Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z tamtej strony ciszy to spójny i przemyślany wybór wierszy Bolesława Leśmiana. Autor wyboru, poeta i krytyk literacki Jacek Gutorow, proponuje przyjrzeć się wyjątkowej wyobraźni poetyckiej, a także równie ciekawym i budującym wysiłkom na rzecz jej okiełznania. W obszernym eseju dołączonym do książki opisuje ponadto wyjątkowy charakter tej twórczości oraz historię możliwych spotkań z autorem Łąki. Lektura do powolnego smakowania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 77
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bolesław Leśmian
Z tamtej strony ciszy
Wybór i posłowie: Jacek Gutorow
Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2016
44. Poezja polska od nowa 8
Bolesław Leśmian: Z tamtej strony ciszy
Wybór wierszy i posłowie: Jacek Gutorow
Redakcja: Artur Burszta
Rysunek na okładce: Julita Nowosad
Korekta: Anna Krzywania
Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn
Copyright © by Jacek Gutorow
Copyright © by Julita Nowosad, 2012
Copyright © by Biuro Literackie, 2016
Biuro Literackie
ul. Sokolnicza 5/37, 53-676 Wrocław
tel. 71 346 01 42, [email protected]
www.biuroliterackie.pl
ISBN 978-83-65358-45-5
Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Spis wierszy
I
Przed świtem
[Żuraw skrzypi za furtą ogrodu]
[Upalny ranek. Gwary i turkoty]
Wspomnienie
W słońcu
Stodoła
[O majowym poranku deszcz ciepły i przaśny]
Topielec
[W ślad za górnym orszakiem obłoków przesuwnych]
Ćmy
Wczesnym rankiem
Sen
Odjazd
II
Koń
Tango
Wiatrak
Garbus
Dwoje ludzieńków
Śnieg
Pieśń o ptaku i o cieniu
Postacie
Znikomek
[Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało]
[Skrzeble biegną, skrzeble przez lasy, przez błonie]
Pszczoły
III
Rozmowa
Łąka
I [Czy pamiętasz, jak głowę wynurzyłeś z boru]
II [Nie nacicha ta miłość, co nie zna rozłąki!]
III [Weszłabym do twej chaty, gdy mgły się postronią]
IV [Nie odnajdzie cię wicher, mrokiem ociemniały!]
V [Byłoż owo, nie było? Opowiedz nam, bracie]
VI [Ani zmora z jeziora, ani sen skrzydlaty]
[A lubią jeszcze powikłaną zgrają]
IV
[Tam na obczyźnie, gdy próżni ostoję]
Przedwieczerz
Wieczór
[Coś tam mignęło dalekiego]
W zakątku cmentarza
Ludzie
Niewidzialni
Krzywda
[Niegdyś dom mój ochoczy i świat za dąbrową]
[Tu jestem – w mrokach ziemi i jestem – tam jeszcze]
[Mrok na schodach. Pustka w domu]
Biała magia (Jacek Gutorow)
Zamiast noty biograficznej
I
Przed świtem
Trwa jeszcze ciemne rano –
Śpi niebo nad altaną.
Staw błysnął o dwa kroki –
Już widać, że głęboki.
W łopuchu czy w pokrzywie
Świerszcz dzwoni przeraźliwie!
Rozpoznajże w ciemnocie,
Czy wróbel tkwi na płocie?
Kształt wszelki wybrnął z cienia,
Lecz nie chce mieć imienia.
Chce snom się jeszcze przydać:
Nie widać nic, a – widać.
[Żuraw skrzypi za furtą ogrodu]
Żuraw skrzypi za furtą ogrodu,
Słońce skrzy się w zadrach płotu tak nieznośnie,
Z gęstwy płynie dech przyziemny chłodu,
Wilga gwiżdże i dwugłośnie i trójgłośnie.
Lubię dojrzeć ukradkiem
Kłos, co w kwiatach przypadkiem
Taki inny wzwyż rośnie.
Z odrobiną słońca w rdzawej blasze
Popod klombem polewaczka leży pusta.
Zdaje mi się, że dmuchnięciem zgaszę
Złotą muchę, co uderza w moje usta.
Obłok, prósząc przez drzewa
Skry ogniste, powiewa,
Jak płonąca w dal chusta.
Ta murawa, wychmarzona z rosy,
Mym się oczom tak narzuca, jak dziwota.
Skoro jabłko, zjedzone przez osy,
Wskaże mi ją, dzwoniąc w ziemię, jak pięść złota.
Wzrok zdziwiony nią pieszczę,
Jakbym nie znał jej jeszcze
Za dni mego żywota.
[Upalny ranek. Gwary i turkoty]
Upalny ranek. Gwary i turkoty
Kończą się nagle u sztachet ogrodu,
Gdzie ławek cienie, wdumane w piach złoty,
Dają tym piachom czar głębi od spodu.
Zapatrzonemu w dal przed się bez końca
Reszta dorożki z plecami woźnicy,
Znikając nagle na rogu ulicy,
Odsłania szybę, zbłyskaną od słońca.
Pies mój, w ślad za mną idący niemrawie,
Znienacka wstrząsa kudłami swej grzywy
I pysk zadziera i patrzy ciekawie
Na szyld, od wróbli szary i wrzaskliwy.
Jakaś wariatka męczeńsko uboga,
Słynna w zaułku na całe podwórze,
Wrzuca do skrzynki, strumniałej przy murze,
List, nieudolnie skreślony do Boga.
Wspomnienie
Lubię wspominać te dziecięce lata,
Gdym zaniedbując całą resztę świata,
W znajome pole szedł razem z pastuchem
Krów, co bezładnym swych rapci rozruchem
Niską przed nami nieciły kurzawę,
Ściągając na się wybiegły nad trawę
Deszcz much zielonych i złotych i owych
Samotnie skrzących, ciemno-purpurowych,
Co dogadzając przemyślnemu skrzydłu,
Wpadają nagle w samo ślepie bydłu,
Zapatrzonemu w dal, jak w swą oborę.
Zawszem widywał po drodze brzóz korę
W brunatne pręgi i te same cienie
Lip na murawie i żółtych motyli
Nagłe w powietrzu skrzydeł rozdwojenie
I nagły w trawę zlot, gdy do badyli
Nóg się czepliwych przytwierdzają schwytem –
I przykucnięte nad stawu błękitem
Kaczki, co naszą zaoczywszy trzodę,
Niezgrabnie, piersią zsuwały się w wodę –
I tłumy wróbli, co z głuchym łoskotem
Sfruwały z płotu, aby tuż pod płotem
W długi się szereg rozsypać na trawie.
I widywałem wszystko i nic prawie,
Na niewidziane znając drogę całą,
Bo odbywałem ją zarówno w sobie,
Jak poza sobą. Dziś wierzę, iż w grobie,
Gdy z mymi snami sam na sam zostanę,
Znów ją odbędę, znów na niewidziane,
W tym samym słońcu, jak we śnie przystało.
Szliśmy więc dalej, brnąc w słonecznym złocie
I ocierając zerwanym w przelocie
Łopuchem mokre, przepocone czoło.
A gdyśmy wreszcie tłumnie i wesoło,
Olśnieni ciszą i połyskiem trawy,
Na otworzyste wkroczyli pastwisko,
Wnet w rozniecone dla własnej zabawy,
Bezpożyteczne na pozór ognisko,
Co niewidzialnym pod słońce płomieniem
Drgało, za każdym widoczniejąc drgnieniem,
Kładłem żołędzie i wiśniowe liście,
Ażeby skwiercząc, dymiło się wonniej.
O, jakże kwiatom bywało przejrzyście
W mych oczach, gdzie się odbiły przestronniej,
Niźli w tej wodzie, co ciekła strumykiem
Przez nasze palce, gdyśmy w niej maczali
Chleb, w kostki tępym krajany kozikiem!
Tak spożywałem go: ze wzrokiem w dali,
Jakby na zawsze utkwionym – odruchem
Warg swych zajęty, wsłuchany półuchem
W chrapliwe, senne i parne oddechy
Krów, co mozolnie przeżuwały zioła,
Tej ociężałej doznając uciechy,
Która im każe nie patrzeć dokoła
W nic, jeno przed się znieruchomić pyski,
Ociekłe śliną i pachnące mlekiem.
A taka cisza na ten czar pobliski
Szła z dala, jakby wiek mijał za wiekiem,
Nie czyniąc zmiany, nie tykając wcale
Pilnie ku słońcu roziskrzonych kwiatów
Ani świegotu skowronka w upale
Południejących nieustannie światów,
Na których błękit wsparł się mimochodem.
Naówczas wpodłuż kładłem się na trawie,
Ażeby badać skrycie i ciekawie
Znajomą łąkę, oglądaną spodem,
Co rozumiejąc, czym jest taka chwila,
Sama przede mną swą gęstwę rozluźnia,
By mi ukazać, jak się cień motyla
Tuż za skrzydłami po kwiatach opóźnia,
I jak bąk w futro odziany tygrysie
Na złotym jaskrze, olbrzymiejąc, skrzy się,
Coraz to z innej zachodząc go strony –
I jak przez maku czerniawą purpurę
Żuk, w wonnym wnętrzu chytrze zatajony,
Prześwieca plamą ruchliwą i ciemną –
Jak chwiejna żaba, wznosząc ślepie bure
W żółtej obwódce ku niebu, woń ziemną
Pochłania krótkim a szybkim oddechem,
Co jej podgardle w miech wzdyma białawy,
A pysk pozornym koślawi uśmiechem –
Jak boża krówka na kończynie trawy
Z trudem swe skrzydła ku słońcu wyzwala,
Rozpoławiając sztywnego korala
Pancerz, zbyt mocno na karku zemknięty –
Jak na włochatym, szorstkim liściu mięty,
Wzdłuż rubinami wysadzana szczelnie,
Lśni gąsienica, wspinając się dzielnie
Na tylnych łapkach, i dalszy kierunek
Węszy swym pyskiem, z którego wycieka
Płyn bursztynowy, jarząc się z daleka –
I jak wypełzły skądciś na rabunek,
Pod kaszką, niby pod strzechą ze srebra,
Wisi w powietrzu, chwiejąc się na strony,
Pająk brzuchaty, na wskroś prześwietlony,
Żem widział z lekka zaznaczone żebra,
Niby misternie przeplatane cienie.
A pod tych istnień zgiełkiem i natłokiem
Czułem pierś ziemi i jej roztętnienie
Pod moją piersią, zdławioną urokiem.
I zdało mi się, że na sny radosne
Lęgnę się w słońcu wraz z tłumem owadów,
Dziw pierworodny, co z podziemnych sadów
Wypełznął, węsząc żer oczom na wiosnę!
I zdało mi się, że wokół i wszędzie
Z głową tak samo, jak moja, upalną,
Leżą w tym samym, co i ja, obłędzie,
Czynne w milczeniu tęsknotą chóralną,
Snem jednoczesnym objęte istoty,
Ukryte w trawie aż po czub swój złoty,
Olbrzymie, cudne, miłosne, złowieszcze,
Co zgodnie dysząc, w łąkę patrzą chórem
I widzą twarz mą nie wiadomo w którem
Królestwie istnień, nie znaną im jeszcze,
Lecz do ich twarzy podobną z brzemienia
Słońca na oczach, pełnych zapatrzenia.
I poprzez kwiaty rozmyślałem w trawie,
Czyli je spotkam tam – w świecie na jawie,
Kiedy przybiorą kształt ludzki i lice,
Aby zachować naszą tajemnicę...
I czy tych braci, co dzisiaj pokotem
Mój sen zalegli, jako płaz przy płazie,
Gdzieś poza łąką spotkanych przelotem
Poznam po oczu odmiennym wyrazie?
W słońcu
Jastrzębi śledząc lot,
Jezioro ciszę wdycha.
Zwiesza się poza płot
Spylona rozwalicha.
W kałuży, śladem kół
Porysowanej w żłoby,
Tkwi obłok, brzozy pół
I gęsi rdzawe dzioby.
Od sztachet, snując kurz
Na trawy i na chwasty,
Słońcem pocięty wzdłuż
Upada cień pasiasty...
Trzeba mi grodzić sad,
Trzeba mi zboże młócić!
Przyszedłem na ten świat
I nie chcę go porzucić!...
Stodoła
Tyś całował dziewczynę, lecz kto biel jej ciała
Poróżowił na wargach, by cię całowała?
Tyś topolom na drogę cień rzucać pozwolił,
Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił?
Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała,
Ale kto ją stodolił, by – czym jest – wiedziała?
Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna,
Do połowy – przydrożna, od połowy – polna.