Przywiązania - Vivian Gornick - ebook + książka

Przywiązania ebook

Gornick Vivian

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Vivian Gornick w Stanach Zjednoczonych uważana jest za prekursorkę dziś tak modnego eseju autobiograficznego, w którym to, co prywatne ujmowane jest jako kulturowe i polityczne. Sama wśród swoich nauczycieli pisania wymienia m.in. Natalię Ginzburg, w której powieściach i esejach dostrzega swoiste bildungsroman („Czytając ją, jak to mi się wielokrotnie zdarzało w minionych latach, doświadczam ekscytacji, jaka spływa na człowieka, do którego intelektualnie dociera, że jest istotą czującą”), ale też chętnie odwołuje się do tradycji stworzonej w literaturze przez mężczyzn – Charles’a Beaudelaire’a, Waltera Benjamina czy George’a Gissinga – a więc postaci spacerującego po mieście flanera, który widzi i opisuje siebie w relacji do mijanych przechodniów, sklepowych witryn, gwarnej ulicy. Bo Przywiązania to także opowieść o zmieniającym się Nowym Jorku – imigranckim, biednym Bronksie z lat czterdziestych; bogatym, kapitalistycznym Manhattanie z lat późniejszych; o mieszczańskiej obyczajowości w zderzeniu z feminizmem, kontrkulturą, bohemą.

Książka rozgrywa się na dwóch planach: na jednym z nich podglądamy życie żydowskiej, robotniczej kamienicy, w której mała Vivian wychowuje się wśród kobiet (mężczyźni są zawsze nieobecni), na drugim łazimy po mieście z dorosłą Gornick i jej matką, które nieustająco odgrywają teatr wzajemnych pretensji, kłócąc się, grając sobie na nerwach, dryfując między nieusuwalnym pragnieniem symbiozy a przemożną chęcią separacji. Czasami jednak przeżywają zdziwienie, że dożyły czasu, gdy potrafią się nawzajem rozśmieszyć i wspólnie patrzeć na strumień życia, zamiast myśleć o tym, czego jedna od drugiej nie dostaje.

Gornick nie tylko przenikliwie opisuje, jak na ołtarzu patriarchatu kobiety składają w ofierze prawo do samostanowienia w imię fantazji o miłości, która je ocali, ale również, jak zgoda na własną „niekompletność” unicestwia w nich zdolność do troski i empatii, a w konsekwencji ma dewastujący wpływ na ich macierzyństwo i umiejętność przyjaźni. Wszystkie kobiety u Gornick są nie na swoim miejscu. Nieszczęśliwe w małżeństwie, niespełnione w roli matek, przytłoczone krzątactwem, sfrustrowane seksualnie, marzące o własnych pieniądzach i powtarzające na okrągło, że „miłość jest najważniejsza w życiu kobiety”, choć to właśnie jej romantyczne wyobrażenie doprowadziło do ich zguby. Nie lubią samych siebie, nie potrafią więc polubić się wzajemnie, ich relacje sterowane są rywalizacją i zawiścią. O względy młodej Vivian walczą matka i ukraińska sąsiadka Nettie. Obie przedwcześnie tracą mężów, każda radzi sobie z tym nieszczęściem inaczej. Pierwsza ma poczucie, że wdowieństwo otworzyło jej drogę do wyższej formy istnienia. Druga, piękna i zmysłowa, otwiera swoje drzwi dla kolejnych kochanków: każdy się u niej pożywi – mąż sąsiadki i ksiądz – ona sama pozostaje głodna. Matka zazdrośnie strzeże cnoty Vivian, Nettie pragnie, by Vivian prześcignęła ją w sztuce uwodzenia. Obie myślą, że kobieta bez mężczyzny jest niczym.

Przywiązania to historia długiej i bolesnej drogi wychodzenia ze znanego modelu histerycznej, dusznej kobiecości. Żyjąca z pisania Gornick, bezdzietna i rozwódka, faktycznie jest stworzeniem, które w latach czterdziestych w Bronksie nie istniało, ale czy udało jej się znaleźć swoje miejsce? Czy nam wszystkim to się już udało? Czy wciąż mamy niezakończone porachunki z cierpiącą i zawistną kobiecością, którą przecież wysysamy z patriarchatem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 244

Oceny
4,6 (102 oceny)
68
29
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RSkrzypiec

Dobrze spędzony czas

wciągające
00
KatkaB94

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca i poruszająca. Niesamowita historia o więzi córki i matki, ich przeplatającej się miłości i nienawiści, wdzięczności i zawiści. Pokazująca trudne identyfikacje z matką. Wspaniała, zdecydowanie warto po nią sięgnąć.
00
Iga189

Nie oderwiesz się od lektury

Piękny język, uczta intelektualna.
00
biuroazt

Nie oderwiesz się od lektury

Książka po którą należy sięgnąć. Relacja matki i córki z Nowym Jorkiem w tle. Wspaniała lektura!
00
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie zachwycające historie dotyczące relacji z matką, innymi kobietami, a także mężczyznami. Natychmiast muszę sięgnąć i po „Kobietę osobną…”
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go: Fier­ce At­tach­ments

FIER­CE AT­TACH­MENTS by Vi­vian Gor­nick

Co­py­ri­ght © 1987 by Vi­vian Gor­nick

In­tro­duc­tion co­py­ri­ght © 2005 by Jo­na­than Le­them

Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Far­rar, Straus and Gi­ro­ux, New York.

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Łu­kasz Wit­czak, 2021

Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with AJA Anna Ja­ro­ta Agen­cy

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Ewa Po­la­ńska / Pra­cow­nia 12A

Ko­rek­ty: Pra­cow­nia 12A

ISBN 978-83-957973-9-2

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład: Wio­let­ta Ka­nik / Ko­niec wier­sza

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Mam osiem lat. Wy­cho­dzi­my z mamą z na­sze­go miesz­ka­nia na pierw­szym pi­ętrze. Pani Druc­ke­ro­wa stoi w otwar­tych drzwiach i pali pa­pie­ro­sa. Mama za­my­ka i pyta ją:

– Co pani tu robi?

Sąsiad­ka ru­chem gło­wy wska­zu­je w głąb miesz­ka­nia.

– Do­bie­ra się do mnie. Po­wie­dzia­łam, że jak chce mnie do­tknąć, ma się umyć.

Wiem, że cho­dzi o jej męża. „On” to za­wsze mąż.

– Dla­cze­go? – pyta mama. – Taki jest brud­ny?

– Ja się go brzy­dzę – od­po­wia­da sąsiad­ka.

– Druc­ker, pani jest kur­wą.

Druc­ke­ro­wa wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Nie mogę je­ździć me­trem – od­po­wia­da.

Na Bronk­sie „je­ździć me­trem” zna­czy­ło tyle co „cho­dzić do pra­cy”.

Ży­łam w tej ka­mie­ni­cy mi­ędzy szó­stym a dwu­dzie­stym pierw­szym ro­kiem ży­cia. Miesz­kań było dwa­dzie­ścia, po czte­ry na pi­ętrze, a cały bu­dy­nek za­pa­mi­ęta­łam jako za­miesz­ka­ny przez ko­bie­ty. Mężczyzn nie pa­mi­ętam wca­le. Byli tam, oczy­wi­ście – mężo­wie, oj­co­wie, bra­cia – ale pa­mi­ętam je­dy­nie ko­bie­ty. I pa­mi­ętam je wła­śnie ta­kie, or­dy­nar­ne jak Druc­ke­ro­wa albo za­dzior­ne jak moja mama. Nie mó­wi­ły jak oso­by, któ­re ro­zu­mie­ją, kim są i jaki pakt za­wa­rły z lo­sem, ale często wła­śnie tak się za­cho­wy­wa­ły. Chy­tre, krew­kie, nie­uczo­ne, mia­ły roz­mach po­sta­ci z Dre­ise­ra. Po la­tach po­zor­ne­go spo­ko­ju na­stępo­wał wy­buch pa­ni­ki i sza­le­ństwa; za­nim bu­rza mi­nęła, ży­cie dwóch lub trzech osób do­zna­wa­ło trwa­łe­go uszczerb­ku (cza­sem ob­ra­ca­ło się w gru­zy). Po­tem znów to samo: po­nu­ra ci­sza, ero­tycz­ny le­targ, sza­ra co­dzien­no­ść wy­par­cia. A ja – dziew­czy­na do­ra­sta­jąca wśród nich, for­mo­wa­na na ich ob­raz i po­do­bie­ństwo – chło­nęłam je jak chlo­ro­form ze szmat­ki przy­tkni­ętej do twa­rzy. Po­trze­bo­wa­łam trzy­dzie­stu lat, by zro­zu­mieć, jak bar­dzo je ro­zu­mia­łam.

Je­ste­śmy z mamą na spa­ce­rze. Py­tam ją, czy pa­mi­ęta ko­bie­ty z ka­mie­ni­cy na Bronk­sie.

– Oczy­wi­ście – od­po­wia­da.

– Od za­wsze uwa­żam, że one wa­rio­wa­ły z po­wo­du fru­stra­cji sek­su­al­nej.

– O tak – przy­zna­je mi ra­cję, nie zwal­nia­jąc kro­ku. – Pa­mi­ętasz Druc­ke­ro­wą? Mó­wi­ła, że gdy­by nie pa­pie­ros w trak­cie sto­sun­ku z mężem, wy­sko­czy­ła­by z okna. A Zim­mer­ma­no­wa, ta po dru­giej stro­nie? Wy­da­li ją za mąż, jak mia­ła szes­na­ście lat, szcze­rze fa­ce­ta nie zno­si­ła, po­wta­rza­ła, że gdy­by zgi­nął w ro­bo­cie (pra­co­wał na bu­do­wie), by­ła­by to mi­cwa. – Mama się za­trzy­mu­je. Prze­jęta wła­snym wspo­mnie­niem zni­ża głos. – On ją na­praw­dę brał siłą – oznaj­mia. – Wcho­dził do sto­ło­we­go, chwy­tał ją, tak jak sta­ła, i za­no­sił do łó­żka. – Przez chwi­lę wpa­tru­je się w prze­strzeń. Wresz­cie mówi: – Mężczy­źni z Eu­ro­py. To były zwie­rzęta. Po pro­stu zwie­rzęta. – Ru­sza z miej­sca. – Raz Zim­mer­ma­no­wa za­mknęła się przed nim w domu na klucz. Za­dzwo­nił do nas. Na­wet mi w oczy nie spoj­rzał. Spy­tał, czy może wy­jść przez na­sze okno na scho­dy prze­ciw­po­ża­ro­we. Nie ode­zwa­łam się do nie­go ani sło­wem. Prze­sze­dł przez całe miesz­ka­nie i wy­la­zł oknem. – Mama się śmie­je. – To okno nie­jed­no wi­dzia­ło! Pa­mi­ętasz Ces­sę z góry? A nie, ty nie mo­żesz jej pa­mi­ętać, była na­szą sąsiad­ką tyl­ko przez pierw­szy rok, po­tem do tego miesz­ka­nia wpro­wa­dzi­li się Ro­sja­nie. Z Ces­są moc­no się za­przy­ja­źni­łam. To dziw­ne, jak się nad tym za­sta­no­wić. Pra­wie się nie zna­ły­śmy, my wszyst­kie w tej ka­mie­ni­cy, nie­raz w ogó­le ze sobą nie roz­ma­wia­ły­śmy. Ale miesz­ka­ły­śmy jed­na nad dru­gą, za­gląda­ły­śmy do sie­bie. Wy­star­czy­ło tro­chę cza­su i ka­żda wie­dzia­ła już wszyst­ko. Po kil­ku mie­si­ącach ko­bie­ty w ka­mie­ni­cy nie mia­ły przed sobą ta­jem­nic. Ta Ces­sa – ci­ągnie mama. – To była pi­ęk­na mło­da ko­bie­ta, le­d­wo parę lat po ślu­bie. Nie ko­cha­ła męża. Ale nie to, żeby go nie­na­wi­dzi­ła. On był na­wet sym­pa­tycz­ny. Co tu dużo mó­wić, nie ko­cha­ła go, co­dzien­nie wy­cho­dzi­ła z domu, chy­ba mia­ła ko­chan­ka. No i dłu­gie czar­ne wło­sy, si­ęga­ły jej do ty­łka. Aż któ­re­goś dnia je ob­ci­ęła. Chcia­ła być no­wo­cze­sna. Mąż nic nie po­wie­dział, ale przy­sze­dł oj­ciec, spoj­rzał na ob­ci­ęte wło­sy i tak ją trza­snął na od­lew, że uj­rza­ła bab­kę w za­świa­tach. Po­tem ka­zał mężo­wi za­mknąć ją na mie­si­ąc w domu. Scho­dzi­ła po scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych, wcho­dzi­ła do mnie przez okno i wy­cho­dzi­ła mo­imi drzwia­mi. I tak co­dzien­nie przez mie­si­ąc. Któ­re­goś razu wra­ca, sie­dzi­my aku­rat przy ka­wie w kuch­ni, i mó­wię jej: „Ces­sa, po­wiedz ojcu, że to jest Ame­ry­ka, Ces­sa, Ame­ry­ka. Je­steś wol­ną ko­bie­tą”. A ona do mnie: „Ojcu mam po­wie­dzieć, że to jest Ame­ry­ka? On się uro­dził na Bro­okly­nie”.

Nie mam do­brej re­la­cji z mamą, a nie­kie­dy, w mia­rę jak po­wi­ęk­sza się nasz ży­cio­wy ba­gaż, zda­je się ona jesz­cze po­gar­szać. Tkwi­my uwi­ęzio­ne w cia­snym tu­ne­lu bli­skiej, in­ten­syw­nej zna­jo­mo­ści. Nie­raz przez kil­ka lat pa­nu­je mi­ędzy nami coś w ro­dza­ju zmęczo­ne­go od­pręże­nia. Po­tem wra­ca gniew, ja­sny i go­rący, bez mała ero­tycz­ny w swej ma­gne­tycz­nej mocy przy­ku­wa­nia uwa­gi. Ostat­nio jest mi­ędzy nami źle. Mama ra­dzi so­bie z tym po swo­je­mu: ro­bi­ąc mi gło­śno wy­rzu­ty przy in­nych. Ile­kroć się ze mną spo­ty­ka, po­wta­rza: „Ty mnie nie­na­wi­dzisz. Wiem, że mnie nie­na­wi­dzisz”. Gdy wpa­dam ją od­wie­dzić, oznaj­mia temu, kto się aku­rat na­wi­nął – sąsiad­ce, przy­ja­ció­łce, mo­je­mu bra­tu lub jed­nej z bra­ta­nic: „Ona mnie nie­na­wi­dzi. Nie wiem, co jej we mnie tak prze­szka­dza, ale mnie nie­na­wi­dzi”. Po­tra­fi na­wet za­trzy­mać nie­zna­jo­mą oso­bę na uli­cy i po­wie­dzieć: „To moja cór­ka. Nie­na­wi­dzi mnie”. Po­tem zwra­ca się do mnie: „Co ja ci zro­bi­łam, że mnie tak nie­na­wi­dzisz?”. Ni­g­dy jej nie od­po­wia­dam. Wiem, że cała w środ­ku pło­nie, ale co z tego? Ja też pło­nę.

A mimo to bez ko­ńca włó­czy­my się ra­zem po uli­cach No­we­go Jor­ku. Obie miesz­ka­my te­raz na Dol­nym Man­hat­ta­nie, pó­łto­ra ki­lo­me­tra od sie­bie, i naj­chęt­niej od­wie­dza­my się pie­szo. Ona jest miej­ską wieś­niacz­ką, a ja nie­odrod­ną cór­ką swo­jej mat­ki. Mia­sto to nasz ży­wioł. Obie na co dzień mie­wa­my przy­go­dy z kie­row­ca­mi au­to­bu­sów, bez­dom­ny­mi ko­bie­ta­mi, bi­le­te­ra­mi i ulicz­ny­mi wa­ria­ta­mi. Cho­dze­nie wy­do­by­wa z nas to, co naj­lep­sze. Ja mam czter­dzie­ści pięć lat, mama sie­dem­dzie­si­ąt sie­dem. Za­cho­wa­ła sil­ne i zdro­we cia­ło. Bez tru­du prze­mie­rza ze mną wy­spę wzdłuż i wszerz. Nie prze­pa­da­my za sobą pod­czas tych spa­ce­rów, cza­sem się na sie­bie wście­ka­my, ale na­sze włó­częgo­stwo trwa w naj­lep­sze.

Naj­mi­lej spędza­my czas na roz­mo­wach o prze­szło­ści. Py­tam ją: „Mamo, pa­mi­ętasz Korn­fel­do­wą? Opo­wiedz mi jesz­cze raz tę hi­sto­rię”, a ona z roz­ko­szą spe­łnia moją pro­śbę. (Nie zno­si je­dy­nie te­ra­źniej­szo­ści; gdy tyl­ko te­ra­źniej­szo­ść sta­je się prze­szło­ścią, mama z miej­sca się w niej za­ko­chu­je). Opo­wie­ść za ka­żdym ra­zem jest taka sama i jed­no­cze­śnie inna, bo je­stem co­raz star­sza i za­wsze przy­cho­dzi mi do gło­wy py­ta­nie, któ­re­go ni­g­dy wcze­śniej nie za­da­łam.

O tym, że wuj Sol pró­bo­wał się z nią prze­spać, do­wie­dzia­łam się od niej, ma­jąc dwa­dzie­ścia dwa lata. Słu­cha­łam tej hi­sto­rii w mil­cze­niu, rów­nie prze­ra­żo­na co za­fa­scy­no­wa­na. Tło zna­łam na pa­mi­ęć. Mama była naj­młod­szą z osiem­na­ścior­ga dzie­ci, z któ­rych ósem­ka do­ży­ła do­ro­słe­go wie­ku. (Wy­obra­źcie to so­bie. Moja bab­ka była ci­ężar­na przez dwa­dzie­ścia lat). Kie­dy ro­dzi­na emi­gro­wa­ła z Ro­sji do No­we­go Jor­ku, Sol, naj­młod­szy brat bab­ki, rów­no­la­tek jej naj­star­sze­go dziec­ka (pra­bab­ka też cho­dzi­ła z brzu­chem przez dwa­dzie­ścia lat), za­brał się z nimi. Dwaj naj­star­si bra­cia mamy przy­je­cha­li kil­ka lat przed resz­tą, zna­le­źli za­trud­nie­nie w prze­my­śle odzie­żo­wym i wy­na­jęli dla wszyst­kich je­de­na­ścior­ga miesz­ka­nie bez cie­płej wody na Lo­wer East Side: ła­zien­ka na ko­ry­ta­rzu, pie­cyk węglo­wy w kuch­ni, am­fi­la­da ciem­nych kli­tek. Mama, wte­dy dzie­si­ęcio­let­nia, spa­ła w kuch­ni na dwóch złączo­nych krze­słach, bo bab­ka wzi­ęła sub­lo­ka­to­ra.

W cza­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej Sola po­wo­ła­no do słu­żby i wy­sła­no do Eu­ro­py. Gdy wró­cił, mama mia­ła szes­na­ście lat i była je­dy­nym dziec­kiem w domu. I oto przy­je­żdża ten pi­ęk­ny nie­zna­jo­my, a tym­cza­sem jego sio­strze­ni­ca, któ­rą za­pa­mi­ętał jako małą dziew­czyn­kę, zdąży­ła się prze­mie­nić w czar­no­oką ko­bie­tę o lśni­ących, mod­nie przy­ci­ętych brązo­wych wło­sach i urze­ka­jącym uśmie­chu, na po­zór nie­świa­do­mą mocy, któ­rą po­sia­dła (to bar­dzo w sty­lu mamy: bez­wstyd­na ko­kie­te­ria nie­skrępo­wa­na cie­niem sa­mo­świa­do­mo­ści). Sol sy­pia te­raz dwie ścia­ny od niej, w jed­nej z kli­tek, pod­czas gdy ro­dzi­ce chra­pią na dru­gim ko­ńcu miesz­ka­nia.

– Pew­ne­go razu – opo­wia­da­ła mi mat­ka – sama nie wiem cze­mu ze­rwa­łam się na­gle ze snu i pa­trzę, a nade mną stoi Sol. „Co się sta­ło?”, za­py­ta­łam w pierw­szej chwi­li, bo się prze­stra­szy­łam, że cho­dzi o ro­dzi­ców, ale po­tem spo­strze­głam jego dziw­ną minę i po­my­śla­łam, że może on lu­na­ty­ku­je. Nie ode­zwał się do mnie ani sło­wem. Wzi­ął mnie na ręce i za­nió­sł do swo­je­go łó­żka. Po­ło­żył się ze mną, ob­jął mnie i za­czął gła­skać. Unió­sł mi ko­szu­lę i gła­skał mnie po udzie. A po­tem na­gle się od­su­nął i po­wie­dział: „Wra­caj do łó­żka”. Wsta­łam i po­szłam do sie­bie. Ni­g­dy ani sło­wem nie wspo­mniał o tam­tej nocy, i ja też nie.

Dru­gi raz usły­sza­łam tę hi­sto­rię jako trzy­dzie­sto­lat­ka. Po­wtó­rzy­ła ją nie­mal sło­wo w sło­wo, gdy szłyś­my Le­xing­ton Ave­nue gdzieś na wy­so­ko­ści ulic Sze­śćdzie­si­ątych.

– I przez cały ten czas nic mu nie po­wie­dzia­łaś? – za­gad­nęłam ją, kie­dy sko­ńczy­ła. Po­kręci­ła prze­cząco gło­wą. – Dla­cze­go, mamo?

Zro­bi­ła wiel­kie oczy, ści­ągnęła usta.

– Nie wiem – od­pa­rła w za­my­śle­niu. – Wiem tyl­ko, że bar­dzo się ba­łam.

Po­pa­trzy­łam na nią „dziw­nie”, jak sama by to okreś­liła.

– No co? Nie po­do­ba ci się moja od­po­wie­dź?

– Nie – za­pro­te­sto­wa­łam. – Nie o to cho­dzi. Po pro­stu dzi­wię się, że w ogó­le się nie za­jąk­nęłaś.

Za trze­cim ra­zem do­bie­ga­łam już czter­dziest­ki. Szłyś­­my Ósmą Ale­ją i tuż przed Czter­dzie­stą Dru­gą Uli­cą po­wie­dzia­łam:

– Mamo, za­sta­na­wia­łaś się kie­dyś, dla­cze­go nic nie po­wie­dzia­łaś So­lo­wi, kie­dy wzi­ął cię do łó­żka?

Tym ra­zem mnie przej­rza­ła. Po­pa­trzy­ła mi szyb­ko w oczy.

– Do cze­go zmie­rzasz? – spy­ta­ła ze zło­ścią. – Chcesz mi wmó­wić, że mi się po­do­ba­ło? Czy o to ci cho­dzi?

Za­śmia­łam się z ner­wo­wą we­so­ło­ścią.

– Nie, mamo. Nic ta­kie­go nie po­wie­dzia­łam. Po pro­stu dzi­wię się, że w ogó­le się nie ode­zwa­łaś.

Mama ko­lej­ny raz po­wtó­rzy­ła, że bar­dzo się bała.

– Daj spo­kój – rzu­ci­łam ostro.

– Je­steś okrop­na! – Za­częła się pie­klić na oczach prze­chod­niów. – Moja ge­nial­na cór­ka. Trze­ba cię po­słać na stu­dia, że­byś zro­bi­ła jesz­cze dwa fa­kul­te­ty, taka jes­teś ge­nial­na. Sama chcia­łam, żeby wu­jek mnie zgwa­łcił, tak? A to no­wi­na!

Po tam­tym spa­ce­rze nie roz­ma­wia­ły­śmy ze sobą przez mie­si­ąc.

Bronx był mo­zai­ką et­nicz­nych ksi­ęste­wekna­je­cha­nych przez obcy ele­ment: po czte­ry, pięć kwar­ta­łów, gdzie do­mi­no­wa­li a to Wło­si, a to Ir­land­czy­cy, a to Ży­dzi, ale ka­żdy re­wir ży­dow­ski miał swo­ją mniej­szo­ść ir­landz­ką, a wło­ski ży­dow­ską. Wie­le się mó­wi­ło o tym dziel­ni­co­wym po­mie­sza­niu, jed­nak lu­dzie, któ­rzy w mło­do­ści cier­pie­li wło­skie czy ir­landz­kie szy­ka­ny lub od­bi­ja­li się od mil­cze­nia ży­dow­skich sąsia­dów, przy ca­łym swo­im na­zna­cze­niu od­ręb­no­ścią, byli przede wszyst­kim zrów­na­ni wspól­nym ży­ciem uli­cy. Na­sza ro­dzi­na przez rok miesz­ka­ła wśród Wło­chów. By­li­śmy z bra­tem je­dy­ny­mi Ży­da­mi w szko­le i do­ku­cza­no nam. To wszyst­ko: do­ku­cza­no nam. Kie­dy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z po­wro­tem do części ży­dow­skiej, mój brat mógł ode­tchnąć, że nie będzie już co­dzien­nie bity i na­zy­wa­ny ży­dow­skim ge­niu­szem, nie­mniej for­ma i tre­ść jego ży­cia nie ule­gły za­sad­ni­czej zmia­nie. Głęb­sza praw­da była taka, że „in­no­ść” Wło­chów, Ir­land­czy­ków czy Ży­dów do­da­wa­ła pi­kan­te­rii, okre­ślo­no­ści, eks­cy­tu­jące­go rysu, któ­ry na po­zór bu­dził strach, a tak na­praw­dę był mile wi­dzia­ny.

W na­szej ka­mie­ni­cy miesz­ka­li sami Ży­dzi, nie li­cząc ir­landz­kiej ro­dzi­ny na par­te­rze, ro­syj­skiej na dru­gim pi­ętrze i pol­skie­go do­zor­cy. Ro­sja­nie byli wy­so­cy i mil­kli­wi; wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li w au­rze ta­jem­ni­cy. Wszy­scy Ir­land­czy­cy byli chu­dzi, mie­li ja­sne wło­sy, nie­bie­skie oczy, wąskie usta i za­mkni­ęte twa­rze. Oni też prze­my­ka­li wśród nas jak cie­nie. Po­dob­nie do­zor­ca i jego żona trzy­ma­li się na ubo­czu. Ni­g­dy do ni­ko­go nie od­zy­wa­li się pierw­si. Oto głów­ny, jak mi się zda­je, efekt by­cia w mniej­szo­ści: czło­wiek cich­nie.

Mama, gdy­by zo­sta­ła dłu­żej wśród Wło­chów, może też by­ła­by ci­cha, może bez sło­wa po­ry­wa­ła­by swo­je dzie­ci sprzed nosa sąsia­dom pró­bu­jącym się z nami za­przy­ja­źnić, tak jak to ro­bi­ła pani Cas­si­dy, ile­kroć ja­kaś ko­bie­ta z na­szej ka­mie­ni­cy po­gła­ska­ła po gło­wie któ­re­goś z „ir­landz­kich blon­dyn­ków”. Lecz mama nie była mniej­szo­ścią. Tu, w bu­dyn­ku za­miesz­ka­nym przez Ży­dów, po­czu­ła się w swo­im ży­wio­le, mia­ła dość prze­strze­ni mi­ędzy skó­rą ze­wnętrz­nej per­so­ny a ko­ścią nie­świa­do­me­go wnętrza, by swo­bod­nie się po­ru­szać i wy­ra­żać, mo­gła być ser­decz­na i sar­ka­stycz­na, hi­ste­rycz­na i wiel­ko­dusz­na, iro­nicz­na i kry­tycz­na, a od cza­su do cza­su rów­nież czu­ła – tak wła­śnie o so­bie my­śla­ła, kie­dy w przy­pły­wie tkli­wo­ści, któ­rej oba­wia­ła się naj­bar­dziej, zda­rzy­ło jej się przy­brać szorst­ki, kar­cący spo­sób by­cia.

Spo­śród in­nych lo­ka­to­rów ka­mie­ni­cy mama wy­ró­żnia­ła się an­gielsz­czy­zną bez ob­ce­go ak­cen­tu i sta­now­czym obe­jściem. Choć drzwi do na­sze­go miesz­ka­nia były za­wsze za­mkni­ęte (lu­dzie dzie­li­li się bo­wiem na tych z ele­men­tar­ną ogła­dą, ce­ni­ących pry­wat­no­ść, i na zwy­kłych wie­śnia­ków, u któ­rych drzwi były za­wsze uchy­lo­ne), wszy­scy wie­dzie­li, że mogą za­wsze do nas za­pu­kać i po­ży­czyć ar­ty­ku­ły pierw­szej po­trze­by, po­dzie­lić się sąsiedz­ką plot­ką, cza­sem na­wet po­pro­sić mamę o roz­sądze­nie spo­ru. Przyj­mo­wa­ła w ta­kich ra­zach pozę wy­ższo­ści i za­kło­po­ta­nia dzie­cin­nym za­cho­wa­niem lu­dzi gor­szych od niej. „Oj, pani Zim­mer­ma­no­wa”. Uśmie­cha­ła się pro­tek­cjo­nal­nie, gdy Zim­mer­ma­no­wa, do ży­we­go do­tkni­ęta ja­ki­mś praw­dzi­wym lub uro­jo­nym afron­tem, przy­cho­dzi­ła się po­ska­rżyć na per­fi­dię tej czy in­nej sąsiad­ki. „Co za głup­stwo”. „To ab­surd” – kwi­to­wa­ła po­wta­rza­ne jej opo­wie­ści, któ­re uwa­ża­ła za nie­mądre lub nie­god­ne. Nie przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy, że na ka­żdą hi­sto­rię mo­żna spoj­rzeć z dwóch stron, że jed­no wy­da­rze­nie mo­żna in­ter­pre­to­wać na ró­żne spo­so­by. Sko­ro na tle ota­cza­jących ją ko­biet była oso­bą „roz­wi­ni­ętą” – kimś o wy­ższej umy­sło­wo­ści i wra­żli­wo­ści – nad czym tu się za­sta­na­wiać? Sło­wo „roz­wi­ni­ęta” na­le­ża­ło do jej ulu­bio­nych. Je­śli w so­bot­ni po­ra­nek w kuch­ni, tuż przy drzwiach we­jścio­wych, do­bie­gał nas z ko­ry­ta­rza zbyt do­no­śny głos pani Zim­mer­ma­no­wej, pa­trzy­li­śmy po so­bie, a mama nie­za­wod­nie kręci­ła gło­wą i oznaj­mia­ła: „Nie­roz­wi­ni­ęta ko­bie­ta”. Je­że­li ktoś na­śmie­wał się ze szwar­ców, mama wy­ja­śnia­ła mi, że ta­kie żar­ty są wła­ści­we oso­bom nie­roz­wi­ni­ętym. Po­tra­fi­ła użyć tego sło­wa na­wet w wa­rzyw­nia­ku, gdy wy­kłó­ca­no się przy niej o cenę lub wagę to­wa­rów. Oj­ciec, kie­dy je sły­szał, uśmie­chał się do mamy, ale czy dum­nie, czy po­bła­żli­wie – tego nie wie­dzia­łam. Brat, czuj­ny, od­kąd sko­ńczył dzie­si­ęć lat, za­cho­wy­wał ka­mien­ną twarz. Ale nie ja. Ja chło­nęłam na­strój jej słów, pi­łam jak gąb­ka ka­żdy to­wa­rzy­szący im gest lub minę, ka­żde po­mie­sza­nie im­pul­su z na­my­słem. Prze­świad­cze­nie mamy, że wszy­scy do­oko­ła są nie­roz­wi­ni­ęci, że wy­ga­du­ją na ogół bzdu­ry, wnik­nęło we mnie jak far­ba w nad­zwy­czaj­nie wsi­ąkli­wy ma­te­riał.

Na­sze miesz­ka­nie było czte­ro­po­ko­jo­we, z prze­jścia­mi mi­ędzy po­ko­ja­mi. Po­ko­je nie były jed­nak w am­fi­la­dzie ani żad­ne z okien nie wy­cho­dzi­ło wprost na ścia­nę. Za drzwia­mi we­jścio­wy­mi znaj­do­wał się ma­le­ńki przed­po­kój, z któ­re­go prze­cho­dzi­ło się wprost do kuch­ni. Na pra­wo od kuch­ni sta­ła w przed­po­ko­ju lo­dów­ka, do­su­ni­ęta do ścia­ny pro­sto­pa­dłej względem ła­zien­ki: ma­łe­go pro­sto­kąta, do któ­re­go wcho­dzi­ło się przez ma­lo­wa­ne drzwi z mro­żo­ną szy­bą u góry. Za przed­po­ko­jem były dwa iden­tycz­nych roz­mia­rów po­ko­je prze­dzie­lo­ne dwu­skrzy­dło­wy­mi szklo­ny­mi drzwia­mi z fi­ran­ką. Dru­gi z nich miał okno na uli­cę i to­nął w po­po­łu­dnio­wym sło­ńcu. Po prze­ciw­nych stro­nach tego fron­to­we­go po­ko­ju znaj­do­wa­ły się dwie cia­sne sy­pia­len­ki, jed­na z oknem na uli­cę, dru­ga z wi­do­kiem na tył bu­dyn­ku.

Po­nie­waż po­kój i jed­na z sy­pial­ni mia­ły okna od uli­cy, na­sze miesz­ka­nie ucho­dzi­ło za god­ne po­zaz­drosz­cze­nia – na­zy­wa­no je „fron­to­wym”. Przed kil­ko­ma laty pe­wien mężczy­zna, któ­ry wy­cho­wał się po sąsiedz­ku, po­wie­dział mi: „Za­wsze sądzi­łem, że by­li­ście bo­gat­si od nas, bo miesz­ka­li­ście od fron­tu”. Fak­tem jest, że mężo­wie w miesz­ka­niach od fron­tu zwy­kle za­ra­bia­li wi­ęcej od mężów z miesz­kań tif ta­jer in dr’erd (w ciem­nej no­rze), lecz nasz przy­pa­dek był inny; miesz­ka­li­śmy od fron­tu, po­nie­waż ma­mi­ne pre­ten­sje do lep­sze­go zro­zu­mie­nia po­trzeb ży­cio­wych opie­ra­ły się mi­ędzy in­ny­mi na ka­te­go­rycz­nym prze­ko­na­niu, iż do­pó­ki nie za­gląda nam w oczy wid­mo po­mo­cy spo­łecz­nej, miesz­ka­nie od tyłu w ogó­le nie wcho­dzi w ra­chu­bę. Jak na iro­nię, my dwie – ja i ona – wi­ęk­szo­ść cza­su spędza­ły­śmy wła­śnie „z tyłu”.

Okno w kuch­ni wy­cho­dzi­ło na wąską ulicz­kę na ty­łach bu­dyn­ku, po­dob­nie zresz­tą jak ku­chen­ne okna w ka­mie­ni­cy sąsia­du­jącej z na­szą, a ta­kże w dwóch in­nych ka­mie­ni­cach, któ­re two­rzy­ły nasz kwar­tał, a do któ­rych we­jścia znaj­do­wa­ły się po jego prze­ciw­le­głej stro­nie. W tej ulicz­ce nie było drzew, krze­wów ani traw­ni­ka – tyl­ko be­ton, siat­ka z dru­tu i drew­nia­ne słu­py. Mimo to za­pi­sa­ła się w mo­jej pa­mi­ęci jako miej­sce pach­nące i ja­sne, ja­ki­mś cu­dem trwa­le prze­sy­co­ne aro­ma­tem zie­lo­ne­go lata.

Rano w ulicz­kę za­gląda­ło sło­ńce (na­sza kuch­nia do po­łud­nia ja­rzy­ła się bla­skiem), dla­te­go wspól­nym ry­tu­ałem wszyst­kich lo­ka­to­rek było pra­nie ubrań na ta­rze w zle­wie o wcze­snej go­dzi­nie i wy­wie­sza­nie ich do wy­schni­ęcia. Wąwóz prze­ci­na­ło może pi­ęćdzie­si­ąt sznu­rów, roz­pi­ętych mi­ędzy okna­mi a drew­nia­ny­mi słu­pa­mi wy­so­ki­mi na czte­ry pi­ętra. Ka­żde miesz­ka­nie mia­ło wła­sny sznur, przy­wi­ąza­ny do słu­pa ra­zem z dzie­si­ęcio­ma in­ny­mi. Jako że ubra­nia, po­wie­wa­jąc, lu­bi­ły o sie­bie za­ha­czać, często wi­dy­wa­ło się ko­bie­ty szar­pi­ące za sznu­rek, pró­bu­jące uwol­nić swo­je rzeczy z pląta­ni­ny spodni i prze­ście­ra­deł. Nie­raz wo­ła­ły przy tym: „Ber­thaa! Ber­thaa! Je­steś w domu?”. Przy­ja­ció­łki z ka­mie­nic po obu stro­nach ulicz­ki od rana do wie­czo­ra wzy­wa­ły się na­wza­jem w ró­żnych pil­nych spra­wach („O któ­rej idziesz z Ha­rvey­em do le­ka­rza?”, albo: „Masz w domu cu­kier? Przy­ślę Ma­ri­lyn”, albo: „Za dzie­si­ęć mi­nut na rogu!”). Tyle wrza­wy i ru­chu! Czy­ste po­wie­trze, nie­za­cie­nio­ne świa­tło dnia, na­wo­łu­jące się ko­bie­ty, gło­sy wy­mie­sza­ne z wo­nią schnącej na sło­ńcu bie­li­zny, te wszyst­kie kszta­łty i bar­wy ko­ły­szące się w prze­strze­ni. Do dziś czu­ję w ustach smak pod­nie­ce­nia, z ja­kim wy­gląda­łam przez ku­chen­ne okno, smak za­bar­wio­ny de­li­kat­ną i ja­sną zie­le­nią.

Naj­bar­dziej pod­nie­ca­jące w ca­łym domu były dla mnie kuch­nia i ży­cie za oknem. To było praw­dzi­we pod­nie­ce­nie; wy­ni­ka­ło ze sprzecz­no­ści. W kuch­ni od­ra­bia­łam lek­cje i to­wa­rzy­szy­łam ma­mie, pa­trzy­łam, jak przy­go­to­wu­je i re­ali­zu­je swój dzień. To wła­śnie tam uświa­do­mi­łam so­bie, że mama, przy ca­łej ener­gii i wpra­wie, z jaką wy­ko­nu­je swo­je obo­wi­ąz­ki, wca­le ich nie lubi ani nie przy­kła­da do nich wagi. Ni­cze­go mnie nie uczy­ła. Ani go­to­wa­nia, ani sprząta­nia, ani pra­so­wa­nia ubrań. Sama była nu­żąco spraw­ną ku­char­ką, ist­nym de­mo­nem pra­nia i bły­ska­wicz­nych po­rząd­ków.

Tak czy ina­czej, obie prze­sia­dy­wa­ły­śmy w kuch­ni. Mama na po­zór nie słu­cha­ła, co się dzie­je za oknem, ale nic jej nie umy­ka­ło. Sły­sza­ła ka­żdy głos, ka­żde poru­sze­nie sznur­ka, ka­żdy fur­kot prze­ście­ra­dła, re­je­stro­wa­ła ka­żdą wy­mia­nę. Podśmie­wa­ły­śmy się a to z tej, że mówi ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną, a to z tam­tej, że ma nie­wy­pa­rzo­ny język, a to z wrza­skli­wych okrzy­ków i ba­jecz­nych prze­kle­ństw. Jej ko­men­ta­rze do ży­cia w ulicz­ce były dla mnie pierw­szą w ży­ciu oka­zją, by po­sma­ko­wać owo­ców ro­zu­mu: umia­ła prze­ra­biać plot­ki na wie­dzę. „Po­kłó­ci­ła się rano z mężem” – stwier­dza­ła, gdy głos jed­nej z sąsia­dek pod­nió­sł się o okta­wę. A kie­dy się ob­ni­żał: „Jej dzie­ciak jest cho­ry”. W krót­kich roz­mo­wach ło­wi­ła ozna­ki chłod­nącej przy­ja­źni. Ta jej umie­jęt­no­ść roz­grze­wa­ła mnie i eks­cy­to­wa­ła. Ży­cie wy­da­wa­ło się pe­łniej­sze, bo­gat­sze, cie­kaw­sze, kie­dy mama tłu­ma­czy­ła mi ludz­kie za­cho­wa­nia. Czu­łam wte­dy żywą łącz­no­ść mi­ędzy nami a świa­tem zza okna.

Kuch­nia, okno, ulicz­ka. Oto at­mos­fe­ra, w któ­rej mama spędza­ła dni, tło, na któ­rym od­ci­na­ła się jej po­stać. Tu­taj była mądra, za­baw­na i pe­łna wi­go­ru, tu­taj mia­ła wła­dzę i wpły­wy. Gar­dzi­ła jed­nak swo­im oto­cze­niem. „Ko­bie­ty! – sar­ka­ła. – Pra­nie i plo­ty”. Wie­dzia­ła, że ist­nie­je inny świat – ten praw­dzi­wy – i cza­sem jej się zda­wa­ło, że go pra­gnie. Z ca­łej siły. Za­sty­ga­ła wte­dy w pół ru­chu i przez dłu­gie mi­nu­ty ga­pi­ła się w zle­wo­zmy­wak, w podło­gę, w ku­chen­kę. Ale co? gdzie? jak?

Ta­kie było jej po­ło­że­nie: tu, w kuch­ni, wie­dzia­ła, kim jest, tu, w kuch­ni, była znu­dzo­na i po­bu­dzo­na, tu, w kuch­ni, funk­cjo­no­wa­ła im­po­nu­jąco, tu, w kuch­ni, nie cier­pia­ła swo­ich za­jęć. Zło­ści­ła się na „pust­kę bab­skie­go ży­cia”, po czym za­raz śmia­ła się roz­kosz­nie – jak­bym wci­ąż sły­sza­ła ten śmiech – ana­li­zu­jąc ja­kąś za­wi­łą sy­tu­ację za oknem. Rano bier­na, po po­łud­niu zbun­to­wa­na, co dzień od­naj­dy­wa­ła i gu­bi­ła sie­bie. Chwy­ta­ła się chci­wie je­dy­nej ma­te­rii, któ­ra była dla niej do­stęp­na, zży­wa­ła się ze swo­im oży­wie­niem, a po­tem czu­ła się przez to jak ko­la­bo­rant­ka. Jak mia­ła się nie przy­wi­ązać do ży­cia w tak głębo­kim roz­dar­ciu? I jak ja mia­łam się nie przy­wi­ązać do jej przy­wi­ąza­nia?

– Pa­mi­ętasz Ro­se­ma­nów? – pyta mnie.

Idzie­my Szó­stą Ale­ją na wy­so­ko­ści ulic Czter­dzie­stych. Ro­se­ma­no­wie zaj­mo­wa­li lo­kal Zim­mer­ma­nów przez pierw­sze dwa lata na­sze­go miesz­ka­nia w ka­mie­ni­cy.

– Oczy­wi­ście – mó­wię. – To do­pie­ro była cie­ka­wa para.

Ro­se­ma­no­wa była ży­dow­ską Co­let­te: gru­ba, śnia­da, o wy­dłu­żo­nych ciem­nych oczach w pi­ęk­nej ko­ciej twa­rzy, z siwo-czar­ną au­re­olą kręco­nych wło­sów. Na­ło­go­wa kar­ciar­ka, pa­li­ła pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem i mia­ła w no­sie swo­ją ro­dzi­nę. W kar­ty gra­no u niej od rana do wie­czo­ra, pod­czas gdy na ku­chen­ce – jak to ujęła mama – „przez cały dzień pi­tra­si­ło się ja­kieś świ­ństwo, któ­re po po­łud­niu, kie­dy mąż wra­cał z pra­cy, sma­ko­wa­ło jak sta­re tre­py mo­jej bab­ki”. Mama mó­wi­ła to jed­nak z czu­ło­ścią, bez osądza­nia. Była zży­ta z Ro­se­ma­no­wą, któ­ra dzie­si­ęć lat wcze­śniej, w czyn­szów­ce kil­ka­na­ście ulic da­lej, ra­zem z nią na­le­ża­ła do Ko­mi­te­tu Lo­ka­to­rów nu­mer 29.

Od ma­łe­go dziec­ka wie­dzia­łam, że obo­je ro­dzi­ce sym­pa­ty­zu­ją z par­tią ko­mu­ni­stycz­ną i że mat­ka jest bar­dziej ak­tyw­na po­li­tycz­nie niż oj­ciec. Jesz­cze za­nim przy­szłam na świat, wy­gła­sza­ła mowy na uli­cach Bronk­su, do­ma­ga­jąc się spra­wie­dli­wo­ści eko­no­micz­nej i spo­łecz­nej. Pó­źniej wa­żnym punk­tem jej li­ta­nii ża­lów do świa­ta sta­ło się twier­dze­nie, że dzie­ci po­zba­wi­ły jej szan­sy na bły­sko­tli­wą ka­rie­rę ora­tor­ską.

W la­tach wiel­kie­go kry­zy­su par­tia ko­mu­ni­stycz­na or­ga­ni­zo­wa­ła ko­mi­te­ty bro­ni­ące lo­ka­to­rów przed eks­mi­sją za nie­pła­ce­nie czyn­szu. Mama sta­nęła na cze­le Ko­mi­te­tu Lo­ka­to­rów nu­mer 29 na Bronk­sie („Jako je­dy­na w ka­mie­ni­cy mó­wi­łam po an­giel­sku bez ak­cen­tu, więc z miej­sca zro­bio­no mnie prze­wod­ni­czącą”) i pe­łni­ła swo­ją funk­cję, do­pó­ki się nie uro­dzi­łam i oj­ciec nie ka­zał jej „rzu­cić wszyst­kie­go” i zo­stać w domu z dziec­kiem. Do tego cza­su kie­ro­wa­ła ko­mi­te­tem. Mama kie­ru­jąca ko­mi­te­tem na­le­ża­ła do że­laz­nego re­per­tu­aru mo­je­go dzie­ci­ństwa. „W ka­żdą so­bo­tę rano – opo­wia­dała mi gło­sem, ja­kim wi­ęk­szo­ść ma­tek po­wta­rza swo­im dzie­ciom wier­szyk o Mary i owiecz­ce – szłam do par­tyj­nej cen­tra­li przy Union Squ­are i od­bie­ra­łam in­struk­cję na ko­lej­ny ty­dzień. A po­tem or­ga­ni­zo­wa­łyś­my się i ka­żda ro­bi­ła, co do niej na­le­ży”. Lu­bo­wa­ła się w tych sło­wach: „Or­ga­ni­zo­wa­ły­śmy się i ka­żda ro­bi­ła, co do niej na­le­ży”. Żad­nych in­nych nie wy­po­wia­da­ła z taką nie­skom­pli­ko­wa­ną przy­jem­no­ścią w gło­sie.

Do Ko­mi­te­tu Lo­ka­to­rów nu­mer 29 na­le­ża­ła wi­ęk­szo­ść ko­biet z ka­mie­ni­cy, w któ­rej miesz­ka­li wów­czas moi ro­dzi­ce; były to ży­dow­skie imi­grant­ki, twar­de i ener­gicz­ne. Wspó­łpra­ca po­li­tycz­na do­dat­ko­wo po­głębia­ła wi­ęzi sąsiedz­kie. Gdy prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się tu­taj, do na­szej ostat­niej czyn­szów­ki na Bronk­sie, i mama od­kry­ła, że będzie­my miesz­kać drzwi w drzwi z pa­nią Ro­se­ma­no­wą, to było tak, jak­by spo­tka­ła przy­pad­kiem nie tyle sta­rą zna­jo­mą, co ko­goś z ro­dzi­ny, oso­bę, w któ­rej obec­no­ści do­świad­czy­ła kie­dyś nie­ocze­ki­wa­nych prze­bu­dzeń umy­słu i du­cha. Mama i Ro­se­ma­no­wa ce­ni­ły się na­wza­jem, bo obie do­brze ro­zu­mia­ły dzia­łal­no­ść po­li­tycz­ną od­wo­łu­jącą się do sil­nych uczuć.

Zwłasz­cza jed­no wspo­mnie­nie z cza­su wspól­nej pra­cy w ko­mi­te­cie, samo w so­bie zgo­ła nie­po­li­tycz­ne, zwi­ąza­ło je moc­no; wra­ca­ły do nie­go często, za­wsze kręcąc przy tym gło­wą w at­mos­fe­rze zgod­ne­go za­dzi­wie­nia. Pew­ne­go lata w środ­ku wiel­kie­go kry­zy­su ko­bie­ty z ko­mi­te­tu wy­na­jęły po­ko­je dla sie­bie i swo­ich bli­skich na osie­dlu dom­ków wcza­so­wych w gó­rach Cat­skill. Wi­ęk­szo­ść ro­dzin wy­na­jęła po dwa po­ko­je w bu­dyn­ku głów­nym (je­den dla żony z mężem, dru­gi dla dzie­ci), ale nie­któ­re mo­gły so­bie po­zwo­lić tyl­ko na je­den. Ko­bie­ty dzie­li­ły kuch­nię, mężczy­źni do­je­żdża­li na week­en­dy.

Ko­biet było w su­mie pi­ęt­na­ście. Mama opo­wia­da­ła mi, że wte­dy, w tam­tej kuch­ni, po­zna­ła je le­piej niż przez dwa lub trzy lata wspól­nej pra­cy na Bronk­sie. Na przy­kład Pes­sy („głu­pia jak but, pich­ci­ła byle gów­no i mó­wi­ła, że de­li­cje, ale do­bra to­wa­rzysz­ka, cze­go jej nie ka­za­łam zro­bić, ro­bi­ła bez szem­ra­nia”). Albo Sin­ge­ro­wą – de­li­kat­ni­się, któ­rą ra­zi­ła wul­gar­no­ść po­zo­sta­łych. Albo Korn­fel­do­wą („ciem­na, zmy­sło­wa, ni­g­dy nie wy­ry­wa­ła się z wła­sną opi­nią, cze­ka­ła, aż wszy­scy się wy­po­wie­dzą i ktoś ją spy­ta o zda­nie, ale za­wsze mia­ła coś mądre­go do po­wie­dze­nia”). No i oczy­wi­ście Ro­se­ma­no­wa, by­stra, ła­twa w obe­jściu Ro­se­ma­no­wa, z ocza­mi do­oko­ła gło­wy, nic ni­g­dy nie ucho­dzi­ło jej uwa­gi.

Tam­te­go lata mama od­kry­ła, że Pes­sy mia­ła „duży ape­tyt, wiesz, co mam na my­śli?”. Z ko­lei Sin­ge­ro­wa oka­za­ła się utra­pie­niem. „Wiecz­nie mdla­ła. Jak tyl­ko coś się dzia­ło, oczy prze­wra­ca­ły jej się bia­łka­mi do góry i tra­ci­ła przy­tom­no­ść”. A Korn­fel­do­wa… no cóż, Korn­fel­do­wa to osob­na hi­sto­ria.

W so­bo­ty pó­źnym ran­kiem Pes­sy scho­dzi­ła na dół w ko­szu­li noc­nej, zie­wa­jąc i po­cie­ra­jąc się ręką. Ten wi­dok przy­pra­wiał resz­tę ko­biet o śmiech.

– No, Pes­sy – od­zy­wa­ła się któ­raś – opo­wiedz nam, co ro­bi­łaś w nocy. Masz się czym po­chwa­lić?

– A co tu opo­wia­dać? – pry­cha­ła Pes­sy. – Ro­bię, co trza, i ob­ra­cam się ty­łkiem. Co by­ście chcia­ły usły­szeć? – Mó­wi­ła to jed­nak z uśmie­chem na za­czer­wie­nio­nej twa­rzy, jak­by mia­ła przed nami se­kret.

Sin­ge­ro­wa od­wra­ca­ła wzrok. A Korn­fel­do­wa w rogu kuch­ni (była jed­ną z tych, któ­re nie mo­gły so­bie po­zwo­lić na dwa po­ko­je, więc spa­ła z mężem i trój­ką dzie­ci) jak­by ci­chła.

Pew­ne­go nie­dziel­ne­go wie­czo­ru, gdy mężczy­źni wró­ci­li do mia­sta i ko­bie­ty sie­dzia­ły ra­zem na we­ran­dzie, ktoś na­gle spy­tał: „Gdzie jest Korn­fel­do­wa?”. Roz­gląda­ją się, a Korn­fel­do­wej ni­g­dzie. Wo­ła­ją: „Korn­fel­dowa, Korn­fel­do­wa” – bez od­ze­wu. Spraw­dza­ją w po­ko­ju: dzie­ci smacz­nie śpią, ale Korn­fel­do­wej tam nie ma. Prze­stra­szo­ne za­częły jej szu­kać. Ro­ze­szły się dwój­ka­mi („Mnie tra­fi­ła się Sin­ge­ro­wa – wspo­mi­na­ła mama. – Ta­kie to już moje szczęście”), uzbro­jo­ne w la­tar­ki („Czy ty masz po­jęcie, jak w tam­tych cza­sach na wsi było ciem­no?”) wy­krzy­ki­wa­ły na pra­wo i lewo: „Korn­fel­do­wa! Korn­fel­do­wa!”.

– Chy­ba z go­dzi­nę mu­sia­ły­śmy tak bie­gać – po­wie­dzia­ła do mnie mama – jak wa­riat­ki. Na­gle pa­trzę, a tam w po­przek dro­gi, by­ły­śmy może pół ki­lo­me­tra od kem­pin­gu, leży nie­ru­cho­mo ja­kiś czar­ny kszta­łt, Bóg wie co. Sin­ge­ro­wa od razu za­czy­na mdleć. Pa­trzę to na dro­gę, to na Sin­ge­ro­wą, to znów na dro­gę. „Ci­cho, Sin­ge­ro­wa”, mó­wię. A po­tem od­wra­cam się do tej syl­wet­ki na dro­dze i mó­wię: „Korn­fel­do­wa, wsta­waj”. Sin­ge­ro­wa otwo­rzy­ła i za­mknęła usta, ale sło­wa nie pi­snęła. Kszta­łt na dro­dze ani drgnął. „Korn­fel­do­wa, wsta­waj”, po­wta­rzam. I za dru­gim ra­zem się pod­nio­sła. Za­wró­ci­łam Sin­ge­ro­wą i od­pro­wa­dzi­łam ją na kem­ping.

– Skąd wie­dzia­łaś, że to Korn­fel­do­wa? – spy­ta­łam, gdy słu­cha­łam tej hi­sto­rii po raz pierw­szy.

– Nie wiem – od­pa­rła mama. – Po pro­stu wie­dzia­łam. Od razu wie­dzia­łam.

In­nym ra­zem spy­ta­łam:

– Jak my­ślisz, dla­cze­go to zro­bi­ła?

Mama wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– To była na­mi­ęt­na ko­bie­ta. Wiesz, Ży­dzi czter­dzie­ści lat temu nie byli tacy bez­wstyd­ni jak nie­któ­rzy, nie po­wiem kto, nie upra­wia­li sek­su przy śpi­ących dzie­ciach… Może chcia­ła nas uka­rać.

In­nym ra­zem mama za­sko­czy­ła mnie stwier­dze­niem:

– Ta Korn­fel­do­wa. Ona gar­dzi­ła sobą. Dla­te­go to zro­bi­ła.

Py­ta­łam, co to zna­czy, że „gar­dzi­ła sobą”, lecz nie umia­ła mi tego wy­ja­śnić.

Z hi­sto­rii o Korn­fel­do­wej naj­bar­dziej za­pa­dło mi jed­nak w pa­mi­ęć, że Ro­se­ma­no­wa, któ­ra w spra­wach sek­su była prze­ni­kliw­sza niż wszyst­kie sąsiad­ki ra­zem wzi­ęte, a mamę uwa­ża­ła za pro­le­ta­riac­ką ro­man­tycz­kę, sza­no­wa­ła ją za to, że tam, na dro­dze, od razu się do­myś­liła, że to leży Korn­fel­do­wa.

– Pa­mi­ętasz te dziew­czy­ny? – pyta mnie te­raz mat­ka. Zbli­ża­my się do wie­żow­ca Time-Life. – Dwie cór­ki, któ­re uro­dzi­ła Ro­se­ma­no­wi?

Pani Ro­se­ma­no­wa w mło­do­ści mia­ła ko­chan­ka, wło­skie­go ko­mu­ni­stę, któ­ry zma­rł po tym, jak za­szła z nim w ci­ążę. Pan Ro­se­man wiel­bił ją, oże­nił się z nią i wy­cho­wał dziec­ko (chłop­czy­ka) jak wła­sne, a po­nad­to spło­dził jesz­cze dwie dziew­czyn­ki.

– Tak – mó­wię. – Pa­mi­ętam je.

– Pa­mi­ętasz, że w cza­sie woj­ny ta młod­sza, mo­gła mieć wte­dy z sie­dem­na­ście lat, do­sta­ła za­pa­le­nia płuc? My­śle­li, że umie­ra, bo wte­dy na za­pa­le­nie płuc się umie­ra­ło, więc ją ku­pi­łam. Od tam­tej pory mó­wi­ła do mnie „mamo”.

Za­trzy­mu­ję się jak wry­ta.

– Co zro­bi­łaś?

– Ku­pi­łam ją, ku­pi­łam. No wiesz, Ży­dzi wie­rzy­li, że je­śli ko­muś bli­skie­mu gro­zi nie­bez­pie­cze­ństwo, trze­ba go sprze­dać i w ten spo­sób od­pędzić zły urok. – Śmie­je się. – Sko­ro już nie jest twój, co mu się może stać?

Wle­piam w nią wzrok, lecz mama ci­ągnie da­lej nie­zra­żo­na:

– Ro­se­ma­no­wa przy­szła do nas i po­wie­dzia­ła: „Dziew­czy­na umie­ra. Ku­pi­cie ją?”. No to ku­pi­łam. Da­łam jej chy­ba dzie­si­ęć do­la­rów.

– Mamo – mó­wię – wie­dzia­łaś, że to za­bo­bon, dyr­dy­ma­ły z wiej­skiej cha­ty, a mimo to wzi­ęłaś w tym udział? Zgo­dzi­łaś się ją ku­pić?

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Ale mamo! Prze­cież obie by­ły­ście ko­mu­nist­ka­mi.

– No tak – od­pa­rła. – Ale mu­sia­ły­śmy ją ra­to­wać.

Ro­dzi­ce sy­pia­li w jed­nym z dwóch środ­ko­wych po­koi, na zmia­nę przez parę lat w jed­nym, przez parę lat w dru­gim. Po­kój, w któ­rym nie sy­pia­li, sta­wał się au­to­ma­tycz­nie po­ko­jem dzien­nym. Przez lata prze­su­wa­li mi­ędzy tymi po­ko­ja­mi wiel­gach­ne ra­dio Phil­co i trzy po­twor­ne me­ble (wy­ście­ła­ną ka­na­pę i dwa krze­sła obi­te rdza­wo­czer­wo­ną tka­ni­ną ze zło­tą ni­cią).

Jako na­sto­lat­ka za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go ro­dzi­ce nie urządzi­li so­bie sy­pial­ni w jed­nym z mniej­szych po­ko­ików, dla­cze­go spa­li, by tak rzec, na otwar­tym te­re­nie. Gdy mia­łam dwa­dzie­ścia parę lat, za­py­ta­łam o to mamę. Pa­trzy­ła na mnie o ja­kieś trzy­dzie­ści se­kund za dłu­go. Wresz­cie rze­kła: „Wie­dzie­li­śmy, że dzie­ci po­trze­bu­ją wła­snych po­koi”. Od­pła­ci­łam jej rów­ną mo­ne­tą: trzy­dzie­sto­ma se­kun­da­mi mil­cze­nia. Uczy­ni­ła ze swo­je­go ma­łże­ństwa nie­zno­śny ro­mans, przy­bi­ła nas wszyst­kich do krzy­ża przed­wcze­snej śmier­ci ojca, i oto do­wia­du­ję się od niej, że po­świ­ęci­ła in­tym­no­ść, a więc i sa­tys­fak­cję ero­tycz­ną, dla do­bra dzie­ci?

Spo­śród sąsia­dek mamę wy­ró­żnia­ły nie tyl­ko czy­sta an­gielsz­czy­zna i sta­now­cze obe­jście, ale rów­nież sta­tus ko­bie­ty ży­jącej w szczęśli­wym zwi­ąz­ku. Nie, szczęś­li­wym to mało po­wie­dzia­ne. W ma­gicz­nym zwi­ąz­ku. W de­fi­ni­tyw­nym zwi­ąz­ku.

Ro­dzi­ce, jak mi się zda­je, byli ze sobą szczęśli­wi, trak­to­wa­li się na­wza­jem z czu­łą uprzej­mo­ścią, lecz ide­ał ma­łże­ńskie­go szczęścia, któ­rym od­dy­cha­łam ra­zem z mat­ką, czy­nił zwy­kłą rze­czy­wi­sto­ść czy­mś nie­war­tym uwa­gi – w ka­żdym ra­zie na pew­no nie tym, co się na­praw­dę li­czy. Li­czył się przede wszyst­kim na­bo­żny za­chwyt mamy bło­go­sta­nem, ja­kim było jej ma­łże­ństwo, to­wa­rzy­sząca mu wzgar­da dla wszyst­kich ma­łże­ństw, któ­re nie były łu­dząco po­dob­ne do jej wła­sne­go, wresz­cie de­ter­mi­na­cja, z jaką po ty­si­ąc­kroć i na set­ki spo­so­bów wbi­ja­ła mi do gło­wy, że w ży­ciu ko­bie­ty naj­wa­żniej­sza jest mi­ło­ść.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

NOTA O AUTORCE

Uro­dzo­na w 1935 roku Vi­vian Gor­nick ma dziś w Sta­nach Zjed­no­czo­nych sta­tus li­te­rac­kiej gwiaz­dy. Do­cze­ka­ła się go jed­nak sto­sun­ko­wo pó­źno, po­cząt­ko­wo jej na­zwi­sko było ko­ja­rzo­ne przede wszyst­kim ze spo­łecz­nym ak­ty­wi­zmem i kry­ty­ką li­te­rac­ką, któ­rą zaj­mo­wa­ła się na ła­mach „The Vil­la­ge Vo­ice”, „The New York Ti­mes”, „The Na­tion” oraz „The Atlan­tic”. Sła­wę przy­nio­sły jej wła­śnie Przy­wi­ąza­nia, któ­re wy­da­ła, ma­jąc 51 lat. Gor­nick uzna­je się za pre­kur­sor­kę sty­lu okre­śla­ne­go mia­nem „dzien­ni­kar­stwa oso­bi­ste­go” (per­so­nal jo­ur­na­lism) – spo­so­bu pi­sa­nia, w któ­rym au­to­bio­gra­fia sta­je się punk­tem wy­jścia do po­szu­ki­wa­nia uni­wer­sal­ne­go zna­cze­nia zja­wisk i zda­rzeń, a to, co pry­wat­ne, uj­mo­wa­ne jest jako kul­tu­ro­we i po­li­tycz­ne.