Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześć nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych opowieści z życia wielkich postaci naszej historii, w których główną rolę odegrali „psyjaciele”.
To właśnie oni – psi przyjaciele – potrafili inspirować tak znakomitych artystów jak Fryderyk Chopin czy Olga Boznańska! Odgrywali ważną rolę w życiu pisarzy – jak samozwańczy sekretarz Henryka Sienkiewicza Wykop czy niesforny łowca przygód Puk Stefana Żeromskiego. Towarzyszyli podróżnikom – jak Dolar, mistrz negocjacji, który wyruszył z Leopoldem Janikowskim na pierwszą polską wyprawę badawczą do Afryki. Psyjaciele mieli też wpływ na wiekopomne decyzje! Kto nie wierzy, niech zajrzy do opowieści o Dorku Marszałka Józefa Piłsudskiego, tym razem nie wyszczekanej, lecz wybeeeczanej...
Archiwum Historii Niezwykłych pęka w szwach od takich opowieści. A my, czytając je, pękamy ze śmiechu, jednocześnie... poznając historię od podszewki. I oczywiście wzruszamy się, bo, jak pisze Jego Dostojność Antoni Terefere, stojący na czele Rady Psyjaciół: „Psyjaciel brzmi prawie jak przyjaciel. Ale to ktoś więcej. To przyjaciel po stokroć!”.
W napisanej z rozmachem i nieodłącznym poczuciem humoru książce Marcin Kozioł przedstawił niezwykłych ludzi i ich psyjaciół, ale też... koty, kanarki, papugi, gęsi, myszy, barany, małpki, które z nimi mieszkały, a nawet pewną bardzo ważną dla kultury świata... muchę. Mnóstwo ciekawych szczegółów dostrzec można też na znakomitych, wysmakowanych ilustracjach Marcina Minora.
Więcej na www.psyjaciele.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 100
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LIST JEGO DOSTOJNOŚCI
ANTONIEGO
TEREFERE
herbu Psia Kość
Jako przewodniczący Rady Psyjaciół i naczelny stróż Archiwum Historii Niezwykłych mam zaszczyt zaprosić Państwa do lektury tej księgi.
Na wniosek pudli księga ta została zmniejszona do rozmiaru książki, którą łatwo trzyma się w łapach. Ogonem buldoga angielskiego ręczę jednak, że niezwykłość i waga przedstawionych tu historii nie zmniejszyła się ani trochę.
Znajdą tu Państwo wybór najprzedniejszych historii ze wspomnianego Archiwum.
Ani jedno zwierzę nie zostało wymyślone przez kronikarzy.
A ich przygody?
Można się spierać co do szczegółów. Pewnie zostały nieco ubarwione, najczęściej przez samych bohaterów tych przygód. Niektórzy pragnęli upewnić się, że zasłużą na miejsce w historii, i co nieco upiększyli, posłodzili albo przyprawili zeznania. Archiwiści potwierdzili jednak, że najważniejsze fakty z życia zwierząt pokrywają się z relacjami świadków.
A czas i miejsce akcji?
Zostały dokładnie sprawdzone. Każda opowieść rozgrywa się gdzie indziej i na dodatek w innym czasie. Jeżeli nie dotyczy krótkiej chwili, a rozwija się latami, archiwiści ustalili datę wielkiego finału. Tę właśnie umieścili na kartach księgi. I choć czas dzieli te historie tak bardzo, że ich bohaterowie nigdy się nie spotkali, łączy je ponadczasowe przesłanie. Wciąż aktualne.
A ludzie występujący w tych opowieściach?
Zapewniam, że sportretowani zostali z najwyższą starannością. Świadczą o tym pamiętniki, biografie oraz inne dokumenty, które dla zadowolenia niedowiarków wymienione zostały na końcu...
Tak, dobrze Państwo zrozumieli. Nie tylko zwierzęta, ale i ludzie, o których będzie mowa, nie zostali wyssani z palca, łapy ani ogona.
Nikt też bez przyczyny do Archiwum Historii Niezwykłych nie trafił.
A czym sobie na to mógł zasłużyć?
Zwykle odwagą albo niezwykłym pomysłem – lub innym wyczynem wzbudzającym podziw.
Czasami wystarczyło zrobić coś zabawnego. Albo całkiem głupiego. W ostateczności zabawnego i głupiego naraz. To coś musiało jednak wywrzeć na innych takie wrażenie i przynieść takie skutki, że kronikarze i archiwiści w końcu uznali historię za prawdziwie niezwykłą. Niebywale zabawną, ciekawą lub zaskakującą.
I jeszcze jedno.
Każdy, kogo historia została tu uwieczniona, musiał być też wspaniałym psyjacielem.
A któż to taki?
Psyjaciel brzmi prawie jak przyjaciel. Ale to ktoś więcej. To przyjaciel po stokroć!
Zwykle jest psem, choć zdarzają się wyjątki od tej reguły.
Musi mieć człowieka. Jednego, czasami więcej. Choćby jednak miał cały tuzin ludzi, to wciąż za mało! Z człowiekiem musi rozumieć się bez słów i bez szczekania. Nadto ma być gotowy na to, by dać się za niego przerobić na mielone. Albo klo-psy. Tylko ktoś taki może zasłużyć na tytuł psyjaciela.
Tak się składa, że niezwykli psyjaciele miewają też całkiem niezwykłych ludzi.
Czytając o psach oraz ich współlokatorach – kotach, kanarkach, papugach, gęsiach, myszach, baranach, a nawet małpach – nie przegapcie tego, co bohaterowie powiedzą o ludziach.
Choć ludzie mają tylko dwie nogi i brakuje im ogona, nie brak im fantazji, a ich historie mogą okazać się równie porywające.
Jego Dostojność
Antoni Terefere
herbu Psia Kość
MARKIZ
Markiz – bichon, 1846.
Psyjaciel kompozytora Fryderyka Chopina
Czasami nie trzeba wiele, żeby przejść do historii. Zatem i opowieść w Archiwum Historii Niezwykłych wcale nie musi być długa, a mimo to może zasłużyć na szczególną uwagę i ważne miejsce w pamięci następnych pokoleń. Zupełnie jak ta, którą składam na łapy Jego Dostojności Antoniego Terefere herbu Psia Kość, licząc na to, że szanowna Rada Psyjaciół uwzględni ją w Archiwum.
Zachęcam do jej przeczytania tym bardziej, że dotyczy nie byle kogo. Konkretnie – mnie.
Mam na imię Markiz. Jestem psem rasy bichon. Nie znacie? Jak to? Nie do wiary! W jakim kojcu wy się chowaliście?!
Wielki ciałem nie jestem. Za to duchem – prawdziwy gigant. Radosny i zadziorny. Czuły i oddany. Artystyczna dusza, o czym niedługo się przekonacie.
Wydarzyło się to latem 1846 roku. A może rok wcześniej?! Nie. Może jednak później?! Nie mam pamięci do dat. Za to jestem pamiętliwy – zwłaszcza wobec kotów, które z całego serca lubię (szczególnie gdy trzymają się ode mnie z daleka).
Państwo wyjechali na wakacje. Jak co roku przenieśli się na lato z Paryża do naszej posiadłości w Nohant. Ze stolicy Francji to jakieś trzydzieści godzin dyliżansem konnym. Na psich łapach byłoby pewnie szybciej. Tyle że moje łapy są krótkie i łatwo się męczą, więc nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, by się o tym przekonać.
Mnie zostawili w Paryżu. Nawet tego paskudnego Waldka, kocura, zabrali ze sobą na wieś, a mnie podarowali nową mięciutką poduszkę na pociechę i kazali siedzieć na salonach pod opieką służby. Siedzieć, pachnieć i nudzić się straszliwie.
Marniałem w oczach. Zaniepokojona służąca, która się mną opiekowała, napisała list do mojej pani.
Kim jest moja pani? To Aurora. Piękne imię. Jednak wszyscy wokół przywykli do tego, że mówi się do niej George. Czyli Jerzy... Trochę dziwne, ale tak sobie moja pani wymyśliła.
Nazwisko też sama sobie wybrała. Sand.
Nie, moja pani nie była przestępczynią ukrywającą się pod cudzym nazwiskiem. Nic z tego. Była pisarką. I to bardzo popularną we Francji. George Sand to jej pseudonim artystyczny, czyli takie wymyślone imię i nazwisko, którymi podpisywała swoje powieści.
Kiedy się o tym dowiedziałem, sam zacząłem rozważać, czy nie używać pseudonimu. Imienia bym nie zmieniał – pasuje do mniej jak ulał. A nazwisko? De Zad byłoby w sam raz. Markiz de Zad – to by brzmiało nieźle. A poza tym z mojego zadu z puchatym ogonkiem jestem bardzo dumny. Na dodatek pojawił się jeszcze jeden powód, by ową tylną część ciała upamiętnić. O tym jednak później.
Moja pani odebrała list z Paryża i strasznie się przejęła, że cierpię z powodu rozłąki. Wiem o tym z relacji Diba, mojego kumpla, też psa, którego – w przeciwieństwie do mnie – na wieś zabrano. Więcej szczegółów wyszczekałby mi Pistolet, ale tego dobrego psiaka już z nami nie było... Ach, szkoda słów.
Kiedy George opowiedziała o tym panu Fryderykowi, ten zwlókł się z łoża (znów zaniemógł na płuca; od lat to czuł się lepiej, to znów wracała choroba) i od razu zszedł do salonu, jakby nabrał nagle sił. Zaczął się zastanawiać, jak ulżyć moim cierpieniom, a myśląc, chodził wokół stołu. Z pół godziny nie przestawał tak krążyć. Dib nie jest zbyt mądry, więc zaczął robić to samo, sądząc, że jakoś tym naszemu panu pomoże. Ale po kwadransie biedny pies miał już dosyć chodzenia w kółko.
– Chop, co zrobić? – pytała zmartwiona George (do mojego pana, a swojego ukochanego Fryderyka Chopina mówiła pieszczotliwie właśnie Chop). – Jeśli poślemy po psa dyliżans, wszyscy powiedzą, że zwariowaliśmy. Nawet Pierre uzna, że wiejskie powietrze nam zaszkodziło.
No, miała rację. Służący naszego pana, Pierre, co prawda lubił mnie, ale uznałby, że jego pracodawcy upadli na głowę. Żeby wysyłać dyliżans w trzydziestogodzinną podróż do stolicy po psa?! A później drugie tyle tłuc się po wyboistych drogach z powrotem na wieś?!
Na panu Fryderyku można było jednak polegać. Przestał w końcu krążyć wokół stołu, podrapał się po odrobinę garbatym nosie i wymyślił coś genialnego! Prawie tak genialnego jak jego utwory.
Był sławnym kompozytorem i pianistą. Mazurki, walce i polonezy komponował równie chętnie w paryskim domu jak – odkąd połączyła go miłość z panią George – w jej posiadłości w Nohant. Nikt więc specjalnie się nie dziwił, kiedy pan Chopin posłał swojego służącego z pilną misją do Paryża. W sprawach zawodowych i niecierpiących zwłoki.
Pierre miał zawieźć zwoje papieru, rzekomo zapisane gęsto nutami przez Chopina. Prosto do wydawcy! I cóż z tego, że karty były puste i stanowiły tylko pretekst?! Nic, mała draka. Ale o tym Pierre nie wiedział. Po oddaniu przesyłki miał niezwłocznie wyruszyć do paryskiego apartamentu pani George i zabrać stamtąd – niby przy okazji – Markiza. Czyli mnie! Nieźle to sobie wymyślili.
Tak znalazłem się w Nohant.
Po podróży mnie wykąpano, bo moja sierść – zwykle bielutka i mięciutka jak puszek na pisklaku – po podróży przypominała zakurzony chodnik.
Wśród najbliższych od razu poprawił mi się humor. Dib co prawda miał inne sprawy na głowie i zamiast bawić się ze mną, biegał po okolicy za swoją nową dziewczyną – jakąś pudlicą podpalaną, która przy pierwszej okazji zmierzyła mnie wzrokiem i tylko prychnęła na powitanie. Co to miało znaczyć? Nie wiem. Nawet nie próbuję się domyślać. Ech, cóż za maniery.
Dzieci pani George też nie miały dla mnie dużo czasu. Solange nie była już małą dziewczynką, właśnie stawała się pełnoletnia i bardziej cieszyły ją przejażdżki konne niż rzucanie mi patyków. A pięć lat starszy od niej Maurycy tym bardziej miał swoje sprawy – i dosłownie nie rozstawał się ze swoim szkicownikiem.
Najważniejsze, że większość czasu spędzałem z moją panią i panem. Zdrowie pana Fryderyka trochę się poprawiło, choć nadal kaszlał i pluł jak lama. Wszyscy już do tego przywykliśmy, bo od lat chorował na płuca.
Ze zwierząt towarzyszył mi w wiejskim pałacyku tylko Waldek. Towarzyszył to za dużo powiedziane. Po prostu był w pobliżu. I tyle. Okropny kocur...
Dlaczego okropny?