Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść fantastyczno-przygodowa Przyjaciel wesołego diabła zajmuje wyjątkowe miejsce w polskiej literaturze dziecięcej. Mały chłopiec, Janek, wyprawia się do królestwa Ducha Ciemności po magiczny lek dla ojca, który stracił wzrok. Na swojej drodze spotyka komicznego diabełka Piszczałkę. Nietuzinkowi bohaterowie stają się nierozłączni, a ich pełna niezwykłych przygód epopeja okazuje się nie tylko podróżą inicjacyjną, ale i prawdziwą szkołą przyjaźni, odwagi i poświęcenia. Powieść Kornela Makuszyńskiego została zekranizowana w postaci filmu kinowego i serialu telewizyjnego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedziwną historię, którą w tej książce opowiemy, słyszałem od pewnego bardzo starego człowieka; jemu opowiedział ją jego ojciec, jego ojcu jego dziad, jego dziadowi jego pradziad, jego pradziadowi jego prapradziad, jego prapradziadowi jego praprapradziad, a temu praprapradziadowi opowiedział ją nieznany człowiek, który miał wtedy sto siedemdziesiąt trzy lata i brodę z dostojnej starości tak potężną, ze ją przed nim niosło dwunastu pachołków, tak jak dwunastu paziów niesie ogon królewskiego płaszcza. Jasna tedy jest sprawa, że jest to historia sędziwa i gdyby cudownym opowieściom rosły z wiekiem srebrne brody, opowieść, którą mamy zamiar opowiedzieć, dźwigałaby brodę równie wspaniałą, jak ów starzec. Tak się jednak dzieje na tym Bożym świecie, że to, co kiedykolwiek było piękne, choćby to było przed pięcioma tysiącami lat, pozostaje piękne na zawsze, a czas nie ma do tego przystępu; dlatego poezja, z pięknych najpiękniejsza, narodzona wtedy, kiedy Pan Bóg świat stworzył, nie starzeje się nigdy i kwitnie zawsze białym, radosnym, wiosennym kwieciem. Wielkie zginęły narody, w gruz legły miasta potężne, wielkie państwa przysypał szary popiół niepamięci, ale nie zginęło to, co albo wyryte na kamieniu, albo zapisane w księgach, albo w żywym słowie podawane było z ust do ust i z serca do serca, opowieści o wszystkim, co było u tych dawno umarłych: wspaniałe, bohaterskie, szlachetne lub pełne wielkiego cierpienia. Piękno jest wieczne, piękno umierać nie może. I po nas zostanie to tylko na wieczyste czasy, co duch pięknego, a myśl nasza wspaniałego dokona.
Dawne, sędziwe opowieści rozpowiadają zazwyczaj o pięknych sercach i wzniosłych duszach, które wśród przygód nadzwyczajnych okazywały swoją słodycz lub potęgę. Wszystkim tym opowieściom i bajkom ślicznym należy wierzyć całym sercem. Wszystkie bajki są prawdziwe i musiały się zdarzyć kiedyś, kiedyś, kiedy wszyscy ludzie na świecie byli jako dzieci. Ja wierzę we wszystkie. Są takie nadzwyczajne historie, które własnymi oglądałem oczyma, chociaż działy się przed lat tysiącem, są takie, o których od innych słyszałem i też w nie wierzę głęboko, ba są tak przedziwnie piękne, najpiękniejsze na świecie.
Ta niebywała historia, którą opowiem w tej książce, zdarzyła się prawdziwie. Świadkowie jej dawno pomarli, lecz cóż z tego? Ludzie opowiadali ją ludziom, ptaki ptakom, drzewa drzewom; sędziwa smutna noc opowiedziała ją młodemu porankowi, a poranek, kiedy przeżył swój dzień, opowiedział ją cichemu wieczorowi; stary księżyc, niebieski włóczęga, opowiadał ją niepoliczonej dzieciarni gwiazd, które dlatego mrugają tak z wielkiego podziwu; wiatr opowiadał ją wodzie, a rzeki szemrzące morzu wielkiemu. Dlatego cały świat pełny jest bajki.
Nie wiem, gdzie i kiedy stało się to wszystko; przed nami rozkwita słoneczny dzień, lecz poza nami leży ocean mroku, niezmierny i mgłami zasnuty; utonęły w nim długie wieki, jakżeż więc na tym ogromie znaleźć te dnie, w których się to wszystko działo? Działo się bardzo dawno. A gdzie? To wiem z pewnością, że zaczęło się gdzieś na polskiej ziemi, bo serce tego chłopca, który w tej opowieści najwalniejszy bierze udział, jest przedziwnie polskie: mężne i czyste. Poza tym niezmiernie go ukochałem. Niczego to wprawdzie nie dowodzi, a jednak jakoś tak mi się wydaje, że nie przylgnąłby mi tak do duszy, gdyby nie z mojej pochodził ziemi. Pewny jestem przeto, że to było polskie chłopię. Pamiętacie, przyjaciele moi młodzi, tych dwóch oberwańców, Jacka i Placka, co ukradli księżyc, o których w poprzedniej mojej opowiedziałem książce? Miałem do nich żal za ich niecne postępki i długiego potrzeba było czasu, zanim się dałem udobruchać. Wiele mi te śmieszne nicponie napsuły krwi i wiele miałem z nimi utrapień, choć to też byli Polacy. Ten zaś chłopak, który w tej książce się ukaże, bardzo mi przypadł do serca. Czasem zakręciła mi się w oczach łza. Toteż o nic nikogo nie proszę, tylko o odrobinę miłości dla niego.
Czas już jednak rozpocząć jego niezwykłą historię:
Rozdział pierwszy
który wesoło się zaczyna, a smutno się kończy
Słońce z krwawym żalem na twarzy zachodziło tego dnia, na świecie bowiem była wiosna, pachnąca i rozkwiecona. Zapadał wieczór słodki, tak pięknością swoją rozrzewniony, że z oczów jego padały brylantowe łzy rosy. Nad polami i wertepami, nad krętą drogą, wijącą się jak burzliwy strumień to w tę, to w ową stronę, podniosły się ciężkie, białe mgły i snuły się leniwo, jak ogromna gromada białych krów, które wiatr wypędził na pastwisko, na trawy i burzany. Nad dalekimi górami, wśród których rodzą się wichry i gdzie się burzliwe lęgną chmury, zasrebrzył się młodziutki księżyc, młodzieniaszek śliczny, nieco blady z lęku, bo sam był na ogromnym niebie, z którego sączył się mrok.
Wieczór uczynił się pełny poświaty i widny, bo noc nie zdążyła jeszcze wypić wszystkiej dziennej jasności, co się rozpaczliwie chwytała gałęzi drzew, jak srebrna, powiewna pajęczyna. Ciepło było i aż duszno od zapachów niepoliczonych ziemi szczęśliwej, bujnej i bogatej. Wonią dymiło każde drzewo, a każdy krzew śnieżystego głogu był jak kadzielnica. Pachniały wody wonią leniwą, rozmarzającą żaby i pobudzającą je do tak potężnych głosów radości, że wiatr, muzykant przedziwny, wpadał zniecierpliwiony w lasy oczeretów i płoszył żabie chóry.
Wśród tych głosów i wśród tych zapachów zdążał krętą, ledwie wytyczoną na pustkowiu drogą, samotny podróżny. Był to człowiek srebrnego już wieku, bo włosy miał srebrzyste. Przybrany w strój poważny, w spłowiałe i wyrudziałe aksamity, żadnej nie miał przy sobie broni i od razu czynił pozór mędrca, tym bardziej, że twarz miał przedziwnie szlachetną, z wyrazem słodkiej dobroci; źródło jej było w oczach radosnych, zarazem i bystrych, i patrzących tak niewinnie, jak gdyby oczyma tymi patrzyło dziecko. Taki to był człowiek, na którego widok każdy odkrywa głowę, aby jego uczcić i tę szlachetność, co w całej jego była postaci biednie przybranej, lecz godnej bisiorów i purpury.
Jechał on na ogromnym koniu, tak dziwacznym, że na jego widok wszystkie konie świata zdumiałyby się zdumieniem wielkim, ważąc w bystrym końskim rozumie, czy można by bez pomyłki nazwać koniem to wielkie cielsko, pokryte skórą niepewnej maści, jak gdyby wypłowiałą, zakończoną z jednej strony olbrzymim łbem, smutno opuszczonym ku ziemi, z drugiej bezwłosym kikutem ogona. Ogon ten, którym smętny ten koń dawał od czasu do czasu znak, że się w nim jeszcze tuła jakaś resztka życia, był jedyną, chociaż cokolwiek zaniedbaną ozdobą zacnego czworonoga, przez igraszkę losu spokrewnionego z Bucefałem Aleksandra Macedońskiego. Stąpał on z nadzwyczajną powagą, dźwigając dobrotliwego mędrca i kilka pokaźnych tobołów, sztywno stawiając spracowane nogi, potężnie u nasady kopyt kosmate.
Pan jego patrzył jasnym spojrzeniem w zasnutą cieniami dalekość wieczoru, rumak zaś utkwił nieruchomy wzrok w ziemię, śmiertelnie obojętny na wszystko, co się działo dookoła. Takie sprawiał wrażenie, że albo głęboko o czymś rozmyśla, albo też, że on sam dawno już zdechł, a teraz drogą stąpa jego upiór, wypłowiały koński duch z wyłysiałym od nadmiernych zmartwień ogonem.
W pewnej chwili, kiedy się ku nim zbliżył ciemny las – nie można bowiem powiedzieć, że ten melancholijny bachmat zdołał się zbliżyć ku lasowi – człowiek ze srebrnymi włosami i ze słodyczą w twarzy podniósł wzrok ku gwiazdom i rzekł cichym, dobrotliwym głosem:
– Późno już, luby mój Huraganie, czy nie mógłbyś się pośpieszyć?
Wspaniałym, a tak burzliwie lotnym imieniem nazwany, rumak przyjął tę uwagę bez drgnienia, z niezmąconym spokojem, jak gdyby nie chciał przerywać swoich tajemnych rozmyślań. Uśmiechnął się tedy jego pan, przywykły widać do zwyczajów swojego czworonoga i rozpoczął dłuższą przemowę, usiłującą z pomocą rozsądnych argumentów trafić do wielkiego końskiego rozumu, mieszając w nie i takie słowa, które powinny poruszyć i serce.
– Trzydzieści już lat nosisz mnie, miły Huraganie, i przez trzydzieści lat niepojętym odznaczasz się uporem. Czy ci uczyniłem co złego? Czy uderzyła cię kiedy moja ręka? Powiedz, zaprzecz, jeśli możesz i jeśli nie jesteś niewdzięcznikiem! A widzisz, że nie możesz... Proszę cię, jak kogo dobrego, a ty wciąż swoje... Wiem, że jesteś zmęczony, ale i ja też utrudziłem się nadmiernie. Kiedy ty odpoczywałeś, ja rozprawiałem z mędrcami, co nie jest sprawą lekką. Czym prędzej tedy chciałbym być w domu, czego zapewne i ty pragniesz. Rosa pada coraz gęstsza, a to nic dobrego na nasze stare kości. Pośpiesz się, dobry Huraganie! Ach, nareszcie! Widzę, że się przygotowujesz do szybkiego biegu!
Rumak ani przez chwilę jedną nie miał tak wspaniałego zamiaru, śmiertelnie słabym ruchem rzewnego ogona dając znać jedynie, że nie jest czuły ani na pochlebstwa, ani na budzenie w nim ambicji.
Dostojny jeździec spojrzał z rozpaczą w niebo, aby gwiazdy i rogaty księżyc wezwać na świadectwo, że wyczerpał anielską cierpliwość; groźnie zmarszczył czoło i usiłując głos napełnić gniewem, rzekł:
– Widzę, złe stworzenie, widzę, niewdzięczny koniu, że dobrocią nie można zajechać na tobie daleko. Mogłem się tego po tobie spodziewać! Nie warto być dobrym. Już mi dawno radzili dobrzy ludzie, abym cię sprzedał, albo wyprowadził do ciemnego lasu i pozostawił wilkom na pastwę. O, czemuż tego nie uczyniłem! Ale nigdy nie jest za późno... Słyszysz? Nigdy nie jest za późno! Ach, drżysz z lęku i trwogi!
Rumak, stąpając miarowo, z rozpaczliwym spokojem, nie poruszył nawet uchem.
– Ach, tak – mówił głośno jeździec – myślisz, że żartuję? Mylisz się, zły Huraganie. Już jutro rozstaniemy się na zawsze, a teraz... Czy wiesz, co uczynię teraz? Zerwę kolczastą gałąź i będę cię smagał do krwi... Może zresztą nie do krwi, ale cię będę smagał, jeśli natychmiast nie ruszysz cwałem... Nie widzę nigdzie cierniowej gałęzi, ale zwyczajna też wystarczy. Ho! ho! Nawet uderzenie ręką też mocno boli, a ja mam potężnie silne ręce. Jeśli więc nie umarło w tobie serce z przestrachu, ruszaj, a żywo!
Sędziwy Huragan tym razem machnął imitacją ogona na znak, że wysłuchał przemowy swojego pana, ale nie ma wcale zamiaru zwracania jakiejkolwiek uwagi na straszliwe jego groźby.
Nieszczęsny jeździec zmęczył się widać wymyślaniem tortur dla swojego rumaka, syna wiatru, wnuka nawałnicy i pociotka burzy, rzekł bowiem cicho:
– O, mądry ty jesteś, choć zły i choć masz serce szatana. Wiesz, że nie ukrzywdziłbym muchy, więc się zapewne śmiejesz ze mnie w piekielnej duszy. Odwróć głowę i spojrzyj mi w oczy! Wiem, że tego nie uczynisz, bo nie masz odwagi. A zresztą nie mów do mnie, bo ci nie odpowiem... Leź, leź, jak mucha po smole... Będziesz potem stękał, kiedy ci nocny chłód wlezie w kości, ale ja cię nie pożałuję... Och, jakie zimno wieje od gór!
Mówiąc to, rozchylił płaszcz i poły jego rzucił tak poza siebie, aby nimi okryć grzbiet niewdzięcznego bachmata, który czyn tak wspaniały z równie niezmąconym przyjął spokojem, przekonany zapewne, że gdyby lunęła ulewa, pan jego całkowicie płaszcz z siebie zdejmie, aby przykryć konia, któremu straszliwymi groził mękami.
Zdążali tak z upartą powolnością w stronę, w której się srebrzył rogaty księżyc, ku jakimś dalekim górom, ku jakiemuś osiedlu. Widać, że podróżny chciał tam dotrzeć przedtem, zanim noc zupełnie owładnie ziemią, dlatego też na rozmaite sposoby pragnął zachęcić do pośpiechu dziwacznego swojego konia, że się to jednak na nic nie zdało, bo szlachetne to zwierzę doszedłszy do bardzo sędziwego końskiego wieku, z niewzruszonym spokojem wielkiego filozofa zdążało omdlewającym krokiem ku swojemu przeznaczeniu. Pan jego jednak coraz bystrzej wpatrywał się w gmatwaninę cieniów, w pełzające bezszelestnie wilgotne mroki i coraz częściej podnosił wzrok ku niebu, na którym ktoś, jak siewca wspaniały, siał złote gwiazdy jak ziarno w skiby pierzastych chmur, przeoranych wiatrem. Nie było lęku w czystym sercu tego dostojnego człowieka; bystrą jedynie ciekawość miał w spojrzeniu, kiedy nim gonił wędrujące po powietrzu śmigłe nietoperze lub ciężkie, wielkie puchacze. Czasem jednak dreszcz przebiegał po jego skórze, kiedy wysoko ponad gęstwiną chaszczów przelatywał ogromny cień, mający kształt ludzki; wtedy na krótką chwilę rozlegał się przejmujący chichot i piekielny jakiś śmiech, pomieszany z rozdzierającym beczeniem, przypominającym bek kozła; rzadziej znów łamanym lotem, to wznoszącym się ku górze, to opadającym ku dołowi, jak gdyby leciał ptak postrzelony, leciała przez powietrze głowa ludzka, wyraźnie płonącymi patrząca oczyma i wydająca w szybkim przelocie głos przenikliwy i przejmujący, do szczekania podobny.
– Diabłowie i czarownice rozpoczynają już swoje harce! – mówił do siebie szeptem jeździec i żegnał się znakiem krzyża.
Mimo woli uderzał nogami konia po wydętym brzuchu, innego jednak nie wywołując skutku ponad nieznaczne dudnienie, jak gdyby kto w pustą i brzuchatą uderzał beczkę; ani latające czarcie głowy, ani czarownice, harcujące na wietrze, nie mogły tego miłego zwierzaka wyprowadzić ze spokojnej równowagi. Równie małe wrażenie czyniły na nim dziwne i niespodziane głosy, wytryskujące to tu, to ówdzie z gęstwiny albo niosące się przez cichość wieczoru, przez bezdroża, gwizdy, skomlenia, syki przeciągłe i jadowite, pełne gniewu warkoty, niecierpliwe bulgotania albo rozdzierające jęki jakby z obolałych ran krwawo się sączące. Siwy jeździec słuchał ich bez zdumienia, jedynie drgnąwszy czasem, kiedy się pustka napełniła niespodzianie wielkim głosem, jak gdyby rozpaczliwej skargi, dobywającej się chyba spod ziemi, żywej duszy bowiem nie można było dostrzec dokoła.
– Natura przedziwnymi rozmawia głosami – mówił mędrzec sam do siebie – wszystko żyje i wszystko cierpi.
Zdaje się, że w tej chwili odmawiał bezgłośnie modlitwę za wszystkich cierpiących na ogromnym świecie, bo spojrzenie, pełne słodyczy, zwrócił ku gwiazdom, a na ustach jego drżały niewypowiedziane słowa. Już oczu od gwiazd nie odwrócił, lecz błądził wśród nich mądrym i dobrym uśmiechem i niby je liczył, jak pasterz o zmroku liczy swoje owce. Zapomniał widać, że siedzi na końskim grzbiecie i że wędruje pustkowiem, jak gdyby po zwałach mroku wydostał się na niebo i błądził po nim cicho radosny i szczęśliwy, nie zauważył bowiem, że jego rumak, jak gdyby nagłe powziąwszy postanowienie, przystanął i tkwił w nieruchomości jak pomnik granitowy na własnej mogile. Można było wprawdzie nie dostrzec nieznacznej różnicy pomiędzy powolnym ruchem dziarskiego bachmata a jego całkowitą nieruchomością; gdyby jednak jeździec nie był patrzył w niebo, lecz na boki, byłby przecież mógł dojrzeć, że drzewa i krzaki stanęły nieruchomo, dotąd zaś z mizernym trudem usuwały się w tył, co było niezbitym dowodem, że koń posuwa się naprzód. Szlachetny jeździec musiał zapewne wyczytać w gwiazdach, że jego bachmat dopuścił się złamania panującej w końskim rodzie dyscypliny i przystanął w środku drogi, więc powróciwszy na ziemię z niebieskich rozłogów, z niesłychanym zawołał zdumieniem:
– Coś uczynił, Huraganie?
Straszliwy Huragan stał bez ruchu i bez odpowiedzi, zamieniony w ciszę, jak gdyby z jego imienia ktoś wszystkie wypuścił wichry.
Mędrzec zaniepokoił się.
– Czy cię, miły koniku, dotknęły moje niewinne zniewagi? – mówił dobrotliwie – czy może co ci dolega? Ach, a może jesteś zbyt umęczony? Jeśli tak, zejdę z twego grzbietu i pójdę piechotą, bo do domu i tak już niedaleko.
Huragan żadnego z siebie nie wydał głosu w tej zapewne myśli, że jeśli przystanął w drodze, w takim razie ma jakiś słuszny powód, nie przystoi bowiem koniowi w jego wieku czynić cokolwiek bezmyślnie i z urojenia; pragnąc zaś dobremu o sobie mniemaniu dać wyraz oczywisty i bardzo szczególny, spuścił łeb jeszcze niżej, zaczem dokonał rzeczy niebywałej i wręcz szalonej, gdyż mizerną resztką ogona wionął tak rozpaczliwie, że zdołał nim dotknąć nakrapianej swojej skóry. Skutkiem tego niepojętego wysiłku nie był wprawdzie huk gromu, tylko lekkie klaśnięcie, nagły jednak ryk lwa nie byłby tak poraził zdumionego mędrca, jak to ogoniaste obłąkanie jego mądrego konia.
Musiało ci się przydarzyć coś straszliwego! – zawołał, znając wspaniałą roztropność swojego towarzysza.
Spojrzał bystro w mrok, uniósł się w strzemionach i ujrzał tuż przed pochylonym łbem Huragana niekształtne czegoś zarysy.
– Co to być może? – mówił, złażąc szybko z końskiego grzbietu.
Drżącymi rękoma skrzesał ognia i odpiąwszy od troków żelazną latarnię, napełnił ją wkrótce biednym migotliwym światełkiem; pochylił się ku ziemi i głośno zakrzyknął: na drodze leżała ubogo odziana kobieta, jakby mocnym zdjęta snem, do piersi tuląca malutkie dziecko.
Mędrzec przyklęknął i postawiwszy latarnię na ziemi, rzekł cicho:
– Czy się wam przygodziło nieszczęście?
Kobieta nie odpowiadała.
W nim serce uderzyło gwałtownie; ujął ją za rękę i zakrzyknął zduszonym głosem:
– Chryste Panie!
Ręka była zimna. Spojrzał na jej twarz: była biała i wilgotna, może od nocnej rosy, a może od łez, wypłakanych już po śmierci nad niedolą dziecka, które spało słodko na jej sercu już na wieki cichym. Tuliła dziecko do siebie tak mocno, że dobry człowiek z trudem je odjął od tej matki wiernej, powalonej przez jakiś trud i jakąś mękę na nieznanej pustej drodze; bose nogi miała w ranach, więc szła kędyś z daleka, a nikt nie wie, dokąd? Głód musiał iść jej śladem jak pies, gdyż twarz jej była śmiertelnie smutna i wynędzniała. Mędrzec patrzył na nią wzrokiem zmąconym przez łzy i mówił cicho:
– O dobra, nieszczęśliwa matko! Musisz tu zostać, ale śpij spokojnie... Twojemu dziecięciu nikt krzywdy nie uczyni... Bóg mi je zesłał, pokornemu biedaczynie, więc je zabiorę, a kiedyś mu powiem, żeś je trzymała w objęciach, przeciw śmierci broniąc... Twoja dusza krąży zapewne w pobliżu jak wilczyca, aby jeszcze raz, gdyby tak było trzeba, umrzeć w jego obronie... Patrz, patrz! O dzieciństwo anielskie! Śmierć jest przy nim, dokoła noc i strachy, a ono przez sen się uśmiecha...
Przytulił je ostrożnie do piersi i patrzył rozrzewniony; ułożył potem na trawie, a sam przy świetle latarni rękami i ostrą gałęzią począł kopać grób w miękkiej, pulchnej ziemi. Niebo zaróżowiło się na widnokręgu, gwiazdy zbladły i świt począł śpiewać ptaszęcymi głosami, kiedy on ostatkiem sił dźwignął nieszczęśliwą kobietę i w świętej ułożył ją ziemi.
Oczy miał pełne łez, kiedy tuląc jednym ramieniem śpiące dziecko, z niezmiernym trudem wspiął się na grzbiet konia.
– Pójdź, sieroto – rzekł – u dobrego jesteś człowieka. A ty, poczciwy Huraganie, nie gniewaj się, że ci przybyło ciężaru. Odrobinka to jest i okruszyna... Tylko moje serce stało się cięższe, bo widziało niedolę i śmierć... Straszna to była noc, ale już słońce wstanie niedługo... Ruszaj, Huraganie, a jakoś...
Nie skończył swoich słów od nadmiernego zdumienia, Huragan bowiem, jak gdyby odrodzony, podniósł łeb, zarżał donośnie i pomknął cwałem.
– Co czynisz, szalony koniu! – zakrzyknął dobry człowiek i w nagłym lęku przycisnął dziecko do piersi.