Przyjaciel wesołego diabła - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Przyjaciel wesołego diabła ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść fantastyczno-przygodowa Przyjaciel wesołego diabła zajmuje wyjątkowe miejsce w polskiej literaturze dziecięcej. Mały chłopiec, Janek, wyprawia się do królestwa Ducha Ciemności po magiczny lek dla ojca, który stracił wzrok. Na swojej drodze spotyka komicznego diabełka Piszczałkę. Nietuzinkowi bohaterowie stają się nierozłączni, a ich pełna niezwykłych przygód epopeja okazuje się nie tylko podróżą inicjacyjną, ale i prawdziwą szkołą przyjaźni, odwagi i poświęcenia. Powieść Kornela Makuszyńskiego została zekranizowana w postaci filmu kinowego i serialu telewizyjnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Malajkat

Oceny
4,4 (29 ocen)
19
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasiaxk

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja!!
00
Aga_2_0

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ładna i mądra książka. Polecam!
00



Okładkę pro­jek­to­wał Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja Agnieszka Bel­lon
Ko­rekta Agnieszka Bel­lon
Skład Bar­bara Wie­czo­rek
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wa­nyw ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-577-6
Księ­gar­nia in­ter­ne­towa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Prze­dziwną hi­sto­rię, którą w tej książce opo­wiemy, sły­sza­łem od pew­nego bar­dzo sta­rego czło­wieka; jemu opo­wie­dział ją jego oj­ciec, jego ojcu jego dziad, jego dzia­dowi jego pra­dziad, jego pra­dzia­dowi jego pra­pra­dziad, jego pra­pra­dzia­dowi jego pra­pra­pra­dziad, a temu pra­pra­pra­dzia­dowi opo­wie­dział ją nie­znany czło­wiek, który miał wtedy sto sie­dem­dzie­siąt trzy lata i brodę z do­stoj­nej sta­ro­ści tak po­tężną, ze ją przed nim nio­sło dwu­na­stu pa­choł­ków, tak jak dwu­na­stu pa­ziów nie­sie ogon kró­lew­skiego płasz­cza. Ja­sna tedy jest sprawa, że jest to hi­sto­ria sę­dziwa i gdyby cu­dow­nym opo­wie­ściom ro­sły z wie­kiem srebrne brody, opo­wieść, którą mamy za­miar opo­wie­dzieć, dźwi­ga­łaby brodę rów­nie wspa­niałą, jak ów sta­rzec. Tak się jed­nak dzieje na tym Bo­żym świe­cie, że to, co kie­dy­kol­wiek było piękne, choćby to było przed pię­cioma ty­sią­cami lat, po­zo­staje piękne na za­wsze, a czas nie ma do tego przy­stępu; dla­tego po­ezja, z pięk­nych naj­pięk­niej­sza, na­ro­dzona wtedy, kiedy Pan Bóg świat stwo­rzył, nie sta­rzeje się ni­gdy i kwit­nie za­wsze bia­łym, ra­do­snym, wio­sen­nym kwie­ciem. Wiel­kie zgi­nęły na­rody, w gruz le­gły mia­sta po­tężne, wiel­kie pań­stwa przy­sy­pał szary po­piół nie­pa­mięci, ale nie zgi­nęło to, co albo wy­ryte na ka­mie­niu, albo za­pi­sane w księ­gach, albo w ży­wym sło­wie po­da­wane było z ust do ust i z serca do serca, opo­wie­ści o wszyst­kim, co było u tych dawno umar­łych: wspa­niałe, bo­ha­ter­skie, szla­chetne lub pełne wiel­kiego cier­pie­nia. Piękno jest wieczne, piękno umie­rać nie może. I po nas zo­sta­nie to tylko na wie­czy­ste czasy, co duch pięk­nego, a myśl na­sza wspa­nia­łego do­kona.

Dawne, sę­dziwe opo­wie­ści roz­po­wia­dają za­zwy­czaj o pięk­nych ser­cach i wznio­słych du­szach, które wśród przy­gód nad­zwy­czaj­nych oka­zy­wały swoją sło­dycz lub po­tęgę. Wszyst­kim tym opo­wie­ściom i baj­kom ślicz­nym na­leży wie­rzyć ca­łym ser­cem. Wszyst­kie bajki są praw­dziwe i mu­siały się zda­rzyć kie­dyś, kie­dyś, kiedy wszy­scy lu­dzie na świe­cie byli jako dzieci. Ja wie­rzę we wszyst­kie. Są ta­kie nad­zwy­czajne hi­sto­rie, które wła­snymi oglą­da­łem oczyma, cho­ciaż działy się przed lat ty­sią­cem, są ta­kie, o któ­rych od in­nych sły­sza­łem i też w nie wie­rzę głę­boko, ba są tak prze­dziw­nie piękne, naj­pięk­niej­sze na świe­cie.

Ta nie­by­wała hi­sto­ria, którą opo­wiem w tej książce, zda­rzyła się praw­dzi­wie. Świad­ko­wie jej dawno po­marli, lecz cóż z tego? Lu­dzie opo­wia­dali ją lu­dziom, ptaki pta­kom, drzewa drze­wom; sę­dziwa smutna noc opo­wie­działa ją mło­demu po­ran­kowi, a po­ra­nek, kiedy prze­żył swój dzień, opo­wie­dział ją ci­chemu wie­czo­rowi; stary księ­życ, nie­bie­ski włó­częga, opo­wia­dał ją nie­po­li­czo­nej dzie­ciarni gwiazd, które dla­tego mru­gają tak z wiel­kiego po­dziwu; wiatr opo­wia­dał ją wo­dzie, a rzeki szem­rzące mo­rzu wiel­kiemu. Dla­tego cały świat pełny jest bajki.

Nie wiem, gdzie i kiedy stało się to wszystko; przed nami roz­kwita sło­neczny dzień, lecz poza nami leży ocean mroku, nie­zmierny i mgłami za­snuty; uto­nęły w nim dłu­gie wieki, jak­żeż więc na tym ogro­mie zna­leźć te dnie, w któ­rych się to wszystko działo? Działo się bar­dzo dawno. A gdzie? To wiem z pew­no­ścią, że za­częło się gdzieś na pol­skiej ziemi, bo serce tego chłopca, który w tej opo­wie­ści naj­wal­niej­szy bie­rze udział, jest prze­dziw­nie pol­skie: mężne i czy­ste. Poza tym nie­zmier­nie go uko­cha­łem. Ni­czego to wpraw­dzie nie do­wo­dzi, a jed­nak ja­koś tak mi się wy­daje, że nie przy­lgnąłby mi tak do du­szy, gdyby nie z mo­jej po­cho­dził ziemi. Pewny je­stem przeto, że to było pol­skie chło­pię. Pa­mię­ta­cie, przy­ja­ciele moi mło­dzi, tych dwóch obe­rwań­ców, Jacka i Placka, co ukra­dli księ­życ, o któ­rych w po­przed­niej mo­jej opo­wie­dzia­łem książce? Mia­łem do nich żal za ich nie­cne po­stępki i dłu­giego po­trzeba było czasu, za­nim się da­łem udo­bru­chać. Wiele mi te śmieszne nic­po­nie na­psuły krwi i wiele mia­łem z nimi utra­pień, choć to też byli Po­lacy. Ten zaś chło­pak, który w tej książce się ukaże, bar­dzo mi przy­padł do serca. Cza­sem za­krę­ciła mi się w oczach łza. To­też o nic ni­kogo nie pro­szę, tylko o odro­binę mi­ło­ści dla niego.

Czas już jed­nak roz­po­cząć jego nie­zwy­kłą hi­sto­rię:

Roz­dział pierw­szy

który we­soło się za­czyna, a smutno się koń­czy

Słońce z krwa­wym ża­lem na twa­rzy za­cho­dziło tego dnia, na świe­cie bo­wiem była wio­sna, pach­nąca i roz­kwie­cona. Za­pa­dał wie­czór słodki, tak pięk­no­ścią swoją roz­rzew­niony, że z oczów jego pa­dały bry­lan­towe łzy rosy. Nad po­lami i wer­te­pami, nad krętą drogą, wi­jącą się jak burz­liwy stru­mień to w tę, to w ową stronę, pod­nio­sły się cięż­kie, białe mgły i snuły się le­niwo, jak ogromna gro­mada bia­łych krów, które wiatr wy­pę­dził na pa­stwi­sko, na trawy i bu­rzany. Nad da­le­kimi gó­rami, wśród któ­rych ro­dzą się wi­chry i gdzie się burz­liwe lę­gną chmury, za­sre­brzył się mło­dziutki księ­życ, mło­dzie­nia­szek śliczny, nieco blady z lęku, bo sam był na ogrom­nym nie­bie, z któ­rego są­czył się mrok.

Wie­czór uczy­nił się pełny po­światy i widny, bo noc nie zdą­żyła jesz­cze wy­pić wszyst­kiej dzien­nej ja­sno­ści, co się roz­pacz­li­wie chwy­tała ga­łęzi drzew, jak srebrna, po­wiewna pa­ję­czyna. Cie­pło było i aż duszno od za­pa­chów nie­po­li­czo­nych ziemi szczę­śli­wej, buj­nej i bo­ga­tej. Wo­nią dy­miło każde drzewo, a każdy krzew śnie­ży­stego głogu był jak ka­dziel­nica. Pach­niały wody wo­nią le­niwą, roz­ma­rza­jącą żaby i po­bu­dza­jącą je do tak po­tęż­nych gło­sów ra­do­ści, że wiatr, mu­zy­kant prze­dziwny, wpa­dał znie­cier­pli­wiony w lasy ocze­re­tów i pło­szył ża­bie chóry.

Wśród tych gło­sów i wśród tych za­pa­chów zdą­żał krętą, le­d­wie wy­ty­czoną na pust­ko­wiu drogą, sa­motny po­dróżny. Był to czło­wiek srebr­nego już wieku, bo włosy miał sre­brzy­ste. Przy­brany w strój po­ważny, w spło­wiałe i wy­ru­działe ak­sa­mity, żad­nej nie miał przy so­bie broni i od razu czy­nił po­zór mę­drca, tym bar­dziej, że twarz miał prze­dziw­nie szla­chetną, z wy­ra­zem słod­kiej do­broci; źró­dło jej było w oczach ra­do­snych, za­ra­zem i by­strych, i pa­trzą­cych tak nie­win­nie, jak gdyby oczyma tymi pa­trzyło dziecko. Taki to był czło­wiek, na któ­rego wi­dok każdy od­krywa głowę, aby jego uczcić i tę szla­chet­ność, co w ca­łej jego była po­staci bied­nie przy­bra­nej, lecz god­nej bi­sio­rów i pur­pury.

Je­chał on na ogrom­nym ko­niu, tak dzi­wacz­nym, że na jego wi­dok wszyst­kie ko­nie świata zdu­mia­łyby się zdu­mie­niem wiel­kim, wa­żąc w by­strym koń­skim ro­zu­mie, czy można by bez po­myłki na­zwać ko­niem to wiel­kie ciel­sko, po­kryte skórą nie­pew­nej ma­ści, jak gdyby wy­pło­wiałą, za­koń­czoną z jed­nej strony ol­brzy­mim łbem, smutno opusz­czo­nym ku ziemi, z dru­giej bez­wło­sym ki­ku­tem ogona. Ogon ten, któ­rym smętny ten koń da­wał od czasu do czasu znak, że się w nim jesz­cze tuła ja­kaś resztka ży­cia, był je­dyną, cho­ciaż co­kol­wiek za­nie­dbaną ozdobą za­cnego czwo­ro­noga, przez igraszkę losu spo­krew­nio­nego z Bu­ce­fa­łem Alek­san­dra Ma­ce­doń­skiego. Stą­pał on z nad­zwy­czajną po­wagą, dźwi­ga­jąc do­bro­tli­wego mę­drca i kilka po­kaź­nych to­bo­łów, sztywno sta­wia­jąc spra­co­wane nogi, po­tęż­nie u na­sady ko­pyt ko­smate.

Pan jego pa­trzył ja­snym spoj­rze­niem w za­snutą cie­niami da­le­kość wie­czoru, ru­mak zaś utkwił nie­ru­chomy wzrok w zie­mię, śmier­tel­nie obo­jętny na wszystko, co się działo do­okoła. Ta­kie spra­wiał wra­że­nie, że albo głę­boko o czymś roz­my­śla, albo też, że on sam dawno już zdechł, a te­raz drogą stąpa jego upiór, wy­pło­wiały koń­ski duch z wy­ły­sia­łym od nad­mier­nych zmar­twień ogo­nem.

W pew­nej chwili, kiedy się ku nim zbli­żył ciemny las – nie można bo­wiem po­wie­dzieć, że ten me­lan­cho­lijny bach­mat zdo­łał się zbli­żyć ku la­sowi – czło­wiek ze srebr­nymi wło­sami i ze sło­dy­czą w twa­rzy pod­niósł wzrok ku gwiaz­dom i rzekł ci­chym, do­bro­tli­wym gło­sem:

– Późno już, luby mój Hu­ra­ga­nie, czy nie mógł­byś się po­śpie­szyć?

Wspa­nia­łym, a tak burz­li­wie lot­nym imie­niem na­zwany, ru­mak przy­jął tę uwagę bez drgnie­nia, z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem, jak gdyby nie chciał prze­ry­wać swo­ich ta­jem­nych roz­my­ślań. Uśmiech­nął się tedy jego pan, przy­wy­kły wi­dać do zwy­cza­jów swo­jego czwo­ro­noga i roz­po­czął dłuż­szą prze­mowę, usi­łu­jącą z po­mocą roz­sąd­nych ar­gu­men­tów tra­fić do wiel­kiego koń­skiego ro­zumu, mie­sza­jąc w nie i ta­kie słowa, które po­winny po­ru­szyć i serce.

– Trzy­dzie­ści już lat no­sisz mnie, miły Hu­ra­ga­nie, i przez trzy­dzie­ści lat nie­po­ję­tym od­zna­czasz się upo­rem. Czy ci uczy­ni­łem co złego? Czy ude­rzyła cię kiedy moja ręka? Po­wiedz, za­przecz, je­śli mo­żesz i je­śli nie je­steś nie­wdzięcz­ni­kiem! A wi­dzisz, że nie mo­żesz... Pro­szę cię, jak kogo do­brego, a ty wciąż swoje... Wiem, że je­steś zmę­czony, ale i ja też utru­dzi­łem się nad­mier­nie. Kiedy ty od­po­czy­wa­łeś, ja roz­pra­wia­łem z mę­dr­cami, co nie jest sprawą lekką. Czym prę­dzej tedy chciał­bym być w domu, czego za­pewne i ty pra­gniesz. Rosa pada co­raz gęst­sza, a to nic do­brego na na­sze stare ko­ści. Po­śpiesz się, do­bry Hu­ra­ga­nie! Ach, na­resz­cie! Wi­dzę, że się przy­go­to­wu­jesz do szyb­kiego biegu!

Ru­mak ani przez chwilę jedną nie miał tak wspa­nia­łego za­miaru, śmier­tel­nie sła­bym ru­chem rzew­nego ogona da­jąc znać je­dy­nie, że nie jest czuły ani na po­chleb­stwa, ani na bu­dze­nie w nim am­bi­cji.

Do­stojny jeź­dziec spoj­rzał z roz­pa­czą w niebo, aby gwiazdy i ro­gaty księ­życ we­zwać na świa­dec­two, że wy­czer­pał aniel­ską cier­pli­wość; groź­nie zmarsz­czył czoło i usi­łu­jąc głos na­peł­nić gnie­wem, rzekł:

– Wi­dzę, złe stwo­rze­nie, wi­dzę, nie­wdzięczny ko­niu, że do­bro­cią nie można za­je­chać na to­bie da­leko. Mo­głem się tego po to­bie spo­dzie­wać! Nie warto być do­brym. Już mi dawno ra­dzili do­brzy lu­dzie, abym cię sprze­dał, albo wy­pro­wa­dził do ciem­nego lasu i po­zo­sta­wił wil­kom na pa­stwę. O, cze­muż tego nie uczy­ni­łem! Ale ni­gdy nie jest za późno... Sły­szysz? Ni­gdy nie jest za późno! Ach, drżysz z lęku i trwogi!

Ru­mak, stą­pa­jąc mia­rowo, z roz­pacz­li­wym spo­ko­jem, nie po­ru­szył na­wet uchem.

– Ach, tak – mó­wił gło­śno jeź­dziec – my­ślisz, że żar­tuję? My­lisz się, zły Hu­ra­ga­nie. Już ju­tro roz­sta­niemy się na za­wsze, a te­raz... Czy wiesz, co uczy­nię te­raz? Ze­rwę kol­cza­stą ga­łąź i będę cię sma­gał do krwi... Może zresztą nie do krwi, ale cię będę sma­gał, je­śli na­tych­miast nie ru­szysz cwa­łem... Nie wi­dzę ni­g­dzie cier­nio­wej ga­łęzi, ale zwy­czajna też wy­star­czy. Ho! ho! Na­wet ude­rze­nie ręką też mocno boli, a ja mam po­tęż­nie silne ręce. Je­śli więc nie umarło w to­bie serce z prze­stra­chu, ru­szaj, a żywo!

Sę­dziwy Hu­ra­gan tym ra­zem mach­nął imi­ta­cją ogona na znak, że wy­słu­chał prze­mowy swo­jego pana, ale nie ma wcale za­miaru zwra­ca­nia ja­kiej­kol­wiek uwagi na strasz­liwe jego groźby.

Nie­szczę­sny jeź­dziec zmę­czył się wi­dać wy­my­śla­niem tor­tur dla swo­jego ru­maka, syna wia­tru, wnuka na­wał­nicy i po­ciotka bu­rzy, rzekł bo­wiem ci­cho:

– O, mą­dry ty je­steś, choć zły i choć masz serce sza­tana. Wiesz, że nie ukrzyw­dził­bym mu­chy, więc się za­pewne śmie­jesz ze mnie w pie­kiel­nej du­szy. Od­wróć głowę i spoj­rzyj mi w oczy! Wiem, że tego nie uczy­nisz, bo nie masz od­wagi. A zresztą nie mów do mnie, bo ci nie od­po­wiem... Leź, leź, jak mu­cha po smole... Bę­dziesz po­tem stę­kał, kiedy ci nocny chłód wle­zie w ko­ści, ale ja cię nie po­ża­łuję... Och, ja­kie zimno wieje od gór!

Mó­wiąc to, roz­chy­lił płaszcz i poły jego rzu­cił tak poza sie­bie, aby nimi okryć grzbiet nie­wdzięcz­nego bach­mata, który czyn tak wspa­niały z rów­nie nie­zmą­co­nym przy­jął spo­ko­jem, prze­ko­nany za­pewne, że gdyby lu­nęła ulewa, pan jego cał­ko­wi­cie płaszcz z sie­bie zdej­mie, aby przy­kryć ko­nia, któ­remu strasz­li­wymi gro­ził mę­kami.

Zdą­żali tak z upartą po­wol­no­ścią w stronę, w któ­rej się sre­brzył ro­gaty księ­życ, ku ja­kimś da­le­kim gó­rom, ku ja­kie­muś osie­dlu. Wi­dać, że po­dróżny chciał tam do­trzeć przed­tem, za­nim noc zu­peł­nie owład­nie zie­mią, dla­tego też na roz­ma­ite spo­soby pra­gnął za­chę­cić do po­śpie­chu dzi­wacz­nego swo­jego ko­nia, że się to jed­nak na nic nie zdało, bo szla­chetne to zwie­rzę do­szedł­szy do bar­dzo sę­dzi­wego koń­skiego wieku, z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem wiel­kiego fi­lo­zofa zdą­żało omdle­wa­ją­cym kro­kiem ku swo­jemu prze­zna­cze­niu. Pan jego jed­nak co­raz by­strzej wpa­try­wał się w gma­twa­ninę cie­niów, w peł­za­jące bez­sze­lest­nie wil­gotne mroki i co­raz czę­ściej pod­no­sił wzrok ku niebu, na któ­rym ktoś, jak siewca wspa­niały, siał złote gwiazdy jak ziarno w skiby pie­rza­stych chmur, prze­ora­nych wia­trem. Nie było lęku w czy­stym sercu tego do­stoj­nego czło­wieka; by­strą je­dy­nie cie­ka­wość miał w spoj­rze­niu, kiedy nim go­nił wę­dru­jące po po­wie­trzu śmi­głe nie­to­pe­rze lub cięż­kie, wiel­kie pu­cha­cze. Cza­sem jed­nak dreszcz prze­bie­gał po jego skó­rze, kiedy wy­soko po­nad gę­stwiną chasz­czów prze­la­ty­wał ogromny cień, ma­jący kształt ludzki; wtedy na krótką chwilę roz­le­gał się przej­mu­jący chi­chot i pie­kielny ja­kiś śmiech, po­mie­szany z roz­dzie­ra­ją­cym be­cze­niem, przy­po­mi­na­ją­cym bek ko­zła; rza­dziej znów ła­ma­nym lo­tem, to wzno­szą­cym się ku gó­rze, to opa­da­ją­cym ku do­łowi, jak gdyby le­ciał ptak po­strze­lony, le­ciała przez po­wie­trze głowa ludzka, wy­raź­nie pło­ną­cymi pa­trząca oczyma i wy­da­jąca w szyb­kim prze­lo­cie głos prze­ni­kliwy i przej­mu­jący, do szcze­ka­nia po­dobny.

– Dia­bło­wie i cza­row­nice roz­po­czy­nają już swoje harce! – mó­wił do sie­bie szep­tem jeź­dziec i że­gnał się zna­kiem krzyża.

Mimo woli ude­rzał no­gami ko­nia po wy­dę­tym brzu­chu, in­nego jed­nak nie wy­wo­łu­jąc skutku po­nad nie­znaczne dud­nie­nie, jak gdyby kto w pu­stą i brzu­chatą ude­rzał beczkę; ani la­ta­jące czar­cie głowy, ani cza­row­nice, har­cu­jące na wie­trze, nie mo­gły tego mi­łego zwie­rzaka wy­pro­wa­dzić ze spo­koj­nej rów­no­wagi. Rów­nie małe wra­że­nie czy­niły na nim dziwne i nie­spo­dziane głosy, wy­try­sku­jące to tu, to ów­dzie z gę­stwiny albo nio­sące się przez ci­chość wie­czoru, przez bez­droża, gwizdy, skom­le­nia, syki prze­cią­głe i ja­do­wite, pełne gniewu war­koty, nie­cier­pliwe bul­go­ta­nia albo roz­dzie­ra­jące jęki jakby z obo­la­łych ran krwawo się są­czące. Siwy jeź­dziec słu­chał ich bez zdu­mie­nia, je­dy­nie drgnąw­szy cza­sem, kiedy się pustka na­peł­niła nie­spo­dzia­nie wiel­kim gło­sem, jak gdyby roz­pacz­li­wej skargi, do­by­wa­ją­cej się chyba spod ziemi, ży­wej du­szy bo­wiem nie można było do­strzec do­koła.

– Na­tura prze­dziw­nymi roz­ma­wia gło­sami – mó­wił mę­drzec sam do sie­bie – wszystko żyje i wszystko cierpi.

Zdaje się, że w tej chwili od­ma­wiał bez­gło­śnie mo­dli­twę za wszyst­kich cier­pią­cych na ogrom­nym świe­cie, bo spoj­rze­nie, pełne sło­dy­czy, zwró­cił ku gwiaz­dom, a na ustach jego drżały nie­wy­po­wie­dziane słowa. Już oczu od gwiazd nie od­wró­cił, lecz błą­dził wśród nich mą­drym i do­brym uśmie­chem i niby je li­czył, jak pa­sterz o zmroku li­czy swoje owce. Za­po­mniał wi­dać, że sie­dzi na koń­skim grzbie­cie i że wę­druje pust­ko­wiem, jak gdyby po zwa­łach mroku wy­do­stał się na niebo i błą­dził po nim ci­cho ra­do­sny i szczę­śliwy, nie za­uwa­żył bo­wiem, że jego ru­mak, jak gdyby na­głe po­wziąw­szy po­sta­no­wie­nie, przy­sta­nął i tkwił w nie­ru­cho­mo­ści jak po­mnik gra­ni­towy na wła­snej mo­gile. Można było wpraw­dzie nie do­strzec nie­znacz­nej róż­nicy po­mię­dzy po­wol­nym ru­chem dziar­skiego bach­mata a jego cał­ko­witą nie­ru­cho­mo­ścią; gdyby jed­nak jeź­dziec nie był pa­trzył w niebo, lecz na boki, byłby prze­cież mógł doj­rzeć, że drzewa i krzaki sta­nęły nie­ru­chomo, do­tąd zaś z mi­zer­nym tru­dem usu­wały się w tył, co było nie­zbi­tym do­wo­dem, że koń po­suwa się na­przód. Szla­chetny jeź­dziec mu­siał za­pewne wy­czy­tać w gwiaz­dach, że jego bach­mat do­pu­ścił się zła­ma­nia pa­nu­ją­cej w koń­skim ro­dzie dys­cy­pliny i przy­sta­nął w środku drogi, więc po­wró­ciw­szy na zie­mię z nie­bie­skich roz­ło­gów, z nie­sły­cha­nym za­wo­łał zdu­mie­niem:

– Coś uczy­nił, Hu­ra­ga­nie?

Strasz­liwy Hu­ra­gan stał bez ru­chu i bez od­po­wie­dzi, za­mie­niony w ci­szę, jak gdyby z jego imie­nia ktoś wszyst­kie wy­pu­ścił wi­chry.

Mę­drzec za­nie­po­koił się.

– Czy cię, miły ko­niku, do­tknęły moje nie­winne znie­wagi? – mó­wił do­bro­tli­wie – czy może co ci do­lega? Ach, a może je­steś zbyt umę­czony? Je­śli tak, zejdę z twego grzbietu i pójdę pie­chotą, bo do domu i tak już nie­da­leko.

Hu­ra­gan żad­nego z sie­bie nie wy­dał głosu w tej za­pewne my­śli, że je­śli przy­sta­nął w dro­dze, w ta­kim ra­zie ma ja­kiś słuszny po­wód, nie przy­stoi bo­wiem ko­niowi w jego wieku czy­nić co­kol­wiek bez­myśl­nie i z uro­je­nia; pra­gnąc zaś do­bremu o so­bie mnie­ma­niu dać wy­raz oczy­wi­sty i bar­dzo szcze­gólny, spu­ścił łeb jesz­cze ni­żej, za­czem do­ko­nał rze­czy nie­by­wa­łej i wręcz sza­lo­nej, gdyż mi­zerną resztką ogona wio­nął tak roz­pacz­li­wie, że zdo­łał nim do­tknąć na­kra­pia­nej swo­jej skóry. Skut­kiem tego nie­po­ję­tego wy­siłku nie był wpraw­dzie huk gromu, tylko lek­kie kla­śnię­cie, na­gły jed­nak ryk lwa nie byłby tak po­ra­ził zdu­mio­nego mę­drca, jak to ogo­nia­ste obłą­ka­nie jego mą­drego ko­nia.

Mu­siało ci się przy­da­rzyć coś strasz­li­wego! – za­wo­łał, zna­jąc wspa­niałą roz­trop­ność swo­jego to­wa­rzy­sza.

Spoj­rzał by­stro w mrok, uniósł się w strze­mio­nach i uj­rzał tuż przed po­chy­lo­nym łbem Hu­ra­gana nie­kształtne cze­goś za­rysy.

– Co to być może? – mó­wił, zła­żąc szybko z koń­skiego grzbietu.

Drżą­cymi rę­koma skrze­sał ognia i od­piąw­szy od tro­ków że­la­zną la­tar­nię, na­peł­nił ją wkrótce bied­nym mi­go­tli­wym świa­teł­kiem; po­chy­lił się ku ziemi i gło­śno za­krzyk­nął: na dro­dze le­żała ubogo odziana ko­bieta, jakby moc­nym zdjęta snem, do piersi tu­ląca ma­lut­kie dziecko.

Mę­drzec przy­klęk­nął i po­sta­wiw­szy la­tar­nię na ziemi, rzekł ci­cho:

– Czy się wam przy­go­dziło nie­szczę­ście?

Ko­bieta nie od­po­wia­dała.

W nim serce ude­rzyło gwał­tow­nie; ujął ją za rękę i za­krzyk­nął zdu­szo­nym gło­sem:

– Chry­ste Pa­nie!

Ręka była zimna. Spoj­rzał na jej twarz: była biała i wil­gotna, może od noc­nej rosy, a może od łez, wy­pła­ka­nych już po śmierci nad nie­dolą dziecka, które spało słodko na jej sercu już na wieki ci­chym. Tu­liła dziecko do sie­bie tak mocno, że do­bry czło­wiek z tru­dem je od­jął od tej matki wier­nej, po­wa­lo­nej przez ja­kiś trud i ja­kąś mękę na nie­zna­nej pu­stej dro­dze; bose nogi miała w ra­nach, więc szła kę­dyś z da­leka, a nikt nie wie, do­kąd? Głód mu­siał iść jej śla­dem jak pies, gdyż twarz jej była śmier­tel­nie smutna i wy­nędz­niała. Mę­drzec pa­trzył na nią wzro­kiem zmą­co­nym przez łzy i mó­wił ci­cho:

– O do­bra, nie­szczę­śliwa matko! Mu­sisz tu zo­stać, ale śpij spo­koj­nie... Two­jemu dzie­cię­ciu nikt krzywdy nie uczyni... Bóg mi je ze­słał, po­kor­nemu bie­da­czy­nie, więc je za­biorę, a kie­dyś mu po­wiem, żeś je trzy­mała w ob­ję­ciach, prze­ciw śmierci bro­niąc... Twoja du­sza krąży za­pewne w po­bliżu jak wil­czyca, aby jesz­cze raz, gdyby tak było trzeba, umrzeć w jego obro­nie... Patrz, patrz! O dzie­ciń­stwo aniel­skie! Śmierć jest przy nim, do­koła noc i stra­chy, a ono przez sen się uśmie­cha...

Przy­tu­lił je ostroż­nie do piersi i pa­trzył roz­rzew­niony; uło­żył po­tem na tra­wie, a sam przy świe­tle la­tarni rę­kami i ostrą ga­łę­zią po­czął ko­pać grób w mięk­kiej, pulch­nej ziemi. Niebo za­ró­żo­wiło się na wid­no­kręgu, gwiazdy zbla­dły i świt po­czął śpie­wać pta­szę­cymi gło­sami, kiedy on ostat­kiem sił dźwi­gnął nie­szczę­śliwą ko­bietę i w świę­tej uło­żył ją ziemi.

Oczy miał pełne łez, kiedy tu­ląc jed­nym ra­mie­niem śpiące dziecko, z nie­zmier­nym tru­dem wspiął się na grzbiet ko­nia.

– Pójdź, sie­roto – rzekł – u do­brego je­steś czło­wieka. A ty, po­czciwy Hu­ra­ga­nie, nie gnie­waj się, że ci przy­było cię­żaru. Odro­binka to jest i okru­szyna... Tylko moje serce stało się cięż­sze, bo wi­działo nie­dolę i śmierć... Straszna to była noc, ale już słońce wsta­nie nie­długo... Ru­szaj, Hu­ra­ga­nie, a ja­koś...

Nie skoń­czył swo­ich słów od nad­mier­nego zdu­mie­nia, Hu­ra­gan bo­wiem, jak gdyby od­ro­dzony, pod­niósł łeb, za­rżał do­no­śnie i po­mknął cwa­łem.

– Co czy­nisz, sza­lony ko­niu! – za­krzyk­nął do­bry czło­wiek i w na­głym lęku przy­ci­snął dziecko do piersi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki