Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najpopularniejsza interpretacja teorii ewolucji Karola Darwina głosi, że przetrwają tylko najsilniejsi. Dlatego prześcigamy się w wymyślaniu nowych rodzajów broni, nowych sztuk walki i sposobów obrony. Czy słusznie?
Brian Hare i Vanessa Woods rozprawiają się z błędnym rozumieniem myśli Darwina. Wyjaśniają, że z ewolucyjnego punktu widzenia najkorzystniejszą strategią jest przyjaźń. Opisują dotychczasowe odkrycia naukowe i eksperymenty psychologiczne, wyciągają wnioski z własnych badań nad zdolnością współpracy u różnych gatunków zwierząt oraz nad relacjami ludzi z psami. Przyglądają się także mrocznej stronie ludzkiej natury. Analizując przyczyny wojen i ludobójstw, zastanawiają się, jak to możliwe, że jesteśmy najbardziej tolerancyjnym, a jednocześnie najokrutniejszym gatunkiem na Ziemi.
Szukając odpowiedzi na to pytanie, należy cały czas pamiętać o tym, co tak naprawdę miał na myśli Darwin: sekret naszego przetrwania leży nie w tym, ilu wrogów pokonaliśmy, lecz w tym, ilu przyjaciół udało nam się zdobyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Dla wszystkich ludzi
E pluribus unum
(łac. Z wielu jeden)
Wprowadzenie
Był rok 1971. Siedemnaście lat po tym, jak w sprawie Brown przeciwko Radzie Edukacji orzeczono, że segregacja rasowa w szkołach jest niezgodna z konstytucją, w placówkach w całym kraju wciąż panował chaos.
Dzieci wywodzące się z mniejszości musiały łapać autobus, aby dostać się z jednej strony miasta na drugą. W praktyce oznaczało to, że wstawały dwie godziny wcześniej niż dzieci białe. Ich rodziny, jeśli tylko mogły sobie na to pozwolić, wysyłały je do prywatnych szkół, więc w publicznych placówkach pozostały jedynie najbiedniejsze z nich. W klasach szkolnych było tak wiele wrogości na tle rasowym, że dzieci nie miały zbytniej chęci do nauki. Wychowawcy, rodzice, politycy, działacze na rzecz praw obywatelskich i pracownicy socjalni przyglądali się temu wszystkiemu z przerażeniem.
Carlos[1*] był w piątej klasie szkoły publicznej w Austin w Teksasie. Angielski był jego drugim językiem. Odpowiadał więc na pytania, jąkając się, a kiedy dzieci wyśmiewały się z niego, jąkał się jeszcze bardziej. Stał się wycofany i rzadko się odzywał.
Wielu ekspertów z dziedziny nauk społecznych przewidywało, że zniesienie segregacji w szkołach będzie niekwestionowanym sukcesem. Zakładano, że gdy dzieci w klasie znajdą się na tym samym, równym poziomie, białe dzieci w momencie ukończenia szkoły będą mniej rasistowskie nie tylko w stosunku do mniejszości etnicznych w szkołach, ale wobec wszystkich, z którymi zetkną się w późniejszym życiu. Natomiast dzieci wywodzące się z mniejszości otrzymałyby pierwszorzędną edukację, która przygotowałaby je do pełnej sukcesów kariery zawodowej.
Jednak gdy psycholog Elliot Aronson przyjrzał się Carlosowi i jego kolegom z klasy, dostrzegł zasadniczy problem. Dzieci w tej klasie nie były sobie równe. Biali wychowankowie byli lepiej przygotowani, posiadali lepsze przybory i byli bardziej wypoczęci. Wielu nauczycieli uczyło dzieci z grup mniejszościowych po raz pierwszy i w zetknięciu z nowymi podopiecznymi było tak samo skonsternowanych jak biali uczniowie. Nauczyciel Carlosa, widząc, jak bardzo mu dokuczano, nie chciał stawiać go w trudnej sytuacji. Przestał więc wywoływać go do odpowiedzi. Tym samym nieumyślnie odizolował go jeszcze bardziej. Z kolei inni nauczyciele nie życzyli sobie dzieci wywodzących się z grup mniejszościowych w swoich klasach. Nawet jeśli nie robili nic, by zachęcać białe dzieci do bezlitosnych drwin, to nie robili również nic, aby je powstrzymać.
W tradycyjnej klasie dzieci nieustannie rywalizują ze sobą o uznanie nauczyciela. Ten nieodłączny konflikt – w którym sukces jednego dziecka stanowi zagrożenie dla innego – sam w sobie może prowadzić do powstania niesprzyjającego środowiska. Integracja jeszcze nasiliła problem. Wiele białych dzieci uczęszczało do szkoły od lat. Postrzegały one swych kolegów z grup mniejszościowych jako intruzów, do tego gorszych od nich. Dzieci z grup mniejszościowych, co zrozumiałe, czuły się zagrożone.
Aronsonowi udało się przekonać nauczyciela Carlosa, by spróbował nowego rozwiązania. Zamiast nauczyciela sprawującego niepodzielnie władzę nad całą klasą, kogoś, kto zadaje pytanie, wyróżnia jednych, a lekceważy pozostałych, Aronson zasugerował przekazywanie małych porcji wiedzy i związanych z nią korzyści każdemu uczniowi.
W trakcie jednej z lekcji klasa Carlosa uczyła się o dziennikarzu Josephie Pulitzerze. Aronson podzielił klasę na sześcioosobowe grupy. Każdy członek grupy Carlosa zapoznał się z fragmentem biografii Pulitzera, a pod koniec ćwiczenia dzieci odpytywano z całego życiorysu. Carlos był odpowiedzialny za środkowe lata życia Pulitzera. Kiedy nadeszła jego kolej, by powiedzieć, czego się nauczył, jak zwykle zaczął się jąkać, a dzieci naśmiewały się z niego. Asystent Aronsona rzucił od niechcenia: „Jeśli chcecie, możecie mówić takie rzeczy, ale to nie pomoże wam w opanowaniu środkowego fragmentu biografii Josepha Pulitzera, a za około dwadzieścia minut będziecie zdawać egzamin z jego życiorysu”.
Dzieci szybko zrozumiały, że nie rywalizują z Carlosem, lecz go potrzebują. Denerwowanie Carlosa tylko utrudniało mu wyjaśnianie tego, czego się nauczył. Stały się więc uprzejmymi rozmówcami, delikatnie wyciągającymi od niego to, co wiedział. Po kilku tygodniach takiej pracy nad różnymi projektami Carlos czuł się wśród pozostałych dzieci bardziej komfortowo. One również stały się wobec niego bardziej przyjaźnie nastawione.
Aronson wprowadził metodę „klasy-układanki”, w której każde dziecko w grupie wnosi indywidualny wkład w lekcję1. Wystarczyło stosować tę metodę kilka godzin tygodniowo, aby przyniosła ona zaskakujące efekty. Po zaledwie sześciu tygodniach Aronson stwierdził, że zarówno dzieci białe, jak i wywodzące się z grup mniejszościowych bardziej lubiły członków własnej grupy „układającej”. Niezależnie od ich rasy. Do tego bardziej lubiły szkołę i poprawiła się ich samoocena. Dzieci w obrębie własnej grupy łatwiej wczuwały się w sytuację innych. Osiągały również lepsze wyniki w nauce niż dzieci z klas konkurencyjnych. Największą poprawę odnotowano wśród dzieci wywodzących się z mniejszości. Metody uczenia oparte na współpracy były powtarzane z podobnymi wynikami, raz za razem, w setkach różnych badań i w tysiącach klas w całych Stanach Zjednoczonych2, 3, 4, 5.
Przetrwanie najlepiej dostosowanych
Współpraca stanowi klucz do naszego przetrwania jako gatunku, ponieważ w toku ewolucji zwiększała nasze dostosowanie. Jednak w którymś momencie historii „dostosowanie” zaczęto utożsamiać wyłącznie ze sprawnością fizyczną. W warunkach środowiska naturalnego, zgodnie z logiką, im jesteś większy i bardziej gotowy do walki, tym mniejsza szansa, że inni będą z tobą zadzierać, i tym większy sukces odniesiesz. Możesz posiadać na wyłączność najlepsze pożywienie, znaleźć najatrakcyjniejszych partnerów i spłodzić najwięcej potomstwa. Możliwe, że żadna ze zdroworozsądkowych teorii opisujących ludzką naturę nie wyrządziła więcej szkód – oraz nie jest jednocześnie bardziej błędna – niż „przetrwanie najsilniejszych”. Przez ostatnie półtora wieku „przetrwanie najsilniejszych” stało się podstawą rozmaitych ruchów społecznych, zmian wprowadzanych w korporacjach oraz skrajnych, wolnorynkowych poglądów. Używano go jako argumentu za zniesieniem rządu i do osądzania całych grup ludzi jako gorszych, a następnie usprawiedliwiania wszelkich okrucieństw, które z tego wynikały. Jednak zarówno dla samego Darwina, jak i współczesnych biologów „przetrwanie najlepiej przystosowanych” odnosi się do czegoś bardzo konkretnego – zdolności do przetrwania i pozostawienia po sobie zdolnego do przeżycia potomstwa.
Idea, że silni i bezwzględni przetrwają, podczas gdy słabi wyginą, utrwaliła się w zbiorowej świadomości wraz z publikacją piątego wydania O powstawaniu gatunków Karola Darwina w 1869 roku. Darwin napisał w nim, że jako przybliżenie terminu „dobór naturalny”, „[p]rzetrwanie najlepiej przystosowanych jest bardziej dokładne, a czasem równie wygodne”.
Darwina nieustannie zdumiewały liczne przykłady przyjaznego nastawienia i współpracy, które obserwował w przyrodzie. Odnotował, że „te społeczności, które składają się z największej liczby najbardziej przyjaźnie nastawionych członków, będą najlepiej funkcjonować i doczekają się najwięcej potomstwa”6. Zarówno Darwin, jak i wielu biologów, którzy poszli w jego ślady, udokumentowało, że idealnym sposobem na wygraną w ewolucyjnej grze jest maksymalizowanie przyjaznego nastawienia tak, aby współpraca kwitła7, 8, 9.
Pogląd głoszący „przetrwanie najsilniejszych”, który wciąż pokutuje w zbiorowej wyobraźni, może być fatalną strategią przetrwania. Badania wskazują, że bycie największym, najsilniejszym i najbardziej wrednym zwierzęciem może się wiązać z wysokim poziomem stresu przez całe życie10. Stres doświadczany w grupie społecznej uszczupla bilans energetyczny organizmu, osłabia układ odpornościowy i zmniejsza liczbę potomstwa11. Agresja jest również kosztowna, gdyż każda walka zwiększa szansę, że zostaniesz ranny, a nawet zabity12, 13. Taki rodzaj sprawności fizycznej może prowadzić do osiągnięcia statusu samca alfa, ale równie dobrze może sprawić, że twoje życie będzie „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”14, 15, 16. Przyjazne nastawienie, definiowane jako pewien rodzaj zamierzonej lub niezamierzonej współpracy czy pozytywnego zachowania wobec innych, jest tak powszechne w naturze, ponieważ stanowi tak potężny mechanizm. W przypadku ludzi może to być równie proste, jak zbliżenie się do kogoś i chęć nawiązania kontaktu, lub równie skomplikowane, jak czytanie w myślach drugiej osoby, aby wspólnie osiągnąć cel7.
To prehistoryczna strategia. Miliony lat temu mitochondria były tylko dryfującymi bakteriami, dopóki nie dostały się do wnętrza większych komórek. Mitochondria i większe komórki połączyły siły, stając się bakteriami, które wspomagają funkcje komórek w ciałach zwierząt17. Twój mikrobiom, który umożliwia organizmowi między innymi trawienie pokarmu, produkcję witamin i rozwój organów, jest wynikiem podobnego, wzajemnie korzystnego partnerstwa między mikrobami a twoim ciałem18. Kwiaty pojawiły się później niż większość roślin, ale to korzystne dla obu stron interakcje z owadami, które je zapylały, sprawiły, że odniosły tak duży sukces19. Obecnie dominują w naszym krajobrazie. Mrówki, których masę szacuje się na jedną piątą masy wszystkich zwierząt lądowych na Ziemi, mogą tworzyć superorganizmy liczące do 50 milionów osobników, które funkcjonują jako pojedyncza jednostka społeczna20.
Każdego roku rzucam[2*] swoim studentom wyzwanie, aby spróbowali wykorzystać teorię ewolucji do rozwiązywania problemów świata. W tej książce rzuciliśmy takie wyzwanie sobie samym. To książka o przyjaźni i o tym, jak to jest możliwe, że stała się ona korzystną strategią z ewolucyjnego punktu widzenia. To również książka o zrozumieniu zwierząt – tutaj psy odegrają główną rolę. Czyniąc to, możemy lepiej zrozumieć siebie. Jest to też odkrywanie drugiej strony naszego przyjaznego nastawienia: zdolności do bycia okrutnym dla tych, którzy nie są naszymi przyjaciółmi. Jeśli uda nam się pojąć, w jaki sposób taka dwoista natura ewoluowała, możemy znaleźć nowe, skuteczne sposoby na społeczne i polityczne polaryzowanie się społeczeństwa, które zagraża liberalnym demokracjom na całym świecie.
Najbardziej przyjacielscy z ludzi
Mamy tendencję do myślenia o ewolucji jako pewnej historii stworzenia. Czymś, co wydarzyło się jednorazowo i dawno temu, a potem było kontynuowane w sposób liniowy. Jednak ewolucja nie stanowi zgrabnej linii form życia postępujących w kierunku rzekomej „doskonałości” Homo sapiens. Wiele gatunków odniosło większy sukces niż my. Żyły miliony lat dłużej od nas i wydały na świat dziesiątki innych gatunków, które przetrwały do dziś.
W trakcie ewolucji linii Homo, od chwili gdy odłączyliśmy się od ostatniego wspólnego przodka z bonobo i szympansami zwyczajnymi[3*], około 6–9 milionów lat temu, powstały dziesiątki różnych gatunków. Zgodnie ze świadectwami kopalnymi i dowodami genetycznymi przez większość z około 200 000 do 300 000 lat istnienia Homo sapiens zamieszkiwaliśmy planetę z co najmniej czterema innymi gatunkami ludzi21. Niektórzy z nich mieli mózgi, które były równie duże jak nasze lub nawet większe. Jeśli wielkość mózgu stanowiłaby klucz do sukcesu, to inne gatunki ludzi powinny przetrwać i rozwijać się tak samo jak my. Zamiast tego ich populacje pozostawały stosunkowo nieliczne, a technologia – chociaż imponująca w porównaniu z wytwarzaną przez „nie-ludzi” – była ograniczona. W pewnym momencie wszystkie wyginęły.
Nawet gdybyśmy byli jedynym gatunkiem ludzi[4*] wyposażonym w duże mózgi, nadal musielibyśmy jakoś wyjaśnić lukę, która obejmuje co najmniej 150 000 lat pomiędzy pojawieniem się Homo sapiens w zapisie kopalnym a eksplozją naszej populacji i kultury. Mimo że cechy fizyczne, które odróżniały nas od innych gatunków ludzi, były obecne od początku naszej ewolucji, nasza kultura nie rozwinęła się w pełni przez co najmniej 100 000 lat od pojawienia się w Afryce. W tym czasie zdarzały się oszałamiające przebłyski technologii, z której mieliśmy potem zasłynąć: starannie i symetrycznie obrobione ostrza, przedmioty malowane czerwonym pigmentem czy wisiorki z kości i muszli. Przez tysiące lat te innowacje pojawiały się, ale z jakichś powodów nie zdołały się upowszechnić22, 23, 24.
Gdybyście 100 000 lat temu obstawiali, który z gatunków ludzi przetrwa, nie bylibyśmy pewnym kandydatem do zwycięstwa. Bardziej prawdopodobnym triumfatorem byłby Homo erectus, który opuścił Afrykę już 1,8 miliona lat temu, aby stać się najbardziej rozpowszechnionym gatunkiem na Ziemi. Przedstawiciele Homo erectus byli odkrywcami i wojownikami, którzy przetrwali bardzo wiele. Skolonizowali większość planety, a gdzieś po drodze nauczyli się, jak kontrolować ogień, którego używali do ogrzewania, ochrony i gotowania.
Przedstawiciele Homo erectus byli pierwszym z gatunków ludzi, którzy zręcznie używali wyrafinowanych, kamiennych narzędzi, w tym aszelskich toporów wyciosanych z surowców takich jak kwarc, granit czy bazalt25, 26. Rodzaj skały wyznaczał sposób obróbki – odłupywanie lub ciosanie fragmentów, a wynikiem były przypominające kształtem łzę ostre jak brzytwa narzędzia. Wykonane tak pięknie, że kiedy ludzie natrafili na nie tysiące lat później, byli przekonani, iż znalezione kamienie mają nadprzyrodzone moce. Homo erectus był świadkiem powstania i upadku wielu gatunków i przetrwał dłużej niż jakikolwiek inny gatunek, włączając w to nasz.
100 000 lat temu wciąż używamy tej samej siekiery, którą Homo erectus wynalazł półtora miliona lat przed naszym pojawieniem się. Dowody genetyczne sugerują, że nasza populacja mogła zmniejszyć się do poziomu bliskiego wyginięcia27, 28, 29. Homo erectus prawdopodobnie myślał, że jesteśmy tylko kolejną, przejściową nowinką w plejstocenie.
Przewińmy teraz opowieść szybko do przodu, do okresu 75 000 lat temu. Homo erectus nadal jeszcze żyli, ale ich technologia nie była już zbyt zaawansowana. W tym czasie można się było domyślać, że zamiast nich sukces odniosą neandertalczycy, którzy dysponowali mózgami podobnymi do naszych pod względem rozmiaru lub nawet większymi. Byli równie wysocy, ale ciężsi – większość ich dodatkowej masy stanowiły mięśnie. Neandertalczycy byli prawdziwymi władcami epoki lodowcowej. Chociaż technicznie rzecz biorąc byli wszystkożerni, w praktyce pozostawali raczej mięsożercami, co oznacza, że musieli być również zręcznymi myśliwymi. Ich główną broń stanowiła długa i ciężka włócznia, przeznaczona do zadawania ciosów z bliskiej odległości. Mięsożercy zazwyczaj polują na zwierzęta mniejsze od siebie. Neandertalczycy polowali zaś na wszystkich dużych roślinożerców epoki lodowcowej. Ich ofiarą padały głównie jelenie, renifery, konie i bydło, ale zdarzało się, że polowali nawet na, znacznie silniejsze od ludzi, mamuty23.
Neandertalczykom daleko było do stereotypu głośno pochrząkujących jaskiniowców. Dzielimy z nimi wariant genu FOXP2, który jest odpowiedzialny za drobne ruchy motoryczne niezbędne do mowy30. Grzebali zmarłych, opiekowali się chorymi i rannymi, a ciała ozdabiali pigmentem i biżuterią wykonaną z muszli, piór i kości. Jeden z neandertalczyków został pochowany z blisko trzema tysiącami pereł, które zdobiły ubranie ze skóry zwierzęcej. Jej fragmenty zostały wprawnie rozciągnięte i zszyte w jeden kawałek31. W jaskiniach umieszczali malowidła przedstawiające mityczne stworzenia. U swojego schyłku używali wielu narzędzi podobnych do tych, którymi dysponował nasz gatunek23.
Kiedy Homo sapiens po raz pierwszy spotkał przedstawicieli neandertalczyków, ich populacja była największa w całej swojej historii. Ponieważ byli dobrze przystosowani do zimna, zastąpili nas, gdy uciekaliśmy z Europy w obliczu nadciągającego lodowca. Jeśli 75 000 lat temu miałbyś postawić pieniądze na to, kto przetrwa niepewny klimat przyszłych tysiącleci, to neandertalczycy byliby dobrym typem.
Jednak jakieś 50 000 lat temu bieg wydarzeń odwrócił się na naszą korzyść. Podczas gdy aszelska siekiera służyła każdemu z gatunków ludzi przez ponad milion lat, tylko Homo sapiens rozwinął nieporównywalnie bardziej złożone narzędzia. Udoskonalając drewniane włócznie neandertalczyków, wytworzyliśmy broń miotającą – rodzaj miotacza włóczni z ponad półmetrowym, drewnianym uchwytem, który wystrzeliwał strzały niemal dwumetrowej długości. U ich szczytu znajdowały się zaostrzone kamienie lub kości, wydrążone na jednym końcu i osadzone na drewnianym trzonku32. Fizyka działała na tej samej zasadzie co w przypadku chuckit – popularnej wśród właścicieli psów wyrzutni do piłeczek. Nawet jeśli byłeś bardzo silny, standardową włócznią mogłeś rzucić na odległość kilku metrów. Energia zgromadzona u podstawy miotacza włóczni pozwala natomiast na wyrzut na odległość około 90 metrów z prędkością przekraczającą 160 kilometrów na godzinę. Miotacze włóczni zrewolucjonizowały łowiectwo, pozwalając nam wykroczyć poza ludzki status roślinożerców i polować na ofiary, które latały, pływały i wspinały się na drzewa. Od tej chwili mogliśmy zabijać mamuty bez ryzyka bycia zadeptanym lub dźgniętym przez ich kły. Miotacze włóczni udoskonaliły również sposób, w jaki chroniliśmy siebie samych. Mogliśmy wystrzelić włócznię w kierunku szablozębnego dzikiego kota czy wrogo nastawionego człowieka i zadawać poważne obrażenia z bezpiecznej odległości. Wytwarzaliśmy też ostre szpikulce do broni, narzędzia do rycia, ostrza do cięcia czy wiertła do przebijania powierzchni. Mieliśmy do dyspozycji kościane harpuny, sieci do połowu ryb i pułapki, a także sidła zastawiane na ptaki i małe ssaki. Neandertalczycy, mimo olbrzymich sukcesów w polowaniu, nigdy nie stali się czymś więcej niż mięsożercami średniej rangi. W naszym przypadku wyposażenie w nową technologię uczyniło z nas najgroźniejszych z drapieżników. W dużej mierze odpornych na ataki drapieżników innych gatunków.
Po wyruszeniu z Afryki szybko rozprzestrzeniliśmy się po Eurazji. W ciągu kilku tysięcy lat byliśmy nawet w stanie dotrzeć do Australii. Ta mozolna przeprawa wymagała planowania i gromadzenia żywności na podróż, której czasu nie dało się przewidzieć, zabrania ze sobą narzędzi, które mogłyby naprawić nieprzewidziane szkody czy pozyskiwać nieznany wcześniej pokarm, oraz rozwiązywania przyszłych, obecnych tylko w wyobraźni problemów, takich jak uzupełnianie zapasów wody pitnej na morzu. Ci pierwsi żeglarze musieli być w stanie komunikować swoje zamiary w najdrobniejszych szczegółach, co skłoniło niektórych antropologów do wysunięcia hipotezy, że w tym czasie dysponowaliśmy już w pełni ukształtowaną mową33.
Co najbardziej zdumiewające, ci żeglarze musieli wywnioskować, że istnieje jakiś obszar poza horyzontem. Być może analizowali migracje wędrownych ptaków lub widzieli dym z naturalnych pożarów buszu w oddali. Nawet jeśli tak było, musieli sobie wyobrazić, że jest gdzieś miejsce, do którego mogą dotrzeć.
Około 25 000 lat temu szanse na przetrwanie były już wyraźnie po naszej stronie. Zamiast wieść życie zmieniających miejsce pobytu nomadów, żyliśmy w obozowiskach wypełnionych setkami ludzi. Teren obozowiska był podzielony według funkcji: specjalne miejsca przeznaczono do zabijania zwierząt, inne do gotowania, spania czy wyrzucania odpadków. Byliśmy dobrze odżywieni i dysponowaliśmy narzędziami do mielenia i tłuczenia mięsa, pozwalającymi nam na przetwarzanie i obróbkę żywności, która w przeciwnym razie byłaby niejadalna, a nawet szkodliwa. Mieliśmy do dyspozycji również paleniska do gotowania, piece do pieczenia i metody na przechowywanie żywności w trudnych czasach33.
Zamiast udrapowanego i luźno związanego futra, za sprawą cienkich igieł z kości nosiliśmy prawdziwe ubrania. Przytulne i obcisłe kombinezony chroniły nas przed śniegiem. Dzięki nim mogliśmy lepiej znosić mrozy, bez konieczności ewolucji olbrzymiego zapotrzebowania kalorycznego, jak w przypadku neandertalczyków34. Tak wyposażeni mogliśmy podążać na północ nawet w mroźnych okresach epoki lodowcowej i ostatecznie skierować się w stronę obu Ameryk. Jako pierwsi ludzie w historii, którzy odbyli taką podróż.
Jednak ten okres, określany obecnie jako górny paleolit, był niezwykły nie tylko ze względu na liczne ulepszenia w zakresie wytwarzanej broni czy poprawę warunków życia35. To właśnie w tym czasie zaczęliśmy pozostawiać dowody na istnienie unikatowych form ludzkiego poznania, zwłaszcza naszych poszerzających się sieci społecznych36. Ślady wykonywanej z muszli biżuterii są znajdowane setki kilometrów w głębi lądu, co sugeruje, że przedmioty bez wartości użytkowej były albo warte przetransportowania, albo zostały podarowane przez kogoś innego, kto podróżował po jednym z pierwszych szlaków handlowych37, 38.
Malowaliśmy zwierzęta na skałach tak zręcznie, że kontury kamienia zdają się falować pod ciężarem ich ciał i nadają mu złudzenie trójwymiarowości. W miejscach, które dziś możemy określić mianem pierwszych kin, ściany jaskini zdobią podobizny bizona z ośmioma nogami, który zdaje się galopować w blasku ognia. Wydaje się, że ilustrowaliśmy nawet za pomocą dźwięku: pyski koni otwarte w rżeniu, lwy przedstawione w połowie ryku i nosorożce uderzające się głowami tak gwałtownie, że można niemal usłyszeć zgrzyt ich rogów. Nie tylko naśladowaliśmy życie, ale również wyobrażaliśmy sobie i uwiecznialiśmy mityczne stworzenia – kobietę z głową lwa czy mężczyznę z ciałem żubra39, 40.
To nowoczesne zachowania. W tym okresie wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się już jak ludzie współcześni. Nasza kultura i technologia nagle stały się o wiele bardziej potężne i wyrafinowane niż w przypadku jakiegokolwiek innego gatunku człowieka. Ale jak do tego doszło? Co się z nami stało i dlaczego przytrafiło się to tylko naszemu gatunkowi?
To, co pozwoliło nam rozwijać się dalej, podczas gdy pozostałe gatunki ludzi wyginęły, to rodzaj poznawczej supermocy: szczególny typ współpracy określany jako komunikacja oparta na współpracy. Pozostajemy ekspertami w zakresie współpracy z innymi ludźmi, nawet nieznajomymi. Potrafimy komunikować się z kimś, kogo nigdy nie spotkaliśmy, rozmawiać o wspólnym celu i pracować razem, aby go osiągnąć. Jak można się spodziewać, szympansy są wyrafinowane poznawczo w wielu aspektach, w jakich są również ludzie. Jednak pomimo licznych podobieństw trudno im zrozumieć, kiedy komunikacja ma pomóc w osiągnięciu wspólnego celu. Oznacza to, że tak inteligentne zwierzęta jak szympansy cechuje niewielka zdolność do synchronizowania zachowań, koordynowania odmiennych ról, przekazywania innowacji, a nawet komunikacji wykraczającej poza kilka podstawowych próśb. W przypadku naszego gatunku wszystkie te umiejętności rozwijamy, zanim zaczniemy chodzić lub mówić, i to one stanowią bramę do złożonego świata społecznego i kulturowego. Pozwalają podłączyć nasze umysły do umysłów innych i dziedziczyć wiedzę wielu pokoleń. Są podstawą wszelkich form kultury i nauki, w tym wyrafinowanego języka, jakim się posługujemy. To właśnie zwarte grupy posiadających kulturę ludzi rozwinęły zaawansowaną technologię. Homo sapiens byli w stanie rozkwitać w obszarach niedostępnych dla pozostałych inteligentnych gatunków ludzi, ponieważ jesteśmy doskonali w szczególnym rodzaju współpracy.
Kiedy rozpoczynałem studiowanie świata zwierząt, byłem tak skoncentrowany na rywalizacji, że nawet nie przyszło mi do głowy, że komunikacja czy przyjaźń mogły odgrywać jakąkolwiek rolę w ewolucji poznawczej. Nie tylko w przypadku innych zwierząt, ale również nas samych. Byłem przekonany, że wyjątkowe umiejętności manipulacji lub oszukiwania innych mogą wyjaśnić ewolucyjne dostosowanie zwierzęcia. Odkryłem jednak, że bycie mądrzejszym nie wystarcza. Nasze emocje odgrywają ogromną rolę w tym, co uważamy za satysfakcjonujące, bolesne, atrakcyjne czy odpychające. Nasze preferencje do rozwiązywania pewnych grup problemów pełnią tak samo istotną funkcję w kształtowaniu naszego poznania jak zdolności obliczeniowe mózgu. Najbardziej wyrafinowane rozumienie sytuacji społecznych, pamięć i strategie nie pomogą w innowacji, jeśli nie będą współdziałać, wykorzystując umiejętność komunikacji opartej na współpracy z innymi.
Nasze przyjazne nastawienie ewoluowało w warunkach samoudomowienia7.
Udomowienie nie jest tylko wynikiem doboru sztucznego, dokonywanego przez człowieka, który wybierał określone zwierzęta do hodowli. To również rezultat działania doboru naturalnego. W naszym przypadku presja selekcyjna byłaby nakierowana na przyjazne nastawienie – albo w stronę innego gatunku, albo w stronę własnego. To istota tego, co nazywamy samoudomowieniem. To ono dało nam przewagę w przyjaznym nastawieniu, której potrzebowaliśmy, by odnieść sukces, gdy inne gatunki ludzi wyginęły. Jak dotąd obserwowaliśmy je u nas samych, u psów i u naszych najbliższych kuzynów – bonobo. Ta książka opisuje odkrycie, które połączyło te trzy gatunki i pomogło nam zrozumieć, jak staliśmy się tym, kim jesteśmy obecnie.
Gdy ludzie[5*] stali się bardziej przyjaźni, mogło się dokonać przejście od życia w małych grupach liczących po 10–15 osobników, jak w przypadku neandertalczyków, do życia w większych grupach liczących sto lub więcej osób. Nawet bez większych mózgów nasze liczniejsze i lepiej zorganizowane grupy łatwo wygrywały rywalizację z innymi gatunkami ludzi. To nasza wrażliwość wobec innych umożliwiła współpracę i komunikację w coraz bardziej złożony sposób, który wyniósł nasze zdolności kulturowe na nowy poziom. Mogliśmy wprowadzać innowacje i dzielić się nimi szybciej niż ktokolwiek inny. Pozostałe gatunki ludzi nie miały szans.
Jednak nasze przyjazne nastawienie ma również mroczną stronę. Kiedy czujemy, że grupa, którą kochamy, jest zagrożona przez inną grupę, jesteśmy w stanie odłączyć zagrażającą nam grupę od naszej umysłowej sieci, co umożliwia dehumanizację innych ludzi. Tam, gdzie w normalnych warunkach znajdowałyby się empatia i współczucie, nie znajdujemy nic. Niezdolni do empatii wobec zagrażających nam obcych, nie potrafimy dłużej postrzegać ich jako bliźnich. Stajemy się wtedy zdolni do największych okrucieństw. Jesteśmy zarówno najbardziej tolerancyjnym, jak i najbardziej bezlitosnym gatunkiem na planecie7.
Retoryka przepełniona dehumanizacją kwitnie w najlepsze w Kongresie Stanów Zjednoczonych, który obecnie jest bardziej spolaryzowany niż w okresie wojny secesyjnej41. Były republikański członek Izby Reprezentantów Jim Leach ze stanu Iowa stwierdził: „W kuluarach republikanie mówią naprawdę dziwne rzeczy o demokratach”42. Były demokratyczny senator Tom Daschle z Dakoty Południowej powiedział, że „te nieformalne spotkania stały się podstawą podziału »my–oni« i podejścia w stylu »zabij ich«”42. Media społecznościowe upubliczniły taki rodzaj wrogości. Kiedy zacytowano wypowiedź Donalda Trump Jr.: „Mur graniczny jest jak ogrodzenie w zoo chroniące cię przed zwierzętami”, demokratyczna kongresmenka Ilhan Omar z Minnesoty odpowiedziała: „Im wyżej wspina się małpa, tym bardziej widać jej tyłek”.
Jeszcze niedawno Waszyngton był o wiele bardziej przyjaznym miejscem. Prezydent Ronald Reagan zwykł zapraszać na drinka do Białego Domu zarówno demokratów, jak i republikanów, „tylko po to, by opowiadać dowcipy”43. Demokraci i republikanie podróżowali razem samochodami z rodzinnych miejscowości do Waszyngtonu, jadąc całą noc i zmieniając się za kierownicą. „Kłóciliśmy się jak cholera w Izbie Reprezentantów – zauważył Dan Rostenkowski, demokratyczny kongresmen z Illinois – ale tej samej nocy graliśmy w golfa”43. Kiedy Reagan zadzwonił do spikera Izby Tipa O’Neilla po szczególnie ostrej wymianie zdań, Tip powiedział: „Przyjacielu, to polityka. Po szóstej znów możemy być przyjaciółmi”44.
Taki Kongres był w stanie rozwiązywać problemy. Wprowadzano i uchwalano wtedy więcej ustaw niż obecnie. Więcej osób głosowało ponad podziałami. W 1967 roku republikanie i demokraci wspólnie zatwierdzili ustawę o prawach obywatelskich, najważniejszą ustawę z polityki społecznej XX wieku. Demokraci współpracowali również z republikanami, by uchwalić plan podatkowy Reagana, najbardziej znaczącą reformę podatkową we współczesnej historii.
Wtedy, w 1995 roku, na scenie pojawia się Newt Gingrich, młody republikański kongresmen z Georgii, który opracowuje plan odebrania demokratom władzy, jaką mieli w Kongresie przez ponad 40 lat. Jego teoria zakładała, że tak długo, jak długo Kongres działa, wyborcy nie będą odczuwać potrzeby zmiany partii, która w nim rządzi. Jak stwierdził: „Trzeba zburzyć stary porządek, aby ustanowić nowy”45.
Główną taktyką Newta Gingricha jako spikera Izby pod koniec lat dziewięćdziesiątych było wprowadzenie rozwiązań, które miały sprawić, aby przyjaźń między republikanami i demokratami stała się trudna, jeśli nie niemożliwa. Zaczął po prostu od zmiany tygodnia pracy w Waszyngtonie z pięciu do trzech dni, tak aby przedstawiciele republikanów mogli spędzać większość czasu w swoich okręgach, kontaktować się z wyborcami i pozyskiwać fundusze. To posunięcie utrudniło przyjaźń między dwiema grupami – mniejsza liczba kongresmenów przenosiła rodziny do Waszyngtonu46. Jak pisze politolog Norman Ornstein: „Kiedyś w weekendy członkowie Kongresu cały czas byli gdzieś w pobliżu, urządzali przyjęcia, a ich dzieci kończyły te same szkoły (...). Nie mamy z tym już do czynienia”42, 47.
Na Kapitolu Gingrich zakazał republikanom współpracy z demokratami zarówno w komisjach, jak i na parkiecie Izby. Kiedy republikanie mówili o demokratach lub Partii Demokratycznej, zalecano im używanie dehumanizującego języka wywołującego obrzydzenie, charakteryzowanie opozycji przymiotnikami takimi jak „zgnilizna” lub „chory”48. Sam Gingrich często porównywał demokratów do nazistów49. Gdy wprowadził republikanów na to nowe i wrogie terytorium, wielu demokratów ochoczo poszło w jego ślady. Nie było już więcej porozumień wypracowanych za zamkniętymi drzwiami, dwupartyjnych spotkań czy nieformalnych rozmów w kuluarach. Z czasem zasady, które Gingrich wprowadził w Izbie, trafiły do Senatu50.
Jak opisuje swoją zażyłość z nieżyjącym już senatorem Johnem McCainem z Arizony były senator Joe Biden z Delaware: „John i ja prowadziliśmy dyskusje w latach dziewięćdziesiątych. Przechadzaliśmy się i dosłownie siedzieliśmy obok siebie albo po stronie demokratów, albo republikanów (...) byliśmy wtedy (...) karceni przez przywódców naszych ugrupowań za to, że ze sobą rozmawiamy i siedzimy obok siebie, okazując przyjaźń w środku debaty (...) po rewolucji Gingricha w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy już nikt nie chciał, żebyśmy przesiadywali razem, to wtedy wszystko zaczęło się zmieniać”51.
W miarę jak na wzgórzu upadał wzajemny szacunek, narzędzia, które wcześniej umożliwiały negocjacje i kompromis, zostały oczernione. „Beczki wieprzowe”[6*] – projekty finansowane przez rząd federalny, przynoszące korzyści stosunkowo niewielkiej liczbie ludzi – wyszły z mody. „Beczki wieprzowe” mogą się wydawać marnotrawstwem, ale stanowią niewielką część budżetu federalnego i były zwykle kluczowe w przepychaniu ważnych ustaw. Politolog Sean Kelly ustalił, że zakaz wydatków w ramach „beczek wieprzowych” z 2010 roku zablokował mechanizmy, które sprawiały, iż Kongres funkcjonował52. Po wprowadzeniu zakazu każdego roku uchwalano niemal sto ustaw mniej. Politycy, pozbawieni marchewki, która skłaniała do zawierania kompromisu, mieli mniejsze szanse na sukces. Tak jak uczniowie w klasie, w której panuje rywalizacja, członkowie różnych partii dostrzegli, że nie są już od siebie zależni, i odmówili współpracy.
W liberalnej demokracji polityczni rywale nie mogą sobie jednak pozwolić na to, by zostać wrogami53. Nawiązywanie kontaktów towarzyskich uczłowiecza rywali. Współpraca, negocjacje czy zaufanie – obecnie tak rzadkie w Waszyngtonie – stają się w takich okolicznościach możliwe.
Hipoteza samoudomowienia nie jest tylko kolejną opowieścią o stworzeniu. To potężne narzędzie, które może pomóc nam ukrócić naszą skłonność do dehumanizowania innych. To również ostrzeżenie i przypomnienie, że aby przetrwać i rozwijać się dalej, musimy poszerzyć naszą definicję przynależności.
Przypisy
Wprowadzenie
Udomowienie z pokolenia na pokolenie nie zmniejsza, jak kiedyś sądzono, inteligencji, lecz zwiększa przyjazne nastawienie. Kiedy jakiś gatunek zwierzęcia zostaje udomowiony, przechodzi wiele zmian, które wydają się zupełnie ze sobą niepowiązane. Ten wzorzec zmian – zwany syndromem udomowienia – może przejawiać się w kształcie twarzy, wielkości zębów, pigmentacji różnych części ciała lub sierści, a także w zmianach hormonów, cyklu reprodukcyjnego i układu nerwowego. To, co odkryliśmy w naszych badaniach, to fakt, że może to również zwiększyć zdolność gatunku do koordynacji i komunikacji z innymi.
Wszystkie te pozornie przypadkowe zmiany są związane z rozwojem. Mózgi i ciała udomowionych gatunków rozwijają się inaczej niż u mniej przyjaznych gatunków, z których wyewoluowały. Zachowania, które ułatwiają tworzenie więzi społecznych, takie jak zabawa, u gatunków udomowionych pojawiają się wcześniej i utrzymują się dłużej niż u innych blisko spokrewnionych gatunków – często aż do okresu dorosłości.
Badania nad udomowieniem u innych gatunków pozwoliły nam zrozumieć, w jaki sposób prawdopodobnie wyewoluowała nasza własna supermoc poznawcza.