Ptaki - Samanta Schweblin - ebook + książka

Ptaki ebook

Schweblin Samanta

3,8

Opis

W tym niezwykłym zbiorze argentyńska autorka Samanta Schweblin zaszywa się w umyśle czytelnika i nie chce go opuścić. Bohaterami hipnotyzujących i niedających spokoju opowiadań są kobiety na krawędzi, mężczyźni w życiu wywróconym do góry nogami, natura skonfliktowana z rzeczywistością. Kiedy już się wydaje, że świat nabrał konkretnego kształtu, nasze oczekiwania co do tego, jak człowiek będzie działał, kochał i odczuwał strach, zostają zakwestionowane. Postacie w zbiorze Ptaki muszą zmierzyć się nagle z czymś zupełnie nieoczekiwanym – porzuceniem, rozpadem rodziny, niepokojącą zmianą w zachowaniu dziecka, upiornym miejscem lub śmiercią. Lektura Schweblin przypomina bezsenną noc, kiedy każdy cień i kształt w ciemności sprawiają, że krew płynie szybciej, a granica między realnym a niewiarygodnym zaczyna się zacierać. Autorka po raz kolejny okazuje się mistrzynią czarnego humoru oraz niezwykłej i eleganckiej prozy, a najdziwniejsze nawet narracje w jej wykonaniu wydają się nam zupełnie naturalne. W jednym zdaniu potrafi bowiem wyrazić więcej niż wielu autorów w całym opowiadaniu.

Schweblin należy do najlepszych hiszpańskojęzycznych pisarzy swojego pokolenia. Jej prawdziwym przodkiem mógł być tylko David Lynch. Proza Schweblin jest zadziwiająca, ale wyjątkową i istotną czyni ją to, że autorkę motywuje nie tylko sam talent czy ambicja, ale przede wszystkim wizja – która rodzi się z wielkiego zmartwienia światem i ukrytym okrucieństwem naszych relacji ze wszystkim, co kruche – dziećmi, rzekami, językiem, sobą nawzajem.

„New York Times”

W mrocznych i zabawnych opowieściach Samanty Schweblin o ludziach, którzy spadli w przepaść lub zniknęli w dziurze prowadzącej do alternatywnej rzeczywistości, Argentynę odwiedzają bracia Grimm i Franz Kafka.

JM Coetzee

Umiejętność przeplatania surrealizmu z delikatną uczuciowością ujawnia się w pełni w tym zbiorze opowiadań sytuujących się gdzieś pomiędzy miniaturowymi kryminałami i bajkami. W tej wspaniałej książce Schweblin bierze na warsztat pragnienie miłości, rodzicielstwa i troski o własne ciało – tematy bynajmniej niezaskakujące – i nadaje im nową siłę oddziaływania.

„Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (42 oceny)
13
10
17
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
slate222

Całkiem niezła

ciekawa lektura, nie wszystkie opowiadania podobały mi się tak samo, ale dla wielbicieli tej formy (oraz realizmu magicznego) idealne
10

Popularność




Tytuł oryginału Pájaros en la boca

Przekład Tomasz Pindel

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

PÁJAROS EN LA BOCA

© Samanta Schweblin, 2002: «Mujeres desesperadas», «Matar a un perro»,

«Hacia la alegre civilización», «Agujeros negros», «La pesada valija de Benavides»; 2009:

«Irman», «Conservas», «Mariposas», «Pájaros en la boca»,

«Papá Noel duerme en casa», «El cavador», «Última vuelta»,

«Mi hermano Walter», «El hombre sirena», «La furia de las pestes»,

«Cabezas contra el asfalto», «La medida de las cosas», «Bajo tierra»,

«Perdiendo velocidad», «En la estepa»; 2017: «Olingiris»,

«Un gran esfuerzo»

Published by agreement with Writers House, USA and Book/lab Literary Agency, Poland.

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Maximiliano Pallocchini

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-968888-0-8 (EPUB); 978-83-968888-0-8 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2023

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Irman

Prowadził Oliver. Tak bardzo chciało mi się pić, że miałem już zawroty głowy. Zjechaliśmy na pusty parking. Był tam bar, pusty, jak zresztą wszystko dookoła. Stoły pełne okruchów i zastawione butelkami, jakby dopiero co stołował się tam cały batalion i nie mieli jeszcze czasu sprzątnąć. Wybraliśmy miejsce przy oknie, obok włączonego wentylatora, który jednak prawie nie dawał znaku życia. Musiałem się czegoś jak najszybciej napić, powiedziałem o tym Oliverowi. Wziął kartę z innego stołu i przeczytał na głos nazwy dań, które wydały mu się ciekawe. Zza plastikowej zasłony wyłonił się jakiś człowiek. Był bardzo niski. Miał fartuch przewiązany w pasie, a na przedramieniu zwisała mu ciemna od brudu ścierka. Wyglądał na kelnera, ale zarazem sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby ktoś go tu postawił niespodziewanie i on teraz nie bardzo wiedział, co ma robić. Podszedł do nas. Przywitaliśmy się, on skinął głową. Oliver zamówił napoje i zażartował na temat upału, ale tamten nawet nie otworzył ust. Pomyślałem, że wyświadczymy mu przysługę, jeśli zamówimy coś prostego, zapytałem więc, czy mają jakiś zestaw dnia, coś świeżego i na szybko, na co on odparł, że tak, po czym się oddalił, jakby coś świeżego i na szybko było konkretnym daniem z menu i nic więcej nie trzeba było dodawać. Wrócił do kuchni i widzieliśmy przez szyby nad ladą, jak jego głowa pojawia się i znika. Popatrzyłem na Olivera, uśmiechał się. Mnie za bardzo suszyło, żeby się śmiać. Minęło trochę czasu, znacznie więcej, niż potrzeba, żeby wybrać dwie butelki czegoś zimnego i przynieść je do stołu, aż w końcu mężczyzna pojawił się ponownie. Nic nie przyniósł, nawet jednej szklanki. Poczułem się fatalnie, miałem wrażenie, że jeśli zaraz czegoś nie wypiję, to oszaleję, no bo co się dzieje z tym gościem? Nad czym się zastanawia? Stanął przy stoliku. Miał na czole krople potu, a na tiszercie ciemne plamy pod pachami. Zrobił jakiś niejasny gest ręką, jakby zamierzał coś wyjaśnić, ale przerwał w pół ruchu. Zapytałem, co się dzieje, chyba trochę ostro. Wtedy obrócił się w stronę kuchni i uciekając wzrokiem w bok, powiedział:

– No bo nie sięgam do lodówki.

Popatrzyłem na Olivera. Nie mógł zapanować nad śmiechem. To jeszcze pogorszyło mi humor.

– Jak to nie sięga pan do lodówki? No to jak, do cholery, obsługujecie tu ludzi?

– No bo... – Przetarł czoło ścierką. Facet był tragiczny. – Moja żona zawsze wyjmowała rzeczy z lodówki.

– No i? – Miałem ochotę mu przyłożyć.

– Leży na podłodze. Upadła i...

– Jak to na podłodze? – przerwał mu Oliver.

– No... nie wiem. Nie wiem – powtórzył, wzruszając ramionami, z dłońmi uniesionymi do góry.

– Gdzie ona jest? – zapytał Oliver.

Facet pokazał w stronę kuchni. Ja chciałem tylko czegoś do picia, ale widok wstającego Olivera odebrał mi wszelką nadzieję.

– Gdzie? – powtórzył pytanie Oliver.

Facet ponownie wskazał kuchnię, Oliver oddalił się więc w tamtą stronę, co rusz odwracając się do nas, jakby nieufny. Dziwnie się zrobiło, kiedy zniknął za zasłoną i zostawił mnie samego, twarzą w twarz z tym przygłupem.

Musiałem faceta ominąć, żeby przejść, kiedy Oliver mnie zawołał. Szedłem powoli, bo domyślałem się, że coś jest nie tak. Odsunąłem zasłonę i zajrzałem. Kuchnia była nieduża i zawalona garnkami, patelniami, talerzami i stosami różnych rzeczy piętrzących się na półkach albo wiszących. Na podłodze, kilka metrów od ściany, leżała kobieta przypominająca morskiego ssaka wyrzuconego na brzeg podczas odpływu. W lewej dłoni zaciskała plastikową chochlę. Lodówka wisiała trochę wyżej, na wysokości szafek. To była jedna z tych lodówek, jakie się widuje w kioskach, ze szklanymi drzwiami, zwykle stojąca na ziemi i otwierana od góry, tyle że tutaj ktoś idiotycznie zamontował ją na hakach na ścianie w jednym ciągu z szafkami, aż po drzwi frontowe. Oliver patrzył na mnie.

– No – powiedziałem – skoro już tu wszedłeś, to może coś zrób.

Usłyszałem szelest plastikowej zasłony i facet stanął obok nas. Był znacznie niższy, niż się z początku wydawało. Przewyższałem go chyba o trzy głowy. Oliver pochylił się nad ciałem kobiety, ale nie miał odwagi jej tknąć. Pomyślałem, że jeszcze ta gruba się obudzi i zacznie wrzeszczeć. Oliver odsunął jej włosy z twarzy. Miała zamknięte oczy.

– Pomóż mi ją odwrócić – powiedział.

Facet nawet nie mrugnął. Podszedłem i schyliłem się, ale prawie nie drgnęła.

– Może by pan nam pomógł? – zapytałem.

– Ale ja się boję – odpowiedział żałośnie. – Ona nie żyje.

Od razu puściliśmy grubą i staliśmy tak, gapiąc się na nią.

– Jak to nie żyje? Dlaczego pan od razu nie mówił, że nie żyje?

– Nie jestem pewien, boję się.

– Pan się boi, że ona nie żyje, czy wie, że nie żyje? – zapytał Oliver.

– Wiem, że się boję, że nie żyje.

Oliver spojrzał na mnie, jego mina mówiła coś w rodzaju „zaraz mu tak przypierdolę, że pożałuje”.

Znów się pochyliłem i próbowałem wymacać puls na dłoni z chochlą. W końcu Olivera znużyło oczekiwanie na rezultat, przystawił palce pod jej nos i usta i stwierdził:

– Sztywna i zimna. Zwijamy się.

I wtedy owszem, wtedy facet się obudził.

– Jak to „zwijamy się”? Nie, proszę. Sam sobie z nią nie poradzę.

Oliver otworzył lodówkę, wyjął dwa napoje gazowane, podał mi jeden i wyszedł z kuchni, bluzgając. Ja za nim. Otworzyłem butelkę i miałem wrażenie, jakby jej droga do moich ust trwała wieczność. Już zapomniałem, jak bardzo chce mi się pić.

– I co? Co myślisz? – zapytał Oliver. Odetchnąłem z ulgą. Nagle poczułem, jakby mi ubyło dziesięć lat, i humor od razu się poprawił. – Sama padła czy on ją załatwił? – drążył.

Staliśmy bardzo blisko kuchni, a Oliver nie ściszył głosu.

– Nie sądzę, żeby to był on – odpowiedziałem szeptem – bez niej nie sięga do lodówki, co nie?

– Dałby radę...

– Naprawdę myślisz, że ją zabił?

– Może użyć drabinki, wleźć na stół, ma w barze z pięćdziesiąt krzeseł... – mówił, pokazując gestem salę.

Miałem wrażenie, że celowo mówi tak głośno, odezwałem się więc jeszcze ciszej:

– Może to naprawdę nieszczęśliwy facet, rzeczywiście przygłupi, a teraz jeszcze zostaje sam z tłustą nieboszczką w kuchni.

– Chcesz go adoptować? Wsadzimy go na tylne siedzenie i wypuścimy, jak dojedziemy.

Wypiłem jeszcze kilka łyków. Nieszczęśnik stał nad grubaską i trzymał w rękach ławeczkę, nie bardzo wiedząc, gdzie ją postawić. Oliver gestem dał mi znak, żebyśmy wyszli. Stanęliśmy za ladą na sali i przez szyby kuchenne patrzyliśmy, jak odstawia ławeczkę, chwyta grubą za rękę i zaczyna ciągnąć. Nie drgnęła ani o centymetr. Odsapnął przez chwilę i znów spróbował. Na próbę postawił ławeczkę na jednej z jej nóg, mebel opierał się o kolano zmarłej. Wszedł na nią i wyciągnął się jak najbardziej mógł w stronę lodówki. Teraz wprawdzie sięgał dostatecznie wysoko, ale stał za daleko. Kiedy odwrócił się w naszą stronę, żeby zejść, schowaliśmy się i siedliśmy na podłodze, przy ścianie. Zaskoczyło mnie, że pod ladą niczego nie ma. Na samej ladzie i wyżej, na stojakach na naczynia i w szafkach, było pełno, w zasięgu naszego wzroku teraz – nic. Słyszeliśmy, jak facet przesuwa ławeczkę. Wzdycha. Potem cisza, czekaliśmy. Nagle wyłonił się zza zasłony, trzymał nóż w groźnym geście. Zobaczył nas na podłodze za ladą i zamiast się zezłościć, odetchnął z ulgą.

– Nie sięgam do lodówki – powiedział.

Nawet nie wstaliśmy.

– Nigdzie pan nie sięga – stwierdził Oliver.

Facet gapił się na niego, jakby to sam Pan Bóg stanął przed nim i objawił sens życia na tym świecie. Upuścił nóż i omiótł wzrokiem puste stoły. Oliver był usatysfakcjonowany: gość najwyraźniej wykroczył poza horyzont swojej głupoty.

– Mógłby nam pan usmażyć omlet? – zapytał Oliver.

Facet spojrzał w stronę kuchni. Na jego bezmyślnie zdumionej twarzy odbijały się wszystkie sztućce, garnki, cała ta kuchnia porozwieszana na ścianach albo ulokowana w szafkach.

– Okej, może lepiej nie – stwierdził Oliver. – Niech pan nam jakieś tosty zrobi, to się na pewno uda.

– Nie – odparł typ – nie sięgam do tostera.

– No to nie tosty. Po prostu kawałek chleba, szynka i ser.

– Nie – odpowiedział – nie. – Kręcił głową zawstydzony.

– Okej. To może szklankę wody.

Znów pokręcił głową.

– No to jak, do cholery, obsłużył pan ten cały batalion? – zapytał Oliver, wskazując gestem stoły.

– Muszę pomyśleć.

– Nie musi pan myśleć, musi pan mieć z metr wzrostu więcej.

– Bez niej nie dam rady...

Przyszło mi do głowy, żeby podać mu coś zimnego do picia, może by pomogło, ale kiedy chciałem się podnieść, Oliver mnie zatrzymał.

– Musi to zrobić sam – powiedział. – Musi się nauczyć.

– Oliver...

– Powiedz, co umiesz zrobić sam, jedną rzecz, cokolwiek.

– Przynoszę jedzenie, zbieram nakrycia, sprzątam ze stołów...

– Jakoś nie widać – rzucił Oliver.

– ...mogę mieszać i doprawiać sałatki, kiedy ona wszystko mi poda na stół. Myję naczynia, podłogę, trzepię...

– Dobra, dobra. Zrozumiałem.

Wtedy facet zapatrzył się w Olivera, zaskoczony:

– Pan – zauważył – pan sięga do lodówki. Pan mógłby gotować, podawać mi rzeczy...

– Co pan opowiada? Nikt nie będzie panu niczego podawał...

– Ale pan by mógł pracować, ma pan odpowiedni wzrost. – Zrobił nieśmiało krok w stronę Olivera, moim zdaniem, nie było to rozważne. – Ja bym panu płacił.

– Ten imbecyl robi sobie ze mnie jaja, jaja sobie robi.

– Mam pieniądze. Czterysta na tydzień? Jestem w stanie tyle płacić. Pięćset?

– Płaci pan pięćset tygodniówki? To dlaczego nie ma pan tu jakiegoś pałacu? Co za przygłup...

Wstałem i stanąłem za Oliverem: zaraz mu przyłoży, jedyne, co go powstrzymywało, jak sądzę, to mikra postura tamtego. Widzieliśmy, jak zaciska swoje małe piąstki, jakby ugniatał niewidzialną masę znikającą mu między palcami, ramiona zaczęły mu drżeć, zrobił się siny na twarzy.

– Moje pieniądze to moja sprawa – rzucił.

Oliver znowu to robił, znowu rzucał mi spojrzenia za każdym razem, kiedy facet coś powiedział, jakby nie wierzył w to, co widzi. Sprawiał wrażenie, jakby się dobrze bawił, ale nikt nie zna go równie dobrze, jak ja: nie można mówić Oliverowi, co ma robić.

– A sądząc po pańskiej furgonetce – ciągnął tamten, patrząc w stronę szosy – sądząc po pańskiej furgonetce, z pieniędzmi idzie mi lepiej niż panu.

– Ty sukinsynu.

Oliver rzucił się na mikrusa z pięściami. Zdołałem go powstrzymać. Tamten cofnął się o krok, bez śladu lęku, z godnością, która dodawała mu z metr wzrostu, i odczekał, aż Oliver się opanuje.

– Okej – powtarzał Oliver. – Jest okej.

Puściłem go. Wciąż wgapiał się w faceta, wściekły. Ale w tym jego hamowanym spokoju coś się jeszcze kryło i w końcu zapytał:

– Gdzie są te pieniądze?

Popatrzyłem na Olivera, nic nie rozumiejąc.

– Chce mnie pan okraść?

– Zrobię, na co będę mieć, kurwa twoja mać, ochotę.

– Co ty wyprawiasz? – zapytałem.

Oliver zrobił krok do przodu, złapał gościa za fraki i uniósł w powietrze.

– No to gdzie są te pieniądze, co?

Oliver podniósł go z takim impetem, że facet kołysał się lekko na boki. Patrzył jednak prosto w oczy Olivera i nie otwierał ust.

– Dobra – oświadczył Oliver. – Albo przyniesiesz forsę, albo ci rozwalę pysk.

Uniósł mocno zaciśniętą pięść i przysunął ją na centymetr przed nos tamtego.

– W porządku – odezwał się gość.

Oliver go puścił. Facet upadł, poprawił sobie koszulę, zrobił krok do tyłu. Powoli poszedł w stronę kuchennego zaplecza i zniknął w drzwiach.

– Kawał idioty – stwierdził Oliver.

Podszedłem do niego, żeby tamten nie słyszał.

– Co ty odwalasz? Jego żona leży martwa w kuchni, chodźmy stąd.

– Słyszałeś, co powiedział o mojej furgonetce? Ten imbecyl chce mnie zatrudnić, zostać moim szefem, kapujesz?

Oliver zaczął się rozglądać po półkach nad ladą.

– Palant pewnie gdzieś tutaj trzyma tę forsę.

– Chodźmy stąd – prosiłem. – Już sobie ulżyłeś.

Poprzesuwał jakieś butelki, papiery, aż natknął się na stare drewniane pudełko. To było stare pudełko z ręcznie wyrytym napisem „Cygara”.

– To jest to – stwierdził Oliver.

– Wynocha stąd! – usłyszeliśmy.

Facet stał pośrodku pomieszczenia, trzymając w rękach dubeltówkę i celując z niej prosto w głowę Olivera. Ten schował pudełko za plecami. Właściciel baru odbezpieczył broń i zaczął odliczać:

– Raz.

– Idziemy – powiedziałem, złapałem Olivera pod ramię i ruszyliśmy. – Bardzo mi przykro, naprawdę. Z powodu pańskiej żony także, ja...

Musiałem odciągać Olivera siłą.

– Dwa.

Przeszliśmy tuż przy facecie, wylot lufy znalazł się o metr od głowy Olivera.

– Bardzo mi przykro – powtórzyłem.

Byliśmy już przy drzwiach wyjściowych. Przepuściłem przodem Olivera, żeby facet nie zobaczył, że zabieramy pudełko.

– Trzy.

Puściłem Olivera i rzuciłem się biegiem. Nie wiem, czy on się bał, czy nie, ale nie biegł. Musiałem chwilę na niego czekać, z ręką na klamce, żeby mi otworzył. Odłożył pudełko na siedzenie, odpalił silnik i ruszyliśmy w swoją stronę. Samochód parę razy podskoczył na poboczu i w końcu znaleźliśmy się na szosie. Jechaliśmy bez słowa. Kilka razy spoglądałem na Olivera, czekając na jakąś reakcję. Dopiero chwilę później, nie spuszczając oczu z drogi, powiedział:

– Otwórz.

– Powinniśmy...

– Otwórz, cykorze.

Wziąłem pudełko. Było za lekkie i za małe, żeby mogło zawierać majątek. Wyposażone w szykowne zamknięcie z kluczykiem, jak jakaś szkatułka. Otworzyłem.

– Co tam jest? Ile? No, ile?

– Skup się na jeździe – odparłem – chyba same papiery.

Oliver co rusz się obracał, żeby podglądać, co wyciągam z pudełka. Na wewnętrznej stronie przykrywki ktoś napisał imię „Irman”, a pod spodem znajdowało się zdjęcie tego faceta w bardzo młodym wieku: siedział na walizkach na jakimś dworcu i wyglądał na szczęśliwego. Zastanawiałem się, kto go sfotografował. Były tam też listy adresowane na jego imię: „Kochany Irmanie”, „Irmanie najdroższy”, wiersze przez niego podpisane, rozsypująca się miętówka i plastikowy medal dla najlepszego poety roku z logo jakiegoś klubu towarzyskiego.

– Jest tam forsa czy nie ma?

– Same listy – odpowiedziałem.

Szybkim ruchem Oliver wyrwał mi pudełko i wywalił za okno.

– Co ty robisz? – Wychyliłem się na sekundę, żeby popatrzeć na rzeczy rozsypane po asfalcie, papiery wciąż fruwały w powietrzu, medal podskakiwał coraz bardziej w tyle.

– Same listy – powiedział. I po chwili: – Patrz... Trzeba się było zatrzymać tutaj. „Grill – szwedzki bufet”, widziałeś? Jaka była cena?

I aż podskoczył na siedzeniu, jakby naprawdę żałował.

Pojemnik

Mija tydzień, miesiąc, i zdajemy sobie sprawę, że Tereska skomplikuje nam plany. Będę musiała zrezygnować ze stypendium, bo za kilka miesięcy nie będzie łatwo z nauką. Może nawet nie przez samą Tereskę, tylko z powodu lęków: nie mogę przestać jeść i zaczynam tyć. Manuel wciąż przynosi mi jedzenie do łóżka, na fotel, do ogrodu. Wszystko ładnie poukładane na tacce, w kuchni porządek, spiżarnia zaopatrzona, jakby poczucie winy, czy sama nie wiem co, kazało mu robić wszystko to, czego od niego oczekuję. Ale traci energię i nie sprawia wrażenia zbyt szczęśliwego: wraca do domu późno, nie dotrzymuje mi towarzystwa, nie lubi rozmawiać na ten temat.

Mija kolejny miesiąc. Mama też godzi się z faktami, kupuje nam kilka prezentów i wręcza je – dobrze ją znam – z pewnym smutkiem. Mówi:

– To jest łatwa do czyszczenia mata do przewijania z zapięciem na rzepy... A to pantofle z czystej bawełny... To jest dwuwarstwowy ręcznik z kapturem...

Tata patrzy na te podarunki i potakuje.

– Ech, sama nie wiem... – mówię i zastanawiam się, czy chodzi mi o prezenty, czy o Tereskę. – Naprawdę nie wiem – mówię później do teściowej, kiedy zjawia się z kompletem kolorowych prześcieradełek. – Nie wiem – powtarzam, nie mając pojęcia, co jeszcze mogę dorzucić do tych dwóch słów, przytulam te prześcieradła i wybucham płaczem.

W trzecim miesiącu czuję się jeszcze smutniejsza. Zawsze, kiedy wstaję, patrzę w lustro i trwa to dobrą chwilę. Moja twarz, moje ramiona, całe moje ciało, a przede wszystkim brzuch, są coraz bardziej opuchnięte. Czasami wołam Manuela i proszę, żeby przy mnie stanął. On z kolei wydaje się coraz chudszy. Sprawia wrażenie roztargnionego. Mało mówi. Wraca z pracy i siada przed telewizorem, opierając głowę na dłoni. Nie żeby mnie kochał mniej. Wiem, że Manuel mnie uwielbia i że tak samo jak ja nie ma nic przeciwko naszej Teresce, jakżeby mógł. Ale też tyle było rzeczy do zrobienia, zanim się pojawi.

Czasami mama pyta, czy może pogłaskać mnie po brzuchu. Siadam w fotelu, a ona tym swoim łagodnym i czułym głosem mówi Teresce różne rzeczy. Z kolei mama Manuela dzwoni co chwilę i pyta, jak się miewam, gdzie jestem, czy dobrze się odżywiam, jak się czuję i co jej tam jeszcze przyjdzie do głowy.

Cierpię na bezsenność. Całymi nocami leżę w łóżku i nie śpię. Patrzę w sufit z dłońmi splecionymi na małej Teresce. O niczym innym nie potrafię myśleć. Nie jestem w stanie pojąć, jak w świecie, w którym dzieją się rzeczy dla mnie wciąż cudowne – takie jak możliwość wynajęcia samochodu w jednym kraju i zwrotu tego samochodu w drugim kraju, wyjęcie z zamrażarki ryby, która po rozmrożeniu będzie świeża, choć zdechła trzydzieści dni temu, albo płacenie rachunków bez wychodzenia z domu – nie da się rozwiązać tak trywialnej kwestii, jak niewielka reorganizacja faktów. Po prostu nie umiem się pogodzić z sytuacją.

Odrzucam wytyczne służby zdrowia i szukam alternatywy. Rozmawiam z położnymi, z uzdrowicielami i nawet z jednym szamanem. Ktoś daje mi numer do akuszerki i rozmawiam z nią przez telefon. Każde z nich proponuje mi rozwiązania konformistyczne albo perwersyjne, niemające nic wspólnego z tym, czego szukam. Trudna jest dla mnie myśl, że będę musiała przyjąć Tereskę wcześniej, ale też nie chcę zrobić jej krzywdy. I wtedy trafiam na doktora Weismana.

Gabinet mieści się na najwyższym piętrze starego budynku w centrum. Nie ma sekretariatu ani poczekalni. Tylko mały hol i dwa pokoje. Weisman jest bardzo uprzejmy, zaprasza nas do środka i proponuje kawę. Podczas rozmowy szczególnie interesuje go, jakiego rodzaju rodziną jesteśmy, pyta o naszych rodziców, o nasze małżeństwo, o konkretne relacje między nami. Odpowiadamy na wszystkie pytania. Weisman splata dłonie i opiera je na biurku, wydaje się zadowolony z naszego profilu. Opowiada trochę o swojej drodze zawodowej, o sukcesie swoich badań i o tym, co nam może zaproponować, jednak wyczuwa, że nie musi nas przekonywać, więc przechodzi do wyjaśniania samej procedury. Od czasu do czasu spoglądam na Manuela: słucha z uwagą, potakuje, sprawia wrażenie pełnego entuzjazmu. Plan obejmuje zmiany żywieniowe i regulację snu, ćwiczenia oddechowe i leki. Trzeba będzie porozmawiać z mamą i tatą, a także z matką Manuela – oni też odgrywają ważną rolę. Wszystko, punkt po punkcie, zapisuję w zeszycie.

– A jaką mamy gwarancję, że metoda zadziała? – pytam.

– Mamy wszystko, co potrzebne, żeby sprawy ułożyły się pomyślnie – odpowiada Weisman.

Następnego dnia Manuel zostaje w domu. Siadamy za stołem w salonie, obłożeni stosami papierów i arkuszy, i zabieramy się do pracy. Wypisujemy możliwie jak najwierniej wszystko, co działo się od chwili, kiedy dowiedzieliśmy się, że przydarzyła się nam Tereska. Umawiamy się z rodzicami i niczego przed nimi nie ukrywamy: decyzja zapadła, procedura jest w toku, nie ma o czym dyskutować. Kiedy tata chce o coś zapytać, Manuel mu przerywa:

– Musicie robić to, o co was prosimy – oświadcza. – Liczy się każdy punkt, dokładny dzień i godzina.

Rozumiem, co czuje: traktujemy to poważnie i oczekujemy tego samego od innych. Martwią się i chyba nie bardzo rozumieją, co się dzieje, lecz obiecują stosować się do instrukcji, i każde wraca do domu ze swoją listą.

Mija pierwszych dziesięć dni i sprawy idą już nieco sprawniej. Biorę trzy tabletki dziennie o wskazanych porach i nie opuszczam ani jednej sesji „świadomego oddychania”. Świadome oddychanie to kluczowa część terapii, innowacyjna metoda zapewniająca rozluźnienie i koncentrację, wynaleziona i opracowana przez samego Weismana. W ogrodzie, na trawniku, skupiam się na kontakcie z „wilgotnym łonem Ziemi”. Zaczynam od jednego wdechu i dwóch wydechów. Przedłużam czas, udaje mi się wciągać powietrze przez pięć sekund i wydychać przez osiem sekund. Po kilku dniach ćwiczeń wciągam przez dziesięć sekund i wypuszczam przez piętnaście sekund. Tak wchodzę na drugi poziom świadomego oddychania: zaczynam wyczuwać kierunek przepływu mojej energii. Weisman mówi, że to mi zajmie nieco więcej czasu, ale zapewnia, że praktyka ta jest w moim zasięgu, muszę po prostu pracować nad sobą. Jest taki moment, w którym można zwizualizować prędkość, z jaką energia krąży w ciele. Odczuwa się to jako delikatne łaskotanie, najczęściej zaczyna się od warg, ust i stóp. Wtedy człowiek zaczyna je kontrolować: trzeba powoli zmniejszać rytm. Cel jest taki, by zatrzymać to całkowicie, a następnie, krok po kroku, uruchomić obieg w przeciwnym kierunku.

Manuel nie może jeszcze okazywać mi zbyt wiele czułości. Musi trzymać się wiernie listy, którą zrobiliśmy, czyli jeszcze przez półtora miesiąca zachowywać dystans, mówić tylko tyle, ile będzie konieczne, i czasami wracać do domu bardzo późno. Skrupulatnie wywiązuje się z obowiązków, ale ja go znam: wiem, że w głębi jest już z nim lepiej, że aż go skręca z ochoty, żeby mnie przytulić i powiedzieć, jak za mną tęskni. Jednak na razie musimy się tego trzymać, nie możemy ryzykować i nawet na chwilę wypaść z roli.

Mija miesiąc i notuję postępy w świadomym oddychaniu. Czasami nawet mam poczucie, że udaje mi się zatrzymać energię. Weisman twierdzi, że brakuje już niewiele, że przede mną jeszcze tylko trochę wysiłku. Zwiększa dawkę pigułek. Zaczynam odczuwać spadek lęku i jem trochę mniej. Zgodnie z pierwszym punktem na swojej liście matka Manuela dokłada starań, by stopniowo – to ostatnie jest bardzo ważne i wiele razy to podkreślamy – stopniowo, jak mówię, dzwonić do nas coraz rzadziej, a także hamować zapędy i nie rozmawiać cały czas o Teresce.

Drugi miesiąc jest być może najbardziej wypełniony zmianami. Moje ciało nie jest już tak napuchnięte i – ku zaskoczeniu i radości naszej dwójki – brzuch zaczyna mi klęsnąć. Ta rzucająca się w oczy zmiana wprawia rodziców w pewien niepokój. Być może właśnie teraz pojmują albo wyczuwają, na czym polega moja terapia. Przede wszystkim matka Manuela obawia się najgorszego, a choć stara się trzymać na uboczu i stosować się do wskazówek z listy, wyczuwam jej strach i wątpliwości, i obawiam się, że to może wpłynąć na przebieg procedury.

Nocami śpię lepiej i nie czuję się tak przygnębiona. Opowiadam Weismanowi o swoich postępach w świadomym oddychaniu. Bardzo się cieszy, wygląda na to, że jestem o krok od odwrócenia przepływu energii: tak blisko, że dzieli mnie od celu raptem jeden włosek.

Zaczyna się trzeci, przedostatni miesiąc. Teraz najważniejszą rolę odegrają nasi rodzice. Bardzo nas stresuje obawa, czy dotrzymają słowa i wszystko potoczy się jak należy, ale oni się stosują do wytycznych, bardzo solidnie, jesteśmy im za to ogromnie wdzięczni. Matka Manuela zjawia się u nas pewnego dnia i domaga się zwrotu kolorowych prześcieradełek, które przyniosła dla Tereski. Może dlatego, że długo nad tym rozmyślała, prosi mnie o torbę, żeby wsadzić do niej prześcieradła. „W końcu tak je przyniosłam – mówi – w torbie, więc tak wyniosę”. I puszcza do nas oko. Potem kolej na moich rodziców. Także przychodzą po swoje prezenty, proszą o ich zwrot jeden po drugim: najpierw ręcznik z podwójnej bawełny z kapturem, następnie pantofle z czystej bawełny, na końcu łatwa do czyszczenia mata do przewijania z zapięciem na rzepy. Pakuję to wszystko. Mama pyta, czy może po raz ostatni pogładzić mój brzuch. Siadam w fotelu, ona obok, i przemawia łagodnym i czułym głosem. Głaszcze mnie po brzuchu i powtarza: „To moja Tereska, jak ja będę tęsknić za Tereską”, a ja nie mówię nic, ale wiem, że gdyby mogła, gdyby nie musiała trzymać się rygorystycznie listy, na pewno by się rozpłakała.

Dni ostatniego miesiąca przelatują szybko. Manuel może się już bardziej zbliżać i prawdę mówiąc, jego bliskość naprawdę mi pomaga. Stajemy przed lustrem i uśmiechamy się. Wrażenie jest dokładnie odwrotne od tego, jakie towarzyszy wyruszaniu w podróż. To nie jest radość z wyjazdu, tylko z pozostania. To tak, jakby do najlepszego roku w życiu dodać drugi, na takich samych warunkach. To szansa, by to, co dobre, trwało ciągle.

Jestem dużo mniej opuchnięta. To przynosi ulgę w codziennych zajęciach i poprawia mi nastrój. Po raz ostatni odwiedzam Weismana.

– Moment jest coraz bliższy – mówi i przesuwa po biurku w moją stronę naczynie do przechowywania.

Jest lodowate i trzeba je utrzymywać w takiej temperaturze, dlatego przyniosłam z sobą termos, tak jak Weisman kazał. Po powrocie muszę je od razu wsadzić do lodówki. Podnoszę naczynie: ciecz jest przejrzysta, ale gęsta, wygląda jak bezbarwny syrop.

Jednego ranka, podczas sesji świadomego oddychania, udaje mi się przejść na najwyższy poziom: oddycham powoli, ciało wyczuwa wilgoć Ziemi i spowijającą je energię. Jeszcze jeden oddech, kolejny i kolejny, i wtedy wszystko się zatrzymuje. Energia zdaje się materializować wokół mnie i mogłabym wskazać konkretny moment, w którym powoli zaczyna przepływać w przeciwną stronę. To oczyszczające i odmładzające uczucie, jakby woda lub powietrze same z siebie wracały na miejsce, w którym kiedyś je trzymano.

Wówczas nastaje ten dzień. Zaznaczyliśmy go w kalendarzu na lodówce. Manuel zakreślił datę na czerwono, zaraz po tym, kiedy wróciliśmy z pierwszej wizyty u Weismana. Nie wiem, kiedy to nastąpi, więc się niepokoję. Manuel został w domu. Leżę na łóżku. Słyszę, jak przechadza się wte i wewte, też niespokojny. Dotykam brzucha. Jest normalny, jak u każdej kobiety, co znaczy, że nie jest to brzuch ciężarnej. Wręcz przeciwnie, Weisman mówi, że terapia była bardzo intensywna: jestem trochę anemiczna, a nawet znacznie szczuplejsza niż przed tą aferą z Tereską.

Cały poranek i popołudnie spędzam zamknięta w pokoju. Nie chcę jeść ani wychodzić, ani rozmawiać. Manuel co chwilę do mnie zagląda i pyta, jak się miewam. Wyobrażam sobie, że mama chodzi tam po ścianach, ale wiedzą, że nie wolno im dzwonić ani mnie odwiedzać.

Teraz już od jakiejś chwili czuję mdłości. W żołądku mnie pali i coraz mocniej pulsuje, jakby miał pęknąć. Muszę powiedzieć Manuelowi, lecz próbuję się podnieść i nie mogę, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo kręci mi się w głowie. Muszę powiedzieć Manuelowi, żeby zadzwonił do Weismana. Wstaję na chwilę, czekam, ale zaraz osuwam się na kolana na podłogę. Myślę o świadomym oddychaniu, ale moja głowa jest już gdzie indziej. Boję się. Boję się, że coś pójdzie nie tak i zrobimy Teresce krzywdę. Być może ona wie, co się dzieje, może to wszystko było wielkim błędem. Manuel wchodzi do pokoju i podbiega do mnie.

– Ja chcę tylko odłożyć to na później... – mówię mu. – Nie chcę, żeby...

Chcę mu powiedzieć, żeby mnie tak zostawił na podłodze, że mniejsza o to, żeby pędził do Weismana i z nim porozmawiał, że wszystko poszło nie tak. Ale nie jestem w stanie mówić. Cała drżę, nie panuję nad ciałem. Manuel klęka obok, łapie mnie za ręce, coś mówi. Nie słyszę co. Czuję, że zbiera mi się na wymioty. Zasłaniam sobie usta. On reaguje, zostawia mnie i biegnie do kuchni. Zajmuje mu to parę sekund: wraca ze zdezynfekowaną szklanką i plastikowym pojemnikiem z napisem „Dr Weisman”. Zrywa taśmę zabezpieczającą z pojemnika i przelewa przezroczystą ciecz do szklanki. Znów robi mi się niedobrze, ale wymioty nie przychodzą, nie chcę: jeszcze nie teraz. Mam pierwszy odruch wymiotny, potem drugi, trzeci. Coraz gwałtowniejsze spazmy, zaczyna mi brakować tchu. Pierwszy raz przychodzi mi na myśl, że mogę umrzeć. Myślę o tym przez chwilę i zaraz tracę dech. Manuel patrzy na mnie, nie wie, co robić. Odruchy wymiotne ustają i czuję, że coś utknęło mi w gardle. Zamykam usta i łapię Manuela za nadgarstek. Wtedy czuję coś małego, wielkości migdała. Przesuwam to sobie na język, jest to bardzo delikatne. Wiem, co mam robić, ale nie mogę. To niemożliwe do pomylenia uczucie, zachowam je na lata. Patrzę na Manuela, jest gotów czekać cierpliwie, ile tylko będzie trzeba. Ona na nas poczeka – myślę. Wszystko z nią będzie dobrze: aż przyjdzie właściwy moment. Wtedy Manuel podsuwa mi naczynie, a ja wreszcie delikatnie ją wypluwam.

Motyle

„Zaraz zobaczysz, jaką moja ma dziś śliczną sukienkę – mówi Calderón do Gorritiego. – Bardzo pasuje do tych jej oczu w kształcie migdałów, kolorystycznie, wiesz. I te jej stópki...”. Stoją razem z innymi rodzicami, czekają niecierpliwie, aż dzieci wyjdą. Calderón mówi, a Gorriti patrzy na wciąż zamkniętą bramę. „Zaraz zobaczysz – powtarza Calderón – lepiej nie odchodź, nie ma co się oddalać, bo zaraz wyjdą. A twój jak tam?”. Tamten wykrzywia się z bólem i pokazuje na zęby. „Nie gadaj – rzuca Calderón. – A o wróżce opowiadałeś...? Nie, z moją to nie przejdzie, za sprytna”. Gorriti zerka na zegarek. Brama może się otworzyć w każdej chwili i wtedy dzieci wypadną z niej kolorową gromadą, śmiejąc się głośno, niektóre upaćkane farbami albo czekoladą. Z jakiegoś powodu dzwonek się spóźnia. Rodzice czekają. Na ramieniu Calderóna siada motyl, ten łapie go szybkim ruchem. Motyl szarpie się i próbuje się wyrwać, ale on trzyma go palcami za oba skrzydełka. Mocno zaciska, żeby nie uciekł. „Ale będzie, jak go zobaczy – mówi do Gorritiego, potrząsając owadem – ale się ucieszy”. Zaciska palce mocno i w końcu czuje pod opuszkami śliskość. Przesuwa palce i widzi, że został wyraźny ślad. Motyl próbuje się wyrwać, trzepocze i jedno z jego skrzydełek rozdziera się na pół jak kartka papieru. Calderónowi jest przykro, próbuje przytrzymać owada i oszacować straty, ale kawałek skrzydełka przykleja mu się do palca. Gorriti patrzy na to ze wstrętem, kręci głową, gestem daje znak, żeby wyrzucić motyla. Calderón go puszcza. Motyl opada na ziemię. Szamocze się niezgrabnie, chce odlecieć, ale nie może. W końcu nieruchomieje, od czasu do czasu zatrzepie skrzydełkami, ale niczego więcej nie jest w stanie zrobić. Gorriti mówi, żeby wreszcie to skończyć, więc Calderón, dla dobra samego motyla, rzecz jasna, mocno go przydeptuje. Wciąż dociska stopą, kiedy dociera do niego, że dzieje się coś dziwnego. Patrzy w stronę bramy i w tej chwili, jakby nagły podmuch wiatru wyrwał zamek, brama się otwiera i setki motyli o różnych kolorach i rozmiarach wpadają na czekających rodziców. Zastanawia się, czy go zaatakują, być może myśli, że zaraz umrze. Pozostali rodzice nie wydają się przestraszeni, motyle tylko krążą wokół nich. Przez bramę wylatuje ostatni i dołącza do reszty. Calderón gapi się w otwarte wrota, na witryny holu i widoczne przez nie puste sale. Niektórzy rodzice wciąż tłoczą się przed wejściem i wołają swoje dzieci. Wtedy motyle, wszystkie, w ciągu kilku sekund rozlatują się w różnych kierunkach. Rodzice próbują je łapać. Tylko Calderón stoi. Nie ma odwagi podnieść stopy i odsłonić tego, którego zabił, boi się być może, że na martwych skrzydełkach rozpozna kolory sukienki.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Ptaki to sześćdziesiąta siódma książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh