Pudełko ze szpilkami - Grażyna Plebanek - ebook

Pudełko ze szpilkami ebook

Grażyna Plebanek

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Marta sprawia wrażenie nowoczesnej kobiety sukcesu: młodej, ambitnej, świadomej własnych celów, realizującej się w sferze zawodowej. Wyrwała się z prowincji, ma własne mieszkanie w Warszawie, w pracy otwiera się przed nią szansa na awans. Nieoczekiwanie okazuje się, że jest w ciąży. Staje przed koniecznością zorganizowania swego życia od początku. Pospieszny ślub z prawie nieznanym mężczyzną, przeprowadzka, wyczerpująca opieka nad dzieckiem... Jak pogodzić karierę zawodową z nowymi rolami matki, żony, synowej? Bohaterka po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, jakie są jej własne potrzeby. Czy życie, które wiodła do tej pory, było jej świadomym wyborem? A może po prostu gorączkowo starała się sprostać wymaganiom stawianym przez otoczenie? Czy lansowany przez media model kobiety, która błyskotliwą karierę zawodową bez trudu godzi z sukcesem w życiu prywatnym, atrakcyjnym wyglądem i doskonałym samopoczuciem, przystaje do rzeczywistości? Pudełko ze szpilkami to książka o szukaniu tożsamości, o dramatycznym przewartościowaniu, to także portret współczesnej kobiety uwikłanej w życiowe powinności. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Centrum Kultury i Biblioteka Publiczna w Gniewie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

INGRID OTTO PHOTOGRAPHY

 

GRAŻYNA PLEBANEK debiutowała powieścią Pudełko ze szpilkami (2002; wyd. III W.A.B. 2010). Oprócz Dziewczyn z Portofino (W.A.B. 2005), które przyniosły jej rozgłos, wydała też Przystupę (W.A.B. 2007), bestsellerowe Nielegalne związki (W.A.B. 2010, angielskie wyd. Stork Press 2012, amerykańskie New Europę Books 2013) oraz Córki Rozbójniczki (W.A.B. 2013) i Bokserkę (W.A.B. 2014). Laureatka nagrody Złote Sowy za promowanie Polski za granicą. Absolwentka polonistyki, pracowała jako dziennikarka dla Agencji Reutera i „Gazety Wyborczej". Felietonistka „Polityki", publikuje w „Wysokich Obcasach", „Elle", „Trendach" i dwutygodnik.com.

Z Warszawy przeniosła się do Sztokholmu, od 2005 roku mieszka w Brukseli. Znalazła się w międzynarodowej grupie artystów, których portrety będzie można oglądać na wystawie w Brukseli przez kolejne pięć lat.

 

GRAŻYNA PLEBANEK

 

 

 

Copyright © Grupa Wydawnicza Foksal, MMVI

Wydanie V

Warszawa, MMXIV

 

Halinie, Ance Ś., Jaśkowi, Wojtkom i Maćkowi

I

Nie wiem, od której godziny mocz staje się ranny. Zastanawiałam się nad tym do 6.54, w końcu wstałam, rozpakowałam test ciążowy, przeczytałam instrukcję obsługi i oparłam się o zimny brzeg umywalki. O 7.00 opuściłam spodnie od piżamy i przycupnęłam nad sedesem.

Do obchodów pierwszego maja szykowałam się bardzo uroczyście. Na zaścielonym żółtą kapą pojedynczym łóżku położyłam kartonowe pudełko z nowymi szpilkami, trójkącik czarnych stringów z różą wielkości pinezki na przodzie i stanik z identycznym kwiatkiem uplasowanym pomiędzy miseczkami rozmiaru 70A - najmniejszego z możliwych.

Pierwszy maja - dzień moich dwudziestych dziewiątych urodzin - zamierzałam spędzić w domu - na dwudziestojednometrowej przestrzeni z ciemną kuchnią graniczącą cudem z toaletą.

Mieszkanie spełniało wiele funkcji. Funkcję sypialni, czytelni, jadalni, garderoby i miejsca, w którym można było odpocząć od myśli. Wszystkie funkcje koncentrowały się na łóżku zaścielonym żółtą kapą.

Pozostałe czynności, takie jak gotowanie, zmywanie czy oglądanie telewizji, nie wchodziły w rachubę na tym metrażu, dlatego zrezygnowałam z nich bez żalu. Jeśli chodzi o kochanie się, to przez dłuższy czas obywałam się i bez tego, w końcu jednak zwyciężył zdrowy rozsądek i przeznaczyłam na to futrzany dywanik zakrywający fragment podłogi, na którym nie stało łóżko.

Pierwszego maja 1999 roku siedziałam na brzegu kozetki i przyglądałam się krytycznie futrzakowi. Musiał być w moim wieku, a może trochę młodszy, miał urwaną jedną łapę i obszarpany fragment ucha. Lubiłam go.

Terkot dzwonka zastał mnie przed lustrem. Z ulgą oderwałam wzrok od bioder wciśniętych w bezlitosne majtki i wtykając nogę w nową szpilkę, ruszyłam w stronę drzwi.

Ryza papieru, którą wręczył mi gość, zaskoczyła mnie bardziej, niż jego zdziwił widok mojego ciała saute. Mimo to wzięłam pakunek w ręce, a on poklepał mnie po pośladkach i mruknął:

- Takie dupsko to rozumiem!

Nie związałam się z nim dla przyjemności. Kiedy po raz pierwszy kochaliśmy się koło łóżka, myślałam, że gdyby futrzak żył, cieszyłby się, że coś się na nim wreszcie dzieje. Sama przez kilka trudnych miesięcy pocieszałam się myślą, że w końcu się przecież dopasujemy. Tak się jednak nie stało.

Aktualny kochanek miał pozwolić mi zapomnieć o poprzednim związku - z dziennikarzem, który wyglądał jak starszy brat Gorana Bregovicia. Pomógł mi osiągnąć dojrzałość dziennikarską i być może intelektualną. Prawdopodobnie sądził, że jakąś jeszcze, bo pewnego dnia zadał mi pytanie, na które podobno czeka każda dziewczyna:

- Czy nie chciałabyś wyjść już za mąż?
- Za mąż?
- Większość moich żon oświadczała mi się, gdy osiągały trzydziestkę. To niełatwy wiek dla kobiet, chcą wyjść za mąż i mieć dzieci. Dlatego żeniłem się z nimi i robiłem im dzieci... A potem one odchodziły, zabierając dzieci ze sobą - wyjaśnił, wpychając w spodnie koszulę i lekki nadmiar brzucha.
- Co się stało z ostatnią?
- Męczy mnie o dziecko. Daję jej dwa, trzy lata, zanim zdecyduje się mnie porzucić. Wtedy ty masz szansę.
- Mam dopiero dwadzieścia dziewięć lat, jestem za młoda na małżeństwo.
- Hm, w każdym razie pamiętaj o tym, jakby cię przypiliło - dokończył na wdechu, zaciskając pasek.

Nie zamierzałam skorzystać z oferty. Nie dlatego, że za dwa lata dziennikarzowi przysługiwałaby opieka geriatryczna, ale dlatego, że był jednym z tych kochanków, o których myślałam fragmentarycznie. Że gdyby wykroić z niego przyzwoitą część (cechę, zwyczaj, fragment wyglądu) i zestawić z inną korzystną częścią, należącą do kogoś innego, to wyszedłby ideał.

Prawdziwego ideału dotąd nie spotkałam.

Gość, który wręczył mi ryzę papieru, mieszkał w moim bloku i był drukarzem. Być może gdyby zestawić jego urok psa bernardyna z dekadencko-zmurszałym wyglądem mojego byłego... Nie, ten nie był ideałem tym bardziej.

Kiedy drukarz zaczął mówić o ciąży, stałam właśnie na futrzaku, kłując go nowymi, niewygodnymi szpilkami. Zrozumiałam, że jeżeli ktoś urodzi dziecko pierwszego stycznia 2000 roku, to dostanie dużo pieniędzy i choćby z tego powodu warto byłoby zajść w ciążę. Nie podzielałam opinii, ale ciekawa byłam, do czego gość zmierza.

- No i dlatego stara zaszła - wyjaśnił mój kochanek, mając na myśli swoją żonę.
- A z kim stara, ee... zaszła? - zapytałam, a drukarz rozpromienił się jeszcze bardziej i ubrudzonym palcem wskazał samego siebie.

Pożegnałam go z ulgą.

- No tak, dobrze, że go wreszcie pogoniłaś - powiedziała Kasia, wyciągając z piekarnika rumianą szarlotkę. Na pewno gratulowała sobie w duchu, że zrobiła całą blachę. Zapowiadałam co prawda, że pierwszego maja, w swoje urodziny, pójdę wreszcie pierwszy raz na pochód, ale Kasia mi nie uwierzyła. Miała przeczucie, że będziemy obchodzić wspólnie urodziny, jeśli nie pierwszego maja, to najpóźniej dzień po, jak teraz.

Intuicja mojej siostry jak zwykle opierała się na czymś konkretnym - w tym wypadku na świadomości, że chodzeniem na pochody w czasach socjalizmu nie splamił się dotychczas nikt w naszej rodzinie, a uporczywa nieobecność ojca na tychże, a przede wszystkim to, że jego sztuki najpilniej czytane były w urzędzie cenzury, zakończyło się zesłaniem nas do małego miasta, o czym nie pozwalała nam zapomnieć babcia, „mieszkanka stolicy od pokoleń", jak sama o sobie mówiła.

Kasia podała mi na talerzyku kawałek gorącego ciasta, oparła łokcie o stół i wpatrzyła się we mnie.

Nasza fizyczna bliźniaczość była raczej umowna. To, co we mnie zostało cienkie i słabo wykształcone, w Kasi zmieniło się w bujność i nadmierną obfitość. I na odwrót. Ten stan rzeczy nieustannie nas drażnił.

- Jedz - rzuciła Kasia niechętnie, sięgając po smakowitą przypieczkę.
- Przecież się odchudzasz - burknęłam.
- No tak, ale nie w ten sposób...

Zanim Kasia w nasze urodziny zaczęła bombardować mnie anonsami o swoich kolejnych ciążach i porodach, przez blisko dwadzieścia lat dzieliłyśmy „pokój dziewczynek". Symetrycznie ustawione tapczany symbolizowały dwa różne światy, nawet zasłonki w oknie składały się z dwóch części - różowa z falbankami po stronie Kasi i biało-przyszarzała z żeglarskiego płótna po mojej. Nad łóżkiem Kasi, przypięty do maty, wisiał blond dupek wycięty z „Bravo", nad moim - Matt Dillon, zbuntowany brunet z cudownie grubymi brwiami. Na półce pod oknem stał wspólny magnetofon marki Grundig, o który kłóciłyśmy się bez przerwy, na parapecie kasety z przegranymi płytami: Jean Michel Jarre'a i Queen (po mojej stronie), Bee Gees (po stronie Kasi). Na straży zbiorów tkwiły zdjęcia uradowanych braci Gibb oraz Jarre'a (kolejnego, po Dillonie, bruneta) i Freddiego Mercury'ego, bruneta nr 3 z gołą klatą, niebudzącego żadnych erotycznych skojarzeń.

Zdjęcia z „Brava" pochodzące od leniwej córki dyrektora zakładów przetwórstwa mięsnego zdobyłyśmy każda na własną rękę; Dillona dostałam za napisanie za nią rozprawki (nie rozumiała słowa „rozprawka"), Kasia blond mydłka w nagrodę za zaplecenie jej warkocza francuskiego.

Na jedynej pustej ścianie zawisł plakat z filmu Kosmos 1999. Kasia modliła się do komandora w spodniach dzwonach, a ja do jego flegmatycznej partnerki, której głowa obracała się tylko o dziewięćdziesiąt stopni. Gdy chciała objąć wzrokiem dalszy fragment horyzontu, musiała zwrócić się w tę stronę całym ciałem. Było coś dystyngowanego w tym ułomnym ruchu głowy i za to uwielbiałam kosmiczną blondynę. Przez jakiś czas łudziłam się nawet, że w 1999 roku będę wyglądała jak ona, ale w porę zorientowałam się, że wówczas będę miała aż dwadzieścia dziewięć lat, a tyle blondynka na pewno nie miała. Tyle mogła mieć co najwyżej babcia, która zawsze była stara.

Babcia sprowadziła się do nas, kiedy zdecydowałam się zostać po studiach w Warszawie. Oddała mi swoją kawalerkę i zamieszkała w „pokoju dziewczynek". Żeby nie czuła się tam obco, mama zakryła ścianę cepeliowską makatką, zwłaszcza że plakat Limahla (idol mojej pozbawionej gustu siostry), który zastąpił wyblakły fotos z serialu Kosmos 1999, nie dał się odskrobać od tynku, a zamalowany białą farbą wciąż straszył konturem.

O kolejne w rodzinie dziewczynki postarała się Kasia. Kiedy zdałam na studia, urodziła bliźniaczki, a trzech kolejnych chłopców wydała na świat w odstępie dwóch i trzech lat. Nie przestawało mnie to zaskakiwać - byłam pewna, że to mnie kosmiczny rok 1999 zastanie w rozkwicie kobiecości, z gromadą dzieci i wiernym mężem u boku. Tymczasem to Kasia wyszła za mąż za kolegę z podstawówki i uszczęśliwiała go potomstwem.

Właśnie miałam zapytać Kasię, jak wyobrażała sobie ten rok, kiedy do kuchni wpadła młodsza generacja dziewczynek.

- Mama, mama! Wideo nie działa! Zrób coś! - wykrzyczały na jednym oddechu.
- Jak to nie działa?
- Kasety nie można włożyć - poinformował nas mały chłopczyk, który wyrósł obok dziewczynek.
- Bo trzeba wyjąć poprzednią - wydęła usta Kasia, sięgając po następny kawałek szarlotki.
- Niestety, tam coś jest - zawyrokował chłopczyk i ponuro wymaszerował z kuchni w asyście dziewczynek, niczym chór grecki powtarzających „Nie działa, nie działa, zrób coś". Na wołanie Kasi „Gdzie jest wasz ojciec?" nie zareagował - odpowiedź była oczywista.

Mąż Kasi siedział w ubikacji. Przeczekiwał tam wszystkie moje wizyty, podobnie zachowywał się, gdy Kasię odwiedzała mama, babcia czy jakakolwiek koleżanka. Kiedyś podejrzewałam go o złośliwe blokowanie oczka, ale Kasia wyjaśniła, że łazienka to jedyny azyl w domu tętniącym dziecięcymi wrzaskami.

- Jak tylko przychodzą, on zaraz chowa się w sraczu - machnęła lekceważąco ręką. - Już taki jest.

Kiedy dzieci wyszły z kuchni, Kasia wzruszyła ramionami gestem niewytępionym przez babcię, po czym wycelowała we mnie podbródek: - Zobacz, co tam się dzieje, a ja zrobię herbatę.

Pomaszerowałam posłusznie do pokoju w towarzystwie zawodzących dziewczynek i chłopca, do których dołączyło kolebiące się na boki niemowlę. Gestem wprawnego ginekologa włożyłam rękę do przegródki na kasetę i wyszarpnęłam ją po setnych sekundy - w środku było coś miękkiego, zimnego, obciągniętego sflaczałą skórą...

- Aaaaa! - krzyknęłam, a niemowlę złapało się za łysą głowę i z chrzęstem pampersa padło na siedzenie.
- Aaaaa! - wrzasnęły dziewczynki, a chłopczyk obwieścił zrezygnowanym tonem:
- Mama, znowu parówka w wideo!

W pracy od czasu pójścia Magdy na urlop macierzyński było tyle roboty, że nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Dla uspokojenia zaczęłam od prywatnych zaległości, licząc na to, że konus pożera w swojej kanciapie poranną kanapkę i nie przyłapie mnie na nieprofesjonalnym zachowaniu. Do „Yahoo Messengera" wstukałam adres Aleksandry.

„Byłam u Magdy" - zaczęłam.

„Kiedy wraca do pracy?" - odpisała natychmiast Aleksandra.

„Najwcześniej za dziewięć miesięcy. Prosiła, żeby nikomu o tym nie mówić..."

„Pewnie, pewnie. Co jeszcze mówiła?"

„Niewiele. Firmę ma chyba w dupie. Jak tylko zaczęłam o pracy, wepchnęła się z historią porodu, nieprzespanych nocy i nawału pokarmu, a jak dzieciak skrzeknął, wyjęła pierś z bieliźnianej konstrukcji, wetknęła mu ją w dziób i olała mnie na amen".

„Jak wygląda?" - zapytała Aleksandra.

„Wory pod oczami, brzuch jak przed porodem, legginsy, koszula męża i włosy zebrane w tłustą kitkę. Nie wiem, co jej się porobiło. Przecież to była laska!"

„Była... Moim zdaniem masz dziewięć miesięcy na wygryzienie jej ze stołka, bo jak po roku wróci do pracy, będzie się nadawała wyłącznie do czyszczenia toalet. Po pierwszym porodzie siedziałam w domu sześć tygodni, po drugim cztery, a i tak narobiłam sobie furę zaległości w firmie. Nie warto tak odpadać, bo potem nie ma do czego wracać.

PS Mam nadzieję, że widzisz swoją zawodową szansę?! PS 2 Jak z niej nie skorzystasz, to młodsze szczurki ześlą cię do Polski B, na rodzinne zadupie. I zostaniesz Kasią!"

Nie mogłam zostać Kasią, Aleksandra dobrze wiedziała, gdzie dziobnąć, żeby zabolało. Przez kilka lat dzieliłyśmy pokój w akademiku. Studiowała jednocześnie prawo i marketing; ze swoją pogodną aktywnością i przeraźliwym zorganizowaniem upchnęła mnie na liście zajęć gdzieś między wykładami, basenem, siłownią, weekendowymi wypadami i wieczornymi imprezami. Potrzebowałam towarzystwa, a ona wskoczyła w moje życie jak brakująca część układanki. Załatwiła mi nawet posadę sekretarki w banku, w którym sama pracowała od początku studiów. Dzięki temu mogłam przenieść się do kawalerki babci - stać mnie było na czynsz.

Zanim udało mi się skończyć polonistykę, Aleksandra wyszła za mąż za jednego z dyrektorów banku, urodziła pierwsze dziecko i zrobiła dyplom z prawa. Rok później urodziła drugie dziecko, zrobiła dyplom z marketingu, cały czas nie przestając pracować. Kiedy została zastępcą dyrektora marketingu, zrezygnowałam z sekretarkowania i poszłam na staż do gazety codziennej. Dostałam o połowę mniej pieniędzy, ale dziennikarstwo polubiłam.

- Co to znaczy „polubiłam"? - wściekła się Aleksandra, gdy jej o tym powiedziałam. - Polubić można wszystko, ale wyżyć na poziomie nie da się ze wszystkiego!

Rzeczywiście, zamiast powiększać stan posiadania, z braku miejsca redukowałam w kawalerce kolejne funkcje. Z gazety odeszłam jednak dopiero po rozstaniu z klonem Bregovicia. Aleksandra załatwiła mi dobrze płatną pracę w firmie public relations, w której zaczęłam wszystko od początku. Jej determinacja, by pchnąć moją karierę do przodu, była tak wielka, że gdyby była mężczyzną, podejrzewałabym ją o zapłodnienie Magdy w celu ustąpienia mi pola w firmie. W każdym razie nie chciałam zawieść pokładanego we mnie zaufania.

- No dobrze, ale czy ciebie ta praca interesuje? - Karolina wycelowała we mnie widelec znad talerza z sałatką. Siedziała po turecku na futrzaku, tuż obok niej stał kufel piwa.
- Ale co znaczy, czy ją „interesuje"? - nadęła się Aleksandra, rozpinając marynarkę. Pod spodem miała błyszczący pas z cekinów.

- Skąd to masz? - zapytałam, nie mogąc oderwać oczu od tęczowych błysków.

Pas przypomniał mi gorset krakowianki, który mama kupiła nam na bal do przedszkola. Strój musiał kosztować pół pensji, dlatego podzieliłyśmy się nim z Kasią sprawiedliwie - przez pierwszą część balu ja byłam krakowianką, a ona biedronką, przez drugą na odwrót. Niestety, krepinowe skrzydła biedronki dostałam tak upaprane kisielem, że nie chciało mi się nawet ich wkładać. Krążąc smętnie w rajstopkach i golfiku wokół wystrojonej Kasi, pocieszałam się myślą, że to jednak ja zrobiłam entree.

- To? - Aleksandra wskazała na pas. - Przywiozłam z Mediolanu.
- Byłaś w Mediolanie? - zainteresowała się Monika. - Nic nie mówiłaś!
- A o czym tu mówić? - wzruszyła ramionami Aleksandra. - Mediolan jak Mediolan, obleciałam sklepy z ciuchami, zjadłam służbowy lunch, rozdałam parę wizytówek i przyleciałam dziś rano. A pas mi się spodobał, bo ma taką małą kieszonkę, w sam raz na wizytówki. O, tu...
- Specjalny pas na wizytówki z napisem „dyrektor" - mruknęła Karolina.
- Może chcesz go pożyczyć do sesji mody? - zmrużyła oczy Aleksandra, ale Karolina zamachała tylko rękoma, wskazując na usta zapchane sałatką.

Karolinę znałam najdłużej. W przedszkolu byłyśmy nierozłączne od etapu krasnali do starszaków. Kiedy przenieśliśmy się całą rodziną do mniejszego miasta, rodzice wysyłali nas razem kolonie, po których pisywałyśmy do siebie ilustrowane listy. Potem spotkałyśmy się znów na studiach - Karolina zgłębiała historię sztuki na wyraźne życzenie ojca, autora wielu podręczników z tej dziedziny (sama marzyła o rzeźbie, ale ojciec gardził praktyką). Po tym wydziale znalazła pracę stylistki w magazynie dla nastolatek, a ostatnio pracowała też przy sesjach mody dla pism kobiecych.

- Więc pytam - powtórzyła uparcie Karolina - czy ciebie to, co robisz, interesuje?
- Och, Karolina, mówisz jak dziecko... - wtrąciła się znów Aleksandra.

Siedziała z podkulonymi nogami na łóżku, z dala od futrzaka, który obsiadłyśmy z Karoliną i Moniką. Najszczęśliwsza byłaby pewnie w knajpie, ale Karolina nie chciała, byśmy spotykały się w miejscach publicznych, wiedząc z doświadczenia, że wszechobecni znajomi Aleksandry przerwą każdą rozmowę, byle tylko zaliczyć powitanie, pełne cmokanych w powietrze całusów.

Monika też nalegała na domowe spotkania, bo miejsc publicznych nie znosiła. Najlepiej czuła się w swoim mieszkaniu, na powierzchni porównywalnej z moją, dzielonej z mężem i dzieckiem, i chętnie nie wytykałaby stamtąd nosa. Organizowanie spotkań u niej nie wchodziło na razie w rachubę („Alusia jest zbyt mała, żeby nocować u babci, a Paweł za duży", tłumaczyła córkę i męża), więc dawała się zapraszać do którejś z nas.

- Czy mnie to interesuje... - powtórzyłam bezmyślnie pytanie. Nie zastanawiałam się nad tym. Wszyscy robili kariery. Skoro miałam takie możliwości, to... Nie chciało mi się teraz nad tym zastanawiać.
- Pewnie, że każdy chciałby grzebać w ciuchach i jeszcze za to dostawać pieniądze - wyręczyła mnie Aleksandra. - To łatwe i przyjemne, ale nie wszyscy mogą robić to samo. Poza tym dobrze mieć przed sobą jakąś perspektywę awansu...
- „Awans" to słowo z tego samego gatunku co „etat", „pensja" czy „szkolenie". Nie jestem fanką... - skrzywiła się Karolina.
- Przepraszam, a co jest złego w szkoleniach? - zaperzyła się Aleksandra.
- Na przykład to, że ludzie nie mają czasu dla rodzin - włączyła się nieoczekiwanie Monika i umilkła wystraszona.

Paweł, jej mąż, znany był z namiętności do szkoleń i nawet jeśli firma nigdzie go nie wysyłała, wysyłał się sam w czasie wolnym od pracy. Monika tkwiła całymi dniami z małym dzieckiem, od czasu do czasu pocieszając się towarzystwem teściowej, która pomagała równolegle czterem siostrom Pawła, rozsianym po całym kraju. Rodzice Moniki mieszkali za granicą, a pomocy nianiek nie życzył sobie Paweł („za drogo, żyjemy tylko z mojej pensji"). Nic dziwnego, że szkolenia były jej wrogiem.

- Och, nie piernicz!... - żachnęła się Aleksandra, poprawiając pas na szczupłej talii. - Mam męża, dom i dwoje dzieci i jestem pewna, że przez moje wyjazdy krzywda im się nie dzieje. A propos - zwróciła się do mnie - spotkałam na lunchu twojego przyszłego szefa.
- Przyszłego szefa? Zamiast Magdy?
- Nie bądź głupia! Zamiast Magdy będziesz ty, jak się postarasz, a on przychodzi w miejsce konusa, który wynosi się do konkurencji mojego banku. Jest strasznie przystojny...
- Konus? - zgubiła się Monika, przecierając chusteczką okulary.
- Nieee, latin lover, ten, co konusa zastąpi!
- Jak przystojny? - zainteresowała się Karolina. Lubiła precyzyjne dane.
- Jak... jak Benjamin Bratt, były narzeczony Julii Roberts. Ten odjazdowy policjant z Miss Agent z Sandrą Bullock.
- To rzeczywiście latin - skrzywiła się Karolina, dojadając kukurydzę.
- Można wiedzieć, o kim mówicie? - dopytywała Monika.
- O takim facecie - wyjaśniłam i podniosłam do góry kufel z piwem. - Za nas!
- Dzisiaj jest Dzień Dziecka - zupełnie nieoczekiwanie skonstatowała Monika.
- Co kupiłaś Ali? - zainteresowała się Aleksandra. - Ja moje obkupiłam w Mediolanie. Kupę forsy wydałam!
- Książeczkę jej dałam. I poszłyśmy do parku i na lody...
- To może wypijemy za dzieci? - zaproponowała Karolina.
- Daj spokój! - Aleksandra uniosła smukły kieliszek z białym winem i stuknęła nim delikatnie w mój kufel. - Za następne dziewięć miesięcy! Za twoją karierę!

Piknik integracyjny odbywał się w obejściu starannie wystylizowanym na wiejskie. Odkurzone irchą stare dyszle i wyczesane grzebieniem kozy błyszczały w letnim słońcu. Alkohol podany przez gospodarza (druciane okulary i ręce pianisty) smakował ogniskiem, ale zagryziony pajdą kanciastego chleba dał się przełknąć.

Po obejściu plątały się kury, kaczki, dużo kotów oraz osób znanych mi z pracy i z prasy. Widocznie integracja obejmowała szersze grono, co nie było dziwne, zważywszy na branżę, w której zdecydowałam się pracować. Grupki były na razie trochę sztywnawe, bo upał nie nastrajał do picia alkoholu, a co za tym idzie - wzmożonej fraternizacji, tylko fotograficy uwijali się pracowicie, wciskając się osobistościom między wódkę a zakąskę.

Panie ubrane były w suknie na ramiączkach w wersji ostrożnie weekendowej (czytaj: wielkie sumy pieniędzy płacone za coś, co wyglądało zwyczajnie, ale zwyczajne być nie mogło), panowie nosili bez wyjątku jasne spodnie i koszulki polo, a wszyscy zasłonięci byli ciemnymi okularami, jak na balu ślepców.

W jasnych spodniach i koszulce polo wyglądałam jak pan, brakowało mi tylko ciemnych okularów. Nie wiem, dlaczego tak się ubrałam, choć równie dobrze mogłam nic nie wkładać, bo czerwcowy upał zwalał z nóg ludzi i zwierzęta. Nawet koza, przyszła ofiara konkursu na dojenie, smętnie grzebała kopytem w pyle podwórka.

Aleksandrę zobaczyłam z daleka. W koszulce na ramiączkach, zwanej szumnie sukienką, prezentowała opalone nogi aż do samego końca, wodząc zdobywczym spojrzeniem po twarzach personelu mojej firmy.

- Czyja to dupa? - Usłyszałam za sobą głos jednego z informatyków.
- Może tego nowego? - zastanowił się ktoś inny.
- To on już pracuje?
- Pracować to nie, ale pewnie przyszedł napić się za darmo.
- Myślisz, że ma coś pod spodem?
- A co ja, pedał jestem?! - oburzył się informator informatyka.
- O niej mówię!...

Rozejrzałam się po twarzach mężczyzn otaczających Aleksandrę, ale nie znalazłam żadnej, której bym nie widziała wcześniej. Nie podeszłam, wiedziałam z doświadczenia, że trzeba jej dać trochę czasu na od-cedzenie z tłumu adoratorów tego właściwego - nie znosiła, kiedy jej się w tym przeszkadzało. Nie wiedziałam, co robiła z ofiarą po misternym omotaniu jej, ale miałam podejrzenia, że posiadanie męża nie miało tu nic do rzeczy.

Z musztardówką pełną wódki przedefilowałam wzdłuż stajni i upewniwszy się, że nikt nie patrzy w moją stronę, skręciłam za winkiel. Odgłosy rozmów i śmieszków dochodziły tu bardzo słabo, za to woń końskich ekskrementów przyprawiała o zawrót głowy.

Łyknęłam gorzałki, odpędzając natrętną myśl, że powinnam wrócić, skąd przyszłam, i wmieszać się w tłum. Moja praca w dużej mierze polegała na kontaktach, a tu zaproszono sporo osób, z którymi kontakt byłby pożądany, biorąc pod uwagę moją przyszłą karierę. Zwłaszcza że Magda jest na urlopie macierzyńskim, a młode szczurki z pokolenia o oczko niżej dyszą sprężone do skoku...

Powinnam tam wrócić, naprawdę powinnam, ale słońce grzało tak kusząco, że postanowiłam przycupnąć tu choćby na chwilkę, dla zebrania odwagi. Osunęłam się pod ścianę stajni i wystawiłam twarz do słońca. Nie robiłam tego od roku, bo zeszłego lata nie odważyłam się wziąć urlopu tuż po podjęciu nowej pracy.

Nie robiłam też od dawna innych rzeczy. Na przykład futrzaka - w przypisanej mu funkcji - używałam ostatnio w połowie kwietnia, bo już w maju, kiedy drukarz doniósł o ciąży żony, nie skorzystałam z oferty, żeby zaliczyć „ostatni numerek".

O drukarzu nie my siałam od dawna. Przypominało mi o nim tylko czasem pudełko po szpilkach, do którego wsadzałam zapisywane kartki z ryzy papieru, dziwacznego pożegnalnego prezentu. Same buty wciąż stały pod wieszakiem, czekając na wyniesienie do zsypu. Nie miałam do nich serca, czułam się w nich jak wata cukrowa na dwóch patykach.

Siedząc pod stajnią, myślałam, że mam na sobie ten sam stanik z różą, który włożyłam na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Stringi po wyjściu drukarza wywaliłam do kosza na śmieci. Nie cierpiałam ich, wrzynały się między pośladki. Co prawda Aleksandra twierdziła, że bez nich nie ma seksu, ja jednak nie miałam zamiaru dłużej się męczyć, zwłaszcza że o seksie mogłam teraz spokojnie zapomnieć (może stąd te spodnie i koszulka polo?).

- Czy mogę cię spić arbuzem? - zapytał ktoś nade mną. W popłochu otworzyłam oczy - prosto w słońce.

- O kurde! - jęknęłam, rozmazując palcami tusz do rzęs, świetlny świder wkręcił się pod powieki zielono-czarnymi plamami, a ja próbowałam ratować twarz przed kompromitacją. Miałam pracować nad kontaktami, a właśnie paliłam zalążek jednego z nich.

Cień, który przysłonił cholerny blask, wydał mi się zbawieniem. Wstałam oparta o cudzą rękę, którą wymacałam w powietrzu, wciąż oślepiona jaskrawymi packami. Dłoń była ciepła, sucha i należała do mężczyzny - sądząc po głosie, którym mnie pocieszył:

- Powinnaś posiedzieć trochę w ciemnościach, to szybciej przejdzie.
- Nie chcę do stajni! - Stanęłam dęba, natykając się na ścianę gęstniejącego odoru.
- Nie do stajni cię ciągnę, tylko do izby. Kiedyś okien prawie nie mieli, więc chałupa jest ciemna. Chodź, upiekę ci chleb.

I tak to się zaczęło. Od chleba, a może od słońca. Trudno powiedzieć.

Początek lipca gruchnął urwaniem chmury. Pomyślałam, że to dobry moment, aby ustalić termin urlopu.

- Może w połowie sierpnia? Co myślisz? - zapytałam, siadając przed biurkiem konusa.

Siadanie było z mojej strony czystą socjotechniką - gdybym stała, on zerwałby się, żeby nie być niższy, a wtedy okazałoby się, że jednak wciąż jest. Siedząc, miałam szanse na pozytywne rozpatrzenie mojej prośby.

- Nic z tego - powiedział konus. To jednak bałach z tymi socjotechnikami.
- No to kiedy? - Skuliłam się.
- W ogóle - odparł konus i zawiesił się. Wzorował się w tym na komputerach, tyle że zresetowanie go było niemożliwe.

Przeczekałam jakiś czas, wsłuchana w bębnienie deszczu na nieotwieralnej szybie. Podmuchy powietrza trzeba było sobie wyobrażać, ciesząc się z dobrodziejstw klimatyzacji.

- Jedziesz na kurs. We wrześniu - wydusił z siebie wreszcie.
- Na kurs? - Zatrzepotałam rzęsami. O wysłanie na kurs prosiłam się od kilku miesięcy, czując, że uczenie się „z praktyki" nieuchronnie wiedzie mnie na zawodowe manowce, konus zasłaniał się jednak brakiem funduszy. - Na kurs? Dlaczego? - powtórzyłam.
- „Dlaczego"?! - wykrzywił się sarkastycznie. - Jak się sypia z szefem, to są rezultaty.

„Chciałbyś, karakanie" - zamierzałam wrzasnąć, ale głos zamarł mi w gardle. Konus zawiesił się finalnie, a ja usiadłam przed swoim komputerem i napisałam do Aleksandry: „Widziałaś tego chłopaka w dżinsach i w błękitnym podkoszulku, z którym wyszłam z imprezy?"

„Wszyscy widzieli. Jak było?" - odpisała natychmiast. Widocznie też musiała udawać, że pracuje.

„On jest kucharzem, prawda? Piekł chleb, pomagał gospodarzowi, serwował arbuza z likierem..."

Zamiast odpowiedzi na ekranie zadzwonił telefon.

- Kretynko! - wrzasnęła Aleksandra. - Kogo on ci przypomina z wyglądu, co?!

- Antonio Banderasa? George'a Clooneya? Boże drogi... - zdenerwowałam się, bo wszystkie nazwiska wyleciały mi nagle z głowy. - Tego, jak mu tam... Hugh Granta?!
- Benjamina Bratta - powiedziała grobowym głosem Aleksandra.
- O, kurwa! - stęknęłam.

Przespałam się z sobowtórem narzeczonego Julii Roberts, policjantem Sandry Bullock. Z moim przyszłym szefem!

W słuchawce zapadła martwa cisza. Przez długą chwilę słyszałam tylko wściekłe stukotanie klawiatury, dochodzące z pokoju konusa i kompulsywne pstrykanie zapalniczki w słuchawce - nie licząc bębnienia deszczu.

- Czy ty, kiedy sypiasz z obcymi facetami, nie masz zwyczaju dowiadywać się przedtem, kim są? - zagaiła Aleksandra pozornie ugodowo. - Rozumiem, że lubisz fachowców, drukarz, kucharz, hydraulik, ale coś takiego przekracza wszelkie granice!

- Niestety, nie wymieniliśmy wizytówek - zajadowiciłam niepotrzebnie, bo jak zwykle zgadzałam się z Aleksandrą. To, co zrobiłam tym razem, było niewybaczalne. Miałam ochotę zaszlochać.

- Ale dlaczego sugerował, że jest kucharzem?! - zapytałam zamiast tego.
- Bo pomaga kumplowi prowadzić to imprezowe gospodarstwo z kozami. Ma tam nawet chyba jakieś udziały, nie wiem dokładnie, ale mogę sprawdzić, jak chcesz...
- Nie! O nic go nie pytaj, na litość boską!
- Przecież nie jego bym pytała - obraziła się Aleksandra.
- Aleks! Jeszcze tylko jedno. Czy... czy on ma żonę?
- Nie! - roześmiała się Aleksandra. - Nie ma i chyba nie będzie miał. Po co mu żona, jak może mieć każdą? O, przepraszam...

Do Aleksandry odezwałam się ponownie dopiero w sierpniu. W lipcu była jak zwykle w Juracie, a ja przez ten czas i tak nie miałam siły kontaktować się z nikim, nawet ze sobą.

„Kucharz Julii Roberts zadzwonił po trzydziestu czterech i pół dnia milczenia. Mówi, że był na szkoleniu w Stanach - poinformowałam ją w e-mailu. - Zaprosił mnie na płonące naleśniki. Zgodziłam się, zanim skończył zdanie. Co myślisz?"

„Bez komentarza - odpisała Aleksandra. - Przypominam, że od września to on będzie decydował o twojej pensji. Lepiej zrób z tym coś do tego czasu. Jak naleśniki?"

„Pyszne, hm... Jeszcze lepsze niż gorący chleb i pijany arbuz. Tylko coś mi po nich niedobrze".

„To kara boska - zawyrokowała Aleksandra. - Co teraz zamierzasz?"

„Zaprosiłam go do siebie".

„Dobry pomysł. Zostawi cię, jak zobaczy to futrzane truchło pod tapczanem. Obiecaj mi, że potem je wyrzucisz".

Niestety, tego nie mogłam jej obiecać.

Kolację zdołałam przygotować siłami firmy dowożącej spolszczoną chińszczyznę pod same drzwi. Musiałam tylko przełożyć bambusy i resztę do miseczek z IKEA i obłożyć je sosami oraz pałeczkami. No i zapalić świece zapachowe.

Czułam się marnie, robiło mi się niedobrze na samą myśl o jedzeniu, a poza tym - czym mogłam zaimponować kucharzowi? Jajecznicą?! Szczęśliwie usprawiedliwiała mnie jednopalnikowa kuchenka turystyczna piastująca funkcję czysto formalną, bo od dawna nie przychodziło mi do głowy, co mogłabym na niej ugotować.

Na stanik z różyczką narzuciłam kusy T-shirt i przejrzałam się w lustrze. Gdyby jakiś dziennikarz zechciał sportretować mnie w wysokonakładowym piśmie kobiecym, chciałabym, żeby wyglądało to następująco: „Wita mnie w progu przestronnego apartamentu w dżinsach i bawełnianym podkoszulku, odkrywającym kilka centymetrów płaskiego brzucha. To zasługa ćwiczeń, które uprawia pięć razy w tygodniu. Nie katuje się dietami, uważa, że pracuje wystarczająco ciężko, aby pozwolić sobie od czasu do czasu na odrobinę kulinarnego szaleństwa. Tiramisu to jej przysmak. Przede mną stawia pachnący sernik polany sosem czekoladowym.

- Kiedy nauczyłaś się piec ciasta? - pytam.
- Jak byłam nastolatką. Teraz nie miałabym na to czasu - odpowiada, odgarniając do tyłu błyszczące włosy. Twarz bez śladu makijażu, gładka cera bez zmarszczek. Nie tak wyobrażałem sobie kobietę sukcesu piastującą wysokie stanowisko w firmie public relations".

Prawdomówne lustro pokazywało, że z opisem zgadzały się tylko dżinsy i podkoszulek. A widoczne za mną dwadzieścia jeden metrów kwadratowych zwykle robiło na gościach takie wrażenie, że obejrzawszy całość, pytali spontanicznie: „A gdzie są drzwi do drugiego pokoju?"

Mój latin lover nie zapytał o to i tym mnie między innymi ujął. I tym, że kiedy już pozbył się bukietu wielkości czapki papachy, przytulił mnie do siebie i szepnął czule:

- Trochę blado wyglądasz. Dobrze się czujesz?

Na co ja, zaciągając się dyskretnie zapachem kwiatów (zawsze boję się, że pręciki zostawią mi na twarzy kolorowe placki), zdołałam wybełkotać:

- Pewnie za dużo wczoraj...

Dalej miało być „pracowałam", ale niestety fizjologia kazała mi zatkać usta wolną dłonią i dopaść sedesu w momencie, gdy długo wstrzymywany paw szybował zgrabnym łukiem w stronę muszli klozetowej.

Nie szkodzi, że wylądował trochę obok. Dla nas wieczór i tak się skończył.

Telefon od Kasi wyciągnął mnie spod prysznica.

- A, dzień dobry, co tam słychać? - zaterkotała.

Kasia posługuje się telefonem, jakby Bell wynalazł go wczoraj i wynajął ją do testowania prototypu. Górną część słuchawki trzyma z dala od ucha, w dolną krzyczy niemiłosiernie, zaczynając zawsze tak samo, bez różnicy, czy rozmawia ze mną, czy ze swoją głuchą teściową.

- W porządku, właśnie... - zaczęłam nieczujnie, zapominając, że pytania Kasi są z reguły retoryczne.
- Dzwonię, bo chciałam powiedzieć, że obiad w niedzielę jest o pierwszej, więc żebyś się nie spóźniła.
- Którą niedzielę?! - przeraziłam się. W niedzielę mieliśmy jechać na rajd starych samochodów, zaczęłam już nawet szukać pilotki z lat trzydziestych.
- Tę, co wypada koło Matki Boskiej Zielnej.
- Matki której?
- W połowie sierpnia - zniecierpliwiła się Kasia. - Dziewczynki bardzo chciałyby cię zobaczyć - dodała jak zwykle, chociaż dziewczynki ledwo odpowiadały na moje powitania, a ja nie odróżniałam jednej od drugiej. Rzadko się widywałyśmy.
- Mogłabyś przywieźć jakichś znajomych - dorzuciła moja siostra.
- Jakich znajomych, na litość boską?!
- No nie wiem, siedzisz tyle w tej Warszawie, to może wreszcie kogoś poznałaś. W twoim wieku już dawno wypadałoby...
- Nie wiem, czy będę miała czas - przerwałam, owijając się szczelniej ręcznikiem. Na podłodze wokół moich stóp wykwitły mokre placki.
- Chyba lepiej spędzać dni wolne od pracy z rodziną, niż siedzieć samemu, nie?
- Nie siedzę samemu. To znaczy sama.
- A widzisz. Jak zmienisz zdanie, to zadzwoń. Zawsze znajdzie się dodatkowy schabowy - powiedziała Kasia i rozłączyła się, jak zwykle bez ostrzeżenia.

Pod koniec wakacji chciało mi się na zmianę rzygać i jeść. Do tego wszystkiego zadzwonił Purzyński Piotr z propozycją służbowego obiadu.

- Moje nazwisko Purzyński Piotr, ale to nieważne, bo dzwonię w sprawie lunchu. Słyszę, że pani Magda nieobecna, a my tu akurat gościmy panią dyrektor z amerykańskiego oddziału i jednego pana z Francji, więc pomyślałem, czy pani Magda nie ze- chciałaby do nas dołączyć, a właściwie pani, skoro pani Magda nieobecna, prawda?

- Pani Magda jest na urlopie macierzyńskim - poinformowałam najcieplej, jak umiałam. - Chętnie dołączyłabym do państwa w jej imieniu, tylko najpierw muszę się w tej sprawie porozumieć z szefem, rozumie pan...

- Oo, no pewno, że rozumiem, he, he! Szef na pierwszym, z przeproszeniem, miejscu! No dobra, to oddzwoń kochaniutka do mnie i powiedz, czy zgoda jest. Tu sekretarka będzie, znaczy się żywa kobieta, nie automatyczna, to poinformuje panią, gdzie się spotykamy, bo coś ten Francuz niezdecydowany. Salmonelli się boi, podobnież...

Konus przez roztargnienie wyraził zgodę na lunch - siedział z głową w szufladzie, szykując się do odlotu.

W drodze do restauracji zdrętwiała mi lewa strona ciała - ręka, noga, bark i pół twarzy. Zamierzałam przejrzeć się w lusterku wstecznym, żeby sprawdzić, czy zsiniała, ale taksówkarz mrugnął do mnie tłusto, więc wsadziłam nos w szybę. Kiedy wysiadałam, nie czułam już odrętwienia, ale wróciły mdłości. Może to rak mózgu? Żołądka? Cukrzyca? Nerwica? Pewnie wegetatywna, bo w biurze wszyscy ją mają, chociaż niby nie jest zaraźliwa.

Zagraniczni goście Purzyńskiego byli pochodzenia polskiego. Pani dyrektor w makijażu Joan Collins i wściekle czerwonym kostiumiku dziarsko dobijała czterdziestki, Francuz z wielkim nosem, spowity w szarości, piastujący równorzędne stanowisko, wyglądał na jej syna. Purzyński Piotr miał byczy kark, wąsy i małe oczka zatopione w tłuszczu. Sapał przy jedzeniu i opowiadał dowcipy, których nawet ja nie mogłam zrozumieć.

Na lunch podano szparagi, ledwo je skubnęłam. To podstępne warzywa - kiedyś na imprezie po konferencji prasowej trafiłam na tak łykowate, że żułam dobre pięć minut, a w końcu w panice połknęłam cały kłąb, bo ktoś mnie o coś zapytał. Teraz, podziwiając zmiażdżone szparagi w roześmianych ustach Purzyńskiego, znów poczułam falę mdłości. Tak samo musiał się czuć George Bush ojciec, który na wizji zwymiotował sushi, a następnie osunął się na ramię zmienionego w słup soli Japończyka. Wiadomo, sushi jest ohydne, a Azjaci tężeją z byle powodu, ale teraz syn musi wszystko odkręcać.

Dla odwrócenia uwagi skupiłam się na konwersacji. Amerykańska pani dyrektor prześlizgiwała się właśnie wzrokiem po tyłkach kelnerów.

- W tej agencji mają super rezorty, a w cenę wkluczone są różne sporty... - tokowała, z oczami zahaczonymi na rozporku biedaka serwującego jaja bez koszulek.

Francuz z bólem przełykał białe wino, zapewne pochodziło z fałszywej winnicy.

-