Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poprawione i uzupełnione wydanie w nowym tłumaczeniu.
Uzupełniając terapię rodzinną o sen i pracę z ciałem, Arnold Mindell stosuje psychologię zorientowaną na proces do pracy z relacjami. Bada teorię hologramu, nieświadomość zbiorową oraz odkrycia współczesnej fizyki i biologii, aby pokazać, jak świadomość każdej jednostki wpływa na ułatwienie komunikacji w związkach.
Arnold Mindell (ur. 1940), amerykański psychoterapeuta, psycholog, twórca psychologii zorientowanej na proces (POP, skrót od ang. Process Oriented Psychology). Jest autorem wielu publikacji na temat snów, świadomości, szamanizmu, konfliktów i transformacji. Jego najważniejsze książki to: O pracy ze śniącym ciałem (1985, wyd. pol. 1991), Siedząc w ogniu. Wykorzystanie konfliktów i różnic między ludźmi dla transformacji dużych grup (1995, wyd. pol. 1998), Siła ciszy: metody całodobowego świadomego śnienia (2000, wyd. pol. 2007), O istocie snów: psychologiczna i duchowa interpretacja snów (2001, wyd. pol. 2007). Prowadzi warsztaty na całym świecie, jest częstym prelegentem konferencji naukowych, a także występuje jako specjalista w programach telewizyjnych i audycjach radiowych. Mieszka w Portland w stanie Oregon.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Chociaż pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1987 roku, przedstawione w niej przemyślenia i sposoby postępowania nie utraciły ważności i są nadal bardzo przydatne w pracy ze związkami. Wprowadzone przeze mnie metody znajdują zastosowanie w konkretnych przypadkach i pozwalają zgłębiać senne tło relacji. Mam nadzieję, że książka ta pomoże Wam rozwijać swoje umiejętności postępowania w związkach i życiu społecznym.
Arnold Mindell, grudzień 2022
Najważniejszym zagadnieniem tej książki jest praca z procesami zachodzącymi w relacjach. „Relacja” w moim rozumieniu to każdy rodzaj kontaktu między ludźmi. Treść książki odnosi się do nas wszystkich, niezależnie od tego, jak określamy sami siebie. Używam określeń „on”, „ona” lub „oni”, ale chciałbym objąć tymi rozważaniami całą ogromną, cudowną i stale się zmieniającą różnorodność istot ludzkich, także tych, którzy nie identyfikują się z określoną płcią.
Książka powstała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, kiedy mieszkałem i pracowałem w Zurychu. W owym czasie zajmowałem się aktualizacją założeń psychologii jungowskiej oraz rozwijaniem psychologii procesu i związanych z nią technik terapeutycznych. Książka demonstruje więc przejście od myśli jungowskiej do tej zorientowanej na proces.
W tamtym okresie zetknąłem się z wieloma gejami, którzy cierpieli z powodu negatywnego nastawienia do nich społeczności, a których psychologowie uważali za osoby „z problemami”. Nie podzielałem tego punktu widzenia. Większość z nich zgłaszała się do mnie wtedy w pojedynkę.
W niniejszej książce mówię głównie o heteroseksualnych małżeństwach i rodzinach, lecz omawiane w niej metody pracy z relacjami są odpowiednie dla każdej osoby i dowolnego rodzaju związku.
Arnold Mindell, czerwiec 2019
Chciałbym przede wszystkim podziękować osobie, z którą pozostaję w najściślejszym związku, czyli Amy Mindell, za poprawienie i przygotowanie do druku niniejszego, drugiego wydania książki. Jestem również wielce zobowiązany moim bliskim przyjaciołom oraz pierwszym odważnym uczestnikom moich seminariów poświęconych związkom, które prowadziłem w 1986 roku w Tschierv w Szwajcarii oraz w Seattle w stanie Waszyngton. Ludzie ci ułatwili mi eksperymentowanie z relacjami w kluczowej fazie moich badań.
Wyrazy wdzięczności kieruję do Josepha Goodbreada i Barbary Croci za pomoc w wyjaśnieniu wielu aspektów podwójnych sygnałów i teorii śniącego ciała. Dziękuję także gorąco Julie Diamond za trafne komentarze, pracę redakcyjną i przepisywanie mojego manuskryptu. Amy Kaplan Mindell okazała mi wielką pomoc, podsuwając pomysły i pomagając w końcowym kształtowaniu dzieła. Dawn Menken pomagał mi przy tworzeniu indeksu i rzucił krytycznym okiem na ukończone dzieło.
Liczne osoby przyczyniły się znacząco do powstania książki, udzielając mi wsparcia w osobistych interakcjach i wnikliwie czytając jej wstępną wersję. Muszę tu wymienić: Jeana Claude’a Audergona, Kima Burga, Ursa Buttikofera, Jana Dworkina, Barbarę Hannah, Victorię Hermann, George’a Mecoucha, Norę Mindell, Larę i Robina Mindellów, Carla i Pearl Mindellów, Maksa Schupbacha, Debbie Schupbach oraz M.L. von Franz. Chciałbym także podziękować Eileen Campbell, redaktorce wydawnictwa Routledge & Kegan Paul, za jej konstruktywną współpracę.
Prace C.G. Junga pomogły mi w uświadomieniu sobie, że wszystko, co ludzie robią, jest znaczące, a nie słuszne bądź niesłuszne. Współcześni terapeuci rodzinni przekonali mnie o przydatności moich wcześniejszych studiów w dziedzinie fizyki. Grupy ludzi naprawdę zachowują się pod pewnymi względami jak pojedyncze układy. Wiele narzędzi, których używam w pracy nad łączną naturą procesów komunikacji, kanałów i sygnałów, wywodzi się z moich badań fizycznych. Moje doświadczenia w pracy ze snami i ciałem, opisane w książce Śniące ciało, pomogły mi w zrozumieniu grupowych schematów sennych. Doświadczenia zebrane podczas pisania książki O pracy ze śniącym ciałem skłoniły mnie do pogłębienia wiedzy dotyczącej współzależności między tym, co jednostkowe, a tym, co zbiorowe. O podstawach teorii procesu oraz jej powiązaniach z alchemią i taoizmem można przeczytać w River’s Way.
Don Juan Carlosa Castanedy musi być jednym z duchów stojących za moją pracą, ponieważ w nocy przed ukończeniem pierwszej wersji manuskryptu śniło mi się, że książka ma pomagać – jak on to ujął – w stawaniu się „wojownikiem”. W tym śnie Psychologia procesu w relacjach nosiła tytuł Wojownik Świata, ponieważ odnosi się ona do „ciasnego” życia, w którym jednostka uświadamia sobie, że jej relacjami rządzi to, co jest w niej „zwierzęce” czy też nieświadome, a zatem każda chwila może być ostatnią. W tym śnie usłyszałem: „Bądź więc w pełni rozbudzony i użyj wszystkich swoich zdolności oraz całej odwagi, by uświadomić sobie, że twoim sojusznikiem jest element zapewniający trwałość miłości i związków, a mianowicie proces, który może nas wszystkich zaśnić do działania”.
Na koniec chciałbym podziękować Towarzystwu Badań Psychologii Zorientowanej na Proces oraz Instytutowi Jungowskiemu w Zurychu za stworzenie mi okazji do wygłaszania wykładów na omawiany w książce temat.
Książka nigdy nie ujrzałaby światła dziennego bez wszystkich tych relacji, duchów, instytucji, autorów i tła historycznego.
Rozdział 1
Napisałem tę książkę w nadziei, że przysłużę się zawodowym terapeutom i zwykłym ludziom zmuszonym do zagłębiania się w tajniki związków i poszukującym jakichś szczególnych narzędzi, dzięki którym miejsce niezrozumiałych tajemnic zajęłoby satysfakcjonujące i aktywne życie codzienne. Zapraszam każdego, kto interesuje się poważnie pracą nad związkami międzyludzkimi, uczy się radzenia sobie z powstającymi w nich problemami i ma do czynienia z ich sennym tłem, do współpracy w rozwoju metod zorientowanych na proces.
Metody te odznaczają się trzema specyficznymi cechami.
Po pierwsze, są próbą połączenia tradycyjnych technik terapii rodzinnej z teorią komunikacji oraz pracą ze snami i z ciałem praktykowaną w terapii indywidualnej. Ten splot jest istotny, gdyż bez pracy ze snami i ciałem terapia rodzinna może być dla jednostki zbyt płytkim doświadczeniem.
Po drugie, omawiane podejście łączy koncentrację na problemach grupy z poświęceniem jednostce takiej uwagi, na jaką pacjent może zwykle liczyć w terapii indywidualnej. Jest to niezbędny krok we współczesnej terapii rodzinnej, która skłonna jest zaniedbywać jednostkę, faworyzując grupę. Mogę zrozumieć zaangażowanie terapeuty rodzinnego w problemy grupy, co pociąga za sobą postrzeganie jednostki tylko jako elementu większej całości. Wydaje mi się jednak, że terapia rodzinna, która neguje lub lekceważy głębokie aspekty jednostkowe, traci swoją siłę. Jednostka czuje się tylko częściowo zrozumiana jako część systemu rodzinnego.
Po trzecie, związek to kanał przekazu. Stanowi jedynie część indywidualności, podobnie jak owa indywidualność jest tylko jednym z kanałów przekazu grupowego. Każda grupa posługuje się wieloma rodzajami ekspresji, jakimi dysponują ludzie; podobnie każda osoba wykorzystuje różne sposoby postrzegania i autoekspresji. Można doświadczać własnej jaźni w snach, wewnętrznych dialogach, odczuciach cielesnych, ruchach, zdarzeniach świata zewnętrznego, synchroniczności i oczywiście w związkach. Zatem relacja z inną osobą jest tylko jednym ze sposobów doświadczania samego siebie. Traktowanie jej jako sposobu jedynego jest taką samą naiwnością, jaką byłoby twierdzenie, iż jednostka jest niezależna od świata, w którym żyje.
Tak więc praca nad związkami zorientowana na proces przeplata zadania terapii rodzinnej z analizą silnych doznań cielesnych i snów jednostki. Jednostka jest postrzegana jako kanał przekazu grupy, a grupa jako kanał przekazu jednostki. Takie podejście stało się możliwe dzięki czwartej cesze tej książki: skupieniu się na procesie relacji samym w sobie, czyli świadomych i nieświadomych jej aspektach. Przyjąłem taki punkt widzenia, ponieważ tysiące godzin doświadczenia w pracy ze związkami przekonały mnie, że proste rozwiązania, reguły, zalecenia i nawet tłumaczenia mają tylko przejściową ważność i bywają nieskuteczne. Odkryłem, że zalecenia i instrukcje mówiące, jak, kiedy i z kim „należy” się komunikować, przyczyniają się do jeszcze większych problemów. Wierzcie albo nie, ale zdarzały mi się nawet sytuacje, w których rezygnacja z projekcji, prawdziwe sine qua non psychologii, okazywała się niszcząca dla wszystkich zainteresowanych.
Zajmę się więc szerokim zakresem zagadnień związanych z relacjami: schematami kryjącymi się za zakochaniem się, zerwaniem, zdradą małżeńską, anomaliami seksualnymi, problemami z wychowaniem dzieci, agresją, przesadną uległością itp. We wszystkich tych sytuacjach najbardziej użytecznym podejściem jest skupienie się na niezamierzonych komunikatach, na „procesie sennym” toczącym się w tle relacji. Praca z tym procesem pozwala nie tylko dostrzec i docenić głębokie nurty skryte w relacjach, lecz także ułatwia rozwiązywanie bieżących konfliktów. Pozwólcie, że przywołam przykład.
Joan i Rolf zasiedli w moim gabinecie naprzeciwko siebie. Byli oboje w silnym stresie i sprawiali wrażenie całkowicie wyczerpanych. Kłócili się nieustannie, chcieli się rozstać i nie wiedzieli, co dalej począć. Rolf zapewniał, że stara się okazywać partnerce więcej czułości, czego ta się domagała, a Joan szorstko wyrzucała mu, że jest nadmiernie racjonalny. Skarżyła się, że za dużo mówi. W tym momencie postanowiłem wprowadzić do gry niezamierzony przekaz, a mianowicie jej szorstki ton głosu.
„Posłuchaj własnego głosu i bądź trochę ciszej” – powiedziałem. Rolf wpatrywał się w Joan, która nagle zamilkła. Patrzył na nią bez słowa i wtem w kąciku jej oka pokazała się łza. Obudziło się w nim jakieś uczucie i również przestał się odzywać. Po chwili kobieta wydusiła z siebie: „Niechętnie to przyznaję, ale naprawdę go kocham”. Oboje patrzyli sobie w oczy aż do końca sesji. Jak powiedział Rolf, od pierwszej randki marzył o tym, że będą siedzieli obok siebie w milczeniu i wpatrywali się w morze.
Joan i Rolf komunikowali się równocześnie dwoma sposobami. Jeden stanowiły kłótnie zmierzające do zerwania, podczas gdy drugi, „proces senny”, polegał na wspólnym milczącym spoglądaniu w nieskończoność. Spór o to, czy pozostaną razem, czy też rozstaną się, to były świadomie stosowane sposoby definiowania się w związku, które na poziomie nieświadomości kształtował wzorzec wspólnej fascynacji morzem. Wielu psychologów zdaje sobie dzisiaj sprawę, że ludzie potrafią komunikować się w tym samym czasie na kilku poziomach. Nowością jest fakt, że niezamierzone przekazy, tak zwane „podwójne sygnały”, w rodzaju szorstkiego głosu Joan, łączą ludzi z procesem sennym, który przebiega w tle, a jednak decyduje o tym, że ludzie pozostają ze sobą.
Wydaje się więc, że ludzie są zdolni do jednoczesnego komunikowania się z użyciem dwóch zupełnie od siebie niezależnych języków, choć nie zdają sobie z tego sprawy. Język pierwszy, intencjonalny, tworzą problemy i zagadnienia, na których skupiają się ich myśli, takie jak spory Joan i Rolfa. Ten pierwszy proces komunikacyjny jest tak sugestywny, że niejako hipnotyzuje słuchaczy, wymazując z ich świadomości proces nieintencjonalny, senny.
Ów drugi proces, niezamierzony lub choćby mniej świadomy, pozostaje zagadką. Ludzie rzadko zdają sobie z niego sprawę i nie rozmawiają o nim. A przecież im mniej uwagi zwracamy na chrząknięcia, wzruszenia ramionami, westchnienia, ruchy brwi, pozycję na krześle i inne składniki tego nieintencjonalnego języka, tym większy i szkodliwszy wywiera on wpływ. Stwarza nawet problemy somatyczne – Joan przechodziła operację gardła, która przyczyniła się do szorstkiego brzmienia jej głosu. Wtórne podwójne sygnały w takim stopniu zakłócają pierwotną komunikację, że pary szybko przestają się wzajemnie rozumieć. Rozmowy o sprawach konfliktowych stają się nagle krępujące albo co gorsza schodzą do poziomu kłótni i wyzwisk, partnerzy oskarżają się wzajemnie o kłamstwa, o to, że nie pamiętają, co sami kiedyś mówili lub robili. Im bardziej świadomi będą tego sennego języka, tym łatwiejsza i mniej bolesna albo nawet nieistotna stanie się praca nad ich zasadniczymi problemami.
Ten drugi proces komunikacji nazywam „mową śniącego ciała”, ponieważ składające się na niego zjawiska cielesne, przyjmowane pozycje, tony głosu, działania i reakcje można obserwować nie tylko w toku rozmowy, lecz także w snach jego uczestników. Można nauczyć się owego języka, trenując uważność. Wykorzystanie tej wiedzy wymaga jednak cierpliwości, odwagi i samoświadomości. Używając jej na własny rachunek, wprowadzasz do swojego świata odmienną rzeczywistość.
Mowa śniącego ciała naprawdę przypomina sen. Nie odnotowujemy po prostu ze zrozumieniem jego przekazów. Informacja pojawia się na krótką chwilę w drobnych ruchach ciała, dziwnych wyobrażeniach lub marzeniach sennych, a także w przekonaniach i mitach, które wyznajemy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Na przykład Joan nie zdawała sobie sprawy z tego, że źle znosi milczenie, a Rolf wierzył, że jest człowiekiem bardzo uczuciowym! Dlatego właśnie my wszyscy, tak jak Joan i Rolf, często cierpimy z powodu sprzecznych przekonań, mitów i snów oddziałujących na nasze codzienne konflikty w związkach i podsycających je, zakłócających nasze fizyczne funkcjonowanie. Powinny one zostać wydobyte na światło dzienne.
Zorientowana na proces praca z jednostką lub ze związkiem, w której ta jednostka uczestniczy, niemal zawsze zdradza, że te same senne wzorce, które organizują życie jednostki, organizują również życie pary lub większej grupy ludzi. Powiem potem więcej o tych wzorcach, które nazywam „globalnym śniącym ciałem”. Na razie wystarczy powiedzieć, że jest to śniące ciało kolektywne, pole komunikatów, które wychodzą na powierzchnię podczas pracy z procesem, ujawniając fakt, że każdy członek grupy stanowi nieuchronnie jeden ze specyficznych i niezbędnych kanałów przekazu.
Globalne śniące ciało wiąże nas wszystkich ze sobą. W tajemniczy sposób organizuje osobistą psychikę każdego z nas i w niewidoczny sposób łączy nas z wewnętrznym światem innych osób, tworząc i niszcząc przyjaźnie. Życie w takim polu wymaga nie tylko miłości i hojności, lecz także daleko posuniętej uważności, odwagi i gotowości, by być sobą. Jakaż to ulga: unaocznić sobie empirycznie odwieczne przeświadczenie, iż bycie w pełni sobą, uświadamianie sobie wszystkich składników własnej jaźni, jest ważne nie tylko dla nas samych, lecz także dla całej społeczności.
W zakresie rozszyfrowywania i przetwarzania komunikatów globalnego śniącego ciała musimy się wiele nauczyć. Praca z procesem skupia się na zdobywaniu tych umiejętności, na obserwowaniu i wykorzystywaniu pojawiających się sygnałów. W tej książce powinniście widzieć wciąż nieukończoną pracę, próbę podążania za parami i grupami z zachowaniem względnego obiektywizmu. Jednym z jej celów jest uwolnienie psychologa od skłonności do manipulowania ludźmi za pomocą sztuczek behawioralnych i sprytnych sugestii wydobywanych intuicyjnie z terapeutycznej skrzynki z narzędziami. Wykorzystamy w tym celu śniące ciało, hologramy i teorie antropologiczne.
Praca z procesem oznacza w zasadzie podążanie za naturą. Procesem jest to, co się właśnie dzieje, a nie to, co powinno się dziać. Procesem jest to, co właśnie zostało pomyślane, co odbywa się zawsze, gdy ludzie spotykają się lub o sobie myślą. Jest to organiczna metoda, która przede wszystkim tworzy relacje. Jeśli potrafimy narzucić sobie obserwowanie procesów, to będziemy mogli pracować z naturalnymi siłami działającymi w związkach i unikać prowokowania życiowych krótkich spięć przy użyciu metod lub programów dających tylko krótkoterminowe efekty.
Jeśli w tej książce często używam terminu „praca z procesem” zamiast określenia „terapia rodzinna”, to z dwóch powodów.
Po pierwsze, ludzie tkwiący w środku rodzinnego konfliktu często opierają się terapii rodzinnej, ponieważ lękają się, że terapeuta będzie promował instytucję rodziny z uszczerbkiem dla rozwoju indywidualnego. „Praca z procesem” skupia się na procesach intencjonalnych i nieintencjonalnych, na tym, co się dzieje i co może się zdarzyć, a nie na tym, co powinno być, co powinno się zdarzać, ani na tym, jakie role powinny być odgrywane.
Drugi powód używania przeze mnie terminu „praca z procesem”, a nie „terapia rodzinna”, to fakt, że wielu ludzkich problemów nie da się zrozumieć w ograniczonym kontekście terapii indywidualnej lub grupowej. Jak się zdaje, istota ludzka jest zjawiskiem tak bardzo złożonym, że nie można poddawać jej ograniczeniom wynikającym z zalecanego terapeutom skupiania uwagi na jednostce lub rodzinie. Co więcej, ludzie są zbyt interesujący, by zamykać ich w pudełku „paradygmatu terapeutycznego”, który zakłada zawsze, że coś jest z nimi nie w porządku. Celem psychologii mogłoby być kształtowanie zdolności do elastycznego podążania za procesami relacji, których punkt skupienia przeskakuje pomiędzy sytuacjami indywidualnymi a grupowymi, pomiędzy dziećmi a dorosłymi, pomiędzy snami a stanami ciała, spontanicznym łączeniem się i rozdzielaniem, jednostkową dynamiką i zjawiskami parapsychicznymi.
Pierwsza połowa książki obejmuje przegląd koncepcji procesów oraz próbę adaptacji teorii informacji do pracy ze snami i ciałem. Druga połowa koncentruje się na parach i rodzinach, z naciskiem na praktyczne zastosowanie teorii do konkretnego materiału. Ostatnie dwa rozdziały zawierają omówienie wniosków, które wynikają dla globalnej ekologii z badań nad relacjami.
Rozdział 2
Jak pewnie wiecie, tworząc teorię przeniesienia, Freud uczynił relacje najważniejszym punktem psychoanalizy. Zgodnie z tą teorią przeniesienie jest neurotycznym przejawem faktu, że pacjenci rzutują czy też „przenoszą” na terapeutę swoje problemy w relacjach z matką i ojcem. W klasycznej psychologii freudowskiej to właśnie terapeuta pośrednio przywołuje te problemy, gdyż pozostaje dla pacjenta nieznajomy i niewidoczny. W typowej sytuacji terapeuta siedzi za biurkiem, a pacjent leży na kozetce, przenosząc na niego swoją frustrację i brak satysfakcji w związkach.
Późniejsi freudyści, badając zjawiska zachodzące pomiędzy pacjentem a terapeutą, stworzyli teorię przeciwprzeniesienia, czyli przenoszenia przez lekarza na pacjenta własnych uczuć miłości i nienawiści. Okazało się, że lekarz często doznaje emocji, które pacjent nieświadomie odpycha od siebie. Na przykład terapeuta, który ma poczucie winy, ponieważ żąda od pacjenta zapłaty za swoje usługi, może w rzeczywistości odreagowywać poczucie winy pacjenta z powodu domagania się tych usług. Inaczej mówiąc, we współczesnym rozumieniu freudowskim lekarz może doświadczać uczuć związanych nie tylko z jego własnymi kompleksami, lecz także z kompleksami pacjenta.
Psychoanaliza freudowska zasadniczo traktuje pacjenta jako samodzielną, wyodrębnioną jednostkę i próbuje go zrozumieć jako takiego. Najprościej rzecz ujmując, terapeuta wkracza na scenę albo jako lustrzane odbicie pacjenta, albo jako osobna jednostka odpowiedzialna za „przepracowanie” jego problemów emocjonalnych. Jung kontynuował indywidualne podejście do terapii i odkrył dodatkowo, że na sytuację w związku rzutują nie tylko nierozwiązane problemy z rodzicami. Każdy nierozpoznany składnik jaźni może być sporadycznie rzutowany w sytuacji przeniesienia. Na przykład pacjent może rzutować na psychoanalityka swoje doświadczenie z szamanem albo figurę mądrego starego człowieka. W przypadku przeniesienia negatywnego mógłby też rzutować na niego obraz niechętnej matki lub chłodnego, przeintelektualizowanego ojca. W toku terapii trudno jest przepracować takie negatywne projekcje, po części także dlatego, że zawsze tkwi w nich jakaś cząstka prawdy. Kiedy więc pacjent utrzymuje, że prawidłowo ocenia terapeutę, ten dopuściłby się niesprawiedliwości, upierając się, że „to tylko projekcja”.
W przeciwieństwie do innych szkół psychologicznych Jung zalecał, by w takiej złożonej sytuacji terapeuta odrzucił profesjonalną maskę i przyznał, że to, co twierdzi osoba analizowana, może być prawdą, dobrze to czy źle. Gdyby pacjent widział w nim obraz surowego ojca, a terapeuta rzeczywiście śnił o takiej postaci, Jung zapewne zachęcałby go do wykorzystania w terapii tego aspektu swojego osobistego rozwoju.
Sugestia Junga, by terapeuta bezpośrednio włączał własną osobę w proces pacjenta, mocno komplikuje sprawę. Kiedy terapeuta wkracza na scenę, znikają projekcje dotyczące jego autorytarnej postawy. Nie jest już postrzegany jako bóg, staje się teraz kimś realnym! Jung czuł nawet, że mogłoby być z korzyścią tak dla pacjenta, jak i dla lekarza, gdyby spotykali się poza sytuacją terapeutyczną. Możecie sobie wyobrazić, jaki skandal wywołałoby to w kręgach psychologów lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku! Jeszcze dzisiaj trwają pomiędzy terapeutami spory o to, czy stosowne jest nawiązywanie osobistego kontaktu z pacjentem. Nie ma wszakże wątpliwości, że jeśli terapeuta chce naprawdę poznać osobę, z którą pracuje, to najlepiej, żeby spotkał się z nią poza swoim gabinetem. W przeciwnym razie, chcąc całościowo ocenić pacjenta, zdany jest na swoją wyobraźnię. Ale przecież psychoanalityk może nie mieć na to dość czasu, energii i dobrych chęci. Szczęśliwie nie istnieją tu proste reguły. Każdy musi znaleźć swoją własną drogę.
Najistotniejsze jest to, że Jung wprowadził rzeczywistość terapeuty do procesu pacjenta poprzez wyjście zza biurka i nawiązanie bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Naturalnie nie z każdym pacjentem tak postępował. Niektórym potrzebny jest terapeuta działający jak suchy test psychologiczny, inni jednak pragną bardziej osobistego kontaktu. Relacja w psychoanalizie stanowi więc proces, który stale się zmienia – od jednej osoby do drugiej, od pary do pary, z chwili na chwilę.
Ujawnienie rzeczywistości terapeuty często oznacza dla pacjenta odtworzenie relacji, jakie miał z innymi osobami w codziennym życiu. Może to być zjawisko zupełnie pozytywne, ponieważ da się wówczas przepracować autentyczne problemy w sytuacji zbliżonej do rzeczywistej. Zarazem jednak psychoanalityk sam pogrąża się w problemach pacjenta i ryzykuje, że się nimi zarazi. Praca w polu, którego sam jesteś częścią, wymaga specjalnych narzędzi i dobrego zrozumienia sytuacji.
Otwarta i bezpośrednia rozmowa o przeniesieniu rzadko wystarcza. Terapeuta musi pracować nad rozwikłaniem i wykazywać pacjentowi, że część jego wyobrażeń o nim to aspekty jego własnej osoby. Bardzo często jednak wzajemna szczerość to za mało, by udało się pokonać poważne trudności. Nie jest konieczne analityczne zrozumienie. Niekiedy natomiast potrzeba uczciwej konfrontacji i starcia. Stwierdziłem na podstawie prowadzonych przeze mnie superwizji adeptów psychoterapii, że bardzo niewielu pacjentów zgłasza się na terapię po to, by lepiej zrozumieć samego siebie. Dzięki doświadczeniom z seminariów, podczas których studenci w celach szkoleniowych sami dobierają się parami, odkryłem, że jednym z kryteriów wyboru takiego, a nie innego terapeuty jest ocena, czy dana osoba jest wystarczająco słaba, by można ją było zdominować! Pacjent może chcieć wykorzystać terapeutę w roli worka treningowego, by poprawić sobie samoocenę. W innym wypadku ustawia go w pozycji matki, która ma go bezwarunkowo wspierać. Tylko z rzadka pacjent pragnie nawiązać pełnowartościową relację, w której terapeuta rozwija się równolegle z nim. Jak wszyscy wiemy, terapeuci są tylko ludźmi; wielu z nich potrafi spełnić jedynie elementarne oczekiwania pacjenta. Niejednokrotnie więc pacjent przerasta terapeutę. W tym momencie pojawiają się kłopoty, którym samo zrozumienie nie zaradzi. Często nie ma już innego wyjścia poza wezwaniem drugiego terapeuty, by wkroczył i rozplątał sieć trudności.
Osoba trzecia reprezentuje szczególny punkt widzenia. Tu dotykamy jednej z pierwszych konkluzji psychoterapii, a przy tym może jednej z najbardziej szokujących: głęboki i trwały związek jest możliwy tylko wtedy, gdy świadomość jest weń bezpośrednio zaangażowana, a zarazem zachowuje od niego dystans. Osoba trzecia symbolizuje świadomość, która jest zarówno bezosobowa, jak i osobowa, zarówno taoistyczna, jak i emocjonalna, wycofana, a jednak zaangażowana w relację. Reprezentuje zdolność do wykroczenia poza sytuację „jeden na jednego”, do postrzegania obu stron jako odrębnych indywidualności, a jednocześnie jako całości, która cierpi, ponieważ jej części składowe nie potrafią się skutecznie ze sobą komunikować.
Wkroczenie osoby trzeciej jest niezbędne, ponieważ kiedy dwoje lub większa liczba członków grupy wchodzi w spór, każdy obstaje przy tym, że to on ma rację. Przekonanie, że racja jest po twojej stronie albo że się mylisz, niczego nie zmienia w relacji, bo możesz mieć całkowitą słuszność, możesz udowodnić swoje racje przed najwyższym sądem w kraju, możesz wykazać przed ławą przysięgłych, że jesteś mądrzejszy, bardziej inteligentny i bardziej świadomy niż twój partner, a i tak wciąż będziesz miał z nim znikomy kontakt albo nie będziesz miał go wcale. Mieć rację – to dobre dla bogów, to tylko pewien ustalony stan. W najlepszym razie ocena, która jednak nie zastąpi żywego procesu interpersonalnego.
Związek to proces angażujący dwoje lub większą liczbę osób, wymagający świadomości, odwagi i pokory. Kto ma wszystkie te zalety? Nigdy nie spotkałem człowieka, który by je przejawiał, gdy ogarną go emocje. W takiej chwili instynktowna reakcja to poczucie krzywdy, wycofanie się z relacji i skupienie na samym sobie. Do takiego wycofania dochodzi przy banalnej sprzeczce małżeńskiej, kiedy jedna osoba zamyka za sobą drzwi i odmawia wszelkiej rozmowy z drugą przez godziny, dnie, tygodnie, a w przypadku niektórych rozwodów – na zawsze.
Rezygnacja i wycofanie zdarzają się w teorii i praktyce psychoterapii. Podczas terapii uwaga skupia się wyłącznie na pacjencie, któremu zwykle nie zależy na głębszym poznaniu terapeuty. Gdy idzie o konflikt w związku, pacjent może być do tego stopnia umęczony własnymi uwikłaniami, że upiera się, by zajmować się tylko jego osobą. W ten sposób dowiaduje się wiele o sobie i swoich kompleksach, może odkryć schematy prowadzące do konfliktu, ale nigdy naprawdę nie widzi siebie w kontekście swoich relacji i nie rozumie procesu, który toczy się, kiedy obcuje z drugą osobą.
Typowy terapeuta ze swojej strony bywa zwykle zadowolony, gdy pacjent zdradza tendencje do wycofania. Wynika to po części z faktu, że większość terapeutów nie ma ochoty na wchodzenie z pacjentem w relację, w której musieliby sprawiać wrażenie zwykłej ludzkiej istoty. Nie są do tego przygotowani. Kiedy dochodzi do konfliktu z pacjentem, terapeuta często usztywnia się w swojej roli. Musi stale „mieć rację”, bo przecież zakłada się, że to on jest bardziej świadomy sytuacji niż pacjent. To założenie przejawia się w jego prywatnych myślach lub wypowiedziach na temat pacjenta. Uważa, że pacjenci są neurotyczni. W myśl tego paradygmatu terapeuta postępuje słusznie i pozostaje czekać, aż w jego pacjencie zajdzie w cudowny sposób zmiana. Jeśli ów terapeuta nie zdaje sobie z tego sprawy, to niezależnie od tego, z jakiej szkoły się wywodzi, wpada w jedną z największych pułapek w związkach, jaką stanowi przekonanie, że ma słuszność.
To przekonanie nabiera wagi w pracy terapeutycznej, ilekroć terapeuta staje po jednej ze stron konfliktu, uważając na przykład, że właśnie jego pacjent jest tą osobą w małżeństwie lub rodzinie, która ma większe perspektywy rozwoju. Ilekroć uznaje, że osoba, z którą sam pracuje, jest lepsza niż inni członkowie rodziny, ilekroć pozwala się wciągnąć w sojusz z jednym z jej członków skierowany przeciwko drugiemu, popełnia niesprawiedliwość wobec indywidualnego pacjenta i jego rodziny. Taka koalicja jest zjawiskiem na tyle częstym, że zwykle uchodzi naszej uwadze. To jeden z powodów, dla których terapia indywidualna tak często prowadzi do zerwania związków.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki