Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sindbad mieszka w Bagdadzie wraz ze swoim wujem Tarabukiem. Tarabuk jest poetą, który choć pięknie składa słowa, nie zna gramatyki i ortografii, przez co popełnia mnóstwo błędów.
Pewnego dnia Tarabuk zasypia nad morzem, napisawszy wiersz, a wiatr zwiewa jego rękopisy prosto do wody. Na dnie odnajduje je Diabeł Morski, który stwierdza, że wiersze są paskudne, ale kojarzy wuja Tarabuka z Sindbadem, miłym młodzieńcem. Diabeł Morski pisze list do Sindbada, by ten wyruszył w morską podróż, zamiast tkwić na brzegu w chacie wraz z wujem, nieudolnym poetą. Sindbad chętnie przystaje na tę propozycję — rozpoczyna się jego przygoda…
Przygody Sindbada Żeglarza zostały wydane w 1913 roku jako utwór dla dzieci i młodzieży. Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Bolesław Leśmian
Przygody Sindbada żeglarza
Epoka: Modernizm, Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Baśń
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3496-5
Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie1. Rodzice moi, umierając, zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej2 szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca — do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten — trafił. Nieraz, przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał niegdyś mego pradziada!
Po śmierci rodziców, zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Co dzień niemal układał wiersze i odczytywał je potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je starannie przepłukiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem ludzkim, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przy tym, że gardło go wcale nie boli i że nie ma przecież potrzeby płukania gardła lekarstwem.
Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro. Z tymi przyborami chodził na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie, pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie, po nieludzkich trudach i mękach, ułożył wiersz następujący:
Napisawszy ten wiersz, wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
— Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze to nie rzeka, a ptak to — nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem — morze, za morzem — Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje? Dlatego też napisałem: za morzem — Bóg wie co.
Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z tajemniczym lekarstwem, ażeby przepłukać gardło, nadwerężone głośnym odczytaniem świeżo napisanego wiersza. Trudno uwierzyć, ile błędów gramatycznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w tak krótkim wierszyku! Zamiast „rzeka”, pisał „żega”, zamiast „ptak”, pisał „bdag”. Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać swego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł, że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć, wszakże, powtórnie wiersz przeglądając, zaczął każde słowo o błąd podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że wreszcie, poprawiwszy „bdaga” na „bdacha”, zasnął snem nagłym, smacznym i pokrzepiającym. Spał, kiwając się bezwolnie nad składanym stolikiem i co chwila pochrapując, bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.
Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnymi wstęgami rozszumiałych pian, zerwała się burza.
Wuj Tarabuk spał.
Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i wrzucił je do morza.
Wuj Tarabuk spał.
Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty znalazły się na dnie morskim wśród dziwacznych ryb i potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie papiery do morza. Były to — niestety! — wszystkie wiersze wuja Tarabuka, które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno w ślad za kałamarzem i piórem.
Morze, poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka, wzburzyło się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się nareszcie zbudził.
Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów, zaczął płakać i wrzeszczeć, i wyrywać włosy z głowy.
Płacząc, wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając pęki bujnych włosów, pobiegł z powrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką rękopisy swoje z głębiny morskiej powyławiać.
Odtąd wuj Tarabuk co dzień z wędką nad morze chodził, lecz nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!
Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna ryba, zwana Diabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem, olbrzymią paszczą i strasznymi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Diabeł Morski, ujrzawszy rękopisy, zbliżył się do nich i zaczął uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów, machnął gniewnie ogonem i zawołał:
— Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy. Na domiar złego, w każdym słowie dwa do trzech błędów się ukrywa. Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który co dzień nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz ze srebrnym kałamarzem i złotym piórem! Może przestanie wreszcie tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca Sindbada i mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego kałamarza i złotego pióra, aby napisać list do Sindbada. Poproszę mojej dobrej znajomej Ryby Latającej3, żeby ten list Sindbadowi wręczyła.
Diabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis, którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta i zaczął szybko złotym piórem pisać na pustej stronie.
Wiem o tym wszystkim, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy otrzymałem list od Diabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się, że działo się właśnie tak, a nie inaczej.
Siedziałem w oknie otwartym i patrzyłem przez okno w niebiosy, na których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami.
Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważniej wpatrywać się w księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili ujrzałem w powietrzu Rybę Latającą.
Jej skrzydła, podobne do ogromnych płetw, srebrzyły się w księżycu. Poruszała nimi powoli i z trudem. Nie była snadź4 przyzwyczajona do lotu nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu.
Leciała jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem, jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając dech, utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru. Leciała wprost ku mnie.
Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła z powrotem i wkrótce znikła mi z oczu.
Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i starannie, lecz z okropnymi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka. Poznałem od razu charakter jego pisma i, nie chcąc odczytywać nudnego i głupiego wiersza, odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego stronę.
Na drugiej stronie, u góry, olbrzymimi literami czernił się napis:
Wielmożny Sindbad w Bagdadzie
Niżej, pod tym napisem, znajdował się list do mnie, treści następującej:
Diabeł Morski
Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, ażeby Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i słuszne i ponętne. Od dawna mi się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragnąłem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany w świetle księżyca, oczarował mnie przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku księżycowym i tak mnie upajało, że poczułem w końcu zawrót głowy. Każda litera wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bez wątpienia list ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów — była naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mnie do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją odpowiedź.
Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła z powrotem do morza.
Całą noc przesiedziałem przy oknie, w głębokiej zadumie.
Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych rękopisów.
Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:
— Dzień do...
Miało to znaczyć: „dzień dobry”. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowicie pokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę.
— Dzień dobry — odrzekłem — jakże się spało tej nocy wujowi?
— Jak naj... — odpowiedział wuj Tarabuk.
Miało to znaczyć: „jak najgorzej”, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.
— Muszę się z wujem pożegnać! — rzekłem głosem stanowczym. — Dziś w nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma coś przeciwko temu?
— Nie — odpowiedział wuj.
„Nie” — było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie rękopisów, wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.
Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.
— Wuju! — zawołałem. — Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza wszystkie swoje rękopisy!
Wuj Tarabuk ucałował mnie w czoło i rzekł głosem złamanym:
— Weso...
Miało to znaczyć: „wesołej podróży!”
Po czym wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak kroczył w stronę morza, potrząsając wędą5.
Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest miastem portowym i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie strony świata.
W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane. Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę powierzchnię białymi skrzydłami.
Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność. Nade mną — niebo, pode mną — morze, przede mną — dal nieznana i niezbadana.
Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczytać. Czytałem go, upajając się każdym słowem, i tak przy tym wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:
— Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz rękami?
— List Diabła Morskiego — odrzekłem ze szczerością i prostotą.
— Co? — spytał znowu zdziwiony kapitan. — Zdaje mi się, że nie dosłyszałem twojej odpowiedzi?
— List Diabła Morskiego — powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością i z jeszcze większą prostotą.
Kapitan, usłyszawszy moją odpowiedź, rzekł, przyglądając mi się uważnie:
— Mówili mi nieraz moi marynarze, że Diabły Morskie umieją czytać i pisać. Nie wierzyłem dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak przekonuję się naocznie, iż twierdzenia moich marynarzy były prawdziwe. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi pozwolił ten list przeczytać, o ile, ma się rozumieć, nie zawiera on jakichś tajemnic osobistych.
— Chętnie zaspokoję twą ciekawość, kapitanie — odrzekłem, podając mu list — list ten przyniosła mi w pysku Ryba Latająca, gdy siedziałem przy otwartym oknie mojego pałacu.
Kapitan przeczytał list i zawołał jednego z najstarszych marynarzy.
— Mam w ręku list Diabła Morskiego — rzekł do marynarza. — Ponieważ jesteś doświadczony, więc powiedz, czy obecność takiego listu na okręcie przynosi szczęście czy też nieszczęście?
— Nieszczęście — odparł stary marynarz głosem poważnym i ponurym.
— Cóż wtedy mam uczynić z tym listem? — spytał kapitan.
— Wrzuć co prędzej do morza! — powiedział marynarz.
— Sindbadzie! — zawołał kapitan. — Musisz się zgodzić na to, że cię pozbawię tego listu.
— Zgadzam się na to, kapitanie! — odrzekłem natychmiast. — Miałbym przez całe życie wyrzuty sumienia, gdybym był nieświadomym sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.
Kapitan wrzucił list do morza. List, zamiast płynąć po wodzie, zaczął się kurczyć, prężyć, przeskakiwać z fali na falę, aż wreszcie sam się złożył w dwoje, potem w troje, potem w czworo i nagle zaszumiał, zaszeleścił, zamienił się w pianę morską i rozpłynął się w nic na powierzchni fali.
Marynarz spojrzał spode łba na mnie i rzekł ponuro:
— Gdybyś ten list zachował przy sobie, zginąłbyś po kilku godzinach podróży wraz z całą załogą. Teraz, po wrzuceniu listu do morza, czekają cię przygody, nieszczęścia, niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Bardzo mi się nie podoba, że otrzymujesz listy od Diabła Morskiego, ale przypuszczam, że jesteś niedoświadczony i nie znasz się na Diabłach Morskich, ani na ich listach.
Nic nie odpowiedziałem marynarzowi, jeno spojrzałem na kapitana, czekając, co powie. Czułem bowiem, że marynarz spogląda na mnie podejrzliwie i posądza mnie o jakieś tajemnicze konszachty z Diabłem Morskim. Kapitan też to spostrzegł i rzekł do marynarza:
— Nie patrz tak podejrzliwie na tego młodzieńca, gdyż ręczę ci za jego niewinność. Gdyby miał jakieś złe zamiary, ukrywałby przed nami list Diabła Morskiego; tymczasem wyznał mi sam z zupełną szczerością i prostotą, że czyta list Diabła Morskiego i powtórzył to wyznanie dwa razy z rzędu.
Uspokojony słowami kapitana, marynarz się oddalił, lecz całej załodze opowiedział natychmiast o tym, co się stało. Toteż wszyscy, prócz kapitana, zaczęli się boczyć na mnie i unikać mego towarzystwa.
Z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić, ani nawet przelotnej rozmowy nawiązać. Nawet obiad spożyłem osobno, nie zaś przy stole ogólnym, ponieważ załoga zażądała zupełnego usunięcia mej osoby od zebrań wspólnych. Słyszałem tylko gwar i śmiechy przy stole, lecz nie miałem prawa zasiąść do tego stołu.
Kapitan wytłumaczył mi, iż musiał ustąpić żądaniu załogi, aby nie drażnić marynarzy.
Samotny więc stałem w kącie pokładu i patrzyłem na morze, które wzbierało szafirową falą, spienioną na grzbiecie. Fala była wysoka, lecz obszerna. Okręt kołysał się na niej powoli, to wbiegając na jej grzbiet sprężony, to zsuwając się z tego grzbietu w dół, aby się znów na następną falę przedostać.
Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach fal. Pogoda była cudowna. Wiatr, który wzdymał nasze żagle, ustawał. Nadchodziła powoli, nieznana mi dotąd, nieruchoma, drętwa Cisza Morska. Fale się co chwila zmniejszały, powierzchnia morza wygładzała się coraz bardziej.
Stałem wciąż na pokładzie i upajałem się pogodą.
Nagle posłyszałem niespokojny ruch całej załogi.
Obejrzałem się za siebie.
Tłum marynarzy roił się na pokładzie, mrucząc i ponuro spoglądając w czyste, pogodne niebiosy. Znać było po nich trwogę i niepokój. Nie mogłem zrozumieć, skąd ta trwoga i ten niepokój? Wszakże niebo było czyste — bez chmury, bez skazy. Pogoda utrwaliła się na długo. Żadna burza nie groziła naszemu okrętowi.
Upajałem się słońcem i ciszą, ze zdziwieniem patrząc na zatrwożonych widokiem pogodnego nieba marynarzy. Kapitan stał pośród nich i z taką samą trwogą przyglądając się niebiosom, coś mówił czy też wydawał jakieś rozkazy.
Stałem na końcu pokładu i nie mogłem dosłyszeć głosu kapitana. Zaciekawiony jednak ogólnym zgiełkiem i niepokojem, zbliżyłem się nieco, aby pochwycić słowa kapitana.
— Nie spodziewałem się takich przeszkód i takiej przewłoki — mówił kapitan — miałem nadzieję, a nawet pewność, że los będzie sprzyjał okrętowi. Tymczasem musimy się pogodzić z nieszczęściem, które na nas spada. Nieszczęście to jest zbyt widoczne, aby można było w nie wątpić. Wicher co chwila ustaje, powierzchnia morza wygładza się z niezwykłym pośpiechem, fala za falą znika i zamiera. W powietrzu zaczyna dzwonić straszna, groźna, przeraźliwa i gniewna cisza morska. Jeszcze chwila a wszelki powiew zamrze, żagle znieruchomieją i zamiast się wzdymać, zwisną bezsilnie. Okręt zatrzyma się jak skamieniały w tej martwocie i w tym bezruchu. Będziemy zmuszeni stać w miejscu dopóty, dopóki wiatr lada jaki nie przyjdzie nam z pomocą. Wolę burzę niż tę Ciszę Morską. Z burzą można walczyć, z ciszą walka jest niemożliwa.
Zrozumiałem teraz, że pogoda i cisza, którą się tak upajałem, jest groźnym dla okrętu wypadkiem. I rzeczywiście, wiatr z każdą chwilą bezsilniał, a żagle wzdymały się coraz słabiej, niechętniej i niedołężniej. Dalszy ciąg rozmowy pomiędzy kapitanem a marynarzami napełnił mnie przerażeniem. Stary ów bowiem marynarz, który list Diabła Morskiego kazał wrzucić do morza, rzekł głosem ponurym, wskazując mnie palcem i zwracając się wprost do kapitana:
— Ten nieznajomy jest przyczyną naszego nieszczęścia. Nie podoba mi się bardzo jego korespondencja z Diabłem Morskim. Gdybym był kapitanem, kazałbym go wrzucić do morza wraz z listem Diabła Morskiego. Obecność tego człowieka na okręcie może być przyczyną tysiąca nieszczęść i przypadków.
Dreszcz przeszył mnie od stóp do głowy. Czułem, że blednę i z przerażeniem spojrzałem w głębinę morską, która z porady starego marynarza mogła za chwilę stać się moim grobem. Z biciem serca jąłem nasłuchiwać odpowiedzi kapitana, od której życie moje zawisło.
Kapitan zmarszczył brwi, zamyślił się głęboko i milczał. Milczał tak długo, że milczenie jego stawało się dla mnie tak samo groźne, jak Cisza Morska dla okrętu. Im dłużej milczał, tym większy niepokój mnie ogarniał. Zataiłem dech, natężyłem słuch — i czekałem. Zdawało mi się, że na czas jego milczenia przestałem istnieć.
Wreszcie kapitan rzekł po długim namyśle i po jeszcze dłuższym milczeniu:
— Nie masz słuszności, mój stary i wierny marynarzu. Młodzieniec ten nie jest ani złym człowiekiem, ani przebiegłym czarnoksiężnikiem na usługach Diabła Morskiego. Otrzymał ów list przypadkowo, a ponieważ list był do niego adresowany, więc odebrał go i zachował przy sobie, nie domyślając się nawet niebezpiecznych wpływów tego listu. Wyraz twarzy tego młodzieńca, jego zachowanie się, dźwięk głosu, a przede wszystkim szczerość i prostota aż nadto świadczą o jego szlachetności. Nie tylko nie wrzucę go do morza, lecz zabraniam całej załodze urażać go lub czynić mu cokolwiek złego.
Odpowiedź kapitana przywróciła mi spokój. Odetchnąłem swobodniej. Byłem uradowany. Przeklinałem w duchu Diabła Morskiego, który przysyłką6 tego listu naraził mnie na samym wstępie podróży na nieprzychylność marynarzy i na możliwość utonięcia w głębinie morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobroć kapitana, wrzucono by mnie niechybnie do morza. Miał słuszność stary marynarz, że za przyczyną listu diabelskiego czyhają na mnie niebezpieczeństwa i przygody.
Uspokojony odpowiedzią kapitana, usunąłem się znów na koniec okrętu i spojrzałem na morze. Cisza Morska wzrastała, olbrzymiała, napełniając powietrze coraz większa martwotą. Okręt płynął jeszcze, ale coraz zwalniał biegu.
Nagle usłyszałem gromadny i radosny krzyk marynarzy:
— Wyspa! Wyspa!
Spojrzałem przed siebie i rzeczywiście zobaczyłem w pobliżu zieleniejącą na powierzchni morza małą wysepkę.
Okręt, ostatnim wysiłkiem żagli pchnięty, zbliżył się do wysepki i zatrzymał się nagle bez ruchu. Nie było nadziei na to, aby popłynął dalej. Cisza Morska znieruchomiła7 go zupełnie.
Musieliśmy więc stać w miejscu i czekać, aż wiatr jakikolwiek nadejdzie.
Część załogi, znudzona bezczynnym wyczekiwaniem wiatru na pokładzie, postanowiła przedostać się na wyspę, aby tam spędzić czas wyczekiwania.
Kilkunastu marynarzy wysiadło natychmiast i zaroiło się na wyspie. Wysiadłem i ja za ich przykładem, aby zwiedzić wyspę. Po raz pierwszy bowiem w życiu widziałem wyspę na morzu.
Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy czy też pukania, podobne do bicia serca.
Ponieważ marynarze trzymali się z dala ode mnie, więc samotny błądziłem po wyspie. Zaszedłem na sam jej koniec i stanąłem na brzegu. Wyspa była pokryta dziwacznymi wodorostami i krzewami. Niektóre krzewy były tak gęste i wysokie, że z łatwością mogłem się w nich ukryć. Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale, a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawo-złotym płomieniem, w którym się kędzierzawiły ruchliwe kłęby burego dymu. Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.
Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.
Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy posiadają grunt krwisty.
Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.
Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono lub pieczono.
I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.
Po chwili zauważyłem, że pod wpływem żarów ogniska, cała wyspa zaczyna kurczyć się, poruszać i chwiać się w swoich posadach.
Przyłożyłem znów ucho do ziemi i dosłyszałem szybsze i gwałtowniejsze uderzenia zagadkowego serca, podobne tym razem do niespokojnych uderzeń młota o kielnię.
Grunt zakołysał się pode mną i usłyszałem nagle głos kapitana, stojącego na przodzie okrętu:
— Co tchu opuścić wyspę! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba! Cielsko jego pogrąża się w morzu! Utoniecie wszyscy!
Na ten okrzyk kapitana, marynarze w okamgnieniu przedostali się z domniemanej wyspy na okręt. Nagły i niespodziany wicher powiał od północy. Żagle się wzdęły i okręt począł szybko odpływać.
Ponieważ byłem na samym końcu olbrzymiego cielska, pokrytego wodorostami, więc nie zdążyłem wraz z tłumem marynarzy dobiec do okrętu. Kilka razy krzyknąłem, wołając o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Może wicher zagłuszył dźwięki mego głosu, a może marynarze chcieli się mnie pozbyć i udawali, że wołań moich nie słyszą.
Kapitana zaś nie było już na pokładzie. Zszedł zapewne do kajuty8. Okręt odpływał tak szybko, że po chwili widniał moim oczom jako łódź drobna, mnóstwem żagli białych nadmiernie oskrzydlona. Zostałem sam na rozedrganym i kołyszącym się cielsku wieloryba.
Znikąd ratunku, znikąd pomocy!
Ognisko wciąż się jeszcze żarzyło i powiewało coraz to innym jęzorem błękitnawo-złotego płomienia.
Byłem na tyle przytomny, że podbiegłem do ogniska, aby zadeptać i zagasić jego żary, które parzyły boleśnie drgające cielsko wieloryba, zmuszając go do zanurzenia się w bezdeni9 morskiej wraz ze mną, jedynym mieszkańcem tej potwornej wyspy!
Było już wszakże za późno! Wieloryb zaczął się pogrążać w morzu. Pogrążał się powoli. Pierwsza fala wpadła na jego grzbiet i zagasiła ognisko.
Zbolałe i sparzone cielsko wieloryba odetchnęło z rozkoszą pod moimi stopami, czując ochłodę w miejscu, gdzie przed chwilą żarzyło się okrutne i nieznośne ognisko.
Wieloryb wciąż się pogrążał. Woda dochodziła mi do kostek, a potem kolejno sięgnęła pasa i ramion... Już tylko głowa sterczała mi nad powierzchnią morza. Zrozumiałem, że za chwilę czeka mnie śmierć w głębinie morskiej. Straciłem przytomność, ale wnet ją odzyskałem.
Błyskawicznie przemknęła mi przez głowę, sterczącą jeszcze ponad wodą, myśl pochwycenia dłonią jednej z belek, zostawionych przez marynarzy na grzbiecie wieloryba.
Belki te pływały bezładnie, unosząc się na wezbranych falach i uderzając się nawzajem o siebie.
Obojgiem dłoni uczepiłem się kurczowo największej belki — i w tej chwili uczułem, że cielsko wieloryba usunęło mi się spod nóg i pogrążyło się w głębinie morza.
Zawisnąłem nad otchłanią wodną, ściskając rękami belkę, która mnie trzymała na powierzchni, ratując od zatonięcia.
Coraz większy i potężniejszy wicher dął od północy, miotając mną po morzu, jak źdźbłem lichej słomy. Uderzał we mnie raz po razie i wyszarpywał mi z dłoni belkę. Trzymałem ją wszakże tak mocno, że najsroższa burza nie potrafiłaby z rąk mi jej wytrącić.
Wicher gnał mnie w stronę południa. Fale to wznosiły się ku górze, to opadały pode mną. Wznosiłem się i opadałem wraz z falami. Płynąłem za wichrem, nie wiedząc, dokąd mnie niesie.
Płynąłem tak dzień cały, żadnych brzegów, żadnych lądów nie widząc przed sobą. Nic — tylko morze i morze, bez końca, bez kresu, bez granic. Nastała noc. Pociemniało morze, pociemniała naokół woda, w której przebywałem, niesiony wichrem ślepym i bezrozumnym. Zamiast morza — widziałem teraz ciemność bez końca, bez kresu, bez granic. Zdawało mi się, że nie woda, lecz ciemność wzbiera pode mną, pieni się, szumi, ogarnia mnie i unosi nie wiadomo dokąd.
Bałem się, że wicher rzuci mną o skałę lub rafę10 podwodną i zmiażdży mnie po ciemku zanim zdołam zrozumieć, co się ze mną stało.
Z rozpaczą i przerażeniem wyczekiwałem świtu. Dusza moja i oczy spragnione były jednego choćby promienia słońca, który swym brzaskiem nieśmiałym dzień zapowiada.
Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym promieniu, o tym brzasku, o tym poranku, który zaświta w niebiosach i rozwidni ciemność dokolną11.
Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.
Zaświtał nieśmiało, bladym, zielono-złotym promieniem na szarym, zimnym obłoku.
Morze z lekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że mogły widzieć to, na co patrzyły. Otucha wstąpiła mi do serca.
Ścisnąłem mocniej belkę — jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę mego smutku i mej podróży. Wicher nie ustawał i gnał mnie wciąż w stronę południa.
Słońce ukazało spoza obłoku swój rąbek złoty, a potem pół tarczy, aż wreszcie cała tarcza słoneczna zazłociła się na niebie.
Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały z dala przed sobą brzegi wyspy nieznanej, pokryte zielenią drzew olbrzymich.
Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.
Poczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi, które są cząstką matki-ziemi, mojej rodzicielki.
Wicher gnał mnie właśnie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej zieleni.
Zbliżałem się do wyspy z szybkością niemal błyskawiczną.
Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdy wyspę zobaczyłem, a już dosięgnąłem jej brzegów. Po chwili belka jednym końcem uderzyła o brzeg wyspy. Chwyciłem dłonią za krzew, który ponad brzegiem zwisał, i wypełzłem z morza na wyspę.
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą.
Ucałowawszy tę ziemię, wstałem aby się rozejrzeć dokoła.
Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni. Jedne biegły, powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma pełnymi zdziwienia.
I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei.
Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.
Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się uda znaleźć kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić.
Uszedłszy sporo kroków, spostrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty siedziało kilkunastu ludzi, bogato ubranych.
Zauważyli mnie od razu i wybiegli z groty, aby mnie zatrzymać.
— Stój! — zawołał jeden z tych ludzi — skąd idziesz i dokąd?
— Idę wprost z morza — odrzekłem — zaś dokąd idę — nie wiem.
— Jesteś zapewne cudzoziemcem?
— Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą śmierci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie — opowiem wam, co się ze mną działo.
— Opowiedz! — zawołali wszyscy chórem. — Lubimy pasjami wszelkie opowiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej minut pięć. Teraz jest godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i pięć minut czasu.
— Wystarczy mi to najzupełniej! — odrzekłem i zacząłem im opowiadać po kolei wszystko, co przeżyłem od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali uważnie, dziwiąc się moim przygodom.
Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mnie do groty i podali mi suty posiłek.
Jeden z nich zwrócił się do mnie z tymi słowami:
— Jesteśmy masztalerzami12 króla Miraża, który jest królem tej wyspy oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej wyspie wraz z tysiącem koni królewskich. Gdybyś o dzień jeden się spóźnił, już byś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro świt, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu.
— Punkt trzecia! — zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając pierwszemu.
— Mamy tylko pięć minut czasu — rzekł pierwszy i, zwracając się do mnie, ciągnął dalej: — O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na brzeg wyspy Koń Morski13 i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce, pląsy i skoki. Konie królewskie przyglądają się tym harcom, pląsom i skokom i mimo woli zaczynają je naśladować, nabierając cudownych ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz Koń Morski, po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze konie, aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym uchodzi z powrotem do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż natychmiast wszyscy tam idziemy.
Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi.
Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie płoszyć. Czekaliśmy niedługo. Koń Morski wynurzył się z wody i wesoło wyskoczył na brzeg.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepie, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.
Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.
Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się w niego wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy. Ustawiły się szeregiem — jeden obok drugiego — i, zachowując linię szeregu, zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać, przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.
Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić, lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem nagłym.
Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach.
Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenocowaliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta.
Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdy się zbliżaliśmy do murów miasta, masztalerze królewscy przystanęli nagle i jeden z nich tak do mnie przemówił:
— Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że groziło ci z naszej strony niebezpieczeństwo. Z rozkazu bowiem króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego, ktokolwiek ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie królewskie uczą się pląsów od Konia Morskiego. Dostęp do tego miejsca jest wzbroniony pod karą śmierci. Nikomu, prócz nas, nie wolno tam stopy swojej postawić. A i my tylko raz na rok mamy prawo jednodniowego pobytu na owym brzegu. Król Miraż w ścisłej tajemnicy zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wpływ na ruchy koni królewskich. Każdy z poddanych podziwia te ruchy taneczne, lecz nikt nie wie, że są one naśladowaniem pląsów Konia Morskiego i nikt się nie domyśla, że w głębinie fal, u pobrzeża tej wyspy kryje się dziwny, zielonogrzywy i zielonooki zwierz, zwany Koniem Morskim. Traf i przypadek zawieruszył cię na brzegi tej wyspy. W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zasztyletowania ciebie, jako nieproszonego gościa i widza tajemnicy królewskiej. Lecz wzruszyło nas twoje opowiadanie i postąpiliśmy wbrew rozkazowi króla Miraża. Darowaliśmy ci życie, którego powinniśmy byli ciebie pozbawić. Czeka nas śmierć za naruszenie rozkazu królewskiego. Toteż z kolei prosimy cię o zachowanie tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie mów o tym, co się stało. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty zaś zatrzymaj się pod jego murami. Stój cierpliwie i czekaj, aż się oddalimy. Wówczas dopiero wejdź do miasta, jako samotny wędrownik. Gdybyś nas kiedykolwiek spotkał na ulicy, udawaj, że nas nie znasz i nie witaj nas ukłonem.
— Możecie być pewni, że spełnię waszą prośbę i że tajemnicę zachowam! — odrzekłem głosem wzruszonym i uściskałem po kolei ich dłonie silne i szerokie.
Odeszli wówczas spokojnie, pędząc przed siebie konie, które wciąż poruszały się tanecznie, opętane wspomnieniem i czarem Konia Morskiego. Stałem w miejscu cierpliwie dopóty, dopóki nie znikli mi z oczu. Upewniwszy się, że są już dość daleko, wszedłem do miasta, jako wędrownik samotny.
Widok tego miasta napełnił mnie podziwem! Bruki, cegły domów, dachy, okna — wszystko było zielone, koloru fali morskiej. Zdawało mi się, że przez szkło zielone na świat spoglądam.
Mijając ulicę za ulicą, wyszedłem na plac olbrzymi. Na placu tym zastałem tłumy ludzi. Zmieszałem się z tłumem i poprzez plecy mrowiących się ludzi spojrzałem na środek placu.
Na środku placu stał tron złoty. Na tronie siedział sam król Miraż w zielonej szacie i z zieloną buławą w ręku.
Zwróciłem się do jednego z moich sąsiadów i spytałem się, co oznacza to całe zbiegowisko dookoła tronu królewskiego?
— Jesteś zapewne cudzoziemcem — odpowiedział sąsiad — nie wiesz więc o tym, że dziś jest dzień imienin króla Miraża. W dniu tym król Miraż postanowił córkę swoją, piękną Piruzę, dać za żonę temu, kto rozwiąże jego tajemniczą zagadkę. Co rok w dniu imienin króla odbywa się ta sama uroczystość, lecz nikt dotąd zagadki rozwiązać nie potrafił. Patrz uważnie! Zaraz zjawi się piękna Piruza, aby siąść obok króla i czekać na rozwiązanie zagadki. Pała ona od dawna żądzą zamążpójścia i ma urazę do tych wszystkich rycerzy, którzy zagadki odgadnąć nie mogą. Straciła nadzieję, aby ktokolwiek kiedykolwiek i jakkolwiek zagadkę królewską rozwiązał. Toteż zazwyczaj z pogardą spogląda na tłumy, rojące się dookoła tronu.
Sąsiad mój zamilkł, a ja znowu spojrzałem na plac.
W tej chwili właśnie obok tronu złotego ustawiono drugi — srebrny i piękna Piruza zbliżyła się do srebrnego tronu. Z pogardą spojrzała na tłumy i siadła na tronie. Pogarda jej była tak wielka, że zawstydzeni rycerze spuścili oczy. Żaden z nich nie był pewien bystrości swego rozumu, chociaż każdy miał szczery zamiar rozwiązania zagadki i zawładnięcia ręką pięknej królewny.
Król Miraż wstał z tronu i, spojrzawszy po obecnych, rzekł głosem donośnym:
— Zwyczajem dorocznym, wobec wszystkich moich poddanych wygłaszam swoją zagadkę. Kto ją odgadnie, ten posiędzie14 rękę mej córki pięknej Piruzy — oraz pół mego królestwa. Mam nadzieję, iż w tym roku znajdzie się rycerz domyślny, który zagadkę rozwiąże, gdyż dotąd przez długie lata nikt mi nie dał trafnej odpowiedzi. Słuszna więc, iż córka moja jest już zniecierpliwiona niedomyślnością moich poddanych. Z trzech pytań składa się zagadka tajemnicza. Na trzy więc pytania trzech żądam odpowiedzi.
Pierwsze pytanie:
jaka pogoda pomimo pogody zwiastuje klęski, nieszczęścia i szkody?
Drugie pytanie:
co to za tancerz, który pląsa po to, by pożreć innych, gdy tańczą z ochotą?
Trzecie pytanie:
kto listy pisze wpośród fal powodzi, i, będąc diabłem, z piekła nie pochodzi?
Oto są trzy pytania. Czekam teraz na odpowiedzi. Poddani moi! Wysilcie swój umysł, natężcie uwagę, skupcie wszystkie moce swego rozumu, aby zagadkę odgadnąć. Czyż was nie martwi niecierpliwość pięknej Piruzy? Czyż i tym razem sprawicie jej zawód? Czyż chcecie, aby się zestarzała, czekając daremnie na skuteczne wysiłki waszych rozumów? Nie mogę ułatwić wam waszego zadania, mogę tylko dać znak moją dłonią królewską, wy zaś — na ten znak — zamyślcie się, wszyscy naraz i każdy z osobna!
Król dał znak dłonią — i wszyscy się zamyślili. Widać było, jak wysilają swój rozum, natężają uwagę i skupiają pilnie myśli rozproszone.
Uderzali się palcem w czoło, marszczyli brwi, przymykali oczy, roztwierali na oścież nieme od zdziwienia gęby, pocili się i bledli z nadmiernego wysiłku — lecz wszystko nadaremnie! Nikt nie przerwał ciszy ogólnej, nikt nie mógł rozwiązać zagadki!
Piękna Piruza niecierpliwie uderzała nóżką o ziemię, pogardliwie wzruszała ramionami i gniewnie zagryzała wargi purpurowe.
Serce zabiło mi mocniej w piersi. Czułem bowiem, że za chwilę mogę posiąść piękną Piruzę i pół królestwa! Odpowiedzi na trzy pytania królewskie były mi aż nadto wiadome dzięki przygodom, które mnie w podróży spotkały. Dość mi było wypowiedzieć je głośno przed królem, aby zdobyć rękę pięknej Piruzy i zawładnąć połową królestwa! Przedarłem się przez tłum i zbliżyłem się śmiało do tronu.
Spojrzenia wszystkich obecnych zwróciły się ku mnie. Spojrzał na mnie król i spojrzała piękna Piruza. Nastało milczenie, pełne wyczekiwania. Skłoniłem się i przerwałem to milczenie.
— Królu — rzekłem — odgadłem twoją zagadkę! Mogę ci odpowiedzieć na trzy twoje pytania!
— Odpowiedz — rzekł król.
Piękna Piruza uśmiechnęła się, ja zaś mówiłem dalej: