercią.
Zdążyła także oswoić się z widokiem przepełnionego punktu ratunkowej segregacji medycznej, chociaż po raz pierwszy widziała w nim nie żołnierzy, lecz rodziców trzymających w ramionach swoje poparzone dzieci. Zdjęła płaszcz, umyła ręce, pocieszyła najbliższą oszalałą z rozpaczy matkę. Zamieniła parę słów z przytłoczonym pracą cywilnym lekarzem i zabrała się do opanowywania chaosu.
To było miesiąc temu – może sześć tygodni? Czas rozciągał się i kurczył. Podobnie jak wtedy, kiedy opatrywała rannych na froncie, sprowadzał się nie do minut czy godzin, lecz do pulsu i oddechu tego, który akurat trafiał w jej ręce. Zasypiała na stojąco i wmawiała sobie, że jest zbyt zajęta, żeby się zastanawiać, dlaczego Freddie nie pisze.
– Cholerna megiera – mruknął jeden z lekarzy, na poły z irytacją, na poły z podziwem.
W szpitalu przy Barrington nie brakowało rąk do pomocy. Amerykanie, Bogu dzięki, upakowali do pociągu w Bostonie całą masę bandaży, środków dezynfekujących i chirurgów, po czym wysłali załadunek na północ. To było już w styczniu, na zewnątrz śnieg tworzył zaspy aż po szyję. W gimnazjum utworzono oddział szpitalny, z sensownym rozkładem sal, bezwzględną organizacją i kompetentnym personelem. Laura robiła obchód i pochylała się właśnie nad łóżkiem pacjenta.
– Prawdziwa jędza – zgodził się jego kolega. – Ale zna się na opatrunkach jak nikt. Była pielęgniarką wojskową. Oberwała pociskiem artyleryjskim gdzieś we Francji.
Tak naprawdę to się stało w Belgii.
– Oberwała pociskiem? Pielęgniarka, poważnie? To co ona robiła? Zakradła się na linię frontu w męskim przebraniu?
Pierwszy lekarz nie połknął haczyka.
– Nie… Słyszałem, że ostrzelali szpitale polowe.
Chwila ciszy. Zaskoczenie.
– Barbarzyńcy – mruknął po chwili drugi lekarz słabym głosem.
Laura w dalszym ciągu mierzyła pacjentom temperaturę. Obaj lekarze umilkli. Może rozważali, jak by to było, gdyby przyszło im wykonywać swoją pracę pod ostrzałem.
– Ech… – westchnął w końcu drugi lekarz. – Myślisz, że wszystkie dziewczęta, które pojechały na wojnę, wrócą w takim stanie? Poranione i zawzięte?
Śmiech, wzruszenie ramion.
– Jezu, mam nadzieję, że nie.
Laura wyprostowała się z uśmiechem, obaj zbledli.
– Panowie. – Skinęła im głową. Poczuła skrywane rozbawienie przyglądających się pacjentów. Była w końcu jedną z nich, urodziła się koło portu, zanim świat stanął w ogniu.
Lekarze coś tam wydukali; Laura znów się odwróciła. „Prawdziwa jędza”. Wściekły wiatr odrywał ostrymi kłami kłęby białej piany z powierzchni wód zatoki. Kolejnym pacjentem Laury był chłopczyk pokryty pęcherzami. Wybuchnął płaczem, kiedy zaczęła zdejmować mu opatrunki.
– Cii – starała się go uspokoić. – Zaboli tylko przez chwilkę, ale jeśli będziesz płakał, to jak ci opowiem o fioletowym koniu?
Malec spojrzał na nią gniewnie przez łzy.
– Nie ma fioletowych koni.
– Jeden był. – Laura oderwała kawałek poplamionej gazy. – Widziałam na własne oczy. We Francji. Oczywiście nie od początku był fioletowy. Urodził się biały. To był piękny biały koń. Należał do pewnego doktora. Ale doktor bał się, że ktoś zobaczy białego konia podczas ciemnej nocy i go zastrzeli. Odwróć się w drugą stronę. Chciał mieć konia, którego w nocy nikt tak łatwo nie dostrzeże. Poszedł więc do czarownicy…
Chłopiec odwrócił się gwałtownie.
– We Francji nie ma czarownic!
– Oczywiście, że są. Siedź spokojnie. Nie pamiętasz żadnych bajek? – Freddie uwielbiał bajki.
– No ale czarownice nie zostały we Francji – poinformował ją chłopczyk drżącym głosem. – Teraz, kiedy toczy się wojna.
– Może czarownice lubią wojnę. Bo robią, co im się podoba, kiedy wszyscy są pochłonięci walką. To chcesz usłyszeć o fioletowym koniu czy nie? Odwróć się.
– Tak – odparł mały pacjent. Teraz wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.
– W porządku. No więc czarownica podała magiczne zaklęcie, żeby zmienić białego konia w ciemnego. Ale kiedy doktor je rzucił: bach! koń zrobił się fioletowy niby hiacynt.
W końcu udało jej się całkowicie przykuć uwagę chłopczyka.
– Czy to był czarodziejski koń? – dopytywał. – Po tym, jak stał się fioletowy?
Laura odwijała bandaże. Łzy dziecka obeschły.
– Ma się rozumieć. Potrafił w godzinę przebiec z Paryża do Pekinu. Doktor od razu udał się do Berlina i pociągnął cesarza za nos.
Chłopiec wreszcie się uśmiechnął.
– Chciałbym mieć czarodziejskiego konia. Pogalopowałbym na nim i odnalazł Elsie.
Elsie była jego siostrą. Szli razem do szkoły, kiedy statek wybuchł. Laura nie odpowiedziała, tylko pogłaskała malca po skołtunionych płowych włosach. Jej brat naprawdę miał na imię Wilfred, ale mało kto o tym pamiętał. Od niemowlęctwa nazywano go Freddie. Służył w wojsku w Europie. Nadal jej nie odpisał.
– Fioletowy koń? – zaciekawił się lekarz dyżurny, który właśnie przechodził obok. W przeciwieństwie do swoich cywilnych kolegów, on był za linią frontu podczas bitwy pod Sommą. Rozumieli się z Laurą. Oboje ruszyli między rzędami łóżek.
– Tak – odrzekła Laura z uśmiechem. – Na samym początku wojny prosto z Anglii przyjechał jakiś dureń z korpusu medycznego armii brytyjskiej. Przydzielono mu konia. Bialutkiego jak śnieg. Chłopaki nastraszyły go dla żartu, że to idealny cel dla strzelców wyborowych. Wypróbował barwnik anilinowy i biedne zwierzę zrobiło się fioletowe.
Lekarz parsknął śmiechem. Laura pokręciła głową i zaczęła przepatrywać w myślach swoją niekończącą się listę spraw do zrobienia. Zanim jednak przystąpiła do kolejnego zadania, trzymiesięczna rana w nodze dała jej się znienacka we znaki. Laurę chwycił skurcz w kolanie; lekarz przytrzymał ją za łokieć. To z powodu tej nogi przebywała w Halifaxie, zwolniona ze służby medycznej. Kawałek łuski pocisku utknął głęboko w mięśniu. Wyciągnęli odłamek, ale omal nie straciła przy tym nogi. Została ewakuowana szpitalnym pociągiem.
– Cholera – mruknęła.
– Wszystko w porządku, Iven? – zapytał lekarz.
– To tylko skurcz – odparła, starając się rozruszać nogę.
Doktor zmierzył ją wzrokiem.
– Iven, o której przyszła pani na dyżur? Jest pani okropnie blada.
– To komplement, doktorze? – zażartowała. – Bladość jest teraz w modzie. – Sama dobrze nie pamiętała, kiedy zaczęła pracę.
Ponownie omiótł ją spojrzeniem i pokręcił głową.
– Proszę iść do domu. Albo wyląduje pani w łóżku z zapaleniem płuc. Jakoś sobie poradzimy przez dwanaście godzin. Chyba że chce pani paść jak długa ze strzykawkami w dłoni?
– Jeszcze nie padam – zaprotestowała. – I mam opatrunki do…
Potrafiła zastraszyć większość personelu, lecz nie tego lekarza.
– Ja to zrobię. Nie jest pani jedyną osobą w Halifaxie, która potrafi opatrywać oparzenia, siostro.
Napotkała jego stanowcze spojrzenie i poddała się, zasalutowała żartobliwie, po czym poszła zdjąć fartuch.
– I proszę coś zjeść! – zawołał za nią lekarz.
• • •
Kiedy wyszła na zewnątrz, wiatr smagnął ją w twarz; jeszcze bardziej wysuszył i tak spękane usta. Naciągnęła czapkę na uszy. Nad wodą gromadziły się sinopurpurowe chmury. Laura najchętniej wróciłaby prosto do domu i napiła się czegoś ciepłego. Ale wyszła z pracy wcześniej, więc miała czas pójść na Veith Street. Nie była tam od wybuchu.
Silne podmuchy marszczyły jej spódnicę i sprawiały, że Laurę bolał nos. To zadanie nie stanie się łatwiejsze, jeśli będzie z nim zwlekać. Ruszyła w drogę. Szła, kulejąc. Po prawej stronie Atlantyk falował pod szarozielonym jak mundur niebem. Po lewej miasto wznosiło się łagodnie, zdewastowane i sczerniałe od ognia.
Laura Iven miała wyrazistą twarz, bursztynowe oczy, kanciastą linię szczęki, słodkie usteczka i drwiące, acz nieco smutne spojrzenie. Pod sfatygowanym wełnianym płaszczykiem nosiła jasnoniebieski mundur Czerwonego Krzyża. Robiona na drutach czapka, wyzywająco szkarłatna, ukrywała krótko obcięte płowe włosy. Charakterystyczny dla Laury dziarski, sprężysty krok zakłócało nowe utykanie.
Wiatr wył wśród strzaskanych iglic i sprawiał, że sczerniały śnieg wirował wokół jej butów. W skutym lodem porcie łodzie patrzyły ze wzgardą na porzucone cumy; żaden statek nie mógł przybić do spalonych pomostów. Od wody ciągnęło zimno, wsuwało wilgotne palce pod jej czapkę i za kołnierz płaszcza. Przy przeciwległym krawężniku strzelił gaźnik ciężarówki.
Przez chwilę miała wrażenie, że znów jest we Flandrii. Odruchowo schroniła się za zwęglonym murem. Poślizgnęła się na śniegu, chora noga nie dała jej wystarczającego oparcia. Jedynie mur ocalił ją przed upadkiem na twarz. Odzyskała równowagę, zaklęła siarczyście, acz w milczeniu, w żołnierskim żargonie pięciu narodów.
Ciężarówka przetoczyła się z łoskotem w kłębach spalin. Żadna eksplozja nie mogła na długo uciszyć Halifaxu. Miasto leżało na skrzyżowaniu światowych dróg. Nigdy jeszcze nie widziała go znieruchomiałego, poza tamtym jednym dniem. Może jej matka, która wierzyła w przepowiednie, znalazłaby jakiś cytat stosowny do tej martwej ciszy po wybuchu, błysku i tym falującym spłaszczonym tumanie dymu. Może odmówiłaby szeptem Dies Irae – Dzień gniewu – chociaż rodzice Laury byli nie tyle katolikami, co po prostu dziwakami.
Ale nie mogła zapytać rodziców. Ojciec był na wodzie, kiedy doszło do eksplozji „Mont Blanc”. Matka w domu obserwowała płonący statek z okna od ulicy. Kiedy nastąpił wybuch, szyby roztrzaskały się do środka.
Wiatr zaczerpnął oddechu przed kolejnym powiewem; Laurę dobiegł głos znad zatoki tak wyraźny, jakby ktoś przemawiał jej prosto do ucha: „Dawaj, cholerny skurczybyku”. Wyjrzała i zobaczyła holownik zmagający się z frachtowcem, wszyscy krzyczeli. Ruszyła dalej. Wyobraziła sobie, że zasiada do kolacji. Kurczak, może, albo ziemniaki z masłem. Próbowała przywołać wyraźniej tamten obraz, ale rozwiał się przedwcześnie. Wojna zaburzyła jej zdolność koncentracji.
• • •
Ich dawna dzielnica nazywała się Richmond i aż tryskała przedsiębiorczymi inicjatywami, życzliwością i dobrą wolą. Cały region zareagował na tragedię Halifaxu – przysyłał stolarzy, sezonowane drewno, nowe meble, konserwy. I przedsiębiorców pogrzebowych.
Laura mijała sąsiadów krzątających się przy odbudowie domu. Wołali do niej: zadawali pytania o rannych krewnych, przekazywali wieści o wspólnych znajomych. Odkrzykiwała coś współczującym tonem. Raz przystanęła, żeby obejrzeć czyraka na czubku łysiejącej głowy. Obiecała, że przekłuje go w wolnej chwili. Miała zadziwiająco duże doświadczenie w pracy z cywilami. Mnóstwo Belgów – z braku innych możliwości w pobliżu toczących się walk – prosiło o pomoc medyczną pielęgniarki wojskowe. Laura nie sądziła, aby wcześniej podczas jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego wojsko przyjmowało tyle porodów.
Brnęła dalej, omijając zaspy i rozbite szkło. Myślała o belgijskich niemowlętach. Kilka dziewczynek spośród tych, którym pomogła przyjść na świat, dostało na imię Laure. To były miłe wspomnienia. Tak bardzo się na nich skupiła, że minęła miejsce, którego z początku nie rozpoznała. Ale jej nogi zatrzymały się, zanim jeszcze umysł przyjął to do wiadomości.
Pamięć przywołała mały domek, trochę podupadły. Białe deski elewacji, zszarzałe od soli; spadzisty dach. Na górze okno jej pokoju, wychodzące na stocznię i port. Ścieżka biegnąca od frontowych drzwi, obrzeżona muszelkami; warzywniak matki, zarastający koniczyną, której nie zrażała piaszczysta gleba.
Ale potem Laura zamrugała i wszystko zniknęło.
Na wpół stopiony piec nadal stał tam, gdzie kiedyś była kuchnia. Pozostałości salonu, pogrzebacz sterczący z popiołu. Wyszarpnęła go i dźgnęła nim tu i tam. Nie wiedziała, czego właściwie szukać. Broszki matki? Srebrnych łyżek? Popiół mieszał się ze śniegiem, nowym i starym. Wspomnienie, przed którym usiłowała uciec przez ostatnich sześć tygodni, znów ją dopadło; przez chwilę głowę miała pełną gryzącego dymu i sypiących się iskier. Brnęła przez nie, zataczając się, na oślep; krew na spódnicy, na rękach, czerwona kałuża na podłodze sypialni rodziców, jej nienaturalnie opanowany głos: „Zostań ze mną, zostań”, szkło w jej palcach, pod kolanami, w oczach matki…
Odpędziła tę wizję.
– Laura? – rozległo się wołanie z sąsiedniej uliczki.
Omal znów nie straciła równowagi na śniegu zmieszanym z popiołem. Jej pierwsza szalona myśl: to ojciec, cały siny, wreszcie, słaniając się, wraca z portu. Zaraz jednak upomniała się, że przecież nie wierzy w duchy.
– Panna Iven? – poprawił się głos. Po czym dodał niepewnie: – Lauro? To pani?
Odwróciła się. Na zniszczonej po pożarze ulicy dostrzegła znajomego mężczyznę.
– Mówili, że pani przyjdzie.
– Jak pan widzi, Wendell – odkrzyknęła, głosem cienkim, lecz całkowicie opanowanym. – Co u pana? Znów dostarcza pan przesyłki na Veith Street?
Wendell wyraźnie poczuł ulgę na jej widok.
– Z rzadka, ale czatowałem specjalnie na panią. Przyszła paczka do pani ro… – zawahał się. – Do pani.
– Dziękuję bardzo. Jak tam Billy? – Szła po śniegu w jego stronę, strzepując zamarznięty popiół i śnieg ze spódnicy. Billy był jego synem. Laura przywróciła go do zdrowia po trzech nocach gorączki. On też szedł wtedy do szkoły.
– Doskonale. Zrobił się okrąglutki. Uczniowie z Kansas zorganizowali zbiórkę pieniędzy i przysłali całe pudła cukierków.
Popiół na jej palcach zostawił smugi na niebieskim mundurze. Pomyślała z lekką irytacją, że musi go wyprać.
– Co to za paczka, Wendell?
Na ulicy stała ciężarówka z drewnianą skrzynią z tyłu. Wskazał przesyłkę.
– O tamta. Trzymałem ją dla pani. Chciałem oddać pani przysługę. – Zawahał się. – Z Flandrii.
Laurę przeszedł zimny dreszcz. Powiedziała sobie, że to od tego przenikliwego wiatru znad wody.
– Serdeczne dzięki. Trochę nieporęczna, co? Mógłby mnie pan podwieźć? Mieszkam u sióstr Parkey. W Fairview.
Na kilka dni przed wybuchem siostry Parkey najęły Laurę jako osobę do towarzystwa i pielęgniarkę dochodzącą. Była w ich domu, bezpiecznie oddalonym od portu, gdy doszło do eksplozji. Czekały na nią, kiedy wróciła do nich późnym wieczorem, ze szkłem wbitym w dłonie, z zaschniętą krwią na spódnicy i bez dachu nad głową. Załamywały ręce, zabandażowały jej skaleczenia i wyprały rzeczy. Zaoferowały pokój na stałe.
– Jasne, że podwiozę, panno Iven – zgodził się Wendell. – Chyba powinna pani coś przekąsić i się przespać, jeśli mi wolno tak powiedzieć. Staruszki dobrze panią traktują?
– Znakomicie. Pieką mi ciasta, a ja zabawiam je rymowankami i brzydkimi słowami, których nauczyłam się w Europie.
Wendell odsłonił zęby w uśmiechu.
– Słyszałem, że ci Francuzi klną jak najęci.
– Wszyscy klną, kiedy się ich łata. Z bólu, no wie pan.
Wendell wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wsiąść do ciężarówki. Laura ujęła jego dłoń. Nie obejrzała się już na stertę popiołu. Może w nocy zjawią się złodzieje i przetrząsną ruiny. A niech tam. Ale chociaż patrzyła prosto przed siebie, kiedy odjeżdżali, wciąż miała gęsią skórkę, jakby matka patrzyła za nią oskarżycielskim wzrokiem z nieistniejącego już okna na piętrze.
• • • •
Blackthorn House stał krzepko na swojej parceli mimo łuszczącej się farby i zapadniętego dachu. Latem jego zaniedbanie miało swój urok i mogło wydawać się romantyczne, teraz jednak grządki kwiatowe zionęły pustką, a bezlistna brzoza przy drzwiach drżała na dmącym od portu wietrze.
– Pod wejście dla służby, jeśli pan może – poprosiła Laura. Otworzyła drzwi swoim kluczem i weszła do kuchni; Wendell podążył za nią. Postawił skrzynię przy palenisku i się zawahał. Był niewiele starszy od Laury. Przed laty chodzili razem do szkoły. Oprócz syna miał także córeczkę.
– Iven – powiedział. – Lauro.
– Boże – jęknęła. – Co to za smętna mina. Za parę dni zajrzę do Billy’ego. Niech pan mu nie pozwala jeść za dużo cukierków. Proszę pomyśleć o jego zębach. I dziękuję. Za podwiezienie, za przesyłkę.
– Ja… – Napotkał jej spojrzenie, przełknął ślinę i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim. Laura stała nieruchomo, w milczeniu, nagle świadoma każdziutkiego dźwięku: jęków i stęknięć przemarzniętego domu, cichutkiego trzaskania ognia w piecu. Na skrzyni rzeczywiście widniał stempel pocztowy z Flandrii. Przesyłka była zaadresowana do pana Charlesa Ivena z małżonką.
Freddie miał dwadzieścia jeden lat. Pisał kiepskie wiersze, za to całkiem nieźle rysował. Grał w piłkę nożną. Wszystkie drobne wydawał na lody. Nie miała od niego żadnych wieści, odkąd wyjechała z Flandrii szpitalnym pociągiem. Żadne listy nie dogoniły jej w Étaples ani na statku, ani za oceanem. Na początku jednak zbyt źle się czuła, żeby szczególnie się nad tym zastanawiać. A kiedy wreszcie w Halifaxie zwlekła się z łoża boleści, to wybuchł frachtowiec.
Gdy żołnierze umierali w szpitalu, ich rzeczy wysyłano rodzinie. Ale Laura nie otrzymała zawiadomienia o śmierci Freddiego. W tej paczce mogło być cokolwiek. Freddie pewnie gdzieś odpoczywa, pije, gra w karty albo wyłapuje wszy w zakamarkach swoich ubrań.
Laura stała bez ruchu i wpatrywała się w skrzynię.
Aż nagle gdzieś w głębi domu rozległ się kobiecy krzyk. Laura w duchu poczuła ulgę, że jej przeszkodzono. Oderwała wzrok od paczki i wybiegła na korytarz. Znalazła się w ciemności, jedynie spod drzwi salonu sączyło się bursztynowe światło i dochodziły stamtąd odgłosy ożywionej rozmowy. Stopy Laury zapadały się w miękki dywan Aubusson. Tubalny głos wzniósł się ponad inne.
– Panie Shaw! Jamesie Shaw, jeśli jest pan tam, po drugiej stronie, jeśli jest pan tam, proszę do nas przemówić!
Laura przystanęła. Kolejny seans. Siostry Parkey umilały sobie czas urządzaniem seansów spirytystycznych. W roku 1918 takie seanse cieszyły się coraz większą popularnością. Wojna trwała już czwarty rok. Ludzie podkreślali z upodobaniem, że skoro człowiek nauczył się latać, oglądać pociski w ciele żywego rannego i przemieszczać się pod wodą, to logiczne, że może także rozmawiać ze zmarłymi. Pieniądze z tych sesji siostry przeznaczały na pensję Laury. Nadal płaciły jej regularnie, chociaż po wybuchu większość czasu spędzała w szpitalu YMCA. Była bardzo wdzięczna siostrom Parkey.
Krzyki ustały. Na korytarzu zapadła cisza. Pan Shaw, doszła do wniosku Laura, nie zdecydował się objawić. Po chwili znów rozległ się ten władczy głos. Sądząc po brzmieniu, przemawiała Agatha, najstarsza panna Parkey.
– Duchy! Jeśli któryś z was zna pana Shaw, zna los pana Shaw, pana Jamesa Shaw, niechaj teraz przemówi.
Cisza.
Laura zrobiła krok do tyłu. Na swoich seansach panny Parkey doskonale radziły sobie bez niej.
– Zaraz – rozległ się nowy głos, piskliwy i zdyszany. – Słyszę go. Słyszę kroki. Jimmy. – Skrzypnięcie, stukot, po czym niewysoka, szczupła osóbka wybiegła na korytarz i wpadła prosto na Laurę. Gdyby ta miała dwie zdrowe nogi, toby uskoczyła. Ale tak była bez szans. Osunęła się bezwładnie na podłogę i usłyszała ciche, spłoszone „och”. Potem drobne, nieudolne dłonie chwyciły ją i próbowały postawić na nogi. – Bardzo przepraszam, ogromnie…
– Już dobrze, proszę pani – przerwała jej Laura, usiłując uciec przed tymi pomocnymi rękami. Łydkę przeszył jej promieniujący na wszystkie strony ból.
Nieznajoma, o dziwo, się cofnęła.
– Tylko pogarszam sprawę, prawda? Cała ja.
Laurę rozbroił ten jej lekko drwiący, pełen żalu ton.
– Owszem, raczej pani pogarsza – przyznała. Poruszyła nogą w kostce, obróciła się na kolana i wyciągnęła rękę. – No dobrze. Pociągnie mnie pani w górę? – Laura została dźwignięta do pionu.
Znalazła się naprzeciwko elegancko ubranej, staroświeckiej osóbki, o pół głowy niższej od niej, jakieś dziesięć lat starszej i zachwycająco pięknej. Dziwaczne włosy barwy pirytu stanowiły oprawę drobnej twarzy o wydatnych kościach policzkowych i usteczkach niczym pączek róży. Kobieta była ubrana na czarno.
Laura odzyskała równowagę i rezon.
– Dziękuję pani. Cóż za miękki dywan. Cieszę się, że miałam okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
– Ach, proszę mi nie dziękować – oburzyła się kobieta. – Na pewno nic się pani nie stało? Rzecz w tym, że kiedy usłyszałam kroki, po prostu… Byłam w salonie, a panna Parkey akurat… Och, wpadłam w takie uniesienie, poczułam, że ona naprawdę rozmawia z zaświatami, potem usłyszałam pani kroki, więc musiałam wybiec i się przekonać. Jestem taka niezdarna, wiem o tym. Przepraszam. Po prostu… Pomyślałam, że może to Jimmy.
– Jimmy?
– Mój syn. James. Zaginął… To znaczy, nie mam od niego żadnych wieści. A może… No bo on walczył. W pobliżu miejsca o nazwie… Oj, nie potrafię tego wymówić. Coś na P. Pass…
– Passchendaele – dopowiedziała Laura beznamiętnym tonem. Została odesłana do domu, ranna, w trakcie tego nieszczęsnego starcia. Nie zamierzała myśleć o Freddiem.
Nieznajoma nie przestawała paplać:
– O, tak, oczywiście. Ja nigdy… Och, te obce słowa, wie pani… Miałam nadzieję… To znaczy… Że siostry Parkey zdołają mi powiedzieć, gdzie on teraz jest. Bo zaginął. Penelope Shaw – przedstawiła się.
– Laura Iven.
Pani Shaw uśmiechnęła się: zrobiła figlarną minę, zmarszczyła nos, ale jej spojrzenie pozostało zatroskane.
– Moja ciotka zawsze powtarzała, że jestem jak słoń w składzie porcelany. Bo naprawdę… No, zazwyczaj staram się patrzeć, jak idę, ale… Och, czy ja za dużo mówię? To mi się zdarza, kiedy jestem zdenerwowana, a teraz…
Z salonu wyjrzały trzy głowy: siostry Parkey, niczym trzy ciekawskie papużki. Krzepka Lucretia, opiekuńcza Clotilde i zawzięta Agatha. Ta ostatnia była niewidoma. Jej oczy – mleczne, pokryte bielmem – obracały się, jakby mogły coś zobaczyć w korytarzu.
– To nie duch, panno Parkey – zwróciła się Laura do Agathy. – Tylko pań nieuchwytna lokatorka. Dobry wieczór wszystkim.
– Laura – oznajmiła Agatha. – Nie pomyliłabym jej z nikim.
Clotilde miała poważną minę.
– Ale duchy cię przysłały, moja droga.
– Czyżby, panno Parkey?
– Jesteś łącznikiem między dwoma światami – wyrecytowała Lucretia. – Chodź, kochanieńka, chodź, chwycimy się za ręce i raz jeszcze porozumiemy się z zaświatami.
Oto, jak ją pokarało za to, że uciekła z kuchni. Została powalona na ziemię i zaciągnięta na seans spirytystyczny. Choć przecież… w oczach pani Shaw rozbłysła nowa nadzieja, w kuchni zaś na Laurę czekała tylko ta złowieszcza przesyłka.
Weszła do salonu za panią Shaw i siostrami Parkey. Gospodynie przygasiły lampy naftowe – elektryczności nienawidziły. Przez okna sączyły się resztki dziennego światła. W kominku czerwono lśnił dogasający żar. Na zielonym obrusie leżała drewniana tabliczka ouija. Złociste włosy pani Shaw błyszczały w świetle lampy.
– Chodźmy – zarządziła Agatha. – Prędko, prędko, póki duchy są z nami. To szczęśliwa godzina, pomyślna godzina. – Głoskę „ś” wypowiadała ze świstem.
Pani Shaw się wzdrygnęła. Laura, która przywykła do niesienia innym pociechy, posłała jej krzepiące spojrzenie. Agatha ustawiła strzałkę na literze G. Laura położyła palce na strzałce. Żałowała, że nie zasiada do kolacji.
– No, moja droga – ponagliła ją Agatha Parkey. – Zaczynajmy.
Pani Shaw złapała gwałtownie powietrze, kiedy dostrzegła dłonie Laury – stawy wykoślawione i pogrubiałe, knykcie sztywne od blizn, skóra w biało-czerwonych plamach.
– Ojejku. Co się stało?
Flandria się stała.
– Uścisnęłam dłoń eleganckiego dżentelmena w cylindrze – odparła Laura. – Popełniłam błąd. Później dowiedziałam się, że to był sam Belzebub. Za granicą na przyjęciach naprawdę spotyka się przeróżnych ludzi.
Ale ta odpowiedź chyba nie dotarła do pani Shaw; najwyraźniej składała właśnie w całość utykanie Laury, jej dłonie, mundur i bruzdy, które stres wydrążył wokół ust. Jeszcze chwila i zacznie zadawać pytania. Jak gdyby Laura, która służyła w strefie wojennej, naprawdę była łącznikiem pomiędzy światem żywych a duchem Jimmy’ego Shaw.
Resztki dnia dogasły, pokój pogrążył się w cieniu.
Laura udręczona pokręciła głową. Na szczęście pani Shaw przygryzła swoje różane usteczka i milczała.
– Nie bójcie się – zwróciła się Agatha do wszystkich obecnych. – Zmarli nas kochają. Chcą być blisko. – Zrobiła przerwę. Pani Shaw opuściła wzrok na tabliczkę. – A teraz – podjęła Agatha – zwróćmy nasze umysły ku duchom, które pragniemy przywołać. Zamknijmy oczy. – Migoczący płomyczek lampy gazowej złocił ich dłonie. Niewidome oczy Agathy były skierowane na tabliczkę. – Szukamy tego, który za życia nazywał się James Shaw, syna Penelope Shaw.
Odpowiedziały jej cisza i bezruch.
Uniosła głowę, zacisnęła powieki, po czym zwróciła się do ciemności.
– James? – zagadnęła. – Jamesie Shaw? Czy przemówisz do nas?
Podłoga zaskrzypiała. W Blackthorn House zapadła cisza, jakby ktoś położył na domu uspokajającą dłoń, a w tej ciszy, niemal niespostrzeżenie, strzałka przesunęła się w stronę słowa „tak”. Laura nie poczuła, żeby ktokolwiek manipulował tabliczką, ale wcale jej to nie zaskoczyło. Siostry Parkey były profesjonalistkami. Pani Shaw pobladła.
– Kto tu jest? – Zamglone, ślepe oczy Agathy wpatrywały się w nicość.
J-I-M
– Jimmy! – wykrzyknęła pani Shaw. – Jimmy! Gdzie jesteś? Czy ty…? Czy ty odszedłeś, kochany? – Zaczęła się trząść. Laura czuła to przez stół.
Strzałka przesunęła się na „tak”. Potem pisała dalej. SŁUCH, powiedziała tabliczka. Kobieta wbiła wzrok w poruszającą się strzałkę.
– Słuchaj – szepnęła Lucretia. – Ale czego słuchaj? – Świat za oknem zamarł w całkowitym bezruchu.
S-T-R-Z-Ż
– Strzeż się? – domyśliła się Agatha.
– Nie, ale… Jimmy? – wykrzykiwała w emocjach pani Shaw. – Skarbie? Co się dzieje?
STRZ MZYK ZWRC DŁ, powiedziała tabliczka. JEGO.
To było dziwne nawet dla sióstr Parkey. ZWRC DŁ? Zwierciadło? Zmęczony mózg Laury podsunął jej niejasne skojarzenie z Panią z Shalott, przywołał Freddiego, jak deklamuje poemat Tennysona, podczas gdy sama Laura ślęczy nad podręcznikiem do anatomii. Zwierciadło z trzaskiem pęka w pół, „Klątwa, ach, klątwa na mnie już” – woła Pani z Shalott…[2]
– Nie, ale… – Teraz pani Shaw wodziła oszalałym wzrokiem po pokoju. – Jimmy? To naprawdę ty?
MRTW, odparła tabliczka ouija. ALE ONŻ YW
Pani Shaw umilkła.
– Kto jest żywy? – zapytała Clotilde Parkey.
FRED, odparła tabliczka. FREDI FRED FR SZK SZUK SZUKAJ. A jeśli pojawiło się coś więcej, Laura tego nie zobaczyła, ponieważ odepchnęła swoje krzesło – przez chwilę szarpała się z nim nieporadnie, bo zahaczyło o dywan – odwróciła się i wyszła z pokoju.
• • • •
Kiedy indziej Laura zniosłaby to w milczeniu, jeśli nie z pogodą ducha, z szacunku dla swoich pracodawczyń. A po wszystkim poszłaby jeszcze pocieszyć panią Shaw. Jednak z powodu tej paczki miała nerwy w strzępach. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest roztrzęsiona, dopóki cała drżąca nie znalazła się na korytarzu.
Jeśli ktokolwiek wołał coś za nią z salonu, nie słyszała tego, nie ufała też sobie na tyle, żeby się odwrócić. Praca pielęgniarki frontowej sprawiła, że kiedy Laura była wzburzona, jej język stawał się ostry niczym bagnet z piłą, a nie chciała ranić nim miłej, pogrążonej w rozpaczy pani Shaw ani niemądrych, knujących głupie intrygi staruszek, które opróżniły dla niej swoje komody z pościelą i dały jej dach nad głową.
Kiedy schodziła do kuchni, była jednak tak roztrzęsiona, że z początku nie zwróciła uwagi na ten zapach.
Był nikły. Trochę ziemisty, trochę drażniący, bardzo nieprzyjemny. Charakterystyczny zapach zgnilizny, który utrzymywał się na ubraniach żołnierzy po wyjściu z okopów. Laura sądziła, że już nigdy go nie poczuje.
W kuchni ta woń wybijała się jeszcze wyraźniej. Skrzynia stojąca przy palenisku przyciągała spojrzenie Laury niczym przyczajony skorpion, w aurze tej zgniłej woni. Pewnie żar ognia sprawił… Czy ona w ogóle oddychała? Nie czuła tego, gorączkowo szukając łomu, a potem wbijając go pod wieko skrzyni. W środku znajdowała się sztywna, poplamiona marynarka.
Ostatnio Laura widziała Freddiego… w lipcu? W sierpniu. Dostał przepustkę i przyjechał się z nią zobaczyć. Wybrali się do knajpki w Poperinghe. Zjedli ogromną liczbę jajek i tłustych frytek. Wypili zdecydowanie za dużo okropnego białego wina, z tych butelek za franka. Był cały i zdrowy. Chudy, ale oni wszyscy byli chudzi. I miał nieobecne spojrzenie. Też typowe dla wszystkich. Uśmiechnął się do niej, odsłaniając szparę między zębami, wciąż po uszy w piegach, nakrapiany jak indycze jajo. Jej dzielny młodszy braciszek. To było krwawe lato, ale przy tym udane. Wojska ententy rozgromiły Niemców pod Messines. Potem jednak ofensywa zamarła.
– Zostawią to tak na zimę – powiedziała mu Laura w połowie drugiej butelki wina. – To znaczy atak. Poczekają z nim do wiosny. Czujesz zapach deszczu? Oby zaczęło padać jak najszybciej. – Pomachała kieliszkiem w stronę nieba. – No padaj, deszczu. – Wylała resztkę swojego wina w ramach pijackiej ofiary. Freddie przyglądał jej się z dezaprobatą. – Cii – powiedziała z uśmiechem. – Kupię jeszcze jedną butelkę.
Belgowie mówili, że deszcz nadejdzie wcześnie tamtego roku. A kiedy już zacznie lać, ziemia przemieni się w zupę. A wojska nie atakują w zupie. Przeżyli to straszne lato – myślała wtedy Laura oszołomiona winem – to przeżyją wojnę. Z pewnością.
Freddie nic nie odpowiedział. Rysował w szkicowniku. Na jego podbródku lśniła odrobina tłuszczu z obiadu. Kiedy odwrócił kartkę, zobaczyła własną twarz, naszkicowaną ostrymi czarnymi kreskami, kształt oczu, linię szczęki. Ślady wyczerpania, rumieniec wywołany winem, pustą wesołość, a także skrywany, niesłabnący strach. Ten jego przeklęty talent do uchwytywania tego, co widział. To było gorsze niż lustro. Nic nie powiedziała.
Na końcu języka miała jeszcze jedną wiadomość: dostała rozkaz przeniesienia się do Brandhoek, na zachód od Ypres, do jednego z punktów medycznych przeznaczonych do udzielania pierwszej pomocy rannym w strefie bombardowania. Powstrzymała się jednak. Słońce grzało przyjemnie, siedziała sobie spokojnie z pełnym żołądkiem, gdzieś poza zasięgiem wzroku ktoś wprawnie grał na akordeonie. Mieli przed sobą całe popołudnie. Nikt, kto dłużej przebywał na wojnie, nie myślał zbyt wiele o tym, co zdarzy się jutro. Laura chciała się cieszyć chwilą obecną. Zdąży przekazać mu tę wiadomość listownie.
– Lepiej, żeby zrobili przerwę – dokończyła i dolała im obojgu więcej wina. – Na czas deszczu.
– Zrobią na pewno – podchwycił Freddie i ku jej uldze zamknął szkicownik. Uśmiechnął się do niej. – A teraz może sobie zapalimy, a potem zjemy raz jeszcze taki sam obiad, co ty na to?
• • •
Ale nie było telegramu, pomyślała Laura. Przysyłali telegram. Jeśli umierał żołnierz.
Jak niby telegram miał do niej dotrzeć? Adres, który znali, przemienił się w kupkę popiołu. Poza tym wojsko kierowało wszystkich do wydobywania ciał z rumowisk, a nie do sortowania telegramów. I kto mógłby ich winić? Halifax to tylko miasto. Tylko ludzie. Nie spodziewali się, że wojna dotrze także tutaj, podstępnie, aż za ocean, niczym zaraza, pod postacią tankowca pełnego materiałów wybuchowych.
Laura zebrała się w sobie i wyciągnęła ze skrzyni marynarkę – osypywały się z niej grudki zaschniętego błota. Materiał pociemniał z brudu. Wojsko mogło odesłać rzeczy zmarłych żołnierzy, ale nikt nie zawracał sobie głowy praniem ich ubrań. Nie czuła zapachu krwi, a więc nie został na tyle ciężko ranny, żeby umrzeć szybko. Starała się nie dokonywać w myślach przeglądu wszelkich rodzajów powolnej śmierci. Kiedy odłożyła mundur, opuszki palców miała czarne. Machinalnie sięgnęła po inne drobiazgi. Nie było ich wiele. Zapasowe guziki. Puszka pastylek. Gwizdek. Kieszonkowa Biblia. Talia kart własnej roboty w opakowaniu z łuski po pocisku.
Jego identyfikator wojskowy. Nieśmiertelnik.
Szeregowy Wilfred Charles Iven
23. Pułk Strzelecki Halifax
Zrobiło jej się ciemno przed oczami, z całej siły zacisnęła dłoń na blaszce – blaszkach? Rozwarła dłoń. Mgliście uświadomiła sobie, że przygryzła wargę do krwi. Obie blaszki były tutaj, czerwona i zielona. Obie. Ale przecież tylko czerwoną wysyłali rodzinie. Druga zostawała przy ciele. Dlaczego…? Cóż, nigdy się nie dowie. Wojenna zawierucha. Włożyła nieśmiertelnik do kieszeni spódnicy.
Znów na wpół machinalnie wzięła do ręki kolejną rzecz – tym razem Biblię. Otworzyła się na Apokalipsie Świętego Jana. Spojrzenie Laury padło na słowa: „Bo zstąpił do was diabeł, pałając wielkim gniewem, świadom, że mało ma czasu”. Odniosła wrażenie, że ten zapach zgnilizny i błota zebrał się jej w ustach i oblepił język.
Uklękła na chwilę, starając się powstrzymać narastające mdłości. Znów położyła dłoń na zesztywniałej wełnianej marynarce i poczuła, że coś zostało wszyte w podszewkę, tam, gdzie żołnierze zwykle trzymali opatrunki polowe. Gdy już opanowała drżenie rąk, wyjęła nożyczki z kieszeni spódnicy i rozcięła szew.
Ku swojemu zdumieniu znalazła tam pocztówkę. Z widoczkiem przedstawiającym jakiś zamek w górach, wyblakłym i wymiętym. Pocztówka, pokryta brązowymi plamami, przynajmniej raz całkowicie przemokła. Laura odwróciła ją na drugą stronę. „Bayern” głosił podpis małym drukiem. Niemiecka pocztówka? Po co Freddie ją zatrzymał? Jako trofeum znalezione przy zabitym żołnierzu albo w zdobytym okopie? Ale on, w przeciwieństwie do wielu innych, nigdy nie przepadał za takimi pamiątkami. Przyjrzała się bliżej. Na odwrocie było coś napisane, leciutko ołówkiem, po angielsku, nieznanym jej charakterem pisma. „Sprowadzę go z powrotem, jeśli zdołam. Jeśli nie, a wojna się skończy, proszę koniecznie pytać…”
Reszta się rozmazała i Laura nie mogła odczytać nic więcej, choćby nie wiadomo jak długo wpatrywała się w plamę zasłaniającą litery. W końcu wsunęła pocztówkę do kieszeni razem z nieśmiertelnikiem. Co jeszcze? Szkicownik – gdzie jego szkicownik? Raz jeszcze przetrząsnęła zawartość skrzyni. Ani śladu po zeszycie. Te wszystkie rysunki – najprawdziwsza miara jego duszy, lustro, które podstawiał światu… Zniknęły.
On zniknął. Odszedł.
Wszystko przepadło…
I nagle miała puste ręce, nie wiedziała, co zrobić. Nie płakała. Nie czuła nic poza konsternacją i lekkim oszołomieniem.
Właśnie tak zastała ją Penelope Shaw jakiś czas później – klęczącą w odrętwieniu nad ubłoconym mundurem, Biblią oraz stertką brudnych drobiazgów. Pani Shaw przystanęła w drzwiach kuchni.
– Och – zawołała cicho. – Och, bardzo mi przykro. Nie miałam pojęcia. Czy… czy wszystko dobrze? To znaczy, oczywiście, że nie, ale… Panno Iven?
– Nic mi nie jest – odparła Laura.
Zapadła cisza. Po chwili pani Shaw położyła dłoń na ramieniu Laury, leciutko, jakby przysiadł ptaszek.
– Przykro mi – szepnęła raz jeszcze.
Laura przelotnie dotknęła zdeformowanymi palcami dłoni pani Shaw. Żadna z nich nic już więcej nie powiedziała.
Na zewnątrz znów zaczął padać śnieg.
• • •
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Tytuły rozdziałów pochodzą z Objawienia [TB]/Apokalipsy[BT] Świętego Jana, z Raju utraconego Johna Miltona, a w jednym przypadku z nietłumaczonego na polski Comusa Miltona. Wykorzystane zostały przekłady Macieja Słomczyńskiego (Raj utracony), Wydawnictwo Literackie 1974; przekłady Biblii: Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne 1975 (TB) oraz Biblia Tysiąclecia, Pallotinum 1976 (BT) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Fragment poematu Pani z Shalott Alfreda Tennysona w przekładzie Anny Bańkowskiej.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz