Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To powieść, w której ważny jest wątek przyjaźni i miłości. Wprowadzam Czytelnika w świat niezrozumiałych, nieznanych, zjawisk nadprzyrodzonych. Wikłam głównego bohatera i jego znajomych oraz sympatię w aferę, przestępstwo, aby na podstawie skrajności zachowania ukazać dobro i zło, zazdrość a potem umiejętność wybaczania.
Aneta i Artur, to dwie najważniejsze postacie książki. Sławek, Maciek, Agata i Katarzyna to ich przyjaciele. Wszyscy razem będą się starać wspierać Artura. A Aneta? To wyjątkowa postać. Dziewczyna walcząca z chorobą, niedowidzi. Początkowo ukrywa to przed nowym znajomym, Arturem, Boi się, że to go zniechęci do niej, ale jak się okazuje niepotrzebnie. Mężczyzna ten ma również bolesną rodzinną tajemnicę, wie co znaczy żyć obok kogoś kto jest niewidomy. Miłość między tą dwójką niemal eksploduje od pierwszego dnia, od pierwszej chwili. W tej powieść poznajemy też wyjątkowe dwie panie. Weronikę i Zofię. Kobiety potrafiące kontaktować się ze zmarłymi. Zwłaszcza jedna z nich bez wątpienia ma dar. Miedzy czasie dwa „czarne charaktery” Anna i Marek usiłują z różnych powodów zniszczyć już w miarę spokojne życia Artura. Anna z powodu zazdrości. Zazdrości porzuconej kobiety. Marek dlatego, że dla Anny uczyniłby, jak się zdaje wszystko. Poprzez sieć intryg, którymi w początkowym okresie życia Artura doprowadzają do jego bankructwa później, gdy ten wyjeżdża i kupuje na wsi stary zrujnowany dom za ostatnie pieniądze i przy pomocy oraz wsparciu przyjaciół odnawia go a dzięki Anecie poznaje mroczną historię domu na wzgórzu…Marek i Anna odnajdują go. I kończy się spokojne życie młodego człowieka i jego dziewczyny. Zaczyna się pasmo nieszczęść. Dochodzi do porwana Agaty…Czy aby nie przez pomyłkę? Dom zaczyna „żyć własnym życiem” coś niepokojącego zaczyna się w nim dziać. Im dłużej przebywają w nim bohaterowie tym więcej kłopotów nieszczęść im się przytrafia. Czy rzeczywiście w tym domu, przez remont, „obudzono” duchy przeszłości? Wkracza do akcji policja, porucznik Zawadzki i jego ludzie usiłują dojść prawdy. Międzyczasie dom Artura staje w płomieniach, walą się ściany, dochodzi po chwili do eksplozji. Bohaterowie ledwo uchodzą z życiem. Dzięki komu? A co z oczami Anety? Da się przywrócić jej wzrok? Szpital, walka i niepokój, a gdy wszystko wydaje się być znów na dobrej drodze, gdy kłamstwo i intryga, oszustwo zostaje rozpoznane a ich sprawcy niemal ukarani dochodzi znów do porwania…Tym razem to Aneta jest ofiarą, ale przez całą powieść przewija się jeszcze jeden bohater, Kamil. To nie jest kluczowa postać tej powieści, ale jak się okazuje bardzo ważna, choć celowo marginalnie wspominana przeze mnie. Kamil był kiedyś miłością życia Anety. Zostawił ją, gdy ta straciła wzrok…i dziecko. Dziecko, którego on nie chciał. Przed nim, bowiem była kariera prawnika. Minęło kilka lat, ale jego uczucie do Anety nie minęło. Wrócił, aby ją odzyskać. Walczył z tym, czego on pragnie z tym, czego ona chce. Co wygrało? Miłość czy rozsądek? Jest w tej powieści jeszcze to, co ja bardzo cenię: Historia Polski. W naszym kraju istnieje „Dolina Śmierci” {cytat z WIKIPEDII } „miejsce masowego mordu i jednocześnie grobu mieszkańców Bydgoszczy i okolic wymordowanych jesienią 1939 r. przez członków pomorskiego oddziału Selbstschutzu oraz SS-manów z oddziału Einsatzkommando 16. Fordońska "Dolina Śmierci" jest największą zbiorową mogiłą na terenie Bydgoszczy, a zarazem stanowi najbardziej znany symbol martyrologii mieszkańców miasta.”
Niemal za każdym razem, gdy piszę jakąś powieść staram się umieścić jakiś ważny, choć mało znany fakt historyczny. Nie opisuję danych encyklopedycznych, czynię szkic i mam nadzieję, że zaciekawiam tym Czytelnika. Tak też jest i tym razem. Akcja powieści rozgrywa się w okolicy Bydgoszczy, lecz w wyimaginowanej wiosce turystycznej. Wieś, w której ludność zajmuje się agroturystyką.
Tak, więc w książce tej mamy miłość, oddanie, przyjaźń, przestępstwo magię, duchy intrygę zdradę i…morderstwo. A wszystko to sprowadzone jest do jednego…Do daru wybaczania.
Marta Grzebuła
Marta Grzebuła z d. Łukomska Pseudonim Jarzębina ur. 22 listopada 1960 roku we Wrocławiu. Tu ukończyła Szkołę Podstawową i Studium Medyczne. Pozostaje pod wpływem poezji J. Słowackiego, A. Mickiewicza czy A. Asnyka. Pisze od 13 roku życia, w jej zbiorach jest 400 wierszy. Debiutowała w 2010 r. tomikiem poezji: „W cieniu Jarzębiny” (Black Unicorn). Następny to: „Owoce Jarzębiny” (Radwan). Wydane powieści to: „Pomarańczowe ogrody”, „To, co mogło się zdarzyć” (Radwan), „Epizod na dwa serca”, „Kobieta z okna”, „Dzień, który nie miał jutra” (Warszawska Firma Wydawnicza sc J. Majedcki i J. Wernik) oraz „Zapomnę imię twoje” i „Dotykając Nieba” (Wydawnictwo „ASTRUM”). Autorka tekstu do piosenki zespołu „Wilczyca” (połączone dwa wiersze „Wilk wilkowi” i „W galopie”), do której muzykę skomponował Tomasz Derach. Autorka w swoich powieściach i wierszach przeprowadza Czytelnika po świecie zmagań, wyrzeczeń, prawd, miłości, zdrad, śmierci w taki sposób, by ten, zagłębiając się w kolejne strony, odczuwał nie tylko wzruszenie, sympatię do bohaterów, ale lektura budziła w nim jeden, z największych z darów, jaki posiada człowiek, empatię.
Marta Grzebuła sama mówi: „Sercem do serc, piszę”. I to jest chyba najlepsze podsumowanie jej twórczości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Rok wydania: 2013
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przepaść samobójców
Marta Grzebuła
© Copyright by
Marta Grzebuła & e-bookowo
Korekta: Hanna Rogowski-Diele
Agnieszka Deja
Marta Grzebuła
Projekt graficzny okładki: e-bookowo
ISBN e-book 978-83-7859-231-0
ISBN druk 978-83-7859-271-6
© copyright by wydawnictwo e-bookowo 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2013
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. A historyczne informacje są zaczerpnięte z powszechnie dostępnych źródeł pojawiających się w Internecie. Ale jeśli w moim utworze pojawiły się jakieś nieścisłości, przepraszam wszystkich zainteresowanych, ponieważ moją jedyną intencją było przypomnienie pewnych bolesnych wydarzeń z kart historii Polski.
Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Dz. U. 1994 nr 24 poz. 83
Marta Grzebuła Jarzębina
Pamięci mojej Mamy, Basi, a moim bliskim, mężowi i synom dziękuję za dar miłości, wiary i nadziei.
Drogi Czytelniku, oddaję w Twoje ręce następną powieść. Opowiadam w niej o grupie przyjaciół, którzy znajdą się w obliczu dramatu jednego z nich – Artura. Skupieni wokół niego usiłują znaleźć rozwiązanie. Czy im się uda? Czy będą w stanie pomóc? I jest jeszcze ktoś, to Anna i Marek. Jaką rolę odegrają w życiu mężczyzny? Młodego człowieka, który tak wiele w życiu utracił, a mimo to wciąż walczył. Niestety nadchodzi taki dzień, w którym los znów wystawia go na ciężką próbę i choć nie ucieka od problemu, to jednak zmuszony jest zostawić wszystko za sobą. Wyjeżdża na wieś, kupuje okazyjnie nieduży i bardzo zaniedbany dom. Dom, który, jak się okazuje, ma ciekawą, pełną mrocznych wydarzeń historię. Z czasem musi stawić czoła pewnym faktom, a także zmierzyć się z... domem, który według legendy jest nawiedzony przez „czyste zło”. Kto mu wyjawi prawdę o tym domu? Kto mu pomoże? Kim jest Aneta i co ona ma wspólnego z tą historią? Zajrzyj w karty tej powieści a dowiesz się wszystkiego. Poprowadzę Cię po świecie wyzwań, miłości, intryg, zdrad i oszustwa, ale nie tylko. Odrobina magii i zjawisk, które określa się mianem nadprzyrodzonych wprowadzą Cię do innego wymiaru. Zło i dobro mieszać się będą w każdym słowie tej powieści, lecz nie oczekuj typowego horroru, czy też kryminału, ani tym bardziej książki o miłości. Lecz zapewniam Cię, że to jest ciekawy świat emocji, doznań i zdolności parapsychicznych, jakie ponoć miewają czasem ludzie. Zaufaj mi i daj się zaprosić do tej kipiącej od wydarzeń powieści. Zapraszam Cię ja i moi bohaterowie.
Zacznij czytać, a wszystko wkrótce się wyjaśni.
Marta Grzebuła-Jarzębina
– Trzymaj ją! – zawołał barczysty mężczyzna. – Wykręć jej ręce! – nakazał.
– Wiem, co mam robić! – Młoda kobieta o jasnych włosach zwinnym ruchem podcięła nogi dziewczynie, powodując jej upadek. Ciało brunetki z impetem uderzyło o ziemię.
Nieopodal nich, za olbrzymim starym dębem, stał ukryty mężczyzna. Nie rozumiał tego, na co patrzył. Nie mógł pojąć tej przemocy wymierzonej przeciwko młodej kobiecie, tak bliskiej jego serca. Nie zamierzał dłużej pozostawać w ukryciu.
– Zostaw ją! – krzyknął z całej siły. Rzucił się w kierunku owej blondynki przygniatającej kolanem do ziemi bezbronną dziewczynę. Ta już nie walczyła. Nie miała sił. Ale on musiał nagle stanąć, zatrzymały go nie tylko słowa napastnika, ale przede wszystkim to, co miał w ręku.
– Stój do cholery! – głos miał zachrypnięty, gardłowy, niemiły. Spojrzenie zaś wyrażało ogromne zdziwienie widokiem obcego mężczyzny. Widokiem nieznajomego, który był dla niego niewygodnym świadkiem zdarzenia. W promieniach słońca zalśniła broń, którą trzymał napastnik. To zmroziło młodemu człowiekowi krew w żyłach. Przystanął przerażony a zarazem zdziwiony. Nabrał powietrza i starając się mimo wszystko zachować spokój, spytał:
– O co wam chodzi? – ruszył wolno w ich kierunku. – Zostawicie ją w spokoju! – Mimo lęku był stanowczy, lecz nie przejawiał agresji, wręcz przeciwnie. Mówił wolno, spokojnie i łagodnie, choć wszystko w nim wrzało. Usiłował też zrozumieć, co się dzieje. Nie znał tych ludzi i nie wiedział tak naprawdę, jak ma się zachować, ale nie mógł dłużej przyglądać się biernie, jak ta dwójka niemal katuje tą, która znaczyła dla niego tak wiele. Śledził ich od jej domu, nie podobało mu się od samego początku zachowanie tej pary. Widział wówczas, jak siłą wciągają przerażoną znajomą do samochodu. Nie zdążył na to zareagować, był za daleko, mimo to dostrzegł emanującą z gestów przemoc. I to spowodowało, że postanowił ich śledzić. W między czasie zadzwonił na policję. Miał złe przeczucia, które teraz się potwierdziły.
Młoda brunetka, z zakrwawioną twarzą, leżała nieruchomo na ziemi, jakby bez życia. Część jej ciała balansowała na granicy urwiska. A oni wciąż, pełni nienawiści, kopali ją, zwłaszcza owa wysoka blondynka. Patrzył na to, nie mogąc nic zrobić. Na razie czuł się bezsilny. Wycelowana w jego kierunku broń skutecznie sparaliżowała jego odwagę. Wcześniej, gdy ruszał śladem czarnego samochodu, nie wiedział dokładnie, gdzie jadą, i co ma się wydarzyć, ale podświadomie oczekiwał najgorszego. Jechał za nimi niemal półgodziny w bezpiecznej odległości i kiedy samochód skręcił na wzgórze zwane „Przepaścią samobójców” w jego umysł z całą mocą wtargnęły złe przeczucia, lecz nie spodziewał się, że dojdzie aż do takiej eskalacji przemocy i zdarzeń. Stał teraz wpatrzony w oczy owego mężczyzny, nieco starszego od niego i starał się łagodnym głosem go uspokoić.
– Nie zagrażam wam, ale zastanówcie się, co robicie. Zaraz przyjedzie tu policja. Powiadomiłem ich – mówiąc to, podchodził coraz bliżej, był zdeterminowany chęcią niesienia pomocy dziewczynie. Jej twarz broczyła krwią. Na chwilę blondynka znieruchomiała, lecz nagle z pełną furią krzyknęła:
– Strzelaj! Na co czekasz?!
– Zamknij się! – padła odpowiedź. Jej towarzysz już zaplanował, jak pozbyć się obojga.
Na ułamki sekund zapadła cisza. Nikt nie wykonał ruchu aż do momentu, w którym leżąca pośród listowia dziewczyna poruszyła się, usiłując się uwolnić spod naciskającej jej klatkę piersiową nogi blondynki. Ta zachwiała się i, tracąc równowagę, prawie runęła na dziewczynę. Na to czekał młody mężczyzna – rzucił się w kierunku kobiety. Oboje, on i napastniczka, zaczęli się szarpać. Blondynka usiłowała zepchnąć ze skarpy ranną brunetkę, a człowiek z bronią w ręku nie zamierzał się temu bezczynnie przyglądać. Podbiegł do walczących kobiet i nieznajomego, i dopiero wtedy rozpoczęła się prawdziwa walka. Ranna brunetka zdążyła się mimo wszystko podnieść, a jej oprawczyni usiłowała znów ją powalić na ziemię. Nie udało się. Dwaj walczący mężczyźni oraz kobiety rozpoczęli walkę na śmierć i życie...
Padł strzał – jeden, a za chwilę drugi. Głuchy huk przeciął dwukrotnie powietrze, a nad urwiskiem zawisły dwie kobiety. Od przepaści dzielił je jeden krok. W tym samym ułamku sekundy mężczyzna z bronią w ręku został uderzony kamieniem w skroń przez pragnącego uwolnić przyjaciółkę człowieka. Upadając, napastnik uchwycił ramię jednej z kobiet. Ta trzymała się właśnie za brzuch i z niezrozumieniem w oczach spoglądała na swoje zakrwawione ręce. A tuż za nimi była już tylko przepaść.
– N i e! – jej krzyk wypełnił przestrzeń i był wyrazem ogromnego przerażenia i niedowierzania... A potem znów nastała cisza. Umilkły nawet ptaki, drzewa utulone wiatrem leciutko zaszeleściły. A ciała tej dwójki, niczym okaleczone ptaki, frunęły ku zagładzie, ściągnięte odwiecznym, stałym prawem grawitacji i mogły jedynie po chwili runąć na ziemię z głuchym łomotem.
Zaś nad urwiskiem, tuż nad linią przepaści, upadła młoda brunetka. Jej ciało niebezpiecznie zawisło na skraju otchłani. Podczołgała się resztkami sił, chcąc oddalić się od zagrożenia. Obok niej osunął się na ziemię ów młody człowiek. Leżeli w bezruchu i ani ona, ani on nic nie rozumieli z tego, co się właśnie wydarzyło.
Krew wciąż płynęła po skroni dziewczyny, a mężczyzna usiłował się podnieść. W tym samym czasie w oddali rozległ się przeciągły sygnał nadjeżdżających wozów policyjnych. Oboje odetchnęli z ulgą, lecz po chwili dziewczyna zamknęła oczy. Otoczyła ją wroga ciemność. Ciemność inna od tej, którą zdążyła już poznać, a nawet się do niej przyzwyczaić. Ta ciemność była pełna mrocznej pustki. Zemdlała. Nieświadomy tego faktu mężczyzna dotknął jej policzka, starł z niego krew i szepnął:
– Jesteś bezpieczna – po czym sam zamknął oczy, bo i on został wciągnięty przez otchłań ciemności. Stracił przytomność. A z jego piersi w rytm coraz słabszego pulsu wypływała krew.
Karetki pogotowia mknęły na sygnale, zjeżdżając po krętej leśnej drodze. Rozpoczął się dramatyczny powrót znad przepaści dwójki młodych ludzi. Dosłownie i w przenośni.
Nie mogło być inaczej
Rok wcześniej...
Dom na wzgórzu wyglądał na zaniedbany i z pewnością od dawna nikt do niego nie zaglądał. Karłowate drzewa stojące nieopodal sprawiały wrażenie umierających. Ogród był niczym dzikie chaszcze. Na pierwszy rzut oka nie do opanowania. Widok ten nie napawał Artura optymizmem. Stał nieruchomo wpatrzony w dom. Nie miał siły zrobić kroku. I choć oglądał go wcześniej i podjął decyzję o jego kupnie, to dopiero teraz uzmysłowił sobie, co ma, a co utracił. Westchnął ciężko, bardzo ciężko.
„On należy do mnie?” – zapytał w duchu. Po czym dość niechętnie i wolno ruszył w jego kierunku. Miał wciąż wrażenie, że otacza go pustka i bezmiar samotności. Mylił się. Nie był sam.
– A pan tu zamieszka? – usłyszał głos.
Dość drobna kobieta zeszła powoli z roweru, obok niej stanął nieco zziajany pies, piękny wilczur. Była młoda, ale widać już było liczne zmarszczki wokół jej oczu. Uśmiech pasował raczej do młodziutkiej dziewczyny, był spontaniczny, pełny i odsłonił biel zębów. Przechyliła głowę. Wyglądała tak, jakby usiłowała się mu dobrze przyjrzeć. Uśmiechnęła się dyskretnie. Nie miała więcej niż dwadzieścia pięć lat.
„Życie na wsi, ciężka praca musiały zostawić po sobie ten ślad w postaci zmarszczek wokół oczu” – pomyślał.
– Tak. Mam zamiar tu zamieszkać – odparł, stojąc blisko furtki.
– Żartuje pan? – Kobieta wyglądała na bardzo zdziwioną. Podchodząc wolno do Artura, nie ustawała w obserwacji. Pies szedł krok w krok za nią, od czasu do czasu dziwnie powarkując.
Artur miał wrażenie, że przypadł do gustu dziewczynie. Poczuł się zażenowany i skrepowany jej wnikliwym spojrzeniem. A ona wciąż podążała w ślad za nim. A on łagodnie, ale dość stanowczo odparł.
– Nie, nie żartuje. Kupiłem go tydzień temu. Mam zamiar w nim zamieszkać.
– Wujo Barczyński panu sprzedał, czy jego chrześniak Kamil? – spytała dociekliwie.
Jej kruczo czarne włosy, smagła cera i ów uśmiech, który w bieli zębów kontrastował z opalenizną, spowodowały, że dostrzegł w niej to coś, co zatrzymało jego myśl przy nieznajomej. Spodobała się mu. Ona również spoglądała na niego, nie odrywając oczu od jego postaci. A jej oczy były niczym czekolada, słodkie i pełne czarnej głębi. Artur mimochodem się uśmiechnął. „Ma piękne oczy” – pomyślał.
– Co pana tak bawi? Moje pytanie, czy mój widok? – Dziewczyna sprawiała wrażenie urażonej.
– Oj nie – szybko zaprzeczył. – Nie pani widok, ani pytanie. To odruch – usiłował się wytłumaczyć. Postanowił nagle zmienić temat. – Jestem Artur Herbert – wyciągnął rękę w jej kierunku. Odwzajemniła gest dość niezgrabnie. Ich dłonie zderzyły się lekko.
– Przepraszam – powiedziała speszona.
– Nic nie szkodzi – odparł z lekkim uśmiechem.
Jej dłoń była miękka, a nie jak oczekiwał chropowata, szorstka, po prostu spracowana. Delikatny uścisk trwał ułamki sekund. Spoglądali na siebie równie ciekawi, co niepewni.
– Aneta – szepnęła. – To co? Kto sprzedał panu tę ruderę?– ponowiła pytanie, ale ton jej głosu zabrzmiał już przepraszająco.
– Pośrednik nieruchomości. – Artur puścił jej dłoń. Kobieta stała wraz z nim za furtką, lecz gdy zaczął się oddalać, odprowadzała go wzrokiem. Dostrzegł to kątem oka. Gdy wkładał klucz do zamka usłyszał znów jej łagodnie brzmiący głos.
– Panie Arturze! Ziemię i staw też sprzedał?! Przepraszam, że tak pytam. – Widać było, że jest wyraźnie zakłopotana. – Ale ten dom, ta ziemia mają dość mroczną historię i nie wiem czy pan wie, na co tak naprawdę się pan porwał. – Oparła się o płot a pies, na którego nie zwracała uwagi, wciąż jej towarzyszył, był jakby jej cieniem. Płot zaś był stary i równie zniszczony jak dom. Połamane deski, odrapane z resztek farby, wymownie świadczyły o tym, że ten dom już od lat nie był zamieszkały. Artur pomyślał, że dziewczyna zaraz upadnie razem z płotem. Ten jednak wytrzymał, a ona nadal stała i czekała na odpowiedź.
– Tak. Wszystko kupiłem. Mroczna historia? – przy tych słowach otworzył drzwi, ale stojąc na progu domu, odwrócił się zaintrygowany. – Mroczna historia? Nic nie wiem.
Zapadła cisza, nie licząc skrzypnięcia drzwi. Były ciężkie z okuciami i ogromną kołatką po środku. Zaskrzypiały niemiłosiernie. Skrzywił się napiął mięśnie ręki. Musiał włożyć trochę wysiłku, aby je zatrzymać. Same się domykały. Starał się zastopować je jedną dłonią, drugą odruchowo zasłonił ucho. Raziły go te odgłosy. Patrzył jednocześnie na stojącą przy furtce dziewczynę. Jego spojrzenie i lekko przechylona głowa zdradzały rosnące zainteresowanie. Raz jeszcze spytał:
– A co w tej ziemi i w tym domu jest takiego strasznego?
– N i c – przeciągle odparła Aneta. – Ludzie ze wsi gadają... Takie tam różne rzeczy – wyraźnie nie chciała mówić. Artur wyczuł to od razu. Nie miał już zamiaru naciskać na lekko speszoną dziewczynę. Był zmęczony. Chciał odpocząć.
– Wejdzie pani? – zagadnął niepewnie.
Nie spodziewał się gości, ani miejscowych, ani tych z miasta. Chciał być sam, ale dziewczyna wciąż stała pod jego domem i nie miał pojęcia, jak się zachować, stąd jego zaproszenie. Ta, ku jego dobrze skrywanej radości, gwałtownie przecząco poruszyła głową. Schyliła się niepewnie, podniosła swój ciemnozielony rower i, machając mu na pożegnanie, powiedziała:
– Życzę szczęścia.
Wolno się oddaliła, a za nią, lekko powarkując, biegł wilczur. Artur po chwili, już przez okno, obserwował, jak po jego równie krótkim podziękowaniu za życzenie, wsiada na rower i odjeżdża leśną ścieżką.
Spontanicznie, nie wiedząc dlaczego, westchnął. Poczuł niemiły zapach. Dom i panująca w nim stęchlizna zmusiła go, aby zwrócił na niego uwagę. Niemiła woń była wszechobecna. Otworzył jedno z pierwszych małych, wąskich okien w przedpokoju. Wszedł do pokoju. Doprowadzał do niego inny, mały przedpokój, który łączył pokoje. Do niemal zrujnowanej kuchni można było wejść z małego przedpokoju, znajdującego się zaraz przy wejściu, jak i z pokoju. Pokoju, który wyglądał zupełnie inaczej, tak jakby ktoś z wielkim pietyzmem dbał o każdy jego kąt. Pomieszczenia miały dość nietypowy rozkład. Niczym labirynt. Stał w największym, jak sądził, pokoju i mimo względnego porządku w nim i tu dało się odczuć ten sam duszący wręcz odór. Rozejrzał się. Wszystkie meble były starannie zakryte białymi prześcieradłami. Ściany, równie białe jak przykrycia, nie pozostawiały wątpliwości, że ten pokój był niedawno remontowany. Zdecydowanym ruchem zdjął jedno z prześcieradeł. Nie miał pościeli, ale kawowy koc leżący na łożu w zupełności wystarczył, aby się okryć. A za poduszkę posłużył jeden z wałków leżących również na łóżku. Z westchnieniem ulgi prawie rzucił się na łóżko. Lekko zaskrzypiało. Rękę podłożył pod głowę. Nie zastanawiał się już nad niczym, tylko ułożył się jak najwygodniej i zamknął oczy. Zapragnął zasnąć, ale nie było to takie łatwe. Myśli stawały się nadto agresywne. Nic nie było takie, jakie miało być...Wszystko poszło w złym kierunku. Przez kilkanaście minut owe spiętrzenie emocji nie pozwoliło mu na spokojny sen.
Zza uchylonego nieco okna dochodził śpiew ptaków i szum drzew. Z jednej strony były to kojące odgłosy płynące z pobliskiego lasu, lecz z drugiej on, przyzwyczajony do hałasu, zgiełku ulic miasta, nie mógł oswoić się z tą innością. Bo nic nie było takie samo. Nawet on. Przekładając się z boku na bok, szarpiąc się w takim samym stopniu z kocem, jaki i z własnymi myślami, nie kontrolował zupełnie upływającego czasu. Zbliżał się zmierzch, kiedy w końcu zasnął. Obudziło go głośne, wręcz natarczywe pukanie do drzwi. Usiadł zaspany na łóżku, w pokoju panował półmrok. Nie do końca wiedział, gdzie się znajduje. Jego umysł wciąż podążał śladami przeszłości, lecz to nie było jego mieszkanie w mieście. Musiał się nie tylko oswoić z miejscem, w którym obecnie się znajduje, ale i okolicznościami, przez które się tu znalazł. Musiał po prostu się dobudzić, choć pragnął, aby to był tylko sen, zły sen. Niestety to była jego rzeczywistość. Mijały kolejne sekundy. Artur przetarł oczy, potrząsnął głową, jakby te zabiegi mogły mu pozwolić na powrót do tu i teraz... Niechętnie się uniósł, a przeciągając, szedł już w kierunku drzwi wejściowych. Pukanie nie ustawało.
– Kto tam? – spytał, a dźwięki, jakie z siebie wydał wydawały się mu nienaturalne. Był zachrypnięty. Zakaszlał, a kiedy zza drzwi dobiegł znajomy głos, uśmiechnął się, lecz nie był to zupełnie prawdziwy uśmiech. To był raczej grymas nieobudzonego człowieka. Szarpnął zasuwą.
– Stary cholera, ale zadupie – zaatakował go słowami przyjaciel. – Gdzie ty znalazłeś ten skrawek ziemi, o której chyba zapomniał sam Bóg? – Maciek z niedowierzaniem potrząsał głową. Nie patrzył na przecierającego oczy kolegę, tylko swobodnie, jakby to był jego dom, wszedł do środka. Odsunął na bok zaskoczonego przyjaciela.
– Ale żeś się zaszył. Ledwo znalazłem tę twoją chałupinkę – w głosie Maćka zabrzmiały nuty drwiny.
– A co cię tu sprowadza? – Artur odzyskał nie tylko głos, ale i pewność siebie. Pierwsze zaskoczenie minęło. Idąc za kolegą, już znacznie milszym tonem dociekał jego motywów.
– Jak to co? – Maciek wyglądał, jakby nie rozumiał pytania. Odsunął krzesełko od stołu pokrytego, jeszcze, jak i pozostałe meble, folią. Usiadł wygodnie. Przeciągnął się, bacznie przy tym rozglądając. – Miałem przywieźć ci resztę rzeczy – odparł. – Wszystko jest w samochodzie. Musiałem wypożyczyć ciężarówkę od Saby, bo masz tyle klamotów, że postanowiliśmy z Siwym, znaczy się Sławkiem, załadować to wszystko naraz, ale i tak nie dało rady. Siwy będzie jutro u ciebie. Dowiezie resztę. Ja przenocuje w tej... – wykonał okrężny ruch ręką, wskazując nieco zaniedbane, jak na jego gust, pomieszczenie – ruderze. Jutro z buta weźmiemy się za porządki. – Uśmiechnął się, spoglądając na Artura. Ten siedział naprzeciw.
– Ach, zapomniałbym – przyjaciel pochylił się nad stołem. – Najprawdopodobniej Aga przyjedzie ze Sławkiem. Być może też i Kasia…
Artur wstał, podszedł do okna, otworzył je szerzej i zamarł w bezruchu.
– No, co tak stoisz jak słup soli? – spytał zaintrygowany Maciek. W jego odczuciu Artur sprawiał wrażenie jeszcze nieobudzonego. A ten przetarł twarz, potrząsnął głową w nadziei, że te zabiegi pozwolą mu strzepnąć resztki snu, a na nieogolonej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Nabierał świeżego powietrza do płuc i odparł.
– Ale mieliście być obaj z Siwym dopiero w sobotę – bardziej stwierdzał, niż pytał. Usiadł ponownie. Krzesło wydało się mu stanowczo za twarde. Pokręcił się na nim nerwowo.
– W sobotę jadę po Ankę. Zapomniałeś, że wraca z nad morza? – przyjaciel sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– Tak, zapomniałem – odparł Artur, drapiąc się po brodzie, a po chwili spytał. – I co tam u niej?
– Stary, co mnie pytasz? Sam zadasz jej to pytanie. Ponoć rozstaliście się jak przyjaciele? – Maciek powątpiewał, mówiąc to, dlatego w tonie jego głosu dało się słyszeć nutki drwiny i pytania.
– No, niby tak – niepewnie odparł Artur. I zapragnął szybko zmienić temat. – Napijesz się czegoś? Mam jeszcze kawę w termosie. Nie zdążyłem nic kupić i nawet nie wiem, co mam w kuchni... Pewnie nic. Ten dom kilka lat stał opuszczony – dodał zrezygnowanym głosem.
Zrozumiał, że nie jest w stanie niczym poczęstować kolegi i sam odczuł głód. Pojął sytuację, w jakiej się obaj znaleźli. Zamyślił się. Maciek unosząc się z krzesła i poklepując go po ramieniu, stwierdził:
– Daj mi kluczyki od swojego samochodu. Podjadę parę kilometrów na stację benzynową i coś nam kupię. Widzę chłopie, że ty żyjesz jeszcze w innym wymiarze – zaśmiał się i spojrzał na wciąż zaspanego przyjaciela. Te stan zdradzały opadające co rusz powieki, ziewanie i nerwowe drapanie się po zaroście. Nie ulegało wątpliwości, Artur jeszcze walczył ze snem.
Udali się do większego przedpokoju. Tam, na małej drewnianej szafce, leżały klucze od auta. Po minucie kolega wsiadł do Opla Artura, a ten wszedł do kuchni. Światła w całym domu były bardzo słabe.
„Trzeba wymienić wszędzie żarówki na mocniejsze” – pomyślał, odkręcając wodę w kranie. Na szczęście była. To samo uczynił w przypadku małej, dwupalnikowej kuchenki gazowej. Też działała. Westchnął i rozejrzał się. Stary, pomalowany na biało kredens stał pod oknem, stół, duży prostokątny i trzy krzesła na środku pomieszczenia, a po przeciwnej stronie kredensu rząd niemal współczesnych szafek. Obok nich stała wielka węglowa kuchnia i znów dwie szafki, na jednej z nich znajdowała się owa mała kuchenka gazowa, na drugiej szafce był zamontowany współczesny zlew z tą różnicą, że szafka skrywała w swoim wnętrzu sporej wielkości wiadro.
„Ale odpływ” – pomyślał z drwiną, przyglądając się temu również z zaciekawieniem. Zamknął drzwiczki, wzruszając ramionami.
Wyszedł na zewnątrz. Wiatr łagodnie musnął go po twarzy i zburzył i tak będące już w nieładzie ciemne, gęste i lekko skręcone włosy. Poprawił je ruchem dłoni. Spojrzał w dal. Granat nieba wtapiał się w ciemną zieleń lasu i pobliskich pól oraz zabudowań. Usiadł na stopniach ganku. Zamyśl się, zakrył rękoma twarz. Jeszcze nie mógł pogodzić się z tym wszystkim, co go spotkało. Z tego odrętwienia wyrwał go znajomy głos silnika samochodu. To Maciek wrócił i, wysiadając z pojazdu, triumfalnie uniósł pełną torbę z zakupami.
– Chłopie, mam wszystko. Kawę, herbatę, zupki błyskawiczne, jakieś ciacha i oczywiście – wziął oddech i niemal krzyknął – piwko również mam!
– Wiesz, że nie piję – powiedział Artur z wyrzutem w głosie.
– Oj, ty może nie, ale ja owszem – podła odpowiedź z ust Maćka. Nie bacząc na dalsze słowa kolegi, skierował się do domu.
– Ale mówiłem wam, że alkoholu w moim towarzystwie nikt nie będzie pił! I nie mam zamiaru tego powtarzać, ani za to przepraszać. – Artur usiłował zwrócić uwagę przyjaciela na siebie. Podniósł głos i stanowczym gestem zatrzymał Maćka na progu domu.
– No coś ty, chłopie. Nie alkohol odebrał ci... – urwał, przyjrzał się Arturowi uważnie. Dostrzegł skryty ból na dnie źrenic i zrozumiał. Mało tego, zmieszał się i polubownie kiwając głową, szepnął:
– Ok, nie ma sprawy. Przepraszam – jego głos był cichy i pełen pokory. Cofnął się i dyskretnie wyjął z torby dwie puszki piwa. Zamknął je w bagażniku swojego auta.
„Ale ze mnie idiota” – pomyślał, gdy domykał klapę bagażnika.
Ciemność zagarnęła przestrzeń. Zbliżała się noc. Księżyc pobłyskiwał wraz z gwiazdami na granacie nieba. Las otoczony szumem dopływającym na wzgórze wtórował każdemu dźwiękowi, jaki docierał do niego, bo tam hen gdzieś na wzgórzu, szumiały łany zbóż.
Obaj mężczyźni siedzieli w kuchni, woda gotowała się w znalezionym w starym kredensie garnku. Dwa lekko wyszczerbione metalowe kubki stały na stole.
– Artur, musimy koniecznie jutro doprowadzić kuchnię do porządku. Nic tu nie masz – Maciek wstał. Woda zdążyła się zagotować, naciągnął rękaw bluzy na rękę i tak zabezpieczając się przed gorącym uchem garnka, rozpoczął rozlewanie wrzącej wody do kubków. Po chwili w pomieszczeniu rozszedł się miły aromat kawy, który łagodnie drażnił nozdrza.
Obaj spontanicznie zaciągnęli się tym zapachem.
– No, no… bosko pachnie. Dobra kawa – podsumował Maciek. Odstawił garnek na kuchenkę i usiadł obok przyjaciela. Chwilę pili w milczeniu. Na dworze już zdążyło się ściemnić. Wiatr coraz odważniej poczynał sobie na zewnątrz.
– Zobacz. – Maciek wskazał ręką na nieco przybrudzone okno. A raczej na widok, jaki się za nim rozciągał. – Pięknie tu – szepnął.
Mimo pojedynczych kropel deszczu w oddali było widać rozkołysane wiatrem drzewa, łany zbóż i wielobarwność Matki Natury. Po chwili niebo pociemniało, a na horyzoncie pojawiły się błyski.
– Chyba nadciąga burza. Mamy mało czasu. Trzeba zabrać rzeczy z wozu – po tych słowach Maciek wstał, klepnął przyjaciela w ramię i obaj szybko wyszli z domu. Niemal pół godziny zajęło im wnoszenie kartonów i toreb. Resztę postanowili zrobić jutro. Zaczynało coraz mocnej padać. Krople, jedna za drugą, uderzały rytmicznie o dach samochodu. Niebo poczerniało, nie było widać księżyca ani gwiazd. Wiatr szarpał wierzchołkami drzew i krzewów.
– Na dziś koniec – powiedział Maciek i otworzył drzwi od domu. Strugi deszczu spływały po ganku. Artur jeszcze sprawdzał okiennice znajdujące się na zewnątrz. W parę minut zabezpieczył okna, okazało się, że jedno z nich nie miało zasuwy, ale i z tym poradził sobie Maciek.
– Daj jakiś sznurek lub pasek. Jak zacznie trzepać okiennicą, to dostaniemy bzika, a ja lubię ciszę, gdy śpię. A propos... Łóżko jest duże, więc chyba obaj na nim zalegniemy, co? – spojrzał na Artura. Ten tylko się uśmiechnął i odparł:
– Mamy jeden koc.
– To nic, ja mam śpiwór. Poradzimy sobie – przyjaciel sprawiał wrażanie przygotowanego na każdą ewentualność. Taki zresztą był. Zapobiegliwy.
Po kilku minutach wbiegli mokrzy do domu i niczym dwa wilki zaczęli się otrzepywać, śmiejąc się przy tym.
– No chłopie, czas spać – Maciek ziewnął. Ale Artur nie wykazywał entuzjazmu, ponieważ czuł się wyspany, w końcu przespał niemal całe przedpołudnie.
– A nie masz ochoty pogadać? – zapytał moszczącego się już na łóżku kolegę. Ten na ułamek sekundy znieruchomiał, odwrócił się w jego kierunku i odparł:
– Jeśli chcesz, możemy pogadać – usiadł na wielkim łóżku i przyjrzał się Arturowi, który sprawiał wrażenie zasępionego. Miał ku temu powód. Maciek również się zadumał, nadal martwił się o przyjaciela, więc wyczuwając w nim drzemiąca potrzebą rozmowy, szybko dodał:
– Stary, połóż się i pogadamy – przybrał pozycję słuchacza. Usiadł wygodnie, oparł się o drewnianą poręcz łóżka i spojrzał wyczekująco. Artur westchnął. Po chwili pokój wypełnił jego stłumiony głos.
– Ok, ale najpierw muszę zapalić – zaczął szukać papierosów. Sięgnął od granatowej bluzy, potem do kieszeni dżinsów, a na koniec spojrzał na stół. Leżały pod częścią foli. Wyciągnął je i nie czekając na kolegę, wyszedł z pokoju. Maciek poderwał się i niemal za nim pobiegł.
Obaj znaleźli sie w przedpokoju. Był wąski i dość długi. Dym zaczął kłębić się pod sufitem. Stali tuż przy schodach prowadzących na podstrysze, gdzie znajdował się mały pokój i coś w rodzaju spiżarki. Maciek zaczął poszukiwać zapalniczki. Po kilku krokach zatrzymali się przed drzwiami piwnicy, tym razem przyjaciel Artura poszukiwał papierosów w kieszeniach spodni. W końcu wyszli na ganek, usiedli na pierwszych stopniach. Tu deszcz ich nie dosięgał, osłonięci byli przez dach.
Artur zaciągnął się papierosem, Maciek wyjął nieszczęsną zapalniczkę z kieszonki swetra i po chwili niemal z lubością oddali się nałogowi. Szary dym, pchany siłą wiatru, ku wnętrzu domu wpływał przez otwarte drzwi, rozprzestrzeniając się w wąskim korytarzu. Ale ich to nie zajmowało.
– Popieprzyło mi się to życie – powiedział nagle, smutnym, nieco zrezygnowanym głosem Artur. – Myślałem, że nie tylko miłość, ale i praca jest tym, czego potrzebowałem, co miało być pewne, a okazało się, że choć byłem zadowolony, a nawet spełniony, to zarówno Anka jak i mój wspólnik mieli inne plany i oczekiwania. Cholera, jak mogłem być tak ślepy! – zawołał nagle.
Maciek drgnął, nie spodziewał się takiej reakcji kolegi. Ten nieświadomy, że jego podniesiony głos go zdziwił, kontynuował w uniesieniu.
– Oni dobrze wiedzieli, z której strony uderzyć. Najpierw Anka zerwała zaręczyny, potem ten dupek powiedział mi, że chce wykupić moje udziały, gdy nie dostałem kredytu w banku. A ja, ślepiec, nadal nie wiedziałem, że pętla na mojej szyi się zaciska. – Szary dym poszybował ku górze. Tym razem oddalił się od domu. – Owszem byłem pod tak zwaną kreską, ale istniała realna szansa, że się dźwignę. A on? On od razu przystąpił do ataku. Udziały? Jakie udziały do cholery?! Przecież ja tę firmę zakładałem sam. Poświęciłem cały spadek po rodzicach, wszystko co do złotówki, nawet mieszkanie zastawiłem, a on? Ot tak, bezceremonialnie, odebrał mi wszystko. Ten jego prawnik to też kawał skurwiela. Znalazł przepis i oto okazało się, że Marek spłaca moje długi w banku i staje się właścicielem dużego mieszkania i mojej połowy firmy, ale skurczysyn wciąż czuł niedosyt... Sięgnął po Ankę. A że łapy miał nie tylko lepkie, ale i pełne kasy, dała się wmanewrować. Ona… – urwał. Zabrakło mu słów. Żal zaczął go podduszać, przełknął nerwowo ślinę i po tej chwili ciszy znów się odezwał. – Myślałem, że jest inna. Widać jednak się myliłem.
– Anka jest w porządku, stary. Trochę dała się zwieść, przyznaję, ale nie sądzę, aby była taką materialistką. – Maciek miał inne zdanie, ale i jego rozczarowało jej zachowanie. Zaciągnął się papierosem. – Nie jest już z Markiem. Wydaje mi się, że zrozumiała swój błąd i z tego, co wiem pojechała sama nad to morze.
– Nie wierzę w to – odparł Artur i odruchowo zacisnął pięści. Kończył palić, wstał i już bez słowa poszedł do pokoju. Maciek został na schodach. Zrozumiał, że Artur nie chce już więcej wspominać, ani się żalić. On też odczuł zmęczenie i przede wszystkim było mu niesamowicie żal przyjaciela. Rozejrzał się po okolicy. „Ale zadupie. Oj Anka, sprałbym cię za to, co mu zrobiłaś” – dodał w myśli. Odwrócił się w kierunku drzwi, wszedł, kryjąc swoje emocje i rosnącą w nim wściekłość na siostrę. Wchodząc do pokoju, zobaczył, jak Artur zakrywa kocem głowę. Wyglądał tak, jakby tym gestem pragnął ukryć się przed całym złem tego świata. Swojego świata. Maciek położył się cicho obok i nakrył głowę śpiworem, ale on zawsze tak spał, nie musiał się kryć przed niczym.
Noc zagarnęła czas i przestrzeń. Nie minęło pół godziny, jak obaj mężczyźni odwróceni plecami do siebie zasypiali.
***
Ranek okazał się prawdziwą filharmonią dźwięków. Krople deszczu rytmicznie uderzały o parapet i szyby. Wiatr, kołysząc dość mocno drzewami, powodował, że niektóre z nich pod jego wpływem uginały się, a ich gałęzie trzeszczały, jakby za moment miały pęknąć. Dach okazał się mieć dziurę i to niejedną. Obaj szybko pognali na górę i na strychu usiłowali przy pomocy wiader i misek uchronić dom od zalania. Wysiłki były skuteczne. Rozstawione na sporej przestrzeni wiadra i metalowe miski ochroniły podłogę, a więc i sufit w pokojach. Artur na zmianę z Maćkiem wylewali deszczówkę na zewnątrz przez jedyne okno na podstryszu.
– Cholera, dobrze, że zagrzmiało, bo byśmy pływali – powiedział Maciek. Otarł czoło, był spocony i zmęczony. Od niemal piątej nad ranem walczyli z wlewającym się przez szczeliny desek dachu deszczem.
– Trzeba położyć na dach papę – podsumował Maciek.
– Wiele tu trzeba zrobić. Kupiłem ten dom za ostatnie pieniądze. Na nic innego mnie nie było stać. – Mówiąc to, Artur wylewał kolejne wiadro deszczówki. – To i tak cud, że tak tanio udało mi się go kupić razem z tym zapuszczonym starym ogrodem i z tym zarośniętym po brzegi stawem. – Powiedział te słowa głosem pełnym skruchy, jakby chciał usprawiedliwić swój zakup.
– Stary, ja to wszystko wiem. Nie martw się. Zrobimy z tego domu cacuszko. A i nad ogrodem pomyślimy.
– Ale za co? Ja już groszem nie śmierdzę. Dobrze, że ten gnojek mnie spłacił, oddając mi to, co zainwestowałem. Nic mi więcej nie oddał. Wręcz wszystko odebrał. Nawet ją – znów utknęła mu kulka żalu w gardle. I nie pomagało chrząkanie, ani kaszlnięcie, ona wciąż tam tkwiła.
– Wiem, wyrolował cię – Maciek mówiąc to, położył dłoń na ramieniu kolegi. Stali tak obaj, jeden z wiadrem, a drugi z miską w rękach. Po chwili zadumy i ciszy znów ruszyli do nierównej walki z deszczem. Ten na szczęście po niespełna pół godzinie ustał i wtedy usłyszeli warkot silnika.
– Chyba Sławecki przyjechał! – zawołał nagle Maciek i czym prędzej zbiegł na dół. Był szybszy od Artura, ten musiał jeszcze podstawić ostatnią miskę, tak na wszelki wypadek, pod największą z dziur dachu i udał się w ślad za kolegą.
– Cześć, i co tam? Jak minęła wam noc? – Sławek podawał kolejno rękę na przywitanie. Mocny uścisk jego dłoni był adekwatny do jego postawy, silny i zdecydowany. Mężczyzna po chwili wziął pierwszą z toreb z samochodu. Cały bagażnik był ich pełen, do tego kartony i worki. Rozładowanie niemal całego dorobku Artura zajęło im ponad godzinę.
– Artek, wziąłem wszystko, co naszykowałeś. Nic już na chacie nie zostało. Facet, którego wynajął ten dupek z biura nieruchomości, powiedział jeszcze, że masz zabrać lodówkę i kuchenkę.
– Wiem – odparł Artur – ale nie zamierzam teraz tego robić. Może ty weźmiesz te graty do swojego garażu? – spytał Sławka w chwili, gdy kolega wchodził do kuchni, niosąc karton z naczyniami.
– Nie ma sprawy. Jutro pod wieczór umówię się gościem i zabiorę te rzeczy do siebie. Aha, jeszcze jedna rzecz. Kasia, najprawdopodobniej, przyjedzie jeszcze dziś pod wieczór z Agatą. Deklarują pomoc w porządkach, tak wiesz, po babsku. – Zaśmiał się. Karton w jego rękach zadźwięczał szkłem. Maciek w tym samym czasie wypakowywał dwa inne. Artur na wieść o dziewczynach uśmiechnął się, kiwnął głową i odparł:
– Każda para rąk się przyda.
– A propos rąk – Sławek wymownie spojrzał na niego. – Nie gadaj, tylko bierz się do roboty. – I wraz z Maćkiem sięgnął po kolejny wielki karton.
– Same garnki i szklanki – powiedział. – A talerze? Gdzie są? – Dopytywał się kolegów. Żaden nie wiedział.
– Dobra... – Artur pokręcił głową. – Strasznie tego dużo. Musimy po kolei rozpakowywać kartony, to dojdziemy, gdzie co jest.
– Słuchaj, a co z Anką? – spytał niczego nieświadomy Sławek. Spojrzał wyczekująco na przyjaciół.
– Ponoć wraca znad morza, gdzie, o ile wiem, była sama – szybko odparł Maciek, chcąc ubiec Artura. – Zmieńmy temat na inny. Przyjemniejszy. – Chciał w ten sposób dać znać koledze, że Artur nie jest gotowy, ani na takie pytania, ani na takie rozmowy. Jednak kolega nie pojął znaczenia jego słów i drążył temat.
– Agata mi mówiła, że ona chce się pogodzić. Wiesz, to wszystko jest do bani, najpierw dała się wciągnąć w intrygę, potem odeszła z trzaśnięciem drzwi, a teraz, jak to cielątko, pełna skruchy prosi o wybaczenie. Nie pojmuje tych kobiet – powiedział Sławek już w trakcie układania garnków i małych patelni do szafki. Półki były dość zakurzone, spostrzegł to i nie omieszkał skomentować i tego. – Cholera, ale tu brudno. Nie trzeba było najpierw wymyć półek? – spytał dość naiwnie.
Maciek od razu podchwycił temat, nie zamierzał kontynuować wcześniej rozpoczętego przez kolegę wątku.
– Tak, masz tu wilgotną szmatę – rzucił w jego stronę mały gałganek, ten sprawnie ją uchwycił i niezbyt zręcznie zaczął przecierać półki, przestawiając naczynia. Widać było ewidentny brak wprawy w jego działaniu.
– A Anka wie, że się wyprowadziłem? – spytał nagle Artur.
Maciek spojrzał w jego kierunku, był zdziwiony. „Wcześniej przecież unikał tego tematu” – pomyślał. A Sławek, o niczym nie wiedząc, odparł:
– Wiesz, w sumie chyba wie. Przecież Marek musiał jej o tym powiedzieć, że ogołocił cię ze wszystkiego. Cholerny dupek – wtrącił pod nosem i zaprzestał nierównej walki ze szmatą oraz półkami. Wszystko wciąż się tylko rozmazywało. Zrezygnowany rzucił ją na podłogę.
– No tak. Powinna wiedzieć – smutnym głosem odparł Artur, nie zwracając uwagi na wysiłki przyjaciela usiłującego opanować sztukę układania naczyń. Dopiero teraz Sławek spojrzał w jego stronę. Nie spodobał mu się ton, w jakim wypowiedział te słowa przyjaciel. Artur był ewidentnie przygnębiony i zrozumiał, dlaczego wcześniej Maciek tak zawzięcie do niego mrugał. A on w swojej naiwności myślał, że po prostu wpadło mu coś do oka. Spojrzał współczująco, ale obaj koledzy wciąż układali naczynia w szafkach.
Efekt ich walki z brudnymi półkami był taki, że w pomieszczeniu zaczął unosić się kurz. Dopiero teraz go dostrzegli. Ale to Sławek zareagował pierwszy. Podniósł się, szerzej otworzył okno i, odwracając się do stojącego najbliżej drzwi Maćka, poprosił:
– Stary, otwórz drzwi, zrobimy mały przeciąg. Zobaczcie, ile tu tego paskudztwa fruwa w powietrzu. Siwy dym.
Drzwi zostały otwarte i już po chwili odczuli różnicę. Sławek musiał przytrzymać jedno ze skrzydeł okna, wiatr omal nie wyrwał mu go z ręki. Stali tak obaj – Maciek przytrzymując drzwi, on okno, a Artur machając ręcznikiem, wywijając nim kołowrotki. Przeganiali drobinki kurzu ze starej kuchni, gdzie oprócz moli, pająków i much zdążyło się zagnieździć „Bóg wie, jakie jeszcze robactwo”, jak podsumował to w pewnym momencie Sławek.
Walka z kurzem, brudnymi półkami i kartonami pełnymi talerzy, kubków i całego tego dobrodziejstwa, jakie zazwyczaj mieści się w kuchni dobiegała końca. A raczej to cierpliwość mężczyzn, zaczynała się kończyć. A wyrazem tych emocji były słowa Maćka.
– No nie...To robota dla pań.
Wszyscy parsknęli śmiechem, a po chwili, biorąc ze sobą kilka pustych kartonów, weszli do przedpokoju. Tam porzucone pudła nieco zatarasowały drogę, ale oni nie zwracali uwagi już na nic. Mieli serdecznie dość. Wszyli za zewnątrz i skierowali się do ogrodu. Ten również nie przedstawiał sobą miłego widoku, ale przynajmniej można było odetchnąć świeżym powietrzem, jak zauważył Sławek. Usiedli na ławeczce, zapalili papierosy, początkowo nic nie mówili, delektowali się mimo wszystko widokiem i ciszą. Deszcz ustał, powietrze dzięki niemu stało się lżejsze i chłodniejsze.
– Wiecie co ? Ten ogród jest w całkiem niezłym stanie. Wyciąć te obumarłe krzewy, powyrywać chwasty i oczyścić staw i nie będzie tak źle – powiedział Sławek, wieczny optymista, jak o nim większość mówiła. Tak też było teraz, tryskał optymizmem, a jego koledzy niewiarą. Nie czekając za bardzo na to, co też mogą mu odpowiedzieć, dodał:
– Znam się na tej robocie, w końcu jestem synem ogrodnika – zaśmiał się, a oni tym razem mu zawtórowali. – Przyjadę do ciebie Artek w tę sobotę i zobaczysz. Rankiem, w poniedziałek, nie poznasz swojego ogrodu. Tylko trochę farby przywiozę, aby odmalować te ławki – mówiąc to już rozplanowywał, co i jak oraz gdzie będzie robić. W pięć minut ułożył plan działania.
– Pomogę ci w robocie, przecież to spory kawałek ziemi – te słowa Artur wypowiedział w chwili, gdy uniósł się i spojrzał w kierunku, o którym była mowa. Ogród wydał mu się istną dżunglą nietkniętą ludzką ręką. A staw wyglądał tak, jakby zdominowała go otaczająca roślinność. Jego oko było równie mętne, co zarośnięte. Szlam i błoto, pomyślał z niechęcią właściciel tego wątpliwego piękna, jakim był dom, ogród i staw.
Po niespełna pół godzinie wrócili do domu. Słońce, które pojawiło się na niebie, dawało błogie ciepło, wiatr rozgonił chmury, a ów błękit nieba, panujący nad złotymi polami zbóż, był wyjątkowo uroczy. Artur dostrzegł ten obraz, gdy zamykał za sobą drzwi.
„Nie jest tu tak źle” – pomyślał w tym momencie. Ten obraz mimo wszystko pozwolił mu mieć nadzieję, że będzie lepiej, że będzie dobrze. Nawet dom, już nieco wywietrzony, zdawał się być teraz namiastką piękna skrytą pod odrapanymi ścianami i jeszcze zakurzonymi podłogami.
„Naprawdę wystarczy trochę pracy, trochę jeszcze kasy i to będzie fajny dom” – nie ustawał w swoich rozmyślaniach, z których wyrwał go głos Maćka.
– A teraz zrobimy sobie obiadek. Muszą wystarczyć nam zupki błyskawiczne. Kupiłem wczoraj pomidorową, barszcz i jakąś grzybową. Który jaką chce? – Zagadnął do kolegów.
– Ja podwójną pomidorową – od razu odparł Sławek. Maćkowi przypadł w udziale podwójny barszcz, a Arturowi grzybowa. Posilali się w ciszy, gdy do drzwi ktoś łagodnie i dyskretnie zapukał. Artur poderwał się zdziwiony, nikogo nie oczekiwał. Przyjaciele spojrzeli na niego pytająco, a on tylko wzruszył ramionami i udał się w kierunku, z którego wciąż dobiegało pukanie.
– Kto tam?
– Aneta. Przyniosłam coś dla pana... Dla ciebie – dodała pospiesznie, chcąc jakby usprawiedliwić swoje najście. Obok niej leżał wilczur. Artur dostrzegł go po szerszym otwarciu drzwi. Dziewczyna stała w progu, lekko stremowana, a w dłoniach trzymała sporej wielkości zawiniątko. Jak się okazało była to misa z pierogami, a w dość dużym słoju znajdował się bigos. – Pomyślałam, że nic pan... Ty – poprawiła się – nie kupiłeś... Nie masz, znaczy się. – Była nieco stremowana, wciąż poprawiała swoją wypowiedź. Było widać, że jest dość mocno zdenerwowana.
– Proszę, proszę. Niech pani wejdzie. Wejdź – i Artur przyłapał się na tym, że i jemu język się plącze. – Bardzo dziękuję za pamięć i tę formę pomocy, bo rzeczywiście, właśnie z kolegami jemy zupki z torebki– zaśmiał się swobodnie. Aneta również.
– Oj, to dobrze, że teraz przyszłam. Barry może też wejść? – spytała nagle dość pewnym głosem. Artur twierdząco kiwnął głową, a ona poczuła się swobodniej i weszła z nim do kuchni. – Panowie, zostawcie te państwowe żarcie i spróbujcie moich pierożków lub bigosu – powiedziała. – Sama robiłam, jeszcze wszystko ciepłe. – Jej twarz rozpromieniał uśmiech.
Po chwili zaczęła bardzo swobodnie poruszać się po kuchni, tak jakby znała każdy jej zakamarek. Zdziwiło to mężczyzn, ale nie śmieli o nic pytać i już po minucie zaczęła się prawdziwa uczta. Jedli z takim apetytem, że dopiero po pewnym czasie zorientowali się, jak łapczywie pochłaniają kolejną porcję pierogów. Spojrzeli nieco zawstydzeni w kierunku dziewczyny, a ta z uśmiechem na ustach i lekkimi wypiekami na twarzy przygotowywała im właśnie herbatę, podgrzewając jednocześnie bigos. Chętnym na niego okazał się być Sławek. Pies nie odrywał od niej oczu, śledził każdy jej ruch, leżąc niemal w progu kuchni. Tylko czasem cicho warknął. Nikt jednak nie zawracał na niego większej uwagi. Choć, gdy się pojawił, Maciek i Sławek nie omieszkali stwierdzać: „Ale bestia”, dziewczyna zaś uznała, że jego wygląd jest mylny, ponieważ pies jest wyjątkowy, przyjazny i bardzo spokojny. Po paru minutach musieli przyznać jej rację. Wówczas dziewczyna, zmieniając temat, powiedziała:
– Tu u nas, na wsi, jest taki zwyczaj, że idziemy z gościńcem do nowych mieszkańców. A że masz zamiar tu zamieszkać, do tego wczoraj widziałam, jak ktoś tu zajeżdża, i dziś również, to pomyślałam, że ty i twoi goście będziecie głodni. I jak widzę, nie pomyliłam się. – wtrąciła, wciąż się uśmiechając. Zwinnym ruchem nałożyła sporą porcję bigosu na talerz i postawiła go na stole przed Sławkiem. – Sądziłam, że nie będziecie mieć nic przeciwko temu, abym zajrzała i coś konkretnego przyniosła. I widzę, że dobra jest ta nasza tradycja – na twarzy Anety malowała się satysfakcja. Artur bacznie się jej przyglądał. W jego spojrzeniu można było dostrzec podziw a zarazem wdzięczność. Ale nie tylko, coś jeszcze wyłaniało się z dna jego źrenicy. Zachwyt? Mało tego – zdawało mu się, że Aneta nie przestaje się uśmiechać i to ani na sekundę. Przyglądając się jej, dostrzegł nagle, że jest bardzo ładna, że ma w sobie jakiś nieokreślony bliżej magnetyzm. Zwracała na siebie uwagę, mimo tych zmarszczek wokół oczu. Przyjrzał się im. Były jakieś dziwne, nietypowe jak na zmarszczki. I zrozumiał w ułamku sekundy, że patrzy na drobne i cienkie, niczym włos blizny. Dziewczyna, jak mu się zdało w pewnej chwili, dostrzegła jego badawcze spojrzenie, zarumieniła się i szybko odwróciła w kierunku garnka. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Artur poczuł się niezręcznie. Nie wiedział, czy ma ją przeprosić, czy też nie. Z opresji wyrwał go Maciek, ponieważ wstał, podszedł do zakłopotanej dziewczyny i lekko dotykając jej ramienia powiedział:
– Jesteś aniołem... Bardzo ci dziękujemy za poczęstunek. I jeśli pozwolisz – wziął głębszy oddech i bez skrępowania ciągnął – wcześniej, być może z wrażenia, lub głodu, nie przedstawiliśmy się oraz nie podziękowaliśmy tak, jak na to zasługujesz. A więc w swoim i kolegów imieniu, dziękujemy ci serdecznie. Jesteś naszym wybawca – rozbawiony urwał, lecz zaraz podjął ponownie. – U nas, w mieście, jest taka tradycja, że mówimy sobie po imieniu – przy tych słowach ujął jej dłoń i ucałował. – Jestem Maciek.
Znów się uśmiechnęła. Artur siedział jak zahipnotyzowany, nie rozumiał swojej reakcji, ale jedno wiedział na pewno – nie może oderwać od niej oczu. A raczej od jej oczu. Były takie inne, tak głęboko ciemne, przepastne. Nie widział nigdy takiego koloru, oscylował między brązem czekolady a mrokiem nocy. W pewnej chwili poczuł lekkie kopnięcie pod stołem, to Sławek usiłował go przywrócić rzeczywistości. Udało się, wstał i podchodząc do dziewczyny powiedział.
– Jestem Artur.
Dziewczyna parsknęła śmiechem i ubawiona odparła:
– Wiem, już się sobie przedstawialiśmy – mimo to wyciągnęła do niego rękę. Uścisnął ją lekko, a ona się zarumieniła. Stał przez moment zakłopotany. Zapomniał zupełnie, że raptem wczoraj się spotkali, więc będąc tym faktem ubawiony, rzekł:
– Tak, wiem, ale wybacz... Być może z przepracowania, może z głodu zapomniałem... Ale teraz pragnę ci również podziękować za to, że pofatygowałaś się taki kawał drogi, i że pomyślałaś o mnie... O nas – wciąż jego słowa brzmiały niespójnie.
– Nie ma za co dziękować. Nie mieszkam aż tak daleko. Dwa lata temu sprowadziłam się do tego domu na rozwidleniu dróg. Tego z czerwonym dachem i żółtymi ścianami – odwróciła się na moment w kierunku gazówki, puszczając jego dłoń. Woda wrzała. Wyłączyła palnik i ponownie spojrzała na mężczyznę. – To zaledwie dwadzieścia minut drogi. Nie jest tak źle – znów się uśmiechnęła, ale inaczej. Swobodniej.
Przechyliła głowę. Jej kruczoczarne włosy wymknęły się spod kontroli spinek i spłynęły raptownie na ramię. Otoczyły jej twarz, odsunęła je ruchem ręki i nie wydawała się już tak skrępowana, czy jak kto woli stremowana. Usiadła przy stole.
– Mam dla was propozycję. Sami z pewnością się zorientowaliście, że ten dom wymaga kobiecej ręki. Zauważyłam wasze wysiłki, aby nadać temu pomieszczeniu bardziej przyjazny i przede wszystkim czystszy wygląd, ale nie na wiele się to zdało. Wybaczcie, że to mówię – spojrzała na nich przepraszająco. A oni nie mieli jej za złe tych słów. Kiwnięciem głowy przyznali jej rację. Aneta znacznie już swobodniejsza kontynuowała po chwili.– Moja propozycja jest taka. Wy podjedziecie do miasteczka, zrobicie sobie jakieś tam zakupy, a ja tu zostanę i chociaż kuchnię doprowadzę do porządku. A wam zostanie pokój i reszta domu, a to wcale nie mało. I co, zgadzacie się? – Znów lekko przekrzywiła głowę i znów ten sam niesforny pukiel włosów opadł na jej ramię. Tym razem nie odsunęła go, tylko uniosła obie ręce ku górze chwytając włosy i upięła je ponownie pod spinką. Była to srebrna klamra w kształcie węża. Artur nieświadomie śledził każdy jej ruch. Zdawać się mogło, że tylko jego koledzy nie ulegli urokowi Anety, ponieważ zachowując trzeźwość umysłu, odparli:
– Jak tylko gospodarz odlepi od ciebie wzrok i zechce coś odpowiedzieć, to my jesteśmy za – Maciek zaśmiał się mówiąc te słowa, a Sławek tym razem nie pod stołem, a nad nim klepnął Artura. Ten drgnął i drapiąc się po głowie, dość niepewnie spytał:
– Mamy pojechać do miasta? To szmat drogi.
– Nie do miasta, tylko w przeciwną stronę. Szesnaście kilometrów stąd jest małe turystyczne miasteczko. To w nim dokonacie koniecznych zakupów, sporządzicie sobie listę sprawunków, ja coś tam wam podpowiem, a gdy was nie będzie, posprzątam kuchnię – powtórzyła dziewczyna i choć czuła się zmieszana faktem, że Artur nie odrywa od niej oczu, usiłowała zachowywać się swobodnie. Po jej wypowiedzi Artur twierdząco kiwnął głową. Nie minął kwadrans, jak siedzieli w trójkę w jego samochodzie i jechali do malowniczo położonego miasteczka między jeziorami a lasem, między baśnią a rzeczywistością.
Dziewczyna miała rację, mówiąc, że to piękne miasteczko. Stwierdzili to w chwili, gdy wjechali w jego małe kręte uliczki, przy których stały w równym rzędzie kolorowe domki. W większości były wolnostojące, a każda z posesji kwitła setką kwiatów zatopionych w soczystej zieleni krzewów owocowych bądź różanych.
Chodzili jak oczarowani, nie tylko uprzejmością mieszkańców, ale przede wszystkim spodobał im się fakt, że każdy każdemu tu się kłaniał i pozdrawiał, mijając. Spacerowali niespiesznie po uliczkach, chodzili po sklepach, a po prawie dwóch godzinach takiej wędrówki zaszli do jednego z barów. Nie mieli ochoty na posiłek, pierogi Anety i jej bigos jeszcze panowały w ich żołądkach, ale chcieli odpocząć i napić się kawy.
A tymczasem w domku na wzgórzu Aneta wzięła się ostro do pracy. Było jej ciężko, początkowo poruszała się dość niepewnie, ale idąc za Barrym, gdy ten powarkiwał, opanowała pozostałą przestrzeń domu.
„Niewiele się zmieniło” – pomyślała, wchodząc do pokoju.
Tam dotknęła prześcieradeł zakrywających wciąż meble i wolnym ruchem zaczęła je ściągać. W tym samym czasie w kuchni wymyte szafki otwarte na oścież dosychały i wietrzyły się. Pokój był dla niej wyzwaniem. Nie wiedziała, ile czasu jeszcze ich nie będzie, ale chciała zrobić jak najwięcej. Dlaczego? Tego również nie wiedziała. Czuła tylko, że musi postąpić tak a nie inaczej. Ten dom znaczył kiedyś dla niej tak wiele i samo wspomnienie dawało jej siłę do pracy. I do pokonania panującej w jej ciele słabości.
Zbliżało się późne południe, kiedy pod dom podjechali mężczyźni. Po wejściu do środka zaniemówili. Dom pachniał konwalią, w dużym pokoju w wielkim wazonie stały różnego rodzaju gałęzie, w które wplecione były drobne kwiaty z ogrodu, dzikie, ale jakże piękne. Artur nie mógł wykrztusić z siebie słowa, jego przyjaciele również. Dziewczyna i jej pies stali na progu kuchni i spoglądali na nich badawczo. Pierwszy ze zdziwienia otrząsnął się Maciek.
– Aneta, jesteś jak dobra wróżka! – prawie krzyknął.
– Może i nią jestem. Kto wie? – odparła z tym swoim charakterystycznym uśmiechem.
– To niewiarygodne – wtrącił Sławek. – A kuchnia? Widzieliście ją?– Z tymi słowami zwrócił się do kolegów. Ci podążyli za nim i znów stanęli jak przysłowiowy słup soli.
Kuchnia, choć wciąż zdradzała ślady braku farb na ścianach, czy też meblach, to jednak nie przypominała już tej zakurzonej wręcz „zaczadzonej brudem”, jak ją określił Maciek, a stała się bardzo przytulnym miejscem. Na stole leżał obrus w czerwono-białą kratę, na jego środku, w wazonie, była taka sama kompozycja z kwiatów i gałęzi jak w pokoju. W czystym błyszczącym oknie wisiały zasłony takie same jak obrus. Wszędzie, gdzie tylko było można ukryć ślady zadrapań, czy też braku farby, Aneta rozłożyła ceratki. Były więc na blacie kredensu, szafkach, a nawet na parapecie okiennym. Nawet podłoga sprawiała wrażenie innej. Nie tylko dlatego, że była czysta, lecz również dlatego, że dziewczyna gdzieś odnalazła dywan w kolorze czerwieni i zieleni i rozłożyła go na podłodze. A spod niego nie było widać odrapanej powierzchni desek. Tu również pachniało. Artur był jej wdzięczny, ale zżerała go ciekawość, dlaczego obca mu dziewczyna podjęła się takiego wyzwania i wysiłku. Skąd wiedziała, gdzie i czego szukać? Te pytania nasunęły mu się od razu, ale nie miał odwagi spytać. Wiedział, że mimo wszystko na świecie istnieją ludzie dobrzy, życzliwi, ale ona przerosła wszelkie jego oczekiwania. Dla jej postawy nie umiał znaleźć odpowiedzi. Nie potrafił uwierzyć w całkowitą bezinteresowność drugiego człowieka. I po części miał rację, jak pokazał czas. Ale czy ta bezinteresowność dziewczyny, aby przypadkiem nie oznaczała jeszcze czegoś innego? To pytanie zadawali sobie jego koledzy.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować – powiedział niepewnie, podchodząc do Anety. Była poważna, a na jej twarzy wciąż malował się dyskretny uśmiech. Zbliżyła się, pies uniósł swój łeb i cichutko warknął. Nie było to zupełnie warknięcie, przypominało bardziej mruczenie. Nie zastanawiał się, podszedł, ujął jej dłoń i ucałował. Speszyła się, ale dłoni nie cofnęła.
– Nie masz mi za co dziękować, to była przyjemność. Lubię ten dom… mimo wszystko – szepnęła tak, aby nie być słyszalną. Udało się. – Prawie wychowałam się w nim. To tu spędziłam najlepsze chwile mojego życia… – dodała nagle i tak samo urwała.
Artur, aż nabrał powietrza do płuc, jakby zachłysnął się nim, zakaszlał i przez ułamek sekundy on i jego przyjaciele stali, niczego nie pojmując. Wówczas dziewczyna powiedziała:
– Jak chcecie opowiem wam trochę, ale nie teraz, muszę już wracać. Kiedyś, przy okazji – dodała pospiesznie i, nie czekając na ich reakcję, skierowała się ku wyjściu. Artur odprowadzał ją wzrokiem.
To, co poczuł w tym ułamku sekundy, było całkiem nowym, nieznanym uczuciem. Była to fascynacja połączona z czymś jeszcze, nie potrafił tego nazwać. Podbiegł do Anety, ta stojąc już na ganku znów z tym swoim perłowym uśmiechem, powiedziała:
– Zajrzę jutro pod wieczór... Dobrze?
Artur zdobył się jedynie na kiwnięcie głową, lekko przy tym kręcąc nią z niedowierzaniem. Dziewczyna nieopatrznie zrozumiała ten gest, na jej twarzy pojawiło się zdziwienie, a z ust popłynęły słowa.
– Nie mogę przyjść?
– To nie tak. Oczywiście –odparł szybko. – Przyjdź... Zapraszam, oczywiście przyjdź. – Powtarzał w kółko. Sam nie rozumiał siebie i swojego zakłopotania. Nie znał do tej pory takich emocji. To było coś zupełnie nowego, ale jednocześnie bardzo miłego. Gdy oddalała się wraz ze swoim potężnym, brązowo-czarnym wilczurem, uśmiechnął się, a na jego twarzy znalazła odbicie skrywana, nieświadoma fascynacja dziewczyną. Zauważył to Sławek, który również obserwował oddalającą się Anetę.
– Oj stary... Wzięło cię?
– Co? – spytał nieobecnym głosem Artur.
– Nic, nic… tak sobie gadam. – Sławek poklepał go po ramieniu i wszedł do domu. Stanął w kuchni obok Maćka. – Nasz przyjaciel się zakochał – na te słowa Maciek aż się zakrztusił wodą, którą właśnie popijał. Nic nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ do pomieszczenia wszedł Artur.
– Panowie, a my resztę sprzątniemy, choćby te kartony w przedpokoju... Pomożecie mi to zrobić?
Skinęli głowami.
***
Zbliżał się wieczór, kiedy trzej mężczyźni uznali, że należy zaprzestać pracy. Ubrania były wypakowane, poukładane w szafie i w komodzie stojącej w dużym pokoju. A całe wyposażenie, jakie Artur miał w swoim dawnym mieszkaniu, czyli zestaw kina domowego i wieża, były ustawione pod oknem na szafce, którą również przywiózł Sławek. Wszystko, co można było wnieść, ustawić, zmontować, było na swoim miejscu. Nowym, innym, ale równie dobrym, jak wtedy, gdy zajmował wielkie, trzypokojowe mieszkanie razem z Anną. Już jej nie wspominał. W jego odczuciu była równie odległa, co czas, jaki wspólnie spędzili. Dla Artura stała się historią i choć nie do końca rozumiał swoje emocje, wiedział jedno – ta dziewczyna nie zburzy już z trudem wypracowanego przez niego ładu i spokoju życia.
– No, chłopie. Ten dom zaczyna przypominać... dom– powiedział niezupełnie spójnie, choć logicznie Maciek. Zostali sami, Sławek odjechał godzinę wcześniej. I tak było już późno, a on rano musiał iść do pracy. Pracy, której na razie nie miał Artur. Nie miał nic oprócz tego domu, nawet wspomnienia wrzucił do najciemniejszego kąta swojego umysłu. Na razie miał trochę pieniędzy i nie martwił się o pracę. Jeszcze się nie martwił. Weszli do pokoju, włączyli telewizor i usiedli na kanapie. Na małej ławie stały kubki z gorącą herbatą. Popijali ją niespiesznie i usiłowali skoncentrować się na filmie, który włączyli z odtwarzacza DVD.
– Strzelanina, bieganina i nic więcej – powiedział w pewnym momencie Maciek. – Idę spać, jestem padnięty, ale wiesz co… – przystanął w drodze między jednym pokojem a drugim. – Co by nie mówić, to ta dziewczyna jest niesamowita, ona jest wyjątkowa. I ma takie dziwne spojrzenie. Patrzy na ciebie, ale ma się wrażenie, że przez ciebie. Nie umiem tego inaczej nazwać, ale te jej oczy... – Nie dokończył, nie musiał, Artur nazbyt dobrze wiedział, co usiłuje mu powiedzieć przyjaciel. Pomachał mu ręką.
– Wiem, wiem. Idź spać, ja dziś będę spał tutaj, na kanapie.
Maciek skinął głową, udając się do małego, łączącego oba pokoje, przedpokoju. Artur usłyszał, jak głośno ziewa, uśmiechnął się i sam ułożył się wygodnie na kanapie. Naciągnął koc na głowę. Telewizor mruczał mu do snu, a ten pojawił się szybko, szybciej niż drugie ziewnięcie przyjaciela, który również zdążył już zasnąć.
Noc, niczym królowa, rozpoczęła swoje panowanie, a jej królewicz, księżyc, i wierne mu gwiazdy rozświetlały mrok i subtelną łuną srebrnego światła wpływały przez kryształowo czyste szyby pokoju, gdzie spali mężczyźni. Wszystko w oddali i w pobliżu spało, zdawało się, że nawet wiatr uciął sobie krótką drzemkę. Wszystko zamarło w bezruchu, jedynie po niebie płynęły leniwie nieliczne popielate chmury, a z oddali dochodziły pojedyncze szczekania psów. Noc stawała się coraz to głębsza, jak spojrzenie Anety. To była ostatnia myśl zanim Artur usnął, zanim westchnął. Zegar z kukułką, wiszący w pokoju, jedyna pamiątka po jego rodzicach, właśnie oznajmił, że nastała druga w nocy, ale mężczyzna już tego nie usłyszał. Spał.
***
– Stary, jedziemy do miasteczka! Wstawaj, śpiochu – zwołał Maciek i raz jeszcze podszedł i szturchnął Artura. Ten z rozłożonymi rękoma przeciągał się na kanapie.
Nie był całkowicie obudzony, gdy do jego nozdrzy doszedł ujmujący aromat. To przyjaciel już zdążył zaparzyć kawę i oczekiwał aż podsypiający i wiercący się jeszcze na kanapie kolega raczy wstać. Zniecierpliwiony znów zawołał.
– Wstajesz?!
– J u ż! – przeciągle odparł Artur.
Powoli i dość leniwie podniósł się z kanapy. Odnalazł zabłąkane pod nią buty i wciskając po drodze na siebie spodnie i koszulkę, wszedł do kuchni. Tam zapach kawy uwolniony spod pokrywki dzbanka rozszedł się swobodnie po pomieszczeniu. Mężczyźni, a zwłaszcza Artur, szybko musieli uporać się z pozostałymi czynnościami tak charakterystycznymi dla poranka. Najpierw kawa, potem mycie i golenie i po niespełna godzinie wsiedli do samochodu. Tym razem pojechali do miasteczka półciężarówką Maćka. Mieli sporo planów dotyczących podstawowych zakupów. Szykował się niezły remont. Ponad trzy godziny zajęło im skompletowanie farb, pędzli i różnego rodzaju innych niezbędnych rzeczy do tego, by móc rozpocząć prace remontowe. Nie wyłączając kupna sporej wielkości drabiny. Samochód, załadowany po brzegi, ruszył z powrotem do domu na wzgórzu. Byli zadowoleni. Zakupy uznali za udane. Maciek podczas drogi powrotnej wpadł w przedziwny słowotok.
– Nie może być inaczej, stary. Musisz, mimo wszystko, doprowadzić ten dom do ładu. Ja zostanę z tobą do soboty, potem podjedzie Sławek, a dziś, o ile się nie mylę, mogą podjechać laski. Przyda się ich pomoc. Wiesz… w końcu przyjaciół poznaje się w biedzie – dodał, nie ukrywając lekkiej dumy z siebie i z faktu, że gdy dowiedział się, co spotkało Artura, jego wieloletniego przyjaciela, niemal z dnia na dzień wziął urlop i towarzyszył mu, gdy ten przechodził przez te wszystkie zawirowania i upadki.
– Napijemy się jeszcze kawy i zabieramy do pracy. Musimy zajrzeć wszędzie. Na początek strych, potem piwnica, a na koniec instalacja... Wszystko ma być takie, jak trzeba. Żadnej lipy.
Droga do domku na wzgórzu wiła się serpentyną, a gdy przejeżdżali obok małego żółtego domku z czerwonym dachem, Artur westchnął. Maciek tylko się uśmiechnął.
Był i czuł się prawdziwym przyjacielem Artura, niczego bardziej nie pragnął jak jego szczęścia. Zwłaszcza po tym, co uczyniła mu Anka, jego siostra. Jako jego wieloletni przyjaciel czuł się w obowiązku być zawsze obok Artura, zresztą nie tylko on. Ich cała paczka trzymała się razem i wspierała od lat. Sławek był z nich najstarszy i najbardziej biegły w „prawniczym bełkocie”, jak powiedział pewnego wieczoru, przeglądając dokumenty dostarczone Arturowi przez prawnika Marka. Mijali las, a on wciąż brnął w swoich rozmyślaniach. Kiedy powiedział o przyjaźni i o opuszczaniu w biedzie, nie chciał być nadto pyszny. Chciał, aby Artur zrozumiał, że Marek nigdy nie był tak naprawdę jego przyjacielem, mimo iż ostrzegali go, on bardzo wierzył koledze. Gotów był skoczyć im do oczu, aby bronić honoru Marka. I omal ich przyjaźń nie zamarła pod wpływem intryg i knowań nie tylko tego „dupka”, jak go teraz w myślach nazywał Maciek, ale i Anki. Jej postawa bolała go najbardziej. Wiedział, że ani Sławek, ani Kasia z Agatą nie potrafili w pełni zaufać Ani. I to Maćka również bolało. Zwłaszcza fakt, że jak się okazało, mieli po części rację. I dziś patrząc na Artura, widząc jego smutne skądinąd spojrzenie, powtórzył:
– Przyjaciel jest nie po to, aby cię krytykować, lecz by cię wspierać... – Nie dokończył, ponieważ Artur położył na jego ramieniu rękę.
– Wiem, co dla mnie robicie i ile wam zawdzięczam i wiem, że każdego z was, ciebie, Sławka i wasze dziewczyny, muszę przeprosić...
– Nic nie musisz. Przyjaciel nie żąda przeprosin, tylko oczekuje twojego uśmiechu. Chłopie, niczego bardziej nie pragnę niż tego, byś w końcu zaczął się śmiać. Ty tylko półgębkiem to teraz robisz. Oni we dwójkę zniszczyli tak wiele w tobie z tego, co było twoją wizytówką. Uśmiech. Oj, dobra. Skończmy. Było minęło, a dziś, zaraz, bo już dojeżdżamy, może też dokończymy bigos Anety, walniemy kawkę i do roboty. – Maciek zmienił temat. Słusznie uznał, że nie ma już co wspominać. Było minęło. Nie mogło być inaczej. Oni musieli być przy kumplu. Wczoraj, dziś, jutro i tak długo jak będzie trzeba. I byli.
Dom na wzgórzu wyłaniał się zza linii wzniesienia. Artur spojrzał na niego jakby inaczej. Dostrzegł w nim bowiem ukryte piękno.
– Czyż to nie dom jak z bajki? – szepnął. – Kamienna podmurówka, wysoka na ponad metr, same deski, dach z drewna, a wszystko to jakby oblane czekoladą. Te resztki farb świadczą o tym, że taki właśnie był kolor... Okiennice musiały być żółte i te serca w ich środku, a kołatka. Widziałeś? – Nie czekał na odpowiedź Maćka, wciąż zamyślony, uruchamiając swoją wyobraźnię, po chwili, westchnął i kontynuował. – Kołatka wygląda tak, jakby w paszczy lwa tkwił okrąg ze stali. A ogród? Może Sławek ma rację, że tkwi w nim ukryte piękno, jak i w tym domu – zamyślał się.
Maciek spojrzał na kolegę, dostrzegł ten jego nie do końca przytomny wzrok i lekko się uśmiechając, powiedział dość głośno.
– Halo, tu Ziemia! Wracaj z tej swojej krainy wyobraźni i domniemań. Jesteśmy na miejscu i zaraz trzeba brać się do roboty. Może uda nam się przywrócić choć tylko w połowie dawną świetność tego domu i twoje o nim wyobrażenia. Dom z bajki? Ale porównanie. Chyba Baby Jagi – dodał, śmiejąc się.
Obaj po chwili zaczęli wyładowywać wiadra z farbami i inne rzeczy. Ptaki rozśpiewane w koronach drzew, czy też krzewów skutecznie zagłuszały szum wiatru. Po niebie leniwie płynęły śnieżnobiałe chmury, a zza linią lasu trwały prace w polu. Do uszu mężczyzn dochodził stłumiony warkot maszyn rolniczych na przemian z odwiecznym ujadaniem okolicznych psów. Artur stanął w progu, rozejrzał się wokoło i oburącz trzymając drabinę, spoglądał spomiędzy jej szczebli na okolicę, by po chwili szepnąć:
– Ale tu pięknie.
Mimo iż powiedział to cicho, echo podchwyciło ostatnie słowo i zaraz powtórzyło „Pięknie, pięknie”.
Uśmiechnął się, odwrócił i wszedł do domu. A ptaki wciąż śpiewały, wiatr szumiał, kołysząc zielenią drzew, krzewów i kwiatów i starą połamaną huśtawką na ganku.
Z dala dochodziły też odgłosy znad jeziora. Echo, dzięki czystemu powietrzu, mogło przenosić niemal każdy dźwięk, a może nawet każde westchnienie.
Aneta siedziała na ganku swojego domu. Z podpartą buzią i swoim jakże dziwnym spojrzeniem patrzyła niczego niewidzącymi oczami w dal. A pies jak zwykle leżał u jej stóp, liżąc jej bose nogi. Dziewczyna sięgnęła ręką w jego kierunku. Miał taką miłą, puszystą sierść. Pies podniósł łeb ku górze, spojrzał na swoją panią i zaszczekał.
– Co chcesz, Barry? Pić? Czy jeść? – spytała dziewczyna. Pies tylko polizał jej rękę. Poklepała go po karku. – Ach, rozumiem. Spacer ci się marzy.
Wtedy Barry głośno zaszczekał. Uchwyciła go za obrożę i wolno wstając, jednocześnie śmiejąc się, dodała:
– Musisz poczekać. Nie będę szła na bosaka – sięgnęła po omacku pod ławkę, uchwyciła klapki, które po sekundzie znalazły się na jej nogach.
Pies szedł wolno i tylko od czasu do czasu odbiegał od Anety, szczekając przy tym głośno, trwało to jednak tylko moment, zaraz bowiem wracał i unosząc łeb ku górze, ku jej dłoni, obwąchiwał ją, jakby sprawdzał, czy to ona, lub jakby chciał dać jej znać, że wrócił. Oboje szli w kierunku pobliskiego lasu. Tam dziewczyna usiadła na powalonym drzewie i zwracając się do psa, powiedziała:
– Idź teraz pobiegaj, a ja tu zaczekam na ciebie.
Ten znów szczeknął i pomknął niczym wiatr, pomiędzy krzewy, pomiędzy drzewa, wciąż radośnie przy tym ujadając. Dziewczyna spojrzała ku słońcu, którego promienie przedzierały się przez gałęzie. Zamknęła oczy, odczuła ciepło, było jej przyjemnie. Jej twarz wyrażała ogarniające ją uczucie błogości, uśmiechnęła się. Pod powiekami obudziła ze snu wspomnienia, zapamiętane obrazy i znów biegała po łące.