Tajemnica przeklętej harfy. Detektywi na kółkach tom 2 - Marcin Kozioł - ebook + audiobook

Tajemnica przeklętej harfy. Detektywi na kółkach tom 2 ebook i audiobook

Marcin Kozioł

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kryminał, powieść przygodowa, a zarazem nieprawdopodobna, choć prawdziwa historia Dorothy Eady, wybitnej znawczyni starożytnego Egiptu.

Kontynuacja „Skrzyni Władcy Piorunów", lektury uzupełniającej do klas 4-8. Tę serię można czytać, zaczynając od dowolnej części. Powieść wybrana do Złotej Dwudziestki książek dwudziestolecia kampanii czytania Fundacji „ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom”.

Detektywi na kółkach to Julia, czternastoletnia specjalistka od zagadek, Tom, jej przyjaciel, biegły w łamaniu szyfrów, i nieustraszony labrador Spajk, przyciągający nie tylko nowych przyjaciół (w tej roli Dżager – kocur z nadwagą), ale też przygody! Lecą razem na wakacje do Egiptu. I od razu trafiają na ślad przemytu!

W ręce wpada im stara mapa, która kryje więcej tajemnic, niż przypuszczają. Czy doprowadzi ich do skarbu? Młodzi detektywi znowu będą musieli łamać szyfry, dedukować i stawić czoła groźnym przeciwnikom, by przetrwać na pustyni i rozwiązać zagadkę.

Współczesna akcja nieoczekiwanie splata się z historią dziewczynki dorastającej w Londynie na początku XX wieku i egipskiej kapłanki, żyjącej ponad trzy tysiące lat wcześniej.

Dorota Koman: „Czytałam z zapartych tchem. A potem godzinami szukałam materiałów o Dorothy Eady. Historia nie do uwierzenia. A jednak...”

 

Marcin Kozioł (ur. 1977) – pisarz. Ogromny sukces przyniosła mu „Skrzynia Władcy Piorunów”, której nakład przekroczył już 100 tysięcy egzemplarzy. Kontynuacja tej powieści detektywistycznej – „Tajemnica przeklętej harfy” – została wybrana do Złotej Dwudziestki książek dwudziestolecia kampanii czytania Fundacji „ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom”. A trzeci tom – „Gwiazda Blachonosego” – otrzymał nagrodę główną w 21. konkursie Komitetu Ochrony Praw Dziecka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 9 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,4 (7 ocen)
6
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Co2arts

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita książka 🤩 nie mogłam przestać ją czytać polecam
00
AgAOoO

Nie polecam

Dla dzieci? Fascynacja 14latki Faraonem. Pocałunki i uściski…Dla dzieci może i tak ale tych starszych-jw
00



Co­py­ri­ght © Mar­cin Ko­zioł, 2017, 2024
Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być ko­pio­wana ani po­wie­lana w celu roz­po­wszech­nia­nia w ja­kiej­kol­wiek for­mie czy w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez uprzed­niej zgody wy­dawcy.
Re­dak­tor pro­wa­dzący, re­dak­cja: Do­rota Ko­man
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Ku­sojć
Pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne: Mag­da­lena Za­wadzka
Ła­ma­nie: Jo­lanta Ko­tas
Ilu­stra­cje na okładce: si­ro­taga/Shut­ter­stock; El­lika/Shut­ter­stock; Whi­te­vec­tor/Shut­ter­stock
ISBN 978-83-973144-3-6
Wy­da­nie dru­gie
Nowa Iwiczna 2024 Wy­daw­nic­two Bum­cyk­cyk Re­dak­tor na­czelna: Ka­ta­rzyna Chrza­now­ska-Ko­zioł
Książki Wy­daw­nic­twa Bum­cyk­cyk można za­ma­wiać na stro­nie:www.bum­cyk­cyk.com
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

– Za co nas za­mknęli, na dziką kaczkę? – war­czał Spajk, z tru­dem ob­ra­ca­jąc się w cia­snej klatce.

– Nie wiem, za co sie­dzisz, stary – za­miau­czał Dża­ger. – Ale ja sam je­stem so­bie winny – wy­znał kot, wzdy­cha­jąc przy tym głę­boko. Oparł pysz­czek o pręty ró­żo­wego po­jem­nika do trans­portu zwie­rząt, wy­ko­na­nego z twar­dego pla­stiku i ozdo­bio­nego bro­ka­to­wymi, mie­nią­cymi się ty­sią­cem barw gwiazd­kami. – Do twa­rzy mi z tymi bły­skot­kami dla dziew­czyn – za­miau­czał ża­ło­śnie, a jego czarne oczy za­szkliły się.

– Znam cię le­dwo od paru go­dzin, ale nie wy­glą­dasz mi na dzi­kiego zwie­rza, fu­trzaku. Ani na groź­nego, ani zło­śli­wego. Co prze­skro­ba­łeś, że wsa­dzili cię za kratki? A może sie­dzisz jak ja „za nie­win­ność”? – do­py­ty­wał się z nu­dów Spajk.

La­bra­dor Spajk, zwany też Bisz­kop­tem, nie po­tra­fił zbyt długo usie­dzieć bez­czyn­nie, za­tem roz­mowa z ko­tem, która, jak do­brze wie­dział, ra­czej nie przy­stoi la­bra­do­rom, wy­da­wała mu się naj­lep­szym spo­so­bem na za­bi­cie czasu.

– No mów, fu­trzaku. Wy­ga­daj się. Cza­sami warto wy­rzu­cić z sie­bie to, co leży na wą­tro­bie – cią­gnął Bisz­kopt.

Oby­dwaj po­czuli lek­kie drże­nie pod­łogi, ale nie prze­jęli się tym spe­cjal­nie. Przy­naj­mniej nie na tyle, by wy­rwać kota z za­dumy i me­lan­cho­lii.

Dża­ger raz jesz­cze wes­tchnął głę­boko.

– Za ko­tlety. Dwa i pół ko­tleta, kon­kret­nie miau­cząc.

– Jak to? Zja­dłeś i za to cię za­pusz­ko­wali?

– No.

– Co ty miau­czysz, fu­trzaku?

– Miau­czę całą prawdę – od­po­wie­dział od nie­chce­nia Dża­ger.

Wpa­try­wał się oso­wiały w ma­ja­czącą w głębi po­miesz­cze­nia zie­loną lampkę z na­pi­sem: „Wyj­ście ewa­ku­acyjne”.

– Zja­dłeś ko­muś ko­tlety? – Spajk na­dal nie bar­dzo ro­zu­miał wy­zna­nia kota.

– Nie ko­muś. Zja­dłem so­bie.

– I za to cię za­mknęli?

– Za ob­żar­stwo. Ob­żar­stwo obrzy­dliwe. Och, jak ja sie­bie nie zno­szę. Nie zno­szę. I do­brze mi tak te­raz. Ape­tyt nie­po­skro­miony i ty­łek ro­śnie jak na droż­dżach. No po­patrz sam. Wi­dzia­łeś kie­dyś in­nego ma­in­kuna z taką wielką pupą?! Tylko Dża­ger mógł so­bie coś ta­kiego ufun­do­wać! – zło­ścił się na sie­bie zdru­zgo­tany kot.

– No, cał­kiem ładne krą­gło­ści. – Bisz­kopt chciał być miły dla współ­więź­nia z są­sied­niej klatki, ale szybko zdał so­bie sprawę, że za­brzmiało to wy­jąt­kowo nie­sto­sow­nie. – Wiem, wiem. Gdy­byś był ko­cicą, to pew­nie ła­twiej by­łoby ci przy­jąć tego ro­dzaju kom­ple­ment.

– Od­szcze­kaj to le­piej, szcze­niaku! – wzbu­rzył się nie na żarty kot, choć zda­wał so­bie sprawę, że pies chciał być po pro­stu miły.

– No do­bra. Od­szcze­kuję. Ale wy­ja­śnij, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Za­mknęli cię za zje­dze­nie ko­tle­tów? Za zbyt dużą pupę?

– Za nad­wagę!

– Nad­wagę?! – zdzi­wił się la­bra­dor.

– Kon­kret­nie pół kilo.

– Czego?

– Tłusz­czu – wy­znał kot.

– I od razu do puszki wsa­dzili?

– Nie od razu.

– A kiedy?

– Na lot­ni­sku przy od­pra­wie ba­ga­żo­wej.

– Jak to?

Bisz­kopt był za­in­try­go­wany, bo i jego w po­dob­nych oko­licz­no­ściach wsa­dzili do klatki. Tyle że nie miał zbyt du­żej pupy ani nad­wagi, choć bar­dzo lu­bił swoje chrup­kostki i jego przy­ja­ciółka Ju­lia spa­ko­wała dla niego spory ich za­pas na czas po­dróży sa­mo­lo­tem.

– Zwy­czaj­nie. Zwa­żyli. I już. Po­wie­dzieli, że osiem i pół kilo, o pół kilo za dużo. I że mu­szą mnie za­brać. Do paki mu­szą wsa­dzić. Do luku. Do zwy­kłego luku ba­ga­żo­wego. Za­miast wy­god­nie po­dró­żo­wać przy mo­jej pani Lotte Van­den­berg w ka­bi­nie pa­sa­żer­skiej, w pierw­szej kla­sie, jak na po­rząd­nego kota przy­stało. Może też bym sie­dział w tym ró­żo­wym domku, który Van­den­berg po­ży­czyła dla mnie od swo­jej ku­zynki, mi­ło­śniczki tchó­rzo­fre­tek. Ale przy­naj­mniej po­dró­żo­wał­bym z klasą. A nie jak dzi­kie zwie­rzę, w luku, w pół­mroku, z bisz­kop­to­wym la­bra­do­rem w jed­nej celi... Tylko bez urazy, szcze­niaku.

– Współ­czuję – nieco zgryź­li­wie mruk­nął Spajk.

On w końcu też był uwię­ziony. W me­ta­lo­wej cia­snej klatce. W luku ba­ga­żo­wym. I jesz­cze bar­dziej za­sko­czony swoim lo­sem niż kot. Do­tąd za­wsze la­tał z Ju­lią sa­mo­lo­tami w ka­bi­nie pa­sa­żer­skiej. Jako pies asy­stu­jący czter­na­sto­latki po­ru­sza­ją­cej się na wózku za­wsze mógł po­dró­żo­wać obok niej, na do­da­tek bez klatki czy ka­gańca. Wy­star­czyło, że miał za­ło­żoną smycz, na wszelki wy­pa­dek. I tak wia­domo było, że do­brze wy­szko­lony pies asy­stu­jący, o tak wy­jąt­ko­wym cha­rak­te­rze i in­te­li­gen­cji, nie sta­nowi za­gro­że­nia dla ni­kogo na po­kła­dzie.

Tym ra­zem jed­nak li­nie lot­ni­cze sta­nęły oko­niem. „Prze­pra­szamy, pani Ju­lio, ale na po­kła­dzie jest pa­sa­żerka, która nie ży­czy so­bie obec­no­ści zwie­rząt. Pani Van­den­berg ma aler­gię na psią sierść. I boi się du­żych zwie­rząt. Pies musi le­cieć w luku”, tłu­ma­czył pra­cow­nik lot­ni­ska pod­czas od­prawy ba­ga­żo­wej. Na nic zdały się pro­te­sty Ju­lii. Nie i już. Spajk sły­szał, co ów czło­wiek mówi, ale zu­peł­nie nie mógł po­jąć, za co spo­tyka go taka znie­waga. Z za­ple­cza przy­nie­siono me­ta­lową klatkę, przy­mie­rzono i mimo nie­śmia­łych pro­te­stów Bisz­kopta za­pro­szono go do jej środka.

– Van­den­berg. Van­den­berg! – za­szcze­kał Spajk. – Gdzieś już sły­sza­łem to na­zwi­sko. To przez twoją pa­niu­się tu sie­dzę, fu­trzaku. – Za­zgrzy­tał zę­bami, aż Dża­ge­rowi zje­żyło się fu­tro na karku. – Twoja pa­niu­sia ma aler­gię, co? I w do­datku boi się du­żych zwie­rząt! Ma ra­cję. Na twoim miej­scu też bym za­czął się ich bać.

Pod­łoga w sa­mo­lo­cie znowu za­drżała. Tym ra­zem jed­nak na tyle mocno, że i Dża­ger, i Spajk lekko pod­sko­czyli wraz ze swo­imi klat­kami.

2.

– Nie zno­szę sa­mo­lo­tów. Nie zno­szę sa­mo­lo­tów. O jak ja nie zno­szę la­tać – re­cy­to­wała pod no­sem pa­sa­żerka pierw­szej klasy, kur­czowo trzy­ma­jąc się przy tym fo­tela i mru­żąc oczy.

– Pro­szę się nie bać... – wy­szep­tała Ju­lia, zaj­mu­jąca są­sied­nie miej­sce w pierw­szym rzę­dzie za ka­biną pi­lo­tów. – To tylko lek­kie tur­bu­len­cje. Zu­peł­nie nor­malne. Nic nam nie grozi, pro­szę pani – uspo­ka­jała tro­skli­wie współ­pa­sa­żerkę.

– Ależ co ty mó­wisz, dziecko. Pro­szę dać mi spo­kój – od­burk­nęła i re­cy­to­wała da­lej: – Nie zno­szę sa­mo­lo­tów. Nie zno­szę...

– Jak pani so­bie ży­czy. Ale na­prawdę nie ma czego się bać. Za­pewne wle­cie­li­śmy z jed­nego prądu po­wie­trza w drugi, w któ­rym kie­ru­nek i pręd­kość wia­tru były inne. Dla­tego czu­jemy drobne wstrząsy. Wy­star­czy mieć za­pięte pasy...

– Pasy, pasy, pasy! Czy ja mam za­pięte pasy? – Ko­bieta ni­czym ra­żona pio­ru­nem chwy­ciła me­ta­lową sprzączkę na brzu­chu, upew­nia­jąc się, że jest do­brze za­mknięta.

Po chwili wstrząsy ustały, a sa­mo­lot znowu de­li­kat­nie prze­ci­nał masy po­wie­trza nad Mo­rzem Śród­ziem­nym, cu­dow­nie mie­nią­cym się ty­sią­cem barw w po­po­łu­dnio­wym słońcu. Mo­gło się wy­da­wać, że ktoś po­sy­pał bro­ka­tem błę­kitną ta­flę wody.

– Błysz­czy się jak klatka mo­jego ko­cura – wy­mam­ro­tała do sie­bie ko­bieta, która po na­głym ataku pa­niki przez dłuż­szą chwilę tępo wpa­try­wała się w mo­rze przez małe owalne okienko.

To­wa­rzy­ska czter­na­sto­latka od razu po­my­ślała, że wcze­śniej prze­ra­żona i nie­zbyt sym­pa­tyczna współ­pa­sa­żerka wresz­cie uspo­ko­iła się i pró­buje za­gaić sym­pa­tyczną roz­mowę.

– Ślicz­nie. Jak­bym nie wie­działa, że le­cimy do Egiptu, mo­gła­bym po­my­śleć, że zbli­żamy się do La­zu­ro­wego Wy­brzeża, które też bar­dzo chcia­ła­bym...

Ko­bieta od­wró­ciła się w stronę Ju­lii i prze­szyła ją świ­dru­ją­cym spoj­rze­niem. Tak zim­nym, że dziew­czyna nie zdo­łała do­koń­czyć zda­nia, bo słowa wy­da­wały się za­ma­rzać w ustach.

– Prze­pra­szam. Pew­nie ob­ra­zi­łam pa­nią strasz­li­wie, bo się nie przed­sta­wi­łam – ubo­le­wała do­bro­duszna na­sto­latka, chwy­ta­jąc się za głowę. – Mam na imię Julka. A tam z tyłu, o tam, pro­szę zo­ba­czyć, ma­cha do nas mój przy­ja­ciel Tom. Tuż za nim sie­dzą jego ro­dzice i moja mama. Pierw­szy raz wszy­scy ra­zem je­dziemy na wa­ka­cje. Bra­kuje tu tylko Spajka, bo... – nie prze­sta­wała ra­do­śnie świer­go­tać Julka, nie zwra­ca­jąc uwagi na na­dal chłodne spoj­rze­nie pa­sa­żerki.

– Van­den­berg – wy­rzu­ciła z sie­bie kró­lowa lodu, prze­ry­wa­jąc po­tok słów wy­pły­wa­jący z ust dziew­czyny.

– Prze­pra­szam. Nie do­sły­sza­łam... – Julka była za­sko­czona zwię­zło­ścią wy­po­wie­dzi, ale też szcze­rze ura­do­wana, że w końcu udało jej się skło­nić ko­bietę do mó­wie­nia. Zu­peł­nie nie zwró­ciła uwagi, że już dzi­siaj sły­szała to na­zwi­sko. Przy od­pra­wie ba­ga­żo­wej, kiedy bied­nego Spajka li­nie lot­ni­cze ska­zały na po­dróż w luku ba­ga­żo­wym ze względu na wi­dzi­mi­się ja­kiejś pa­sa­żerki, pa­ni­kary i aler­giczki za­ra­zem.

– Van­den­berg. To moje na­zwi­sko. Lotte Van­den­berg.

– Miło mi, pani Van...!

– Panno Van­den­berg. Tak się składa, że je­stem panną. – Skrzy­wiła się, jakby wszy­scy po­winni wie­dzieć, że nie ma i ni­gdy nie miała męża. – A czy te­raz mogę w końcu od­po­cząć, młoda damo? – wy­ce­dziła, nie od­wra­ca­jąc się już w stronę Julki.

Na­ci­snęła przy­cisk, by fo­tel od­chy­lił się i upodob­nił do wy­god­nego szez­longa. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź dziew­czyny, zsu­nęła z czoła czarną opa­skę i za­sło­niła nią oczy. Z we­wnętrz­nej kie­szeni czar­nej ma­ry­narki wy­cią­gnęła parę za­ty­czek do uszu. Nie zdą­żyła ich jed­nak za­ło­żyć.

Sa­mo­lot za­trząsł się nie­spo­dzie­wa­nie i przez chwilę zda­wał się pod­ska­ki­wać ni­czym sa­mo­chód te­re­nowy na wer­te­pach.

Bum!

Huk do­bie­ga­jący z luku ba­ga­żo­wego znaj­du­ją­cego się pod po­kła­dem spa­ra­li­żo­wał pa­sa­że­rów zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż gwał­towne i nie­ocze­ki­wane tur­bu­len­cje.

– Spajk! – krzyk­nęła Julka, za­nie­po­ko­jona ha­ła­sem do­bie­ga­ją­cym z miej­sca, gdzie po­dró­żo­wał jej bisz­kop­towy przy­ja­ciel.

Van­den­berg naj­pierw ze­sztyw­niała, po czym kiedy upew­niła się, że to nie jest jesz­cze żadna ka­ta­strofa i świat się nie koń­czy, wy­krztu­siła: „Moja klatka!”.

3.

– Co to było? – prych­nął Dża­ger, a dłu­gie włosy na jego grzbie­cie na­stro­szyły się ni­czym grzywa. W po­miesz­cze­niu oszczęd­nie oświe­tlo­nym le­d­wie dwoma bla­do­nie­bie­skimi świe­tlów­kami przy­pad­kowa osoba mo­głaby z po­wo­dze­niem po­my­śleć, że w ró­żo­wej klatce, przy­twier­dzo­nej do półki pa­sem z dwiema ma­łymi sprzącz­kami, po­dró­żuje młody lew.

– To chyba jesz­cze nie ko­niec świata – wy­mam­ro­tał Spajk, ob­ser­wu­jąc trzesz­czącą kon­struk­cję po­miesz­cze­nia pod głów­nym po­kła­dem sa­mo­lotu.

Pod­łoga w luku ba­ga­żo­wym znowu za­drżała. Tym ra­zem jed­nak na tyle mocno, że wszyst­kie lżej­sze przed­mioty pod­sko­czyły.

Cyk! Cyk!

Ci­chy me­ta­liczny dźwięk przedarł się przez szum sil­ni­ków i ha­łas pod­ska­ku­ją­cych przed­mio­tów. Spajk po­sta­wił uszy i spoj­rzał do góry.

Cyk! Cyk!

Sprzączka otwo­rzyła się ci­chutko, a pas przy­trzy­mu­jący ró­żową klatkę ko­cura zsu­nął się nie­spiesz­nie z półki pro­sto na sto­jącą na pod­ło­dze dużą klatkę la­bra­dora.

– Na dziką kaczkę! Bę­dzie nie­zła draka, jak fu­trzak na­uczy się la­tać w swoim ró­żo­wym... – Nie zdą­żył do­koń­czyć.

Sa­mo­lot za­drżał raz jesz­cze, prze­chy­la­jąc się przy tym na lewą stronę. Po se­kun­dzie, a może dwóch, które zda­wały się trwać wiecz­nie, sa­mo­lot usta­bi­li­zo­wał lot, ale to wy­star­czyło, by ba­gaże w nie­oświe­tlo­nej czę­ści luku po­przew­ra­cały się na sie­bie jak kostki do­mina, ro­biąc przy tym sporo huku.

Szus!

– No i fu­trzak po-le-ciał! – wy­du­sił z sie­bie Spajk, za­sła­nia­jąc od­ru­chowo ła­pami głowę – tak na wszelki wy­pa­dek, gdyby jego so­lidna klatka nie ochro­niła go przed ró­żową bombą przy­ozdo­bioną bro­ka­to­wymi gwiazd­kami.

Osiem i pół ki­lo­grama ma­te­riału wy­bu­cho­wego za­mknię­tego w ró­żo­wej bom­bie za­miau­czało roz­pacz­li­wie.

– Lecę na cie­bie, szcze­niaku!

Trzask!

Pla­sti­kowy do­mek roz­prysł się na drobne czę­ści, spa­da­jąc z półki do­bre pół­tora me­tra i roz­trza­sku­jąc się o me­ta­lową kon­struk­cję klatki la­bra­dora.

Spajk tuż nad sobą zo­ba­czył roz­płasz­czoną fu­trzaną po­stać le­żącą na su­fi­cie psiej klatki, z pyszcz­kiem wci­śnię­tym siłą ude­rze­nia mię­dzy pręty...

– Fu­trzaku! Fu­trzaku!

Kot nie od­po­wia­dał.

– Fu­trzaku! Ży­jesz?

Ko­cur le­żał na wierz­chu me­ta­lo­wej klatki, obej­mu­jąc ją sze­roko roz­ło­żo­nymi ła­pami. Te­raz nie wy­glą­dał już jak lew. Bar­dziej przy­po­mi­nał wielką la­ta­jącą wie­wiórkę, która dzięki roz­pię­tym mię­dzy przed­nimi i tyl­nymi łap­kami fał­dom skóry po­trafi szy­bo­wać na­wet kil­ka­dzie­siąt me­trów. Tyle że ta wie­wiórka nie za­li­czyła mięk­kiego lą­do­wa­nia.

– Daj znać, że ży­jesz!

Ale kot ani drgnął. Nie mru­gnął na­wet okiem, nie miauk­nął...

Sa­mo­lot prze­stał drżeć, ale po­miesz­cze­nie wy­peł­niał nie­przy­jemny pół­mrok. Jedna ze świe­tló­wek pod­czas tur­bu­len­cji zga­sła, a druga da­wała bla­do­nie­bie­skie świa­tło, na do­da­tek ga­snąc i za­pa­la­jąc się, jakby ja­kieś zło­śliwe dziecko ba­wiło się prze­łącz­ni­kiem.

Za­pa­dła ci­sza.

Kiedy Spajk zwąt­pił już, że Dża­ger żyje, pę­dzelki na końcu uszu ma­in­kuna, po­dobne do tych, któ­rymi może po­chwa­lić się ryś, za­wi­bro­wały.

Ba, nie tylko one. Cały sa­mo­lot za­drżał, jakby umę­czeni pa­sa­że­ro­wie nie mieli już dość tur­bu­len­cji.

– O, na dzi­siaj mam już dość la­ta­nia – nie­spo­dzie­wa­nie za­miau­czał Dża­ger, a pę­dzelki na końcu uszu, a po­tem całe uszy za­częły się po­ru­szać ener­gicz­nie, jakby ko­cur miał na­dzieję, że trze­po­cząc i wi­ru­jąc, po­zwolą mu unieść się w po­wie­trzu, czy­niąc z niego heli-kot-er.

– Na dziką kaczkę! Ależ mi stra­chu na­pę­dzi­łeś, fu­trzaku! – za­szcze­kał ra­do­śnie Bisz­kopt.

Ko­cur z tru­dem wy­cią­gnął pysz­czek unie­ru­cho­miony mię­dzy prę­tami klatki i po­woli pod­niósł roz­płasz­czone ciało, przy­bie­ra­jąc na po­wrót kształt, jaki za­zwy­czaj mają do­mowe koty. Fałdki, które przez chwilę upo­dab­niały Dża­gera do la­ta­ją­cej wie­wiórki, oka­zały się pro­za­icz­nymi wa­łecz­kami tłusz­czu, a nie efek­tem ewo­lu­cji i na­rzę­dziem uła­twia­ją­cym szy­bo­wa­nie.

Wielki, gruby ogon zwi­sał jesz­cze bez­wład­nie, ale kiedy oszo­ło­miony ko­cur zdo­łał po­ru­szyć jego koń­cem, za­miau­czał ra­do­śnie:

– Mia­ła­byś babo pla­cek, droga Van­den­berg! Ale ja z sie­bie placka zro­bić nie dam. Może i parę kilo mi przy­było, może tym so­bie na za­pusz­ko­wa­nie za­słu­ży­łem, ale na­dal je­stem zwinny ni­czym... – Słowa ugrzę­zły mu w gar­dle.

Pa­trząc trium­fal­nie na wrak swo­jej la­ta­ją­cej klatki, Dża­ger do­strzegł pła­ski biały przed­miot po­mię­dzy ró­żo­wymi frag­men­tami. Ze­sko­czył zwin­nie z klatki Bisz­kopta i za­czął roz­grze­by­wać stertę pla­sti­ko­wych ele­men­tów.

Oczy go nie my­liły.

Roz­trza­skana pod­stawa klatki zło­żona była z dwóch warstw ró­żo­wego pla­stiku. Po­mię­dzy nimi coś ukryto...

– Co tam masz? – za­py­tał Spajk, który nie mógł nic do­strzec ze swo­jej klatki. Raz po raz za­pa­la­jące się na se­kundę i znowu ga­snące świa­tło uszko­dzo­nej ja­rze­niówki nie po­ma­gało w roz­wi­kła­niu za­gadki.

Wpraw­dzie tak jak inne psy do­brze wi­dział w ciem­no­ści, jed­nak nie tak do­brze jak koty. Błona od­bla­skowa w psich i ko­cich oczach, na­zy­wana ma­katą, zwięk­sza wraż­li­wość na świa­tło po­przez jego lep­sze od­bi­cie, a przy oka­zji spra­wia, że oczy wy­dają się świe­cić w mroku. Ko­cie oczy od­bi­jają świa­tło na­wet sto trzy­dzie­ści razy le­piej niż ludz­kie. W tej dys­cy­pli­nie wy­gry­wają też z psami.

– No, mów, co zna­la­złeś, fu­trzaku! – nie­cier­pli­wił się Bisz­kopt.

Ko­cur nie spie­szył się jed­nak z od­po­wie­dzią.

Po chwili na­my­słu, jakby nie mo­gąc za­ak­cep­to­wać tego, co wi­dział, za­miau­czał:

– To nie ja. Ktoś mi to pod­rzu­cił!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki