Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Vivian Gornick w Stanach Zjednoczonych uważana jest za prekursorkę dziś tak modnego eseju autobiograficznego, w którym to, co prywatne ujmowane jest jako kulturowe i polityczne. Sama wśród swoich nauczycieli pisania wymienia m.in. Natalię Ginzburg, w której powieściach i esejach dostrzega swoiste bildungsroman („Czytając ją, jak to mi się wielokrotnie zdarzało w minionych latach, doświadczam ekscytacji, jaka spływa na człowieka, do którego intelektualnie dociera, że jest istotą czującą”), ale też chętnie odwołuje się do tradycji stworzonej w literaturze przez mężczyzn – Charles’a Beaudelaire’a, Waltera Benjamina czy George’a Gissinga – a więc postaci spacerującego po mieście flanera, który widzi i opisuje siebie w relacji do mijanych przechodniów, sklepowych witryn, gwarnej ulicy. Bo Przywiązania to także opowieść o zmieniającym się Nowym Jorku – imigranckim, biednym Bronksie z lat czterdziestych; bogatym, kapitalistycznym Manhattanie z lat późniejszych; o mieszczańskiej obyczajowości w zderzeniu z feminizmem, kontrkulturą, bohemą.
Książka rozgrywa się na dwóch planach: na jednym z nich podglądamy życie żydowskiej, robotniczej kamienicy, w której mała Vivian wychowuje się wśród kobiet (mężczyźni są zawsze nieobecni), na drugim łazimy po mieście z dorosłą Gornick i jej matką, które nieustająco odgrywają teatr wzajemnych pretensji, kłócąc się, grając sobie na nerwach, dryfując między nieusuwalnym pragnieniem symbiozy a przemożną chęcią separacji. Czasami jednak przeżywają zdziwienie, że dożyły czasu, gdy potrafią się nawzajem rozśmieszyć i wspólnie patrzeć na strumień życia, zamiast myśleć o tym, czego jedna od drugiej nie dostaje.
Gornick nie tylko przenikliwie opisuje, jak na ołtarzu patriarchatu kobiety składają w ofierze prawo do samostanowienia w imię fantazji o miłości, która je ocali, ale również, jak zgoda na własną „niekompletność” unicestwia w nich zdolność do troski i empatii, a w konsekwencji ma dewastujący wpływ na ich macierzyństwo i umiejętność przyjaźni. Wszystkie kobiety u Gornick są nie na swoim miejscu. Nieszczęśliwe w małżeństwie, niespełnione w roli matek, przytłoczone krzątactwem, sfrustrowane seksualnie, marzące o własnych pieniądzach i powtarzające na okrągło, że „miłość jest najważniejsza w życiu kobiety”, choć to właśnie jej romantyczne wyobrażenie doprowadziło do ich zguby. Nie lubią samych siebie, nie potrafią więc polubić się wzajemnie, ich relacje sterowane są rywalizacją i zawiścią. O względy młodej Vivian walczą matka i ukraińska sąsiadka Nettie. Obie przedwcześnie tracą mężów, każda radzi sobie z tym nieszczęściem inaczej. Pierwsza ma poczucie, że wdowieństwo otworzyło jej drogę do wyższej formy istnienia. Druga, piękna i zmysłowa, otwiera swoje drzwi dla kolejnych kochanków: każdy się u niej pożywi – mąż sąsiadki i ksiądz – ona sama pozostaje głodna. Matka zazdrośnie strzeże cnoty Vivian, Nettie pragnie, by Vivian prześcignęła ją w sztuce uwodzenia. Obie myślą, że kobieta bez mężczyzny jest niczym.
Przywiązania to historia długiej i bolesnej drogi wychodzenia ze znanego modelu histerycznej, dusznej kobiecości. Żyjąca z pisania Gornick, bezdzietna i rozwódka, faktycznie jest stworzeniem, które w latach czterdziestych w Bronksie nie istniało, ale czy udało jej się znaleźć swoje miejsce? Czy nam wszystkim to się już udało? Czy wciąż mamy niezakończone porachunki z cierpiącą i zawistną kobiecością, którą przecież wysysamy z patriarchatem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 244
Tytuł oryginału angielskiego: Fierce Attachments
FIERCE ATTACHMENTS by Vivian Gornick
Copyright © 1987 by Vivian Gornick
Introduction copyright © 2005 by Jonathan Lethem
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, New York.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2021
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Witczak, 2021
Published by arrangement with AJA Anna Jarota Agency
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Opieka redakcyjna: Ewa Wieleżyńska
Redakcja: Ewa Polańska / Pracownia 12A
Korekty: Pracownia 12A
ISBN 978-83-957973-9-2
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
e-mail: redakcja@wydawnictwofiltry.pl
www.wydawnictwofiltry.pl
Skład: Wioletta Kanik / Koniec wiersza
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński / jjprojekt.pl
Mam osiem lat. Wychodzimy z mamą z naszego mieszkania na pierwszym piętrze. Pani Druckerowa stoi w otwartych drzwiach i pali papierosa. Mama zamyka i pyta ją:
– Co pani tu robi?
Sąsiadka ruchem głowy wskazuje w głąb mieszkania.
– Dobiera się do mnie. Powiedziałam, że jak chce mnie dotknąć, ma się umyć.
Wiem, że chodzi o jej męża. „On” to zawsze mąż.
– Dlaczego? – pyta mama. – Taki jest brudny?
– Ja się go brzydzę – odpowiada sąsiadka.
– Drucker, pani jest kurwą.
Druckerowa wzrusza ramionami.
– Nie mogę jeździć metrem – odpowiada.
Na Bronksie „jeździć metrem” znaczyło tyle co „chodzić do pracy”.
Żyłam w tej kamienicy między szóstym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Mieszkań było dwadzieścia, po cztery na piętrze, a cały budynek zapamiętałam jako zamieszkany przez kobiety. Mężczyzn nie pamiętam wcale. Byli tam, oczywiście – mężowie, ojcowie, bracia – ale pamiętam jedynie kobiety. I pamiętam je właśnie takie, ordynarne jak Druckerowa albo zadziorne jak moja mama. Nie mówiły jak osoby, które rozumieją, kim są i jaki pakt zawarły z losem, ale często właśnie tak się zachowywały. Chytre, krewkie, nieuczone, miały rozmach postaci z Dreisera. Po latach pozornego spokoju następował wybuch paniki i szaleństwa; zanim burza minęła, życie dwóch lub trzech osób doznawało trwałego uszczerbku (czasem obracało się w gruzy). Potem znów to samo: ponura cisza, erotyczny letarg, szara codzienność wyparcia. A ja – dziewczyna dorastająca wśród nich, formowana na ich obraz i podobieństwo – chłonęłam je jak chloroform ze szmatki przytkniętej do twarzy. Potrzebowałam trzydziestu lat, by zrozumieć, jak bardzo je rozumiałam.
Jesteśmy z mamą na spacerze. Pytam ją, czy pamięta kobiety z kamienicy na Bronksie.
– Oczywiście – odpowiada.
– Od zawsze uważam, że one wariowały z powodu frustracji seksualnej.
– O tak – przyznaje mi rację, nie zwalniając kroku. – Pamiętasz Druckerową? Mówiła, że gdyby nie papieros w trakcie stosunku z mężem, wyskoczyłaby z okna. A Zimmermanowa, ta po drugiej stronie? Wydali ją za mąż, jak miała szesnaście lat, szczerze faceta nie znosiła, powtarzała, że gdyby zginął w robocie (pracował na budowie), byłaby to micwa. – Mama się zatrzymuje. Przejęta własnym wspomnieniem zniża głos. – On ją naprawdę brał siłą – oznajmia. – Wchodził do stołowego, chwytał ją, tak jak stała, i zanosił do łóżka. – Przez chwilę wpatruje się w przestrzeń. Wreszcie mówi: – Mężczyźni z Europy. To były zwierzęta. Po prostu zwierzęta. – Rusza z miejsca. – Raz Zimmermanowa zamknęła się przed nim w domu na klucz. Zadzwonił do nas. Nawet mi w oczy nie spojrzał. Spytał, czy może wyjść przez nasze okno na schody przeciwpożarowe. Nie odezwałam się do niego ani słowem. Przeszedł przez całe mieszkanie i wylazł oknem. – Mama się śmieje. – To okno niejedno widziało! Pamiętasz Cessę z góry? A nie, ty nie możesz jej pamiętać, była naszą sąsiadką tylko przez pierwszy rok, potem do tego mieszkania wprowadzili się Rosjanie. Z Cessą mocno się zaprzyjaźniłam. To dziwne, jak się nad tym zastanowić. Prawie się nie znałyśmy, my wszystkie w tej kamienicy, nieraz w ogóle ze sobą nie rozmawiałyśmy. Ale mieszkałyśmy jedna nad drugą, zaglądałyśmy do siebie. Wystarczyło trochę czasu i każda wiedziała już wszystko. Po kilku miesiącach kobiety w kamienicy nie miały przed sobą tajemnic. Ta Cessa – ciągnie mama. – To była piękna młoda kobieta, ledwo parę lat po ślubie. Nie kochała męża. Ale nie to, żeby go nienawidziła. On był nawet sympatyczny. Co tu dużo mówić, nie kochała go, codziennie wychodziła z domu, chyba miała kochanka. No i długie czarne włosy, sięgały jej do tyłka. Aż któregoś dnia je obcięła. Chciała być nowoczesna. Mąż nic nie powiedział, ale przyszedł ojciec, spojrzał na obcięte włosy i tak ją trzasnął na odlew, że ujrzała babkę w zaświatach. Potem kazał mężowi zamknąć ją na miesiąc w domu. Schodziła po schodach przeciwpożarowych, wchodziła do mnie przez okno i wychodziła moimi drzwiami. I tak codziennie przez miesiąc. Któregoś razu wraca, siedzimy akurat przy kawie w kuchni, i mówię jej: „Cessa, powiedz ojcu, że to jest Ameryka, Cessa, Ameryka. Jesteś wolną kobietą”. A ona do mnie: „Ojcu mam powiedzieć, że to jest Ameryka? On się urodził na Brooklynie”.
Nie mam dobrej relacji z mamą, a niekiedy, w miarę jak powiększa się nasz życiowy bagaż, zdaje się ona jeszcze pogarszać. Tkwimy uwięzione w ciasnym tunelu bliskiej, intensywnej znajomości. Nieraz przez kilka lat panuje między nami coś w rodzaju zmęczonego odprężenia. Potem wraca gniew, jasny i gorący, bez mała erotyczny w swej magnetycznej mocy przykuwania uwagi. Ostatnio jest między nami źle. Mama radzi sobie z tym po swojemu: robiąc mi głośno wyrzuty przy innych. Ilekroć się ze mną spotyka, powtarza: „Ty mnie nienawidzisz. Wiem, że mnie nienawidzisz”. Gdy wpadam ją odwiedzić, oznajmia temu, kto się akurat nawinął – sąsiadce, przyjaciółce, mojemu bratu lub jednej z bratanic: „Ona mnie nienawidzi. Nie wiem, co jej we mnie tak przeszkadza, ale mnie nienawidzi”. Potrafi nawet zatrzymać nieznajomą osobę na ulicy i powiedzieć: „To moja córka. Nienawidzi mnie”. Potem zwraca się do mnie: „Co ja ci zrobiłam, że mnie tak nienawidzisz?”. Nigdy jej nie odpowiadam. Wiem, że cała w środku płonie, ale co z tego? Ja też płonę.
A mimo to bez końca włóczymy się razem po ulicach Nowego Jorku. Obie mieszkamy teraz na Dolnym Manhattanie, półtora kilometra od siebie, i najchętniej odwiedzamy się pieszo. Ona jest miejską wieśniaczką, a ja nieodrodną córką swojej matki. Miasto to nasz żywioł. Obie na co dzień miewamy przygody z kierowcami autobusów, bezdomnymi kobietami, bileterami i ulicznymi wariatami. Chodzenie wydobywa z nas to, co najlepsze. Ja mam czterdzieści pięć lat, mama siedemdziesiąt siedem. Zachowała silne i zdrowe ciało. Bez trudu przemierza ze mną wyspę wzdłuż i wszerz. Nie przepadamy za sobą podczas tych spacerów, czasem się na siebie wściekamy, ale nasze włóczęgostwo trwa w najlepsze.
Najmilej spędzamy czas na rozmowach o przeszłości. Pytam ją: „Mamo, pamiętasz Kornfeldową? Opowiedz mi jeszcze raz tę historię”, a ona z rozkoszą spełnia moją prośbę. (Nie znosi jedynie teraźniejszości; gdy tylko teraźniejszość staje się przeszłością, mama z miejsca się w niej zakochuje). Opowieść za każdym razem jest taka sama i jednocześnie inna, bo jestem coraz starsza i zawsze przychodzi mi do głowy pytanie, którego nigdy wcześniej nie zadałam.
O tym, że wuj Sol próbował się z nią przespać, dowiedziałam się od niej, mając dwadzieścia dwa lata. Słuchałam tej historii w milczeniu, równie przerażona co zafascynowana. Tło znałam na pamięć. Mama była najmłodszą z osiemnaściorga dzieci, z których ósemka dożyła dorosłego wieku. (Wyobraźcie to sobie. Moja babka była ciężarna przez dwadzieścia lat). Kiedy rodzina emigrowała z Rosji do Nowego Jorku, Sol, najmłodszy brat babki, równolatek jej najstarszego dziecka (prababka też chodziła z brzuchem przez dwadzieścia lat), zabrał się z nimi. Dwaj najstarsi bracia mamy przyjechali kilka lat przed resztą, znaleźli zatrudnienie w przemyśle odzieżowym i wynajęli dla wszystkich jedenaściorga mieszkanie bez ciepłej wody na Lower East Side: łazienka na korytarzu, piecyk węglowy w kuchni, amfilada ciemnych klitek. Mama, wtedy dziesięcioletnia, spała w kuchni na dwóch złączonych krzesłach, bo babka wzięła sublokatora.
W czasie pierwszej wojny światowej Sola powołano do służby i wysłano do Europy. Gdy wrócił, mama miała szesnaście lat i była jedynym dzieckiem w domu. I oto przyjeżdża ten piękny nieznajomy, a tymczasem jego siostrzenica, którą zapamiętał jako małą dziewczynkę, zdążyła się przemienić w czarnooką kobietę o lśniących, modnie przyciętych brązowych włosach i urzekającym uśmiechu, na pozór nieświadomą mocy, którą posiadła (to bardzo w stylu mamy: bezwstydna kokieteria nieskrępowana cieniem samoświadomości). Sol sypia teraz dwie ściany od niej, w jednej z klitek, podczas gdy rodzice chrapią na drugim końcu mieszkania.
– Pewnego razu – opowiadała mi matka – sama nie wiem czemu zerwałam się nagle ze snu i patrzę, a nade mną stoi Sol. „Co się stało?”, zapytałam w pierwszej chwili, bo się przestraszyłam, że chodzi o rodziców, ale potem spostrzegłam jego dziwną minę i pomyślałam, że może on lunatykuje. Nie odezwał się do mnie ani słowem. Wziął mnie na ręce i zaniósł do swojego łóżka. Położył się ze mną, objął mnie i zaczął głaskać. Uniósł mi koszulę i głaskał mnie po udzie. A potem nagle się odsunął i powiedział: „Wracaj do łóżka”. Wstałam i poszłam do siebie. Nigdy ani słowem nie wspomniał o tamtej nocy, i ja też nie.
Drugi raz usłyszałam tę historię jako trzydziestolatka. Powtórzyła ją niemal słowo w słowo, gdy szłyśmy Lexington Avenue gdzieś na wysokości ulic Sześćdziesiątych.
– I przez cały ten czas nic mu nie powiedziałaś? – zagadnęłam ją, kiedy skończyła. Pokręciła przecząco głową. – Dlaczego, mamo?
Zrobiła wielkie oczy, ściągnęła usta.
– Nie wiem – odparła w zamyśleniu. – Wiem tylko, że bardzo się bałam.
Popatrzyłam na nią „dziwnie”, jak sama by to określiła.
– No co? Nie podoba ci się moja odpowiedź?
– Nie – zaprotestowałam. – Nie o to chodzi. Po prostu dziwię się, że w ogóle się nie zająknęłaś.
Za trzecim razem dobiegałam już czterdziestki. Szłyśmy Ósmą Aleją i tuż przed Czterdziestą Drugą Ulicą powiedziałam:
– Mamo, zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego nic nie powiedziałaś Solowi, kiedy wziął cię do łóżka?
Tym razem mnie przejrzała. Popatrzyła mi szybko w oczy.
– Do czego zmierzasz? – spytała ze złością. – Chcesz mi wmówić, że mi się podobało? Czy o to ci chodzi?
Zaśmiałam się z nerwową wesołością.
– Nie, mamo. Nic takiego nie powiedziałam. Po prostu dziwię się, że w ogóle się nie odezwałaś.
Mama kolejny raz powtórzyła, że bardzo się bała.
– Daj spokój – rzuciłam ostro.
– Jesteś okropna! – Zaczęła się pieklić na oczach przechodniów. – Moja genialna córka. Trzeba cię posłać na studia, żebyś zrobiła jeszcze dwa fakultety, taka jesteś genialna. Sama chciałam, żeby wujek mnie zgwałcił, tak? A to nowina!
Po tamtym spacerze nie rozmawiałyśmy ze sobą przez miesiąc.
Bronx był mozaiką etnicznych księsteweknajechanych przez obcy element: po cztery, pięć kwartałów, gdzie dominowali a to Włosi, a to Irlandczycy, a to Żydzi, ale każdy rewir żydowski miał swoją mniejszość irlandzką, a włoski żydowską. Wiele się mówiło o tym dzielnicowym pomieszaniu, jednak ludzie, którzy w młodości cierpieli włoskie czy irlandzkie szykany lub odbijali się od milczenia żydowskich sąsiadów, przy całym swoim naznaczeniu odrębnością, byli przede wszystkim zrównani wspólnym życiem ulicy. Nasza rodzina przez rok mieszkała wśród Włochów. Byliśmy z bratem jedynymi Żydami w szkole i dokuczano nam. To wszystko: dokuczano nam. Kiedy przeprowadziliśmy się z powrotem do części żydowskiej, mój brat mógł odetchnąć, że nie będzie już codziennie bity i nazywany żydowskim geniuszem, niemniej forma i treść jego życia nie uległy zasadniczej zmianie. Głębsza prawda była taka, że „inność” Włochów, Irlandczyków czy Żydów dodawała pikanterii, określoności, ekscytującego rysu, który na pozór budził strach, a tak naprawdę był mile widziany.
W naszej kamienicy mieszkali sami Żydzi, nie licząc irlandzkiej rodziny na parterze, rosyjskiej na drugim piętrze i polskiego dozorcy. Rosjanie byli wysocy i milkliwi; wchodzili i wychodzili w aurze tajemnicy. Wszyscy Irlandczycy byli chudzi, mieli jasne włosy, niebieskie oczy, wąskie usta i zamknięte twarze. Oni też przemykali wśród nas jak cienie. Podobnie dozorca i jego żona trzymali się na uboczu. Nigdy do nikogo nie odzywali się pierwsi. Oto główny, jak mi się zdaje, efekt bycia w mniejszości: człowiek cichnie.
Mama, gdyby została dłużej wśród Włochów, może też byłaby cicha, może bez słowa porywałaby swoje dzieci sprzed nosa sąsiadom próbującym się z nami zaprzyjaźnić, tak jak to robiła pani Cassidy, ilekroć jakaś kobieta z naszej kamienicy pogłaskała po głowie któregoś z „irlandzkich blondynków”. Lecz mama nie była mniejszością. Tu, w budynku zamieszkanym przez Żydów, poczuła się w swoim żywiole, miała dość przestrzeni między skórą zewnętrznej persony a kością nieświadomego wnętrza, by swobodnie się poruszać i wyrażać, mogła być serdeczna i sarkastyczna, histeryczna i wielkoduszna, ironiczna i krytyczna, a od czasu do czasu również czuła – tak właśnie o sobie myślała, kiedy w przypływie tkliwości, której obawiała się najbardziej, zdarzyło jej się przybrać szorstki, karcący sposób bycia.
Spośród innych lokatorów kamienicy mama wyróżniała się angielszczyzną bez obcego akcentu i stanowczym obejściem. Choć drzwi do naszego mieszkania były zawsze zamknięte (ludzie dzielili się bowiem na tych z elementarną ogładą, ceniących prywatność, i na zwykłych wieśniaków, u których drzwi były zawsze uchylone), wszyscy wiedzieli, że mogą zawsze do nas zapukać i pożyczyć artykuły pierwszej potrzeby, podzielić się sąsiedzką plotką, czasem nawet poprosić mamę o rozsądzenie sporu. Przyjmowała w takich razach pozę wyższości i zakłopotania dziecinnym zachowaniem ludzi gorszych od niej. „Oj, pani Zimmermanowa”. Uśmiechała się protekcjonalnie, gdy Zimmermanowa, do żywego dotknięta jakimś prawdziwym lub urojonym afrontem, przychodziła się poskarżyć na perfidię tej czy innej sąsiadki. „Co za głupstwo”. „To absurd” – kwitowała powtarzane jej opowieści, które uważała za niemądre lub niegodne. Nie przychodziło jej do głowy, że na każdą historię można spojrzeć z dwóch stron, że jedno wydarzenie można interpretować na różne sposoby. Skoro na tle otaczających ją kobiet była osobą „rozwiniętą” – kimś o wyższej umysłowości i wrażliwości – nad czym tu się zastanawiać? Słowo „rozwinięta” należało do jej ulubionych. Jeśli w sobotni poranek w kuchni, tuż przy drzwiach wejściowych, dobiegał nas z korytarza zbyt donośny głos pani Zimmermanowej, patrzyliśmy po sobie, a mama niezawodnie kręciła głową i oznajmiała: „Nierozwinięta kobieta”. Jeżeli ktoś naśmiewał się ze szwarców, mama wyjaśniała mi, że takie żarty są właściwe osobom nierozwiniętym. Potrafiła użyć tego słowa nawet w warzywniaku, gdy wykłócano się przy niej o cenę lub wagę towarów. Ojciec, kiedy je słyszał, uśmiechał się do mamy, ale czy dumnie, czy pobłażliwie – tego nie wiedziałam. Brat, czujny, odkąd skończył dziesięć lat, zachowywał kamienną twarz. Ale nie ja. Ja chłonęłam nastrój jej słów, piłam jak gąbka każdy towarzyszący im gest lub minę, każde pomieszanie impulsu z namysłem. Przeświadczenie mamy, że wszyscy dookoła są nierozwinięci, że wygadują na ogół bzdury, wniknęło we mnie jak farba w nadzwyczajnie wsiąkliwy materiał.
Nasze mieszkanie było czteropokojowe, z przejściami między pokojami. Pokoje nie były jednak w amfiladzie ani żadne z okien nie wychodziło wprost na ścianę. Za drzwiami wejściowymi znajdował się maleńki przedpokój, z którego przechodziło się wprost do kuchni. Na prawo od kuchni stała w przedpokoju lodówka, dosunięta do ściany prostopadłej względem łazienki: małego prostokąta, do którego wchodziło się przez malowane drzwi z mrożoną szybą u góry. Za przedpokojem były dwa identycznych rozmiarów pokoje przedzielone dwuskrzydłowymi szklonymi drzwiami z firanką. Drugi z nich miał okno na ulicę i tonął w popołudniowym słońcu. Po przeciwnych stronach tego frontowego pokoju znajdowały się dwie ciasne sypialenki, jedna z oknem na ulicę, druga z widokiem na tył budynku.
Ponieważ pokój i jedna z sypialni miały okna od ulicy, nasze mieszkanie uchodziło za godne pozazdroszczenia – nazywano je „frontowym”. Przed kilkoma laty pewien mężczyzna, który wychował się po sąsiedzku, powiedział mi: „Zawsze sądziłem, że byliście bogatsi od nas, bo mieszkaliście od frontu”. Faktem jest, że mężowie w mieszkaniach od frontu zwykle zarabiali więcej od mężów z mieszkań tif tajer in dr’erd (w ciemnej norze), lecz nasz przypadek był inny; mieszkaliśmy od frontu, ponieważ mamine pretensje do lepszego zrozumienia potrzeb życiowych opierały się między innymi na kategorycznym przekonaniu, iż dopóki nie zagląda nam w oczy widmo pomocy społecznej, mieszkanie od tyłu w ogóle nie wchodzi w rachubę. Jak na ironię, my dwie – ja i ona – większość czasu spędzałyśmy właśnie „z tyłu”.
Okno w kuchni wychodziło na wąską uliczkę na tyłach budynku, podobnie zresztą jak kuchenne okna w kamienicy sąsiadującej z naszą, a także w dwóch innych kamienicach, które tworzyły nasz kwartał, a do których wejścia znajdowały się po jego przeciwległej stronie. W tej uliczce nie było drzew, krzewów ani trawnika – tylko beton, siatka z drutu i drewniane słupy. Mimo to zapisała się w mojej pamięci jako miejsce pachnące i jasne, jakimś cudem trwale przesycone aromatem zielonego lata.
Rano w uliczkę zaglądało słońce (nasza kuchnia do południa jarzyła się blaskiem), dlatego wspólnym rytuałem wszystkich lokatorek było pranie ubrań na tarze w zlewie o wczesnej godzinie i wywieszanie ich do wyschnięcia. Wąwóz przecinało może pięćdziesiąt sznurów, rozpiętych między oknami a drewnianymi słupami wysokimi na cztery piętra. Każde mieszkanie miało własny sznur, przywiązany do słupa razem z dziesięcioma innymi. Jako że ubrania, powiewając, lubiły o siebie zahaczać, często widywało się kobiety szarpiące za sznurek, próbujące uwolnić swoje rzeczy z plątaniny spodni i prześcieradeł. Nieraz wołały przy tym: „Berthaa! Berthaa! Jesteś w domu?”. Przyjaciółki z kamienic po obu stronach uliczki od rana do wieczora wzywały się nawzajem w różnych pilnych sprawach („O której idziesz z Harveyem do lekarza?”, albo: „Masz w domu cukier? Przyślę Marilyn”, albo: „Za dziesięć minut na rogu!”). Tyle wrzawy i ruchu! Czyste powietrze, niezacienione światło dnia, nawołujące się kobiety, głosy wymieszane z wonią schnącej na słońcu bielizny, te wszystkie kształty i barwy kołyszące się w przestrzeni. Do dziś czuję w ustach smak podniecenia, z jakim wyglądałam przez kuchenne okno, smak zabarwiony delikatną i jasną zielenią.
Najbardziej podniecające w całym domu były dla mnie kuchnia i życie za oknem. To było prawdziwe podniecenie; wynikało ze sprzeczności. W kuchni odrabiałam lekcje i towarzyszyłam mamie, patrzyłam, jak przygotowuje i realizuje swój dzień. To właśnie tam uświadomiłam sobie, że mama, przy całej energii i wprawie, z jaką wykonuje swoje obowiązki, wcale ich nie lubi ani nie przykłada do nich wagi. Niczego mnie nie uczyła. Ani gotowania, ani sprzątania, ani prasowania ubrań. Sama była nużąco sprawną kucharką, istnym demonem prania i błyskawicznych porządków.
Tak czy inaczej, obie przesiadywałyśmy w kuchni. Mama na pozór nie słuchała, co się dzieje za oknem, ale nic jej nie umykało. Słyszała każdy głos, każde poruszenie sznurka, każdy furkot prześcieradła, rejestrowała każdą wymianę. Podśmiewałyśmy się a to z tej, że mówi łamaną angielszczyzną, a to z tamtej, że ma niewyparzony język, a to z wrzaskliwych okrzyków i bajecznych przekleństw. Jej komentarze do życia w uliczce były dla mnie pierwszą w życiu okazją, by posmakować owoców rozumu: umiała przerabiać plotki na wiedzę. „Pokłóciła się rano z mężem” – stwierdzała, gdy głos jednej z sąsiadek podniósł się o oktawę. A kiedy się obniżał: „Jej dzieciak jest chory”. W krótkich rozmowach łowiła oznaki chłodnącej przyjaźni. Ta jej umiejętność rozgrzewała mnie i ekscytowała. Życie wydawało się pełniejsze, bogatsze, ciekawsze, kiedy mama tłumaczyła mi ludzkie zachowania. Czułam wtedy żywą łączność między nami a światem zza okna.
Kuchnia, okno, uliczka. Oto atmosfera, w której mama spędzała dni, tło, na którym odcinała się jej postać. Tutaj była mądra, zabawna i pełna wigoru, tutaj miała władzę i wpływy. Gardziła jednak swoim otoczeniem. „Kobiety! – sarkała. – Pranie i ploty”. Wiedziała, że istnieje inny świat – ten prawdziwy – i czasem jej się zdawało, że go pragnie. Z całej siły. Zastygała wtedy w pół ruchu i przez długie minuty gapiła się w zlewozmywak, w podłogę, w kuchenkę. Ale co? gdzie? jak?
Takie było jej położenie: tu, w kuchni, wiedziała, kim jest, tu, w kuchni, była znudzona i pobudzona, tu, w kuchni, funkcjonowała imponująco, tu, w kuchni, nie cierpiała swoich zajęć. Złościła się na „pustkę babskiego życia”, po czym zaraz śmiała się rozkosznie – jakbym wciąż słyszała ten śmiech – analizując jakąś zawiłą sytuację za oknem. Rano bierna, po południu zbuntowana, co dzień odnajdywała i gubiła siebie. Chwytała się chciwie jedynej materii, która była dla niej dostępna, zżywała się ze swoim ożywieniem, a potem czuła się przez to jak kolaborantka. Jak miała się nie przywiązać do życia w tak głębokim rozdarciu? I jak ja miałam się nie przywiązać do jej przywiązania?
– Pamiętasz Rosemanów? – pyta mnie.
Idziemy Szóstą Aleją na wysokości ulic Czterdziestych. Rosemanowie zajmowali lokal Zimmermanów przez pierwsze dwa lata naszego mieszkania w kamienicy.
– Oczywiście – mówię. – To dopiero była ciekawa para.
Rosemanowa była żydowską Colette: gruba, śniada, o wydłużonych ciemnych oczach w pięknej kociej twarzy, z siwo-czarną aureolą kręconych włosów. Nałogowa karciarka, paliła papierosa za papierosem i miała w nosie swoją rodzinę. W karty grano u niej od rana do wieczora, podczas gdy na kuchence – jak to ujęła mama – „przez cały dzień pitrasiło się jakieś świństwo, które po południu, kiedy mąż wracał z pracy, smakowało jak stare trepy mojej babki”. Mama mówiła to jednak z czułością, bez osądzania. Była zżyta z Rosemanową, która dziesięć lat wcześniej, w czynszówce kilkanaście ulic dalej, razem z nią należała do Komitetu Lokatorów numer 29.
Od małego dziecka wiedziałam, że oboje rodzice sympatyzują z partią komunistyczną i że matka jest bardziej aktywna politycznie niż ojciec. Jeszcze zanim przyszłam na świat, wygłaszała mowy na ulicach Bronksu, domagając się sprawiedliwości ekonomicznej i społecznej. Później ważnym punktem jej litanii żalów do świata stało się twierdzenie, że dzieci pozbawiły jej szansy na błyskotliwą karierę oratorską.
W latach wielkiego kryzysu partia komunistyczna organizowała komitety broniące lokatorów przed eksmisją za niepłacenie czynszu. Mama stanęła na czele Komitetu Lokatorów numer 29 na Bronksie („Jako jedyna w kamienicy mówiłam po angielsku bez akcentu, więc z miejsca zrobiono mnie przewodniczącą”) i pełniła swoją funkcję, dopóki się nie urodziłam i ojciec nie kazał jej „rzucić wszystkiego” i zostać w domu z dzieckiem. Do tego czasu kierowała komitetem. Mama kierująca komitetem należała do żelaznego repertuaru mojego dzieciństwa. „W każdą sobotę rano – opowiadała mi głosem, jakim większość matek powtarza swoim dzieciom wierszyk o Mary i owieczce – szłam do partyjnej centrali przy Union Square i odbierałam instrukcję na kolejny tydzień. A potem organizowałyśmy się i każda robiła, co do niej należy”. Lubowała się w tych słowach: „Organizowałyśmy się i każda robiła, co do niej należy”. Żadnych innych nie wypowiadała z taką nieskomplikowaną przyjemnością w głosie.
Do Komitetu Lokatorów numer 29 należała większość kobiet z kamienicy, w której mieszkali wówczas moi rodzice; były to żydowskie imigrantki, twarde i energiczne. Współpraca polityczna dodatkowo pogłębiała więzi sąsiedzkie. Gdy przeprowadziłyśmy się tutaj, do naszej ostatniej czynszówki na Bronksie, i mama odkryła, że będziemy mieszkać drzwi w drzwi z panią Rosemanową, to było tak, jakby spotkała przypadkiem nie tyle starą znajomą, co kogoś z rodziny, osobę, w której obecności doświadczyła kiedyś nieoczekiwanych przebudzeń umysłu i ducha. Mama i Rosemanowa ceniły się nawzajem, bo obie dobrze rozumiały działalność polityczną odwołującą się do silnych uczuć.
Zwłaszcza jedno wspomnienie z czasu wspólnej pracy w komitecie, samo w sobie zgoła niepolityczne, związało je mocno; wracały do niego często, zawsze kręcąc przy tym głową w atmosferze zgodnego zadziwienia. Pewnego lata w środku wielkiego kryzysu kobiety z komitetu wynajęły pokoje dla siebie i swoich bliskich na osiedlu domków wczasowych w górach Catskill. Większość rodzin wynajęła po dwa pokoje w budynku głównym (jeden dla żony z mężem, drugi dla dzieci), ale niektóre mogły sobie pozwolić tylko na jeden. Kobiety dzieliły kuchnię, mężczyźni dojeżdżali na weekendy.
Kobiet było w sumie piętnaście. Mama opowiadała mi, że wtedy, w tamtej kuchni, poznała je lepiej niż przez dwa lub trzy lata wspólnej pracy na Bronksie. Na przykład Pessy („głupia jak but, pichciła byle gówno i mówiła, że delicje, ale dobra towarzyszka, czego jej nie kazałam zrobić, robiła bez szemrania”). Albo Singerową – delikatnisię, którą raziła wulgarność pozostałych. Albo Kornfeldową („ciemna, zmysłowa, nigdy nie wyrywała się z własną opinią, czekała, aż wszyscy się wypowiedzą i ktoś ją spyta o zdanie, ale zawsze miała coś mądrego do powiedzenia”). No i oczywiście Rosemanowa, bystra, łatwa w obejściu Rosemanowa, z oczami dookoła głowy, nic nigdy nie uchodziło jej uwagi.
Tamtego lata mama odkryła, że Pessy miała „duży apetyt, wiesz, co mam na myśli?”. Z kolei Singerowa okazała się utrapieniem. „Wiecznie mdlała. Jak tylko coś się działo, oczy przewracały jej się białkami do góry i traciła przytomność”. A Kornfeldowa… no cóż, Kornfeldowa to osobna historia.
W soboty późnym rankiem Pessy schodziła na dół w koszuli nocnej, ziewając i pocierając się ręką. Ten widok przyprawiał resztę kobiet o śmiech.
– No, Pessy – odzywała się któraś – opowiedz nam, co robiłaś w nocy. Masz się czym pochwalić?
– A co tu opowiadać? – prychała Pessy. – Robię, co trza, i obracam się tyłkiem. Co byście chciały usłyszeć? – Mówiła to jednak z uśmiechem na zaczerwienionej twarzy, jakby miała przed nami sekret.
Singerowa odwracała wzrok. A Kornfeldowa w rogu kuchni (była jedną z tych, które nie mogły sobie pozwolić na dwa pokoje, więc spała z mężem i trójką dzieci) jakby cichła.
Pewnego niedzielnego wieczoru, gdy mężczyźni wrócili do miasta i kobiety siedziały razem na werandzie, ktoś nagle spytał: „Gdzie jest Kornfeldowa?”. Rozglądają się, a Kornfeldowej nigdzie. Wołają: „Kornfeldowa, Kornfeldowa” – bez odzewu. Sprawdzają w pokoju: dzieci smacznie śpią, ale Kornfeldowej tam nie ma. Przestraszone zaczęły jej szukać. Rozeszły się dwójkami („Mnie trafiła się Singerowa – wspominała mama. – Takie to już moje szczęście”), uzbrojone w latarki („Czy ty masz pojęcie, jak w tamtych czasach na wsi było ciemno?”) wykrzykiwały na prawo i lewo: „Kornfeldowa! Kornfeldowa!”.
– Chyba z godzinę musiałyśmy tak biegać – powiedziała do mnie mama – jak wariatki. Nagle patrzę, a tam w poprzek drogi, byłyśmy może pół kilometra od kempingu, leży nieruchomo jakiś czarny kształt, Bóg wie co. Singerowa od razu zaczyna mdleć. Patrzę to na drogę, to na Singerową, to znów na drogę. „Cicho, Singerowa”, mówię. A potem odwracam się do tej sylwetki na drodze i mówię: „Kornfeldowa, wstawaj”. Singerowa otworzyła i zamknęła usta, ale słowa nie pisnęła. Kształt na drodze ani drgnął. „Kornfeldowa, wstawaj”, powtarzam. I za drugim razem się podniosła. Zawróciłam Singerową i odprowadziłam ją na kemping.
– Skąd wiedziałaś, że to Kornfeldowa? – spytałam, gdy słuchałam tej historii po raz pierwszy.
– Nie wiem – odparła mama. – Po prostu wiedziałam. Od razu wiedziałam.
Innym razem spytałam:
– Jak myślisz, dlaczego to zrobiła?
Mama wzruszyła ramionami.
– To była namiętna kobieta. Wiesz, Żydzi czterdzieści lat temu nie byli tacy bezwstydni jak niektórzy, nie powiem kto, nie uprawiali seksu przy śpiących dzieciach… Może chciała nas ukarać.
Innym razem mama zaskoczyła mnie stwierdzeniem:
– Ta Kornfeldowa. Ona gardziła sobą. Dlatego to zrobiła.
Pytałam, co to znaczy, że „gardziła sobą”, lecz nie umiała mi tego wyjaśnić.
Z historii o Kornfeldowej najbardziej zapadło mi jednak w pamięć, że Rosemanowa, która w sprawach seksu była przenikliwsza niż wszystkie sąsiadki razem wzięte, a mamę uważała za proletariacką romantyczkę, szanowała ją za to, że tam, na drodze, od razu się domyśliła, że to leży Kornfeldowa.
– Pamiętasz te dziewczyny? – pyta mnie teraz matka. Zbliżamy się do wieżowca Time-Life. – Dwie córki, które urodziła Rosemanowi?
Pani Rosemanowa w młodości miała kochanka, włoskiego komunistę, który zmarł po tym, jak zaszła z nim w ciążę. Pan Roseman wielbił ją, ożenił się z nią i wychował dziecko (chłopczyka) jak własne, a ponadto spłodził jeszcze dwie dziewczynki.
– Tak – mówię. – Pamiętam je.
– Pamiętasz, że w czasie wojny ta młodsza, mogła mieć wtedy z siedemnaście lat, dostała zapalenia płuc? Myśleli, że umiera, bo wtedy na zapalenie płuc się umierało, więc ją kupiłam. Od tamtej pory mówiła do mnie „mamo”.
Zatrzymuję się jak wryta.
– Co zrobiłaś?
– Kupiłam ją, kupiłam. No wiesz, Żydzi wierzyli, że jeśli komuś bliskiemu grozi niebezpieczeństwo, trzeba go sprzedać i w ten sposób odpędzić zły urok. – Śmieje się. – Skoro już nie jest twój, co mu się może stać?
Wlepiam w nią wzrok, lecz mama ciągnie dalej niezrażona:
– Rosemanowa przyszła do nas i powiedziała: „Dziewczyna umiera. Kupicie ją?”. No to kupiłam. Dałam jej chyba dziesięć dolarów.
– Mamo – mówię – wiedziałaś, że to zabobon, dyrdymały z wiejskiej chaty, a mimo to wzięłaś w tym udział? Zgodziłaś się ją kupić?
– Oczywiście, że tak.
– Ale mamo! Przecież obie byłyście komunistkami.
– No tak – odparła. – Ale musiałyśmy ją ratować.
Rodzice sypiali w jednym z dwóch środkowych pokoi, na zmianę przez parę lat w jednym, przez parę lat w drugim. Pokój, w którym nie sypiali, stawał się automatycznie pokojem dziennym. Przez lata przesuwali między tymi pokojami wielgachne radio Philco i trzy potworne meble (wyściełaną kanapę i dwa krzesła obite rdzawoczerwoną tkaniną ze złotą nicią).
Jako nastolatka zastanawiałam się, dlaczego rodzice nie urządzili sobie sypialni w jednym z mniejszych pokoików, dlaczego spali, by tak rzec, na otwartym terenie. Gdy miałam dwadzieścia parę lat, zapytałam o to mamę. Patrzyła na mnie o jakieś trzydzieści sekund za długo. Wreszcie rzekła: „Wiedzieliśmy, że dzieci potrzebują własnych pokoi”. Odpłaciłam jej równą monetą: trzydziestoma sekundami milczenia. Uczyniła ze swojego małżeństwa nieznośny romans, przybiła nas wszystkich do krzyża przedwczesnej śmierci ojca, i oto dowiaduję się od niej, że poświęciła intymność, a więc i satysfakcję erotyczną, dla dobra dzieci?
Spośród sąsiadek mamę wyróżniały nie tylko czysta angielszczyzna i stanowcze obejście, ale również status kobiety żyjącej w szczęśliwym związku. Nie, szczęśliwym to mało powiedziane. W magicznym związku. W definitywnym związku.
Rodzice, jak mi się zdaje, byli ze sobą szczęśliwi, traktowali się nawzajem z czułą uprzejmością, lecz ideał małżeńskiego szczęścia, którym oddychałam razem z matką, czynił zwykłą rzeczywistość czymś niewartym uwagi – w każdym razie na pewno nie tym, co się naprawdę liczy. Liczył się przede wszystkim nabożny zachwyt mamy błogostanem, jakim było jej małżeństwo, towarzysząca mu wzgarda dla wszystkich małżeństw, które nie były łudząco podobne do jej własnego, wreszcie determinacja, z jaką po tysiąckroć i na setki sposobów wbijała mi do głowy, że w życiu kobiety najważniejsza jest miłość.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
Urodzona w 1935 roku Vivian Gornick ma dziś w Stanach Zjednoczonych status literackiej gwiazdy. Doczekała się go jednak stosunkowo późno, początkowo jej nazwisko było kojarzone przede wszystkim ze społecznym aktywizmem i krytyką literacką, którą zajmowała się na łamach „The Village Voice”, „The New York Times”, „The Nation” oraz „The Atlantic”. Sławę przyniosły jej właśnie Przywiązania, które wydała, mając 51 lat. Gornick uznaje się za prekursorkę stylu określanego mianem „dziennikarstwa osobistego” (personal journalism) – sposobu pisania, w którym autobiografia staje się punktem wyjścia do poszukiwania uniwersalnego znaczenia zjawisk i zdarzeń, a to, co prywatne, ujmowane jest jako kulturowe i polityczne.