Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspomnienia Racheli Roth włączają się w wielką opowieść świadków o Holokauście. Spisane w latach siedemdziesiątych XX wieku są wypełnieniem przyrzeczenia złożonego nieznajomej więźniarce w Auschwitz i upamiętnieniem tych wszystkich, którzy bezimiennie cierpieli i ginęli. Rachela opowiada światu o tym, co przeżyła ona – ta, która cudem przetrwała, i co przeżyli ci, którzy umierali pobici, zagłodzeni, zamarznięci, rozstrzelani, zagazowani.
Rachela Roth do dziś przechowuje w domu bezcenną pamiątkę – rodzinne zdjęcie zrobione w warszawskim getcie latem 1941 roku podczas uroczystości zaślubin jej wuja. Wokół skromnie zastawionego stołu zgromadziło się dwadzieścia jeden osób. Z tego grona przeżyła tylko ona – dziewczyna na prawym skraju fotografii obejmująca troskliwie kilkuletniego chłopczyka – swojego braciszka. Pozostali – jej mama, siostry i brat, dziadkowie i kuzyni – zginęli w łapankach w getcie, w transportach do obozów zagłady, w komorach gazowych.
Rachela Roth (nazwisko rodowe Rotsztejn), urodzona w inteligenckiej żydowskiej rodzinie na warszawskiej Pradze, trafiła do warszawskiego getta, gdy była nastolatką. Przetransportowano ją z Umschlagplatzu do obozu w Majdanku. Jako więźniarka z numerem 48915 przeżyła Auschwitz. W obozie w Bergen-Belsen doczekała wyzwolenia. Po wojnie wyjechała do Brytyjskiego Mandatu Palestyny, skąd w latach sześćdziesiątych wraz z mężem wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka do dziś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…
(Ps 130,1)
Mojej mamie, rodzeństwu: Regince, Justynce, Dawidkowi, całej mojej straconej w komorach gazowych Treblinki rodzinie
Wybacz, Nieznajoma,
że wcześniej nie wywiązałam się ze słowa danego Tobie
na dnie piekła o nazwie Majdanek.
Przyrzekłam,
że jeżeli dane mi będzie przeżyć tę gehennę,
opowiem światu, jak oni szatańsko znęcali się nad nami.
Wybacz,
wtedy po wyzwoleniu nie byłam jeszcze na to gotowa.
Jeszcze wciąż krwawiły otwarte rany.
Wiele razy zaczynałam pisać,
zalewając papier strumieniami nieposkromionych łez.
Po takim pełnym gorzkich wspomnień dniu
nawiedzały mnie nocą koszmary.
Śniłam, że Niemcy ścigają mnie,
chcą zabrać mi moje dzieci.
Budziłam się z krzykiem,
zlana zimnym potem.
Po wielu latach łzy wyschły.
Zagoiły się krwawe rany,
pozostały tylko blizny.
O zmierzchu życia utrwaliłam na papierze
grozę getta i obozów zagłady.
Przysięgnij, że opowiesz
Rachel Roth
© by Rachel Roma Roth, 2020
This edition © by Wydawnictwo RM, 2020 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected], www.rm.com.pl
ISBN 978-83-8151-366-1 ISBN 978-83-8151-367-8 (ePub) ISBN 978-83-8151-368-5 (mobi)
Edytor prowadzący: Justyna MrowiecRedaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Irmina Wala-PęgierskaProjekt okładki: Studio GRAWEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
Wydawnictwo RM dziękuje pani Katarzynie Lisieckiej za pomoc w przekładzie fragmentów z języka jidysz.
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
SPIS TREŚCI
Wstęp
Rozdział 1 Początek
Rozdział 2 Getto
Rozdział 3 Przesiedlenie
Rozdział 4 „Kocioł”
Rozdział 5 Powstanie w getcie warszawskim
Rozdział 6 Majdanek
Rozdział 7 KL Auschwitz-Birkenau
Rozdział 8 Obóz Bergen-Belsen
Rozdział 9 Wyzwolenie
Rodzina Autorki składa podziękowania Pani Jadwidze Szumińskiej, której wytrwałe starania
Puerto Rico, 2012 rok. Dla uczestników sympozjum naukowego z Nowego Jorku zorganizowano welcome party. Podczas imprezy do mojego męża podszedł potężny mężczyzna. Spojrzał na jego wizytówkę z nazwiskiem i zapytał po angielsku: „Mówisz po polsku?”. Mąż przytaknął. „To super, przyprowadzę tu swoją mamę”. Za chwilę mężczyzna wrócił w towarzystwie drobniutkiej, niskiej osiemdziesięciosześcioletniej pani, która uradowana, z błyskiem w oku zawołała: „Jesteście z Polski? Ach, to dobrze, to możemy pogadać!”. I tak rozmawialiśmy z Romą kilka godzin. Wszyscy się rozeszli, a my do późnej nocy z ciekawością słuchaliśmy jej wspomnień, wierszy, piosenek i dowcipów. Przez cały tydzień spotykaliśmy się przy basenie i rozmawialiśmy o jej przeżyciach, o bombardowaniu Warszawy w 1939 roku, getcie, kompletach, o jej rodzinie.
Zachwyciła nas polszczyzna Romy, bogate słownictwo, bez śladów obcego akcentu (a przecież przed wojną Roma skończyła tylko sześć klas, a Polskę opuściła w 1944 roku, czyli sześćdziesiąt osiem lat temu). Koncert Jankiela, Odę do młodości znała na pamięć; również wszystkie zwrotki i słowa hymnu polskiego. Jej ulubionym utworem był Pan Tadeusz, a Mickiewicza uważała za najwybitniejszego polskiego poetę.
Roma wspominała swoją szkołę i nauczycieli sprzed wojny, szczególnie nauczycielkę polskiego, pannę Cynkstein, która bardzo często wzywała ją do recytacji („Rotsztejnówna[1], do tablicy”). To potwierdzało słowa mojej mamy, która mówiła, że przed wojną wielkim szacunkiem obdarzani byli nauczyciele szczególnie wymagający.
Szkoła, lekcje, praca domowa były najważniejsze. Nawet w getcie, w czasie wojny, kiedy panowała powszechna bieda, głód, ciasnota. Gdy Niemcy zamknęli szkoły i zakazali nauki, rodzice posyłali dzieci na komplety. Uczniom za udział w nich groziła śmierć, a mimo to nadal uczyli się polskiego, francuskiego, matematyki, chemii.
Wspomnienia Romy były niesamowite: tyle szczegółów o życiu w getcie, o powstaniu. Oboje z mężem jesteśmy z Warszawy, z Muranowa, i dokładnie znamy ulice, o których mówiła Roma: Miła, Długa, Miodowa, Pawia, Kacza, Gęsia.
Urzekła nas pogoda ducha Romy, jej entuzjazm, humor i opowieści o życiu przed wojną, trudnych przeżyciach w getcie i obozach. Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy nikogo, kto przeżył getto warszawskie, powstanie w nim, obóz Majdanek albo Auschwitz czy Bergen-Belsen.
Zaskoczyła nas życzliwość Romy, radość życia, która z niej emanuje i przyciąga ludzi. Wielokrotnie przyjeżdżałam do Nowego Jorku, gdzie teraz mieszka Roma. Kiedy wychodziłyśmy na spacery, sąsiedzi i znajomi zatrzymywali nas, pytając o zdrowie i rodzinę. Romę ciągle ktoś odwiedzał: sąsiadka z kwiatami, młody człowiek z czekoladkami, który właśnie przyleciał z Belgii i specjalnie dla niej przywiózł je w prezencie.
Zastanawiałam się nieraz, jak to możliwe, że po takim koszmarze wojennym Romie udało się zamknąć ten rozdział swojego życia, założyć rodzinę, dobrze wychować i wykształcić dzieci, normalnie żyć, pracować i zachować tyle życzliwości, radości i pogody.
Po wojnie i wyzwoleniu Bergen-Belsen Roma i jej ciotka Hela trafiły do Paryża. Tam nawiązały kontakt z ojcem Romy Samuelem, któremu w 1939 roku, po wkroczeniu Niemców do Warszawy udało się uciec z kraju. Dotarł do Palestyny, gdzie był korespondentem prasowym. W latach 60. wyjechał do USA.
Roma wyszła za mąż w 1947 roku za Shlomo Chęcinskiego, którego rodzina wyemigrowała do Palestyny w 1935 roku. W Polsce został jego brat, Józef, który był żołnierzem Pogranicza. Shlomo był dla Romy najlepszym przyjacielem i pocieszycielem. Wspierał ją i uspokajał, gdy zlana potem budziła się z nocnych koszmarów. Spędzili razem sześćdziesiąt pięć lat.
Roma urodziła pięcioro dzieci. Wspomina, że wychowała je na sokach i awokado (w tamtych czasach niewiele więcej było w Izraelu do jedzenia). W 1967 roku z siedmioma dolarami w kieszeni i z trojgiem dzieci wyemigrowała do USA do ojca. Jeden najstarszy syn został w Izraelu, żeby służyć w tamtejszej armii.
Na nowojorskim Brooklynie rodzina Romy otworzyła zakład produkcji kołder, z którego korzystało dużo klientów (szczególnie Węgierek zachwycających się wyrazistymi kolorami).
Jak doszło do napisania tej książki? Roma wspomina:
„Często miałam koszmarne sny, bombardowanie, ucieczkę. Niemcy zabierają mi dzieci… Od 1970 roku zaczęłam regularnie budzić się o trzeciej w nocy. Wtedy zaczęłam spisywać swoje wspomnienia, tak jak przyrzekłam nieznajomej więźniarce w obozie na Majdanku. Wpadałam w coś jakby trans, zalewając się łzami, pisałam – bez paragrafów, bez przecinków. Chciałam jak najszybciej opowiedzieć światu o tym, co przeżyłam ja, która cudem przetrwałam, i o tym, co przeżyli ci wszyscy, zanim zginęli pobici, rozstrzelani, zagłodzeni, zamarznięci, zagazowani. Chciałam wyrzucić z siebie te wspomnienia, tak jak obiecałam tej koszmarnej listopadowej, przejmująco zimnej nocy spędzonej na apelu na Majdanku, patrząc na wiszące zwłoki dziewczyny z naszego baraku, która spróbowała ucieczki. Żeby przetrwać tę potworną noc, zaczęłam opowiadać o mojej rodzinie – jak szykujemy się do uroczystej kolacji, jak mama przyrządza potrawy, nakrywa stół. Noc minęła i kiedy rozchodziłyśmy się po apelu, podeszła do mnie starsza kobieta, która powiedziała: «Ja już tego nie przeżyję, ale ty przyrzeknij mi, że przetrwasz to piekło i opowiesz światu, co te bestie z nami robiły». I tak spisałam swoje wspomnienia po polsku, w swoim ojczystym języku.
Od 1956 roku byłam zapraszana przez różne grupy, odwiedzałam szkoły podstawowe i średnie, publiczne i prywatne, college, uniwersytety, synagogi i opowiadałam o swoich przeżyciach. Dzięki tym prezentacjom prowadzonym na terenie całego Nowego Jorku spotkałam mnóstwo ciekawych ludzi, młodzieży żydowskiej, ale też ze wszystkich zakątków świata, młodych ludzi z Korei, Chin, Puerto Rico. Dostałam też od nich setki listów z podziękowaniami.
W ciągu tych lat wiele osób mówiło mi, że interesuje się tematyką drugiej wojny, Holokaustem, czyta na ten temat, ma zbiory historyczne liczące kilkaset książek, ale moje wspomnienia nadal do nich bardzo przemawiają i pozwalają (chociażby w niewielkim stopniu) wyobrazić sobie opisywanie wydarzenia.
Dzięki tym wszystkim prezentacjom poznałam Davida Hirsha, profesora Wydziału Anglistyki i Studiów Judaistycznych na Brown University, który zaproponował mi przetłumaczenie moich wspomnień na angielski. Dzięki jego zaangażowaniu udało się wydać mój tekst w USA po angielsku pod tytułem Here There is No Why (Tutaj nie ma dlaczego). Słowa te wypowiedział doktor Mengele na pytanie więźniarki Auschwitz «dlaczego nam to robicie?». Nadal, mimo że minęło osiemdziesiąt lat od wojny, nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie. Dlaczego przedstawiciele narodu niemieckiego, z którego wywodzi się tylu wspaniałych uczonych, noblistów, inżynierów, filozofów, filantropów, muzyków, kompozytorów i pisarzy, postanowili zniszczyć, zamordować z pełną premedytacją i według dokładnych planów miliony niewinnych ludzi, kobiet, dzieci i starszych?
Książka została już przetłumaczona na język hiszpański i hebrajski. Wreszcie w 2000 roku chciałam wydać książkę w Polsce, ale wydawnictwo zażądało ogromnej sumy, której nie miałam. Manuskrypt w końcu zagubili, kopia leżała w szufladzie dobrych kilka lat, aż do 2012 roku. Cieszę się, że teraz książka ukaże się po polsku. Wiele osób mówi, że moja opowieść powinna być we wszystkich bibliotekach i znaleźć się na liście lektur szkolnych. Mam nadzieję, że trafi do szerokiego grona odbiorców”.
Czasem ludzie zwracają uwagę na wytatuowany na ramieniu Romy numer 48915. Pytają, czy była tam i to przeżyła. Kiedy Roma zwiedza muzea, szczególnie Treblinkę, Majdanek, Auschwitz, wzbudza zainteresowanie, bo niewielu zostało naocznych świadków tych wydarzeń.
Z Romą nie można się nudzić. Mimo swojego wieku jest bardzo sprawna fizycznie i psychicznie. Codziennie się gimnastykuje i pływa: z samego rana zakłada kostium, gogle i jedzie na trzydzieste piętro budynku, na którym jest basen z tarasem i pięknym widokiem na cały Nowy Jork. Roma nie odpuszcza pływania nawet w podróży – bywa, że pływa w oceanie. Spaceruje po Central Parku, a jeśli musi zgłosić się do lekarza piętnaście ulic dalej, idzie pieszo. Razem chodzimy do kina, na wykłady i koncerty. Udzielamy się w centrach dla seniorów.
Roma codziennie czyta – od deski do deski – „New York Times”. Ogląda CNN, pochłania wiele książek. Pewnej nocy zauważyłam, że w jej sypialni świeci się światło. Zaglądam ukradkiem – wśród pierzyn nie widzę Romy, tylko wielką, grubą książkę Deklaracja Balfoura o angielskim mandacie w Palestynie w 1917 roku.
W każdy czwartek u Romy rozdzwaniają się telefony, Skype itp. z całego świata (z Izraela, RPA, Europy) – od znajomych, przyjaciół, kuzynów, pięciorga dzieci, osiemnaściorga wnucząt, w imieniu prawie czterdzieściorga prawnucząt, także od zięciów i synowych z życzeniami zdrowia i dobrych świąt: Szabat szalom!
Życzenia składa też Hela, towarzyszka lat gehenny. To ona uchroniła Romę od śmierci, od samobójstwa, opiekowała się nią w czasie choroby i po pobiciu, dzieliła się ostatnim kęsem chleba i łykiem wody, stała za nią w czasie selekcji i szeptała: „Roma wyprostuj się. Nie drżyj, nie bój się, jestem z tobą”. „Ciocia Hela to moja Matka, moja Siostra, moja Przyjaciółka, mój Anioł Stróż. Dzięki niej przetrwałam” – mówi Roma.
Jeśli z jakiegoś powodu rodzina nie może być razem podczas piątkowej kolacji, przychodzą znajomi syna Romy z przygotowanymi daniami. I wtedy Roma zmienia swój sportowy strój na długą suknię, zakłada koronkowy czepek, na stół kładzie świeży śnieżnobiały obrus, stawia srebrne kandelabry i piękne kwiaty. To jest zawsze wyjątkowy wieczór.
Na obchodach 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz, na którą Roma została zaproszona, jej rodzina licząca czterdzieści osób była największa.
Jadwiga Szumińska
maj 2020
[1] „Przy urodzeniu nadano mi imiona Ruchama Rachela Rothstein. Rodzice i koleżanki używali spolszczonego imienia Roma. Nazwisko w spolszczonej wersji brzmi Rotsztejn lub Rotsztajn. Gdy wyszłam za mąż, zaczęłam używać nazwiska po mężu (Chencinski). Po przyjeździe do USA skróciłam nazwisko rodowe do Roth, żeby ułatwić sobie i innym życie. Nie chciałam, by ciągle pytali „jak to się pisze?”.
Rozdział 1
Złociste lato 1939 roku ma się ku końcowi. Beztrosko mijają moje ostatnie wakacyjne dni w Urlach, letniskowej miejscowości pod Warszawą. Sierpniowe słońce odbija się złocistym blaskiem w błękitnych falach nieśpiesznie płynącego Liwca. Na jego rozgrzanym brzegu dzieci budują zamki z piasku. Młodzi pływają w krystalicznej rzece, flirtując wesoło. Słychać plusk wody, śmiech kąpiących się, nawoływanie matek. Powietrze przesiąknięte jest słodkim aromatem płynącym z pobliskich sosnowych lasów. Beztrosko rozciągnięta na ciepłym nabrzeżu przesypuję między palcami złote ziarenka sypkiego piasku. Śmieję się prosto ku słońcu, które z nieskazitelnego błękitu niebios rozsiewa szczodrze tysiące złocistych promieni. „Wspaniały jest ten wszechświat”, myślę sobie, mrużąc oczy. Skrywa mnóstwo tajemnic i niespodzianek dla trzynastoletniej, budzącej się do życia dziewczyny.
Teraz, z perspektywy mojego domykającego się życia, wciąż niezatarte w pamięci pozostają wspomnienia ostatniej wycieczki szkolnej na południe Polski. Widzę siebie kroczącą w kierunku Dworca Wschodniego z plecakiem zarzuconym na plecy. Po obu moich stronach idą Pola i Hela – dwie młodsze siostry mamy dotrzymują mi kroku. Maszerując sprężyście, śpiewamy półgłosem:
Gdy jedziemy na wycieczkę wszyscy razem, przestrzeń ucieka nam spod nóg. Zachwyceni pięknym krajobrazem, wciąż szukamy nowych dróg.
Milkniemy na chwilę, aby przekroczyć jezdnię. Potem na nowo podchwytujemy słowa piosenki:
A naszym przewodnikiem jest nadzieja. Idziemy razem wśród snów i marzeń…
Docieramy do dworca. Panują tu rozgardiasz, śmiech i miły gwar. Koleżanki radośnie mnie witają. Pociąg powoli wtacza się na peron. Uściski, pocałunki, ostatnie upomnienia. Gwizd lokomotywy przeszywa powietrze. Zwolna, ociężale pociąg rusza z miejsca. Przez otwarte okienko wagonu, wymachując chusteczką, żegnam moją rodzinę. Coraz mniejsze są sylwetki bliskich, aż zupełnie znikają za zakrętem.
Rodzina Racheli Roth, z domu Rotsztejn, urodzonej w 1926 roku w Warszawie: od lewej w pierwszym rzędzie – Justynka (Jehudit), mama Golda, Dawidek, w górnym rzędzie – Roma (Rachela) i Reginka (Rywka) Archiwum Autorki
Śpiewamy co tchu w piersiach, starając się zagłuszyć stukot kół. Mijamy zielone łąki, usiane złotymi kłosami pola. Cudowny jest ten świat. Należy do nas, do młodych.
Tysiącem wspaniałych blasków mieni się jeszcze w mojej pamięci kaplica Świętej Kingi w kopalni soli w Wieliczce. Stary, magiczny Kraków. Wawel, siedziba królów Polski. Sukiennice. Tajemnicze grobowce królów. Zakopane. Wspaniałe, zapierające dech w piersiach potężne szczyty Tatr. Miłe po całodziennej wspinaczce wieczory w zakopiańskim schronisku.
Mimo że wówczas nie za bardzo interesowałam się polityką, to zdawałam sobie sprawę z istnienia Trzeciej Rzeszy Niemieckiej, a nazwisko Hitlera i nazwa partii nazistowskiej nie były mi zupełnie obce. Przysłuchiwałam się ciągłym dyskusjom na temat Austrii zajętej przez hitlerowskie Niemcy w 1938 roku. Opuszczona przez cały świat sąsiednia Czechosłowacja została sprzedana Niemcom w zamian za pokój. Angielski premier Chamberlain twierdził, że Czechosłowacja zaspokoi żarłoczny apetyt Hitlera. Wciąż dochodziły do nas nowe, budzące grozę wiadomości z Niemiec, jak chociażby o nocy tłuczonych szyb, czyli Kristallnacht[1], bezpodstawnym aresztowaniu setek Żydów niemieckich, paleniu synagog, sklepów i wszelkiego mienia żydowskiego przez hitlerowców. Rozniosło się to hiobową wieścią wśród polskich Żydów. Mój ojciec, odpowiedzialny redaktor żydowskiej gazety, „Dos Jidisze Togbłat”[2], opisuje barbarzyńskie działania owego z premedytacją zorganizowanego pogromu listopadowego. Najbardziej zatrważający jest fakt, jak pisał mój tatuś, że społeczeństwo niemieckie, a wraz z nim cały kulturalny świat milczy. Nie protestując ani nie reagując na nikczemne wyczyny faszystów, świat daje wolną rękę Hitlerowi.
Lato 1939 roku ma się już ku końcowi. Pierwszego września – sygnalizuje karteczka w kalendarzu. Pakujemy się, szykujemy do powrotu z wakacji do Warszawy. Już za dwa dni zaczyna się nowy rok szkolny. Niczym grom z jasnego nieba spadła na nas wieść o zaatakowaniu granic Polski przez armię niemiecką. Zapanował chaos, nastąpiło pospieszne pakowanie, pojawiły się niepewność, panika. Pociągi jadące w kierunku Warszawy przepełnione są ludźmi, walizkami, tobołkami. Na stacji kolejowej fruwają niczym śnieg białe pióra z rozdartych pierzyn i poduszek. Nerwowe nawoływania, przekleństwa, gorączkowe poszukiwania bagażu, płacz wylęknionych dzieci i królujący nad tym wszystkim przeraźliwy gwizd lokomotywy, stukot kół po szynach – wszystko to wywołuje wielki zamęt. Niczym za dotknięciem złej czarodziejskiej różdżki znikła gdzieś wczorajsza błogość, ulotnił się – nie wiadomo dokąd – ten wczorajszy niezachwiany spokój. Błyskawicznie niepewność, lęk przed nieznanym jutrem, popłoch i panika zawładnęły całym naszym światem i każdym z nas z osobna.
Zastaliśmy Warszawę w ciemnościach. Zatopione w mroku, nieoświetlone, opustoszałe ulice stolicy wyglądały groźnie. O świcie tworzyły się kolejki przed sklepami. Ogonki po chleb, po węgiel, po mleko. Jak to się stało, że nagle miasto zmieniło swoje codzienne, tak dobrze znane mi oblicze? Mówi się o błyskawicznej wojnie. Blitzkrieg. Nie przyznając się nikomu, myślę sobie tak: „Szkoły zamknięte, wakacje są przedłużone. Będzie więc trochę nowych wrażeń i nieco przygód, szybko przegnamy niemiecką armię i wszystko niebawem powróci do starego, normalnego trybu życia”. Trochę jak w nowym wojennym szlagierze:
Nalot, nalot to mi raj, dawaj panna buzi, nie pytaj. Ciemno, przyjemno itd. Można robić, co się chce, nad nami bombowiec, trójmotorowiec. On nad nami władzę ma, a z dala odpowiada karabinów kanonada. La, la, la, la.
Dorośli z rosnącym niepokojem debatują na temat paktu radziecko-niemieckiego. Zgromadzeni przy odbiornikach radiowych w skupieniu przysłuchują się nowym komunikatom. „Wszystkie Jasie i Stasie wracajcie natychmiast do domów” – oznajmia spiker radiowy. „To mobilizacja” – tłumaczy tatuś zebranym.
Trzeciego września. Anglia wypowiada wojnę Niemcom. Po kilku godzinach w jej ślady idzie Francja. Władze obu krajów przyrzekają Polsce pomoc. Panuje ogólna radość. „Niech żyje Anglia! Niech żyje Francja! Śmierć najeźdźcom niemieckim” – słychać pełne otuchy głosy z głośników radiowych. Upojony nową nadzieją naród manifestuje przed ambasadą Wielkiej Brytanii i Francji. „Jesteśmy silni, zwarci i gotowi!”. „Będziemy bronić ojczyzny do ostatniego żołnierza. Nie oddamy Polski najeźdźcom. Nikt nam nie zrobi nic. Nad nami Śmigły, Śmigły Rydz”[3]. Nadzieja wypełnia serca słuchaczy.
Szóstego września. Słyszymy nowy, niewróżący niczego dobrego komunikat radiowy. Polska obrona nie zdołała przeciwstawić się wrogowi i odeprzeć doskonale uzbrojonych sił nieprzyjacielskich kroczących na Warszawę. W radiu przemówienie wygłosił Roman Umiastowski, szef propagandy w sztabie naczelnego wodza. Wzywał, by ludność cywilna opuściła stolicę.
Na niebie zgasła już ostatnia gwiazda. Świta. Wstaje niepewny poranek. Stoimy niezdecydowani, drżąc z zimna po nieprzespanej nocy spędzonej na balkonie naszego mieszkania znajdującego się na Pradze, we wschodniej części Warszawy. Na dole, pod nami, pomimo tak wczesnej godziny, ulica Targowa wrze. Ze wszystkich stron nadciągają samochody ciężarowe, osobowe auta, zaprzęgnięte w konie wozy chłopskie załadowane dziećmi, tobołkami i wszelkim sprzętem domowym. Rzeka ludzi opuszcza miasto. Wszyscy ciągną na wschód. Tłumy jadą na rowerach, idą piechotą, popychają dziecięce wózki. Tworzy się wielka, wzburzona, rozkołysana, wciąż wzbierająca fala ludzka.
W domu panuje ponury nastrój. Niepewność, niezdecydowanie, bezradność. Biegniemy na ulicę Brukową[4], do mieszkających tam rodziców mamy. Po gorączkowych naradach i dyskusjach zapadła decyzja, że młodzi członkowie rodziny mają natychmiast opuścić miasto. Naprędce spakowano do plecaków nieco odzieży i jedzenia. Pocałunki, błogosławieństwa, łzy, ostatnie upomnienia i już zamknęły się za nimi drzwi. Pozostawili za sobą pustkę ziejącą z każdego kąta. I smutek. Babcia zalewa się łzami, powtarzając nieustannie: „Dzieci, moi kochani synowie. Czy ich jeszcze zobaczę kiedyś w życiu?”. Mama stara się, jak może, by ją uspokoić. Niestety bez skutku. Nagle babcia opada bezwładnie w ramiona mamy, mdlejąc. Zrozpaczony dziadek każe mi zawołać synów z powrotem. Sam zaś stara się ocucić omdlałą. Co sił w nogach pędzę schodami w dół. Przepycham się łokciami przez wibrujące morze ludzi. Wołam wujków po imieniu. Niestety, mój głos tonie w potężnym gwarze. Zrozpaczona, szukam ich wzrokiem, ale bezskutecznie. Zdyszana i już zrezygnowana, zwalniam nieco kroku. Nagle moi krewni jakby wyrośli spod ziemi na rogu ulicy Kępnej. Bez chwili namysłu biegniemy wszyscy z powrotem do mieszkania.
Nazajutrz podjęto podobną próbę opuszczenia domu, lecz niestety z takim samym skutkiem. Kochająca matka powtórnie zemdlała na samą myśl o rozłące z synami.
Wieść, że prezydent Polski wraz z całym rządem uciekł do Rumunii, jest wtedy informacją powszechnie znaną. Wiadomość ta nie przyczynia się wcale do podniesienia i tak już złego ogólnego nastroju. Dzisiaj po raz pierwszy usłyszałam niemiecki komunikat na falach polskiego radia. „Hier Deutschland Sende und alle angeschlossene Länder wie Katowice, Poznań, Lwow und Krakow”[5]. „A więc ten dziki ludożerca zdołał już połknąć lwią część Polski” – myślę ze zgrozą.
Przez wzgląd na ostatnie smutne wiadomości Ignacy, Luzer i Heniek rezygnują z poprzednich zamiarów udania się na wschód.
Powietrze przeszywa przeraźliwy ryk syren. Nalot nieprzyjacielskich samolotów. Słychać coraz wyraźniej warkot nadlatujących niemieckich bombowców. Wszyscy mieszkańcy domu przy Targowej 45 zbiegają na parter z nadzieją, że im niżej, tym bezpieczniej, że grube mury klatki schodowej zdołają uchronić ich od pocisków. Przenikliwy zgrzyt, ogłuszający huk i niesamowity wybuch wstrząsają całym naszym światem. W odpowiedzi dał się słyszeć warkot polskiej artylerii przeciwlotniczej. Zatykając rękami uszy, my, dzieci, garniemy się w opiekuńcze ramiona rodziców. Eskadry niemieckiej floty lotniczej bezlitośnie zrzucają bomby na bezbronną ludność cywilną. Płonące domy zapadają się z hukiem. Łuny pożarów, szalejąc, obejmują sąsiednie nieobjęte jeszcze ogniem budynki. Słychać lamenty i jęki rannych. „Szma Israel”[6] – wzywa mama na pomoc Boga. „O, Matko Boska, mniej nas w swojej opiece!” – woła stojąca opodal mnie młoda kobieta, tuląc w ramionach płaczące niemowlę.
Jakiś chłopak wpadł jak szalony do bramy. Jego jasne włosy pokryte są szarym pyłem. Łzy płyną z wystraszonych oczu, tworząc dwie bruzdy na pokrytej kurzem twarzy. Z poszarpanego rękawa niebieskiej koszuli sączy się cienka smuga krwi. „Niedaleko Dworca Wschodniego niemiecka bomba trafiła w dom mieszkalny. Zawaliła się wysoka kamienica, grzebiąc ludzi żywcem” – wyjąkał chłopak zduszonym głosem i pobiegł dalej, trzymając się za zranione ramię.
Ojciec stwierdza, że znajdujemy się za blisko Dworca Wschodniego. „Wróg stara się sparaliżować przede wszystkim linie kolejowe” – rozumuje tatuś.
Z zapadnięciem zmierzchu, korzystając z przerwy w bombardowaniu, opuszczamy w pośpiechu dom. Ciemne ulice świecą pustką. Tramwaje nie kursują. Nie możemy znaleźć żadnej dorożki ani taksówki, aby zawiozła nas z Pragi do wujka Froima mieszkającego przy ulicy Gęsiej, z dala od wszelkich dworców i linii kolejowych. Trzymając się kurczowo za ręce, pędzimy co tchu w piersiach w kierunku mostu Kierbedzia, łączącego Pragę z lewobrzeżną Warszawą. „Szybciej” – ponagla tata. „Oby nas tylko tutaj nie zaskoczył nalot” – dodaje. I ciągnie za sobą wciąż potykającego się, umęczonego Dawidka, mojego sześcioletniego braciszka. Głuchym echem odbija się dudnienie naszych stóp po opustoszałym moście Kierbedzia.
Nagle powietrze rozdarł ryk syren zwiastujących zbliżający się nalot nieprzyjacielskich samolotów. „Gdzie znajduje się najbliższy schron?” – pyta zatroskana mama stojącego na posterunku żołnierza. „Ja jestem waszym schronem. Rozciągajcie się na ziemi” – rzucił, celując w górę swoim karabinem maszynowym. Padamy posłusznie u stóp żołnierza. Z ogłuszającym turkotem bombowce niemieckie latają coraz bliżej nas, już są niemal nad naszymi głowami. Zatykam uszy rękami, aby stłumić odgłosy potężnych wybuchów. Żołnierz ostrzeliwuje zawzięcie wirujące w powietrzu samoloty. Nagle, oświetlając nieprzeniknione ciemności, płonące skrzydło maszyny opada z pluskiem do Wisły. Woda pod wpływem rozgrzanego metalu nieprzyjemnie zasyczała. „Trafiłem!” – woła z satysfakcją młody żołnierz i ze wzmożoną energią miota pociski ze swojego karabinu maszynowego. W bezruchu przeleżeliśmy u jego stóp, przytuleni jeden do drugiego.
Wreszcie usłyszeliśmy zbawienne odwołanie alarmu. Zamilkła rozszalała kanonada. Niemiecka Luftwaffe przerwała swoje niszczycielskie dzieło. Zmęczeni, brudni i wystraszeni spieszymy przez gorejące ogniem ulice Warszawy. Miasto objęte jest jednym potężnym pożarem. Szkarłatne języki ognia pojawiają się w powietrzu. Płonące domy zapadają się z trzaskiem, rozsiewając wokoło gorejące iskry. Gęsty czarny dym szczypie niemiłosiernie w oczy, wyciskając z nich łzy. Dusi w krtani. Ludzie ciągną wiadra napełnione wodą, aby ujarzmić złowrogi żywioł. Ogniste łuny oświetlają widma ludzkie wykopujące spod zwałów cegieł swoich rannych i zabitych. Wśród ogólnego popłochu i zamętu późnym wieczorem znaleźliśmy się w domu wujka Froima przy ulicy Gęsiej 12. Usnęłam niebawem po dotarciu na miejsce, znużona przeżyciami tego długiego dnia.
Było jeszcze zupełnie ciemno, kiedy zbudziła mnie mama. „Prędko, wstawaj, nalot!” – ponagla. Wyrwana z głębokiego snu, nie od razu zorientowałam się, dlaczego zostałam zbudzona w środku nocy. Ale mama nie daje mi czasu do namysłu. Ciągnie mnie za sobą schodami w dół, do piwnicy. Słyszę już wyraźnie znany mi warkot nadlatujących samolotów, ogłuszający huk wybuchających bomb, trzask zapadających się domów. Świst pocisków armatnich przeszywa powietrze. Zdradzieckie szrapnele rozpryskują się wokoło, raniąc szukających schronienia ludzi. Siedzimy w ciemnej piwnicy stłoczeni wraz ze wszystkimi mieszkańcami tej wielkiej kamienicy. Odór gnijących kartofli miesza się ze stęchłą wilgocią piwniczną. Gorąco tu i duszno. W napięciu nasłuchujemy odgłosów z powierzchni. Słychać coraz wyraźniej warkot zbliżającego się bombowca. Instynktownie tulimy się do siebie. Zatykam uszy w oczekiwaniu na wybuch. Wstrzymuję ze strachu oddech w piersi. „Przeleciał, ominął nas” – stwierdzam z ulgą, rozluźniając napięte członki.
Niemcy zbombardowali rury wodociągowe. W sklepach i magazynach kończą się zapasy żywności. Jacyś głodni i zdesperowani ludzie napadli na magazyny pasty pomidorowej i kiszonych ogórków, szabrując, co się tylko da. Niektóre piekarnie pieką naprędce chleb. Niestety, czekanie w kolejce po pieczywo podczas bombardowania można z łatwością przypłacić życiem. Żywimy się zupami – pomidorową i ogórkową z konserw zakupionych od ulicznych sprzedawców. Oblężenie Warszawy nadal trwa.
Dwudziestego drugiego września. Jom Kipur. Sądny Dzień. Bożnica wypełniona jest po brzegi. Mężczyźni otuleni w białe tałesy modlą się żarliwie. Słychać szloch kobiet błagających o miłosierdzie boskie. Płacz wystraszonych dzieci. Niemcy ze wzmożoną siłą atakują dzielnice żydowskie Warszawy. Nastał już wieczór. Modlitwa i post mają się ku końcowi. Żałosnym echem rozniosło się trąbienie szofaru[7].
Za oknami kanonada wciąż trwa. Pada dom za domem, grzebiąc ludzi żywcem. Na ulicy głodni wycinają kawały mięsa z martwych koni. Setki zabitych i rannych. Rodziny grzebią trupy bliskich na podwórkach i w ogródkach. Bombowce niemieckie sieją nieszczęście, ogień i śmierć. Oblężenie miasta nie ustaje. Warszawa broni się zaciekle ostatkiem sił.
Dwudziestego siódmego września. Stolica padła. Cała Polska jest już w rękach niemieckich. Nagle, zupełnie niespodzianie, niszczycielska kanonada zamilkła. Zapanowała pełna napięcia, nic dobrego niewróżąca cisza przed burzą. Nad miastem krążą nieznane nam samoloty niemieckie. Złowrogo błyszczy w słońcu wymalowany na nich czarny duży krzyż. Z bram, schronów i z piwnic wylegają na powierzchnię ludzie. Twarze umęczone, policzki pożółkle z braku żywności i świeżego powietrza. Spojrzenia mętne, pytające, pełne zwątpienia. Rozpacz i groza malują się w oczach na widok niszczycielskiego dzieła.
Wyruszamy w drogę do naszego domu na Pradze. Wojska niemieckie maszerują butnie przez opustoszałe ulice Warszawy. Spod mostu Kierbedzia ludzie czerpią kubłami wodę z Wisły. Dwaj mężczyźni uginają się pod ciężarem noszy, na których leży okryty gazetami nieboszczyk. Jakaś kobieta popycha dziecięcy wózek, na którym piętrzą się różne pakunki.
O, zgrozo! Zastaliśmy nasze mieszkanie zdemolowane. Pocisk armatni wpadł od strony Grochowa i roztrzaskał nasz okrągły, żelazny balkon. Zawaliły się ściany między jadalnią a sypialnią rodziców. Pocisk wyrwał olbrzymią dziurę w podłodze. Wyciągamy spod gruzów, co się tylko da. Mama, grzebiąc wśród rozbitych cegieł, znalazła nasze zimowe palta i narciarskie buty. Na ich widok zaszkliły się jej oczy.
Z żalem odkryłam rozbite skrzynki z kwiatami, które ojciec z takim oddaniem pielęgnował. Wiosną, na odgłos zachwalających swój towar sprzedawców wołających: „Ziemia! Dobra, czarna ziemia!”, zbiegał pospiesznie ze schodów, aby zakupić nieco czarnoziemu, w którym sadził różnobarwne rośliny rosnące w skrzynkach zdobiących nasz balkon. Kwiaty leżą teraz zwiędłe wśród ceglanego pyłu. Zmieniły nie do poznania kolor nasturcje, żółte astry i maciejki rozsiewające wspaniały zapach.
Przenosimy się na ulicę Brukową 32, do mieszkania dziadków. W należącym do mamy sklepie z odzieżą męską i damską przy Brukowej 35 tylne drzwi są wyłamane. Na podłodze piętrzą się porzucone w nieładzie mundury wojskowe. Drewniane wieszaki, puste, ogołocone z marynarek i palt, chwieją się na żelaznych stojakach. To polscy żołnierze po kapitulacji zamienili mundury na odzież cywilną. Zmuszeni byli do tego, tłumaczy nam mama, aby nie pójść do niemieckiej niewoli. Aby zapobiec innym rabunkom, przenosimy nasz towar do mieszczącego się po przeciwnej stronie ulicy domu dziadków. Niestety, Niemcy dość szybko dowiedzieli się o naszym towarze. Coraz częściej nas odwiedzają, zabierając, co im się żywnie podoba. Bezwstydnie kradną damskie palta, jesionki męskie, kostiumy, garnitury. Żyjemy w nieustannym strachu przed ich niespodziewanymi wizytami. Najwidoczniej hitlerowcy polecają nas gorąco swoim towarzyszom, gdyż ich odwiedziny są coraz częstsze. Aby ratować resztki pozostałego mienia i uchronić rodzinę przed niebezpiecznymi gośćmi, wynosimy cenne rzeczy z domu. Niemcy, widząc srebrny lichtarz lub ładny obraz, bez żadnych ceregieli zabierają go ze sobą, nie szczędząc przy tym szturchańców i przekleństw. Wielokrotne wizyty esesmanów mogą ściągnąć na nas jakieś nieszczęście. Dokąd jednak mamy zanieść cenne rzeczy? Także inne zamożniejsze domy żydowskie narażone są na podobne rabunki. Po długich namysłach i wielu dyskusjach mama wpadła na genialny pomysł: „Umieścimy towar w domach biedniejszych krewnych i znajomych, zamieszkujących w uboższej dzielnicy miasta”.
Okazuje się, że nasi znajomi chętnie godzą się na propozycję mamy. Za umówioną tygodniową zapłatę robią nieco miejsca w swoich szafach, gdzie lokujemy nasz towar. Czas nagli. Niezwłocznie zabieramy się do dzieła. Garnitury, palta męskie, jesionki, kostiumy damskie i towar łokciowy roznosimy do różnych domów. Przy pomocy wszystkich członków rodziny o zmierzchu, pod osłoną mroku, staramy się ukradkiem przenosić dobytek. Naokoło moich bioder mama owinęła dwie pary męskich spodni. Ponadto włożyłam na siebie olbrzymią marynarkę. Wszystko zostało jeszcze okryte ciężkim zimowym paltem. Tak wyposażona, ledwo powłócząc nogami, między którymi plącze się uparcie długie palto, posuwam się ulicą Targową, ukryta w cieniu jej domów. Zbliża się godzina policyjna. Ulica na wpół opustoszała. Zimny blask ulicznych latarni odsłania skulone, spieszące gdzieś sylwetki.
W tych niepewnych czasach ludzie niechętnie wychodzą na dwór po zapadnięciu zmroku. W niedużej odległości przede mną kroczy obładowany towarem wujek Ignacy. Nade mną, gdzieś wysoko na niebie, niby starając się dodać mi otuchy, sunie wraz ze mną stary dobroduszny księżyc. Srebrne gwiazdy mrugają do mnie wesoło. Nagle z zadumy wyrwało mnie silne uderzenie w twarz. Zęby boleśnie wgryzły się w język. Nie spostrzegłam zbliżającego się Niemca, który silnym ciosem w brodę zatrzasnął na języku moje rozwarte usta. Jęknęłam z bólu. Niemiec zaśmiał się szyderczo bardzo zadowolony ze swojego bohaterskiego wyczynu i, nie zatrzymując się, poszedł dalej. W bramie czekał na mnie zatroskany wujek. „Szczęście, że tylko tak się to skończyło. W przyszłości, jeżeli wykonujesz ważne zadanie, musisz być czujna i mieć się na baczności, a nie bujać w obłokach” – poucza mnie wujek Ignacy, troskliwie badając mój nadgryziony język.
Wiemy, że Polska zostaje rozdarta na dwie części. Niemcy z Rosjanami dzielą się między sobą łupem. Polskie ziemie zachodnie zostają pod okupacją Niemców, wschodnią część Polski zajmują Rosjanie. Nasi wrogowie i okupanci ustalają pas graniczny pomiędzy terenami niemieckimi i rosyjskimi. Zaręby Kościelne to nadgraniczne miasteczko należące już do Rosjan, Małkinia zaś leży jeszcze na terenach okupowanych przez Niemców. Zachodnia część Polski zostaje dołączona do Trzeciej Rzeszy. My zaś, czyli mieszkańcy Warszawy, a także ludność Radomia, Lublina, Krakowa i okolic, przynależymy do Generalnego Gubernatorstwa rządzonego przez Hansa Franka.
Szeregi wygnańców żydowskich z Niemiec, kroczące środkiem jezdni pod eskortą żandarmerii niemieckiej, nie są już rzadkim zjawiskiem. Szare, umęczone twarze uchodźców, ich zrezygnowane, pełne strachu pytające spojrzenia budzą ogólne współczucie. Organizowane są komitety pomocy dla uchodźców żydowskich z Niemiec. Staramy się pomóc naszym niemieckim braciom. W piątkowe wieczory dziadek sprowadza z bożnicy na tradycyjną szabatową wieczerzę jedną z tych bezdomnych rodzin żydowskich. W skupieniu, z wzrastającą trwogą, przysłuchujemy się ich opowieściom o okrucieństwie hitlerowców.
W błyskawicznym tempie zwaliły się też na nasze barki piekielne rozporządzenia władz niemieckich i diabelskie prawa. Pojawił się nakaz przekazania władzom niemieckim odbiorników radiowych. Zablokowano rachunki bankowe. Wystajemy godzinami w kolejkach wijących się w nieskończoność przed bankami Komunalnej Kasy Oszczędnościowej i Pocztowej Kasy Oszczędności, aby podjąć zaledwie pięćset złotych miesięcznie[8] z naszych niemałych oszczędności. To zalegalizowany rabunek wszelkiego mienia żydowskiego. Żydowi nie wolno posiadać więcej niż dwa tysiące złotych. Rekwiruje się wszelkie przedsiębiorstwa należące do Żydów. Władze hitlerowskie nie oszczędzają domów. Matka mojej szkolnej koleżanki, Reginy Lamsztejn, właścicielka kilku kamienic w Warszawie, zostaje ograbiona ze swoich nieruchomości, tym samym pozbawiona źródła dochodu. Wczoraj jeszcze wygodnie i dostatnio żyjąca rodzina zostaje nagle bez środków do życia. Wszelkie publiczne zgromadzenia są zakazane. Synagogi i bóżnice zostają zamknięte. Mężczyźni odprawiają modły w prywatnych domach.
Któregoś dnia Niemcy wpadli do mieszkania rabina Zylbersztejna w domu przy ulicy Brukowej 30, znajdującego się w naszym sąsiedztwie. Rabina i wszystkich modlących się tam mężczyzn zabrali na przymusowe roboty. Po drodze na ulicy znęcali się nad rabinem, bijąc go, szturchając i wyzywając od złodziei i parszywych Żydów. Friedman, nie mogąc znieść tego poniżenia, ujął się za rabinem. Zwrócił się do esesmana prowadzącego grupę z prośbą, aby zostawili go w spokoju. Niemiec w odpowiedzi spoliczkował i zwymyślał Friedmana. Ten z kolei, nie panując nad sobą, wykrzyknął: „Czekaj! I na was jeszcze przyjdzie kolej!”. Friedmana niezwłocznie zaciągnęli do siedziby gestapo i tam zamordowali. Błyskawicznie rozniosła się hiobowa wieść. Wraz z całą żydowską Pragą odprowadziliśmy na wieczny spoczynek Friedmana, tę jedną z pierwszych ofiar okrutnych zbrodni hitlerowskich.
Panuje ogólne przygnębienie, strach przed niepewnym jutrem pod morderczym okupantem niemieckim. Ludzie opuszczają miasto. Ten już poszedł, tamtego już nie ma; przeszli na stronę rosyjską. Wolą komunizm od faszyzmu. Droga wiedzie na wschód, przez Małkinię, a stamtąd przeprawa przez pas graniczny do Zarębów Kościelnych, należących już do Rosjan.
Wstał jesienny dżdżysty sobotni poranek. Duży jadalny pokój dziadków powoli zapełnia się mężczyznami. Pomimo zarządzenia generalnego gubernatora Franka, zabraniającego zarówno wszelkich zgromadzeń, jak i publicznych modłów, Żydzi zbierają się w prywatnych domach na nabożeństwa. Ludzie z niezłomną wiarą szukają wsparcia u Boga. Otulone w białe tałesy postacie, kłaniające się pokornie Stwórcy, pogrążone są w żarliwej modlitwie. Słychać kadisz, modlitwę za duszę zamordowanego bezlitośnie Friedmana. Głębokie westchnienie wydarło się z czyjeś piersi. Ktoś jęknął boleśnie. Rozległo się chóralne: „Amen”, zabrzmiały ostatnie słowa tej starożytnej hebrajskiej modlitwy, głoszącej chwałę i nieograniczoną moc boską. Nabożeństwo skończone.
Mężczyźni starannie składają tałesy, dzieląc się smutnymi wiadomościami z całego tygodnia. Błogosławią jeden drugiego, życząc sobie wzajemnie spokojnej soboty; zaczynają opuszczać pokój. Nagle ojciec unosi w górę rękę, zatrzymując obecnych. Wszyscy natychmiast zamilkli. „Bracia, ratujmy się! Jeżeli nam życie miłe, uciekajmy, póki jeszcze czas. Ratujmy z żądnych krwi szponów hitlerowskich żony, nasze dzieci i co nam drogie”. Spod srebrnego ornamentu wyszytego na białym tałesie, z aureoli miedzianej kędzierzawej brody wygląda pobladła twarz. Marzące, łagodne, niebieskie oczy ojca objęły smutnym spojrzeniem zebranych. Na jego wysokim czole dostrzegłam nową, nieznaną mi dotąd głęboką zmarszczkę. W pokoju zapanowała cisza. Słychać tylko dramatyczny głos taty. Z rozchylonych, drżących ze wzruszenia warg padają zduszone, groźnie brzmiące słowa: „Żydzi, bracia moi, znajdujemy się w niebezpieczeństwie. Wpadliśmy w mordercze szpony hitlerowskiej bandy. Czytałem Mein Kampf Hitlera. Nie są mi obce jego szaleńcze rasistowskie poglądy. Kto wie, jak daleko on i jego pomocnicy mogą posunąć się w swojej nienawiści do Żydów”. Wokół panuje grobowa cisza. Słychać tylko brzęczenie uparcie krążącej muchy. Nawet dzieci zamilkły, instynktownie wyczuwając powagę chwili. „Zapytajcie uchodźców niemieckich. Oni powiedzą wam, do czego ta bestia niemiecka jest zdolna” – kontynuuje ojciec. Ktoś z tłumu przerwał: „Jakie jest z tego wyjście?”, a ktoś inny dodał: „Porzucić wszystko? Zostawić na pastwę losu nasze urządzone mieszkania, sklepy, dobytek, na który przez całe życie tak ciężko pracowaliśmy, i pójść na włóczęgę na rosyjską stronę, w nieznane?” Potem jeszcze inna osoba dorzuciła: „I to z małymi dziećmi na rękach, z tobołkami przerzuconymi przez plecy”. Rozległ się szmer uznania. „Rotsztejn to pisarz, marzyciel, fantasta, dlatego maluje przyszłość w tak ponurych barwach” – wychwyciłam czyjeś słowa przy drzwiach. Dosyć często jestem świadkiem tych powtarzających się i nigdy niekończących się dyskusji.
Złota jesień roku 1939 ma się ku końcowi. Chłodny wiatr potrząsa drzewami, rosnącymi długim rzędem na plantach przy ulicy Targowej. Pląsa niewinnie między gałęziami, aby nagle jednym silnym podmuchem ogołocić je z liści. Żółtoczerwone listeczki igrają małą chwilę bezbronnie w powietrzu, wnet padają omdlałe, tworząc szeleszczący kobierzec pod nogami przechodniów. Świat mógłby być piękny, gdyby nie ta przeklęta wojna.
Nowe, coraz to nikczemniejsze zarządzenia władz niemieckich wchodzą w życie.
Pewnego popołudnia Pola, dziewiętnastoletnia siostra mamy, wysiadała z tramwaju i zauważyła, że Niemiec bije wychodzących z pojazdu Żydów. Dziewczyna nie zdążyła już się cofnąć. Esesman uderzył ją w twarz, pozostawiając na jej bladym policzku czerwone pręgi swoich palców.
Na rozkaz władz niemieckich każdy Żyd ma ustąpić z drogi na widok munduru niemieckiego. Powinien zejść z chodnika na jezdnię, zdjąć czapkę z głowy i ukłonić się żołnierzowi. Ludzie starający się ominąć ten nakaz są bici i aresztowani.
Moja osiemdziesięcioletnia prababcia nie dość szybko usunęła się z chodnika na widok butnie kroczącego esesmana. Pchnął ją brutalnie, łajdak. Zatoczyła się i upadła, biedna, na twardy bruk, raniąc nogę. Obrzmiała noga boli, dolega uciążliwie. Rana się nie goi. Gangrena obejmuje całą nogę (penicyliny jeszcze wtedy nie znano). Lekarze zalecają amputację. Ostrzegają przy tym, że kobieta w tym wieku może nie przetrzymać zabiegu. Walne zebranie rodzinne. Po naradach z lekarzami, rabinami i po burzliwych dyskusjach zapadła decyzja: nie ryzykować śmierci pod nożem operacyjnym. Po krótkim czasie gangrena doszła do serca, powodując śmierć. Ogromny ból sprawiło mi odejście ukochanej babci. Po raz pierwszy w życiu bezpośrednio zetknęłam się ze śmiercią. Na cmentarzu pochylony nad zwłokami dziadek usprawiedliwia się przed matką, wołając: „Droga mamo, wybacz mi! Może popełniłem błąd, nie zgadzając się na amputację nogi. Ale zwracam cię Bogu w całości, taką, jak cię stworzył”. Już spuszczają jej zmalałe otulone w biały całun ciało do czekającego na nią grobu. Zalewając się łzami, rzuciłam garść czarnej, mokrej ziemi na świeży grób prababci. Nie zdawałam sobie jeszcze wówczas sprawy, że należała ona do tych uprzywilejowanych, do tych, którzy widocznie sobie czymś zasłużyli, że dane im było zakończyć życie na własnym łożu w gronie kochającej rodziny.
Ojciec nieustannie stara się przekonać mamę. Perswaduje, prosi i nalega: „Uciekajmy! Ratujmy nasze niewinne dzieci!”. „Ale jak? Dokąd? Gdzie?” – pyta mama. Niełatwo przedostać się na rosyjską stronę. Pociągi jadące na wschód przepełnione są uchodźcami.
Pas graniczny pomiędzy Małkinią a Zarębami Kościelnymi patrolują Niemcy. Biją uciekinierów, rewidują i rabują. Uchodźcy żydowscy, ograbieni z ostatniego mienia, tkwią na nim skazani na głód i chłód. Deszczowa jesienna pogoda na pewno im nie sprzyja. Podczas tej niebezpiecznej przeprawy, zdaniem mamy, może zachorować jedno z dzieci. Dziadkowie, rodzice mamy, popierają stanowisko swojej córki. Ojciec nie ustępuje, niezmordowanie nalega, prosi, ale niestety bez skutku. „Nie chcę ryzykować życia moich dzieci” – mama stanowczo obala argumenty ojca.
Listopad. Za oknami zapadł już wczesny zmierzch. Zebrana wokół dużego stołu rodzina rozprawia o niewesołych wydarzeniach dnia. Na twarzach zebranych maluje się troska. My, dzieci, w milczeniu przysłuchujemy się smutnym opowieściom.
Nagle rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi. Zamarliśmy wszyscy w bezruchu. „Z pewnością niemieccy żołnierze przyszli złożyć nam wizytę. Dzięki Bogu, że uprzątnęliśmy twój towar, Geniu” – szepnął wujek Ignacy do mamy, postępując w stronę przedpokoju. Zawahał się. Przystanął na chwilę, wreszcie z lekka uchylił drzwi. Na progu stał odziany w burkę przysadzisty mężczyzna. Ciemna, wełniana narciarska czapka zsunęła mu się głęboko na czoło. Spod lekko wykrzywionego daszka spoglądają na nas skądś znane mi oczy. „To pan Stanisław, nasz dozorca z ulicy Targowej 45”! – wykrzyknęłam z ulgą.
Ignacy pospiesznie zamknął drzwi, wpuszczając pana Stanisława do mieszkania. „Proszę, niech pan pozwoli do pokoju” – Ignacy grzecznie zaprasza dozorcę. Pełni oczekiwania na nowe wieści okrążamy gościa. „Panie Rotsztejn” – zaczął nieco przyciszonym głosem, zwracając się do ojca. – „Przed godziną Niemcy przyszli po pana. Gestapo. Pytali mnie, gdzie tu mieszka redaktor Samuel Rotsztejn”. Mówiąc to, rozejrzał się podejrzliwie wokoło. „Mów pan śmiało, to wszystko swoi” – uspokaja go Ignacy. „A ja na to, że pańskie mieszkanie zostało zdemolowane na skutek działań wojennych. Wraz z całą rodziną opuścił pan dom podczas bombardowania i nigdy już nie powrócił. Uciekaj pan! Schowaj się, aby pana nie złapali!” – dodał już przy drzwiach. Mama pobiegła za panem Stanisławem i dziękując za jego lojalność, szczodrze go wynagrodziła. Zdały się na coś duże napiwki, które ojciec dawał naszemu dozorcy za otwieranie bramy po północy, kiedy wracał z redakcji po nocnym dyżurze.
Legitymacja członkowska Związku Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, należąca do ojca Romy – redaktora żydowskiej gazety „Dos Jidisze Togbłat” Archiwum Autorki
Zmartwiona mama w pośpiechu pakuje niezbędną odzież dla ojca. Tatuś zaś tłumaczy prędko, że najprawdopodobniej okupanci aresztują zakładników w przeddzień 11 listopada, rocznicy niepodległości Polski. A może chcą po prostu uwięzić go jako odpowiedzialnego redaktora żydowskiej gazety. Powszechnie wiadomo, że dziennik ten, jak i inne w przedwojennej Polsce, nie wyrażał się pochlebnie o Hitlerze i jego bandzie. Ojciec nas całuje. Obejmuje tkliwie popłakującą mamę. Żegna całą rodzinę i już znika za zamkniętym drzwiami. Poszedł ukryć się w domu swoich rodziców, zamieszkałych na Starym Mieście przy ulicy Świętojańskiej 22. Tęskno nam za tatą. W domu smutno i pusto bez niego. Zjawia się ukradkiem w piątki. Przychodzi pod osłoną nocy ku naszej nieopisanej radości, aby spędzić z nami sobotni dzień. I znowu tata stara się przekonać mamę i jej rodziców, twierdząc uparcie, że należy uciec od tego koszmaru, od tych morderców.
Na ulicy Targowej kilku niemieckich żołnierzy złapało Żydów i dla rozrywki golą im brody. Wyrywają brutalnie mężczyznom włosy z brody, kaleczą im twarze przy akompaniamencie wybuchów szalonego śmiechu i sprośnych żartów rozbawionych tym widowiskiem Polaków.
Łapanki Żydów do przymusowych robót są coraz częstsze. Pamiętam, jak raz nieprzyjemnie zgrzytnęły koła. Zachrzęściły nagle hamulce. I oto ciężarowe wojskowe auto staje na zaludnionej żydowskiej ulicy. Już kilku uzbrojonych esesmanów zeskakuje z wozu. Słychać groźne: „Halt Jude!” Ciągną oszołomionego przechodnia. Wpychają go brutalnie kolbą karabinu do czekającej ciężarówki. „Łapanka!” – rozniosło się lotem błyskawicy. „Polowanie na Żydów!” Na ulicy popłoch, zamieszanie, bieganina.
Wyładowane ludźmi ciężarówki, z których wyglądają niczym z klatki wylęknione, pobladłe twarze schwytanych ofiar, są już codziennym zjawiskiem. Niektórzy wracają po kilkugodzinnej lub kilkudniowej katorżniczej pracy zziębnięci, wychudzeni, ze śladami razów na ciele. Złamani zarówno moralnie, jak i fizycznie. Po innych ślad zaginął ku nieopisanej rozpaczy bezradnej rodziny.
Godzina dziewiąta rano. Dziadek jeszcze nie wrócił do domu po porannej modlitwie. „Zwykle jest już o tej porze” – mówi zdenerwowana babcia. Staramy się ją uspokoić. Duży ścienny zegar wybił już godzinę jedenastą. Niestety, dziadka wciąż nie ma. „Złapali go!” – mówi, załamując ręce, babcia. W domu panuje przygnębiający nastrój.
Dwaj moi wujkowie udają się na poszukiwanie dziadka. Po kilku ciągnących się w nieskończoność godzinach wracają zrezygnowani, bez jakichkolwiek wiadomości o losach ukochanego ojca. Zostało nam tylko jedno wyjście, prosić Boga, aby wrócił cały i zdrów. „Musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać.” – Wujkowie starają się uspokoić zrozpaczoną babcię. Ku naszej ogólnej radości ich tata zjawił się w domu wieczorem, lecz jest bardzo zmieniony. Mój wysoki, przystojny, o patriarchalnym wyglądzie, wzbudzający szacunek dziadek zmalał, zszarzał, zmienił się tak nagle. Broda jest groteskowo nierówno ścięta. Pobrudzona pyłem twarz nosi ślady uderzeń. Spojrzenie jakieś obce, zamglone. Bezwładnie zwisa oderwany kołnierz jego czarnego palta. Żałośnie wyglądają zabłocone, niby po długiej włóczędze, buty. „A więc do takiego znieważenia zdolne są te bestie? O, zgrozo! Co oni potrafią zrobić z człowieka tylko w ciągu jednej doby! Tata ma rację, że jesteśmy zdani na łaskę szatana” – myślę, przyglądając się ze smutkiem dziadkowi. „Rozkazali nam stawiać się do pracy codziennie aż do końca tygodnia” – wyjąkał dziadek zduszonym głosem.
Piątek. Za oknami już dawno zapadł zmierzch. W jadalnym pokoju lśni śnieżnobiałym obrusem świątecznie nakryty stół do piątkowej tradycyjnej kolacji. W srebrnych lichtarzach płoną żółtym blaskiem szabatowe świece. Nasz ukochany ojciec po tygodniowej nieobecności jest dzisiaj z nami. Zjawił się po kryjomu, aby spędzić sobotni dzień w rodzinnym gronie. Cała rodzina i my, wnuki, świeżo wykąpane i odświętnie ubrane, gotowi jesteśmy na nadejście święta. Tylko dziadka nam brak. Nie wrócił jeszcze z przymusowej roboty u Niemców. Wujkowie przyszli już z modlitwy. W ich oczach maluje się troska. Panuje ponury nastrój. Pola, starając się ukryć wzrastający niepokój, co kilka chwil podchodzi do okna. Odchyla z lekka zasłony, wygląda na podwórko w oczekiwaniu na ojca. Babcia, załamując z rozpaczy ręce, chwiejnym krokiem zbliża się do mahoniowej szafy. Otwiera oszklone drzwi biblioteki. Fioletowe, z lekka naciągnięte zasłony zazdrośnie strzegą starych, drogocennych ksiąg w brązowych skórzanych, oprawach. To budzące głęboki szacunek księgi Talmudu, biblie, niezliczone komentarze i inne odwieczne dzieła mędrców żydowskich. Babcia drżącymi rękami rozsuwa aksamitne zasłony. Wyjmuje swój modlitewnik w srebrnej oprawie. Całuje go tkliwie. „O, Boże wszechmogący! Okaż mi swoje miłosierdzie, zwróć mi mojego męża!” – słychać zduszone, przerywane bolesnym łkaniem błagalne słowa. My, dzieci, nie śmiemy się poruszyć, popłakujemy z cicha w kąciku. Pełną napięcia ciszę przerywa tylko zdławiony szloch żarliwie modlącej się babci.
Nagle z dołu słyszymy odgłosy pospiesznych kroków. Ktoś wspina się po schodach. Słychać już zupełnie wyraźnie, jak przeskakuje po dwa stopnie. Nadsłuchując, zamarliśmy wszyscy w oczekiwaniu. Stąpanie coraz wyraźniejsze. Czyjeś kroki zatrzymały się nagle przed naszymi drzwiami. Zgrzyt klucza w zamku i w progu ukazała się wysoka, tak nam droga, sylwetka dziadka. Rzuciliśmy się wszyscy ku niemu. Z miłością przytulił nas do siebie. Spod wysokiego czoła patrzy na nas umęczonym wzrokiem. Kiwa smutno głową. Milcząc, obejmuje całą rodzinę bolesnym spojrzeniem. Dwie duże łzy rozbłysły w jego zamglonych oczach. Stoczyły się okrągłe, tworząc dwie jasne bruzdy na szarej, opylonej twarzy, i znikły w odrastającej już nieco brodzie. Przerywając grobowe milczenie, wykrztusił zduszonym głosem, zwracając się do ojca: „Masz rację, Szmulu, wpadliśmy w ręce zbrodniarzy. Jeżeli chcesz wyrwać się z ich morderczych szponów, uciekaj!”
Jego spracowane dłonie spoczęły na głowie taty. Z drżących ze wzruszenia ust dziadka płynęły hebrajskie słowa błogosławieństwa naszych praojców:
Idź z Panem Bogiem, synu mój! Niechaj cię nasz Stwórca strzeże od wszelkiego zła. Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba niechaj ma cię w swojej opiece. Niech ci okaże swoje wielkie miłosierdzie i poprowadzi cię po drodze prawej. Pokój z tobą, synu mój.
Dziadek zakończył błogosławieństwo wśród ogólnej ciszy. „Ojcze! Czy ja dobrze zrozumiałam? Każesz mojemu mężowi iść w nieznane? W tych niepewnych czasach?” – zawołała mama, a w jej oczach malowała się rozpacz. – „Zgadzasz się z nim? Pozwalasz mu pójść?” „Tak, niech ucieka. Niechaj się ratuje, póki jeszcze może. Gdy go aresztują, będzie już za późno” – odrzekł stanowczo dziadek. – „Dzisiaj przekonałem się na własnej skórze, do czego ta bestia hitlerowska jest zdolna. To wyuzdani, bezduszni zabójcy, skłonni do najgorszych czynów. Dzisiaj z powodu choroby nie zjawił się w pracy jeden z dwunastu Żydów, z którym zostałem złapany do tych przymusowych robót. Dwóch gestapowców wyciągnęło go z łóżka i przywieźli nieszczęśliwego, drżącego z gorączki i ze strachu. Dostaliśmy rozkaz wykopania dołu. Ustawili biedaka nad dołem. Bez żadnych skrupułów wycelowali w tył jego głowy. Z zimną krwią zabili człowieka za nic. Nieszczęsny jęknął tylko i stoczył się w kałuży krwi do czekającego na niego grobu. Nam rozkazali go zasypać. Żył jeszcze. Poruszał się w konwulsjach. Otwarte wciąż oczy spoglądały na mnie błagalnie z grobu”. Mówiąc to, dziadek zasłonił rękami twarz i z cicha zapłakał. Po raz pierwszy widziałam płaczącego dorosłego mężczyznę, i to w dodatku mojego silnego dziadka. Na domiar złego dziadkowi należącemu do wybranej sekty kapłanów zwanych kohenami religia żydowska zakazuje jakiejkolwiek styczności z nieboszczykiem.
W pokoju zapanowała niczym niezmącona żałobna cisza. Słychać tylko trzask palącego się węgla w dużym kaflowym piecu. Pełna zgrozy nie śmiem nawet głośno oddychać. Złociste płomienie palących się w lichtarzach świec igrają beztrosko, jakby starając się zatrzeć obraz tego okrutnego zabójstwa przesuwający się uporczywie przed moimi oczyma.
Dwudziestego ósmego listopada – wskazuje kartka na ściennym kalendarzu. Szary, pochmurny nigdy niezapomniany niedzielny poranek. Pomimo wczesnej godziny nikt już w domu nie śpi. Ojciec i jego trzej bracia kończą ostatnie przygotowania do podróży. Golenie bród, zaszywanie pieniędzy i nieco kosztowności w odzież. „Weź ze sobą mój mały złoty zegarek. Można go z łatwością ukryć; po stronie rosyjskiej ma on dużą wartość” – mówi mama. „Postaram się go nie spieniężyć. Zachowam go, aby ci oddać” – zapewnia tata mamę, która zaszywa już zegarek pod podszewką zimowego palta. Naciągają na głowy czapki narciarskie. Przerzucają przez plecy plecaki. „A może jednak dasz się przekonać i pójdziemy wszyscy razem?” – Ojciec po raz ostatni próbuje namówić mamę. „Nie! Nie zostawię moich rodziców, rodzeństwa, sklepu i naszego dobytku, na który pracowaliśmy całe życie. Nie zabiorę małych dzieci na niebezpieczną włóczęgę” – mówi mama, popłakując. – „Zresztą, kto wpuści rodzinę z czworgiem dzieci do mieszkania nawet na jedną noc w przeludnionym, rojącym się od uchodźców Białymstoku. Dla jednego człowieka, dla Samuela Rotsztejna, zawsze znajdzie się skrawek podłogi na nocleg (nazwisko ojca, redaktora naczelnego „Dos Jidisze Togbłat” i autora wielu książek, znane było w sferach religijnego żydostwa polskiego). Ty swoim piórem zarobisz wszędzie na kawałek chleba”. Mama jak zwykle stara się uzasadnić swoje zapatrywania. Ostatnie upomnienia, uściski, mokre od łez pocałunki i już opuszczają dom.
Na Dworcu Wschodnim tłumy oczekują nadejścia pociągu. Niesamowity ścisk i gwar. Pełno tu mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy uciekają, jadą do pogranicznej Małkini, zaś stamtąd nastąpi przeprawa do leżących po rosyjskiej stronie Zarębów Kościelnych. Po długim wyczekiwaniu nadjeżdża wreszcie pociąg zmierzający na wschód. Wzmaga się gwar. Popychając jeden drugiego, ludzie cisną się do wagonów, które w mgnieniu oka zapełniają się pasażerami. „Daj mi chociażby Dawidka” – prosi ojciec mamę, przytulając mojego małego braciszka do swojej piersi. „O nie!” – wykrzyknęła mama, szybkim zdecydowanym ruchem wyrywając dziecko z objęć ojca, jakby w obawie, że zabierze przemocą jej jedynego synka. Już słychać gwizdek kolejarza zapowiadający odjazd pociągu. Heniek, brat mamy, wpycha się przez okno do przepełnionego wagonu. Powietrze przeszył przenikliwy gwizd lokomotywy. Pociąg powoli, ociężale rusza z miejsca. Coraz prędzej obracają się koła po szynach. Wagony oddalają się, nabierając prędkości. Widzę jeszcze wymachującą na pożegnanie rękę ojca i mętne już tylko zarysy jego drogiej twarzy, aż wreszcie znikają mi zupełnie z oczu na zakręcie.
Grudzień przyniósł mroźne powiewy – zwiastuny nadciągającej zimy. Na ulicach miasta ukazują się plakaty w językach: polskim, żydowskim i niemieckim. Rozporządzenie generalnego gubernatora brzmi następująco:
Wszyscy Żydzi i Żydówki, przebywający na terenie Generalnej Guberni, mający ukończone dziesięć lat życia, zobowiązani są nosić na prawym rękawie ubioru białą opaskę szerokości dziesięciu centymetrów z niebieską gwiazdą Syjonu. Winni wykroczenia podlegają karze więziennej.
Pod dokumentem podpisał się Hans Frank, generalny gubernator. Owe opaski ułatwiają Niemcom przeprowadzanie łapanek na Żydów. Rzucająca się w oczy biała opaska pozwala Niemcowi szybciej, sprawniej i bez żadnej wątpliwości wyłowić Żyda z tłumu przechodniów. Jest wielkie zapotrzebowanie na opaski. Produkuje się je masowo.
Żydzi, pozbawieni przedwojennych źródeł dochodu, starają się o jakikolwiek zarobek, aby wyżywić swoje rodziny w tych ciężkich czasach, kiedy ceny prowiantu w szalonym tempie idą w górę. Ludzie wpadają na różnorodne pomysły, fabrykując różne opaski. Są do nabycia tańsze, uszyte ze zwykłego płótna. Te elegantsze, z czystego jedwabiu o śnieżnej białości, są znacznie droższe. Nieco tańsze są te ze sztucznego jedwabiu ze lśniącą na nich gwiazdą Dawida. Praktyczniejsze, bardziej odporne na deszcz i niefarbujące, są opaski celuloidowe. Uliczni sprzedawcy zachwalają swój różnorodny towar. Ludzie karani są za nie tylko za brak opaski, ale także wtedy, gdy opaska jest brudna lub zmięta.
Wybucha epidemia tyfusu. Daje się ona specjalnie we znaki w uboższych dzielnicach miasta. Przy wejściu na ulice zamieszkałe przez Żydów rozklejone zostają plakaty ostrzegające: „Uwaga tyfus! Niebezpieczeństwo zarazy!”. Należy niezwłocznie meldować władzom każdy przypadek zarówno tyfusu plamistego, jak i brzusznego. Chorego zabierają do przeludnionego szpitala na Czystem[9], w którym dotkliwie brakuje żywności, lekarstw i personelu medycznego. Na skutek tego chory, pozbawiony odpowiedniej opieki, nigdy już nie wraca do domu. Jego rodzinę zaciągają na kwarantannę. Wszystkich mieszkańców kamienicy prowadzą do publicznej łaźni. Mieszkanie dezynfekują, niszcząc i grabiąc co najlepsze. Można się wykupić od dezynfekcji, płacąc Niemcom bajońską kwotę 20 tysięcy złotych od domu.
Hela, moja ukochana ciocia, osiemnastoletnia siostra mamy, narzeka nagle na dotkliwe bóle brzucha. Wysoka temperatura nie wróży nic dobrego. Okropne podejrzenie zakrada się w nasze serca. Domowy lekarz potwierdza przypuszczenia. „Tyfus brzuszny” – stawia diagnozę, wywołując ogólną zgrozę. „W żadnym wypadku nie oddamy jej do szpitala” – decyduje babcia. „Tam czeka ją niechybna śmierć” – dodaje zrozpaczona. Wynagrodzony hojnie lekarz przyrzeka dyskrecję. Mama, rodzeństwo i ja opuszczamy dom dziadków z obawy przed zarażeniem się chorobą. Powracamy do naszego na wpół zdemolowanego mieszkania przy ulicy Targowej 45.
O zmroku, ukradkiem, aby nie zwrócić niczyjej uwagi, bez swojej lekarskiej walizeczki zjawia się wieczorami doktor. Bada chorą Helę. Przynosi ze sobą lekarstwa, zostawia wskazówki na następny dzień i znika niespostrzeżony przez sąsiadów. Pola, stosując wszelkie środki dezynfekcyjne, pielęgnuje z oddaniem swoją ciężko chorą siostrę.
Jeszcze kontynuuję naukę. Chodzę do drugiej klasy gimnazjalnej. Nasz budynek szkolny, mieszczący się przy ulicy Świętojerskiej 22, został uszkodzony podczas bombardowania. Z tego powodu szkołę tymczasowo przeniesiono do gmachu gimnazjum żeńskiego przy ulicy Długiej. Pieniądze przeznaczone na bilet tramwajowy rozdzielam między biednych. Walcząc z wiatrem na moście Kierbedzia, drogę do szkoły pokonuję piechotą. Modlę się żarliwie, zalewam się łzami; błagam wszechmogącego o miłosierdzie, aby uzdrowił moją ukochaną ciocię. Po kilku długich, ciągnących się w nieskończoność tygodniach Hela przezwyciężyła wreszcie chorobę. Ku naszej radości (wprost nie do opisania) powoli wraca do zdrowia. Z powodu szalejącej epidemii tyfusu wszystkie szkoły w Warszawie zostają zamknięte. Żydowskich szkół już nigdy oficjalnie nie otworzono. Luzer, młodszy brat mamy, wrócił dzisiaj do domu z podbitym okiem. Z opuchniętego nosa sączy się krew. Stoczył walkę w obronie starszego Żyda, nad którym kilku Polaków nikczemnie się znęcało.
Nowy rok. Styczeń 1940. Niestety, nie wróży on nic dobrego dla polskich Żydów. W „Warschauer Zeitung” ukazuje się rozporządzenie wydane przez generalnego gubernatora Franka o przymusowej pracy ludności żydowskiej w wieku od 14 do 60 lat.
Wszyscy mieszkańcy żydowscy w Generalnym Gubernatorstwie od ukończonego 14 do ukończonego 60 roku życia podlegają zasadniczo przymusowi pracy. Czas trwania tego przymusu pracy wynosi w zasadzie 2 lata; przedłuża się go, jeżeli nie miałby być osiągnięty w ciągu tego czasu cel wychowawczy przymusu pracy.
Wszystkich ogarnął niepokój. Z początku niektórzy z nadzieją na zarobek stawiają się dobrowolnie. Niestety, dość szybko nadchodzą pierwsze zatrważające wiadomości o ciężkich warunkach pracy w obozach. Esesmani znęcają się nad robotnikami. Biją i torturują ich, często mordują Żydów bez litości. Te wieści przygnębiają nas i wywołują depresję. Coraz mniej mężczyzn stawia się dobrowolnie na roboty. Na ulicach z każdym dniem wzmagają się łapanki na Żydów.
Uciekając od tej ponurej i tak przygnębiającej rzeczywistości, szukam zapomnienia i ukojenia w krainie marzeń, w zaczarowanym świecie książek. Lecz i to jest dla nas, dzieci żydowskich, niedozwolone. Pewnego chłodnego poranka, myśląc jeszcze o pięknej księżniczce Berenice z Wojny żydowskiej Liona Feuchtwangera i jej posuwistym chodzie, stanęłam przed ladą w czytelni Humanite przy ulicy Targowej, gdzie od dzieciństwa wypożyczałam książki. Dobrze mi znana bibliotekarka zbliżyła się do mnie i odebrała z moich rąk książkę. Jak zwykle wymieniłam tytuł pozycji, którą chciałabym wypożyczyć. Bibliotekarka, lekko spuściwszy wzok, spojrzała na mnie z zażenowaniem i rzekła: „Bardzo mi przykro, ale otrzymaliśmy zarządzenie władz niemieckich, aby nie wypożyczać książek żydowskim czytelnikom”. Po tych słowach kobieta cofnęła się szybko i znikła pomiędzy półkami pełnymi tomów. Niczym oblana gorącym wrzątkiem wybiegłam na ulicę, dławiąc w krtani łzy. Łzy żalu, wściekłości i niemocy.
Szkoły wciąż są zamknięte. Nauka zabroniona. A czas nie stoi w miejscu. Wskazówki zegara posuwają się nieustannie na przód. Tworzą się komplety. To małe, nielegalne, żądne wiedzy grupy młodzieży. Komplet tworzy siedem moich koleżanek szkolnych. Lekcji udzielają nauczyciele z naszego byłego gimnazjum Chawaceles przy ulicy Świętojerskiej 22. Wykłady odbywają się na zmianę w domach uczestniczek kompletu. Często mamy lekcje w dużym mieszkaniu Reginy Lamsztejn, zlokalizowanym przy placu Kazimierza Wielkiego. Staramy się w miarę możliwości ułożyć sobie życie.
Nowe złodziejskie rozporządzenie. Rozkaz oddania wszelkich futer znajdujących się w żydowskim posiadaniu. Masowe rekwirowanie futer to wielki, zalegalizowany rabunek. W elegantszych dzielnicach miasta grasują Niemcy i przy pomocy złapanych na ulicy Żydów opróżniają żydowskie mieszkania z mebli. Polscy chuligani atakują Żydów w celach rabunkowych. Popierają ich Niemcy.
Pola wróciła z lewobrzeżnej Warszawy i opowiada, cała drżąc ze strachu, że cudem umknęła Niemcom, którzy łapali kobiety w futrach i rozkazywali im myć trotuary swoimi majtkami. Później polecili im te mokre, brudne majtki włożyć. Pojawia się nakaz rejestrowania żydowskiego majątku. Żydom rekwirują wszystkie nieruchomości. Opróżniają sklepy żydowskie. To zalegalizowany rabunek wszelkiego mienia żydowskiego.
Przyjeżdżają uchodźcy z Łodzi. Za szmuglowanie z getta ludzie płacą tysiąc złotych od osoby. Getto łódzkie jest szczelnie zamknięte, nie sposób się stamtąd wydostać. Pod karą śmierci nie wolno opuszczać jego murów. Dwieście tysięcy Żydów łódzkich żyje dosłownie o chlebie i wodzie.
Ludzie opowiadają, że podobno Berlin został doszczętnie zbombardowany. Nowa nadzieja wkrada się w zrozpaczone serca. Staramy się za wszelką cenę sprzedać Polakom nasze futra. Niestety, warszawski rynek już jest nimi nasycony. Wolimy je zniszczyć, niż oddać w ręce wroga. Czarne karakułowe futro mamy, które nosiła tylko w soboty, rozkrawamy na drobne kawałki. Odpruwamy podbite skórkami z tchórzofretek odświętne palto taty. Mama z trudem odrywa od niego wyborny, brązowy futrzany kołnierz. Wszystko pochłania wnętrze palącego się pieca. Po pokoju roznosi się przykry, dławiący krtań zapach palonej skóry. W błękitnych oczach mamy maluje się gorycz. Nasze góralskie kożuszki, podarunek od taty z ostatniego urlopu w Szczawnicy, postanawiamy oddać Niemcom, podobnie jak srebrnego lisa mamy i futrzane kołnierzyki z naszych zimowych palt. Mama twierdzi, że należy mieć jakieś pokwitowanie, potwierdzające oddanie futer, by uniknąć kary.
Długa, wijąca się kolejka przed gminą żydowską przy ulicy Grzybowskiej. Żydzi warszawscy oddają swoje futra. Stoję w kolejce z przerzuconym przez ramię srebrnym lisem mamy. Pieszczotliwie, po raz ostatni głaszczę jego długi, miękki w dotyku włos. Przede mną, przestępując z nogi na nogę, stoi mama, tuląca w ramionach dziecięce kożuszki. „Co nas ochroni od zimna w mroźne dni?” – zadaję sobie w myśli pytanie. „Niech się udławią naszymi futrami” – szepcze mi mama do ucha, jakby odgadując moje myśli. – „Nie zmarzniemy i bez nich. Niechaj nas tyko zostawią w spokoju”. Z bramy gmachu gminy wyjeżdżają ciężarówki, jedna za drugą. Na nich piętrzą się stosy futer.
Ludzie chwytają się nowych źródeł dochodu, robią sztuczne futra. Niestety nie zastąpią one prawdziwych. Z nastaniem srogiej zimy, z powodu braku żywności i opału, dotkliwie odczuwamy brak ciepłych okryć.
[1] Noc kryształowa – pogrom Żydów w nazistowskich Niemczech zorganizowany w nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku przez władze państwowe. Ulice miast zostały zasypane odłamkami szkła i kryształów ze zniszczonych żydowskich mieszkań i sklepów, stąd nazwa pogromu.
[2] Żydowski dziennik informacyjno-publicystyczny, wydawany w Warszawie w latach 1929–1939 w języku jidysz; jedna z najbardziej opiniotwórczych gazet żydowskich w II Rzeczpospolitej, kontynuacja warszawskiego dziennika „Der Jud”; reprezentował przekonania ortodoksyjnych środowisk żydowskich.
[3] Nawiązanie do słów Pieśni o Generale Edwardzie Śmigłym-Rydzu z 1936 roku; słowa i muzyka: Adam Kowalski.
[4] Dziś: Okrzei (ulica na warszawskiej Pradze).
[5] Niem.: Tu mówią Niemcy i wszystkie przyłączone ziemie, jak Katowice, Poznań, Lwów i Kraków.
[6] Także Szema Israel – „Słuchaj, Izraelu”, jedna z ważniejszych modlitw w judaizmie.
[7] Starohebrajski instrument muzyczny wykonywany z rogu barana lub kozła.
[8] W 1940 roku przeciętne wynagrodzenie robotnika pracującego np. w przemyśle zbrojeniowym wynosiło 200–300 zł. W lipcu 1939 r. koszt utrzymania rodziny robotniczej składającej się z czterech osób wynosił 128 zł. Rok później 554 zł, a w 1941 roku – 1657 zł – Cz. Michalski, Wojna warszawsko-niemiecka, Warszawa 1971.
[9] Szpital Starozakonnych na Czystem – warszawska żydowska placówka medyczna działająca w latach 1902–1943, uważana za jeden najlepszych szpitali w Polsce. Dziś w tym miejscu działa Szpital Wolski.
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9