Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osiem opowiadań, połączonych wspólnymi motywami oraz uniwersum wykreowanym w powieści „Podarować niebo”. Pięć z nich ukazuje wcześniejsze etapy rozwoju ludzkości, a także wciąż powracający problem: możesz uciec z Ziemi, ale Ziemia nigdy cię nie opuści. Czy na Ziemi, czy w kosmosie, wszędzie ludziom towarzyszą strach, gniew, miłość i nienawiść. Dokonują wyborów strasznych albo pięknych. Choć jakoś te niepiękne przychodzą im łatwiej.
Adam próbuje wyprowadzić ludzi spod ognistej apokalipsy na Ziemi. Fomin wyciąga rękę do tajkonauty, z którym wygrał rywalizację o prymat między gwiazdami. Chce ocalić jego honor, bo tylko tyle może zrobić jeden pilot dla drugiego. Rudzik rozpaczliwie namawia Twardzielców do uratowania jego syna. Jos Fullerheim popełnia głupi błąd. A stary gubernator Amir Krast pragnie już tylko godnej śmierci, choć do końca zamierza pozostać samcem alfa.
Stare, uniwersalne motywy, w nowych kostiumach.
„Pusty ogród” otwiera oficjalnie uniwersum „Dom Krastów”!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pusty ogród
Autor: Romuald Pawlak
Copyright © Wydawnictwo IX. 2021
Copyright © Romuald Pawlak. 2021
Copyright for the cover art ©
by Artur Rudnicki & Wydawnictwo IX. Kraków 2021
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja i korekta: Ksenia Olkusz
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Typografia i ilustracja na okładce: Strigiform – Artur Rudnicki
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-962684-5-7
Hamulec! Rudzik wbił pedał w podłogę, próbując utrzymać auto z dala od nadciągającej katastrofy. W porę dostrzegł przeszkodę. Mercedes przed nim nie miał tyle szczęścia, teraz balansował, żeby nie najechać na głowę wystającą z wytyczonej świetlikami powierzchni pasa, tylko przejechać ponad nią.
Rudzik odbił w bok, otarł się o barierkę po prawej stronie tunelu. Sypnęło iskrami, wrócił na pas i klnąc, przemknął obok głowy, za którą pojawiły się już ramiona.
Pierdolony Twardzielec!
Dopiero po kilku metrach znów zerknął w lusterko. Obcy niespiesznym ruchem wysuwał się z asfaltu, jeszcze chwila i wylezie cały. Garnitur, teczka – normalnie jaja, wyglądał zupełnie jak urzędnik. Jakby testował jakość nawierzchni, psia jego mać!
Rudzik najchętniej by go rozjechał. Jednak kilkuletnie doświadczenia wskazywały, że o ile wędrujący Twardzielec przetrwa próbę zmiażdżenia bez szwanku, o tyle koła czy nadwozie samochodu mogą się rozpaść, a człowiek wylądować w szpitalu, trumnie lub zniknąć bez śladu.
Wyjechał z tunelu przed grupą wieżowców zwanych Gwiazdami. Ostatni raz sprawdził, czy z tyłu nie nadciąga nowe zagrożenie, potem skupił się na jeździe. Kilka minut i będzie w domu.
Jednak incydent nie chciał zniknąć z jego myśli.
Nikt nie wiedział, kim są ani po co przyszli. Byli jak komary, wszechobecni i uciążliwi, tylko że komary zabijają rzadko, a oni często. Komar może jedynie chorobę przenieść, a oni w pewnym sensie tą chorobą byli. Albo zbawieniem. Albo enigmą. Dopustem albo Bożą łaską.
Najpierw nazwano ich Cieniami, ale potem, kiedy odkryto niezniszczalność Obcych, przyjęła się nazwa Twardzielce. Nie było nawet wiadomo, czy to żywe, biologiczne byty, czy raczej maszyny.
Prowadzono dyskretne badania, próbowano się ich pozbyć, rządy marnowały pieniądze i energię, by opanować zagrożenie – bez skutku. Jedynym wnioskiem mającym empiryczne podstawy, był ten, że potrafią zabić człowieka, zniszczyć budynek – jednak nigdy nie tykają ważnych osób i instytucji, jakby się czegoś obawiali.
Największą frustrację rodziło proste pytanie pozostające bez odpowiedzi – po co to wszystko? O wiele łatwiej byłoby zaakceptować sytuację, gdyby opadli z nieba jak chmura szarańczy, na jakichś pojazdach, podejmując inwazję. A tymczasem nawet kwestia, czy ludzie mają do czynienia z napaścią, czy czymś innym, pozostawała bez rozstrzygnięcia.
Rudzik z niezadowoleniem potrząsnął głową. Obcy to Obcy, życie musi toczyć się dalej, póki ktoś nie znajdzie sposobu na uwolnienie od ich irytującej, a czasem budzącej grozę obecności. Albo metody, jak ich wykorzystać.
* * *
Z ulgą minął bramę. Tu kończył się jeden świat – Andrzeja Rudzika, przedsiębiorcy budowlanego – a zaczynał drugi, prywatny. W głębi ogrodu, otoczona zielenią, stała dwukondygnacyjna, nowoczesna rezydencja. Nic ekscentrycznego, jednak liniami i materiałami zdecydowanie odróżniająca się od śląskiego konserwatyzmu. Ten, owszem, odcisnął w umyśle Rudzika niedające się zatrzeć piętno kultury, w której wyrósł, zarazem jednak nie spętał jego wyobraźni XIX-wiecznym stylem kształtowania przestrzeni, na siłę przepchniętym do XXI wieku.
Wjechał do garażu, obejrzał przytarcie, z niezadowoleniem pokręcił głową. Cholerny Twardziuch, dobrze, że skończyło się na paru rysach. W tunelu na Chorzowskiej w podobnej sytuacji wybuchł kiedyś pożar, który strawił kilkadziesiąt aut. Cało wyszedł stamtąd tylko Obcy, co pokazały nagrania. Resztę wynosili w workach i zbierali ze ścian.
Przeszedł łącznikiem z garażu do hallu domu. Tu czekała już Joanna w szarej sukni. Jak zwykle schludna, dystyngowana, zimna. Pocałował ją w policzek, przytulił tak, jak się przytula do słupa ogłoszeniowego, kiedy nogi drżą, a w głowie szumi po ostrej imprezie.
— Jak dzień? — Miała wciąż ten sam niski, zmysłowy głos, obiecujący więcej niż naprawdę można dostać. Jeśli kolor sukni dobrała do nastroju, depresja się pogłębiała. Wyglądała jak matrona po wypadku męża, zawieszona między jego życiem-nieżyciem a wolnością wdowy.
— Widziałem Twardzielca. Prawie najechałem na jego łeb, obdarłem auto. — Pocałował żonę w policzek. — Jak Kacper?
Umówili się, że do końca życia, do końca jego życia będą udawać, że świat nie runął. Nad ich głowami wciąż wisiały dźwigary unoszące piętro domu, w ich sercach nadal tlił się cień nadziei na cud. Jeśli teraz pękną, to ostatnie miesiące spędzą w mroku, z którym nic nie może się równać.
— Dobrze — odparła. — Jak na jego stan. Puściłam mu dokument o sokołach. Teraz chyba śpi.
* * *
Był czas, kiedy obserwując rozwijającego się Kacpra, Rudzik był gotów pracować dwadzieścia pięć godzin na dobę, a równocześnie pilnować, aby synowi nie zabrakło ojca. Skończyło się stanem przedzawałowym. Zwolnił.
Był czas, kiedy umiał z Kacprem podążać drogą ku jego dorosłości, zamiast marzyć o stworzeniu imperium budowlanego wykraczającego poza Śląsk, mającego mackami dosięgnąć Warszawy. Chociaż chłopak ledwie zaczynał liceum, już planowali jego studia.
I nadszedł wreszcie czas, kiedy Rudzik nagle zrozumiał, że ktoś jego synowi wyrwał prawie wszystkie kartki z kalendarza, zostawił nędzne resztki, ochłap dla żebraka. Nobliwy profesor ze stolicy bez zbędnego smutku, ale przez to może z bardziej szczerym współczuciem oznajmił, że chociaż choroba Kacpra może go zabrać rok wcześniej czy później, zasadniczej kwestii to nie zmieni.
Był wreszcie czas, kiedy Rudzik na Twardzielce spojrzał inaczej. Nie on pierwszy, nie ostatni dostrzegł w nich nadzieję. Obcy mógł przyjść i zabrać twoje życie. Mógł cię minąć, zainteresowany pszczołą wiszącą nad pospolitym kwiatem. Ale równie dobrze mógł cię uleczyć. Być może działo się to przypadkiem, jako skutek uboczny kontaktu, ich motywacja pozostawała zagadką, choć ludzie zawsze jakoś próbowali interpretować wydarzenia, nadawać im uchwytny dla człowieka sens. Od tej pory Rudzik przeczytał niemal wszystko, co o nich napisano, szukał też takiego Twardzielca, który by przyszedł uzdrowić jego syna. Jego prośby były niezmiennie ignorowane – Twardzielce podążali swoją drogą, traktując go jak powietrze.
Aż w końcu nadszedł czas, kiedy przestał ich szukać, bo nawet gdyby się pojawili, nie wiedział już, czy lepiej było prosić o wyzdrowienie, czy – jeśli trafiłby na osobnika czyniącego zło – łagodną śmierć dla Kacpra.
* * *
Kacper cierpiał. Obudowany maszynerią, która w zasadzie uczyniła z niego cyborga – żył nie wiadomo po co, chyba tylko dla tych dwojga, którzy dali mu złe geny. Jego świat zawęził się do przestrzeni przed oczyma, więc podnoszone łóżko ustawili frontem do całościennego okna z widokiem na ogród.
Słabo reagował na obecność rodziców, za to kiedy na świerkach – posadzonych niby iglasta straż po obu stronach okna – przysiadł wróbel, sikorka czy kos, wykresy szalały, udowadniając, że chłopcu wciąż nieobce są uczucia, że dostrzega świat za oknem. Dlatego codziennie przychodził ptasznik, który z woliery w głębi ogrodu wypuszczał kolejną partię podopiecznych, a one siadały na gałęziach przed oknem, na chwilę budząc Kacpra z letargu.
Może już czuł się takim ptakiem, który zaraz zerwie się i pofrunie, gdzie dusza zapragnie?
— Witaj — Andrzej popatrzył na bladą twarz syna.
Nie umiał się zdobyć na inne słowa. Wiedział, że Kacper cierpi, widział to, nadzieja umarła. Pozostały puste zdania i ta resztka czasu, której złodziej nie zdążył skraść. Pod powiekami niekiedy migały wspomnienia chłopca pędzącego na jego powitanie z piłką pod pachą albo kanapką w ręku, ale gasły, bledły, wycierały się jak znoszone ubranie. Coraz częściej widział maszynę, nie człowieka. I chociaż nienawidził siebie w takich chwilach, niczego to nie zmieniało. Może gdyby Kacper coś odpowiedział? Ale cóż może odpowiedzieć człowiek-maszyna, człowiek w maszynie, która skupia się na tłoczeniu powietrza do płuc, wstrzykiwaniu medykamentów do krwi, nie zaś na podtrzymaniu jakiejś intelektualnej iluzji, bo po prostu jej na to nie stać, nie do tego została stworzona?
Nagle zadzwonił telefon, sprowadzając to wykrzywione sacrum na poziom profanum. Tchórzewski, adwokat Rudzika. Pewno miał pierwsze wnioski płynące z fiaska negocjacji z Szymurą.
Maszyna próbowała zatrzymać w tym pokoju czas, ale poza nim życie toczyło się dalej. Ani Twardzielce, ani choroba Kacpra nie zawiesiły obowiązujących praw ani potrzeb.
Rudzik wysunął się z pokoju, a kiedy zamknęły się za nim drzwi, odebrał połączenie.
— No?
* * *
Po rozmowie trochę się uspokoił. Zrobił kilka ruchów prawą ręką, która ścierpła, gdy trzymał komórkę. Powinien się przebadać, dobry neurolog może by potrafił wyjaśnić, dlaczego drętwieją mu palce i traci w nich czucie. Pewnie to tylko starość. Unikał lekarzy, wolał nie znać swojego losu, zakładał, że wystarczy, jeśli dotrwa do ostatniej kartki z kalendarza Kacpra, a potem niech się dzieje, co ma się dziać.
— Zjemy obiad? — Z kuchni dobiegł głos Joanny. To było pole bitwy, wygranej przez nią.
Kiedyś mieli gosposię, po domu kręciło się kilka osób. Nawet jej to pasowało. Gdy Kacper zachorował, fundamentalne poczucie, że jest dobrą matką, zachwiało się, a kuchnia pozostała jedynym terenem, nad którym wciąż panowała, jak paradoksalnie by to nie brzmiało wobec osoby, która długo prowadziła własny biznes, z perspektywami wcale nie gorszymi niż Rudzik. Teraz miała pretensje nawet o to, że mąż czasem zjada coś na spotkaniach i przychodzi niegłodny.
Z udawanym smakiem zjadł, co przygotowała, i uciekł do siebie na górę. W drodze do gabinetu mijał porozwieszane wzdłuż schodów, oprawione w antyramy grafiki i fotografie z czasów, kiedy miał jeszcze marzenie zostania artystą, nie prywatnym przedsiębiorcą. W ten sposób dokumentował drogę, jaką przebył chłopak z familoków, nim trafił do katowickiej ASP, zamieniając fusbal1 na sztukę. Żałował, że ręka zapomniała właściwych ruchów, musiałby się uczyć prawie od nowa. Może na emeryturze, jeśli dożyje.
W swoim gabinecie usiadł w fotelu i zapatrzył się w okno, zajmujące całą ścianę. Otwierało się wprost na ogród, choć widok z góry pozwalał dojrzeć więcej niż z łóżka Kacpra.
Kiedyś to właśnie ogród był prawdziwym sercem domu, biegał po nim rozbawiony chłopiec i jego koledzy. Wystrzyżony z krzewów labirynt skrywał radosne dreszcze grozy dzieci i pierwsze erotyczne doznania nastolatków. Był powiernikiem mrocznych i grzesznych sekretów dorosłych, biznesowych planów snutych w obecności zielonego sfinksa, decyzji o rozwodzie, powstrzymanej niespodziewanym pojawieniem się na świecie Kacpra. A wreszcie najbardziej dramatycznego momentu w dziejach rezydencji: chwil przerażenia, kiedy dwóch wynajętych zbirów postanowiło zamordować całą rodzinę Rudzików, być może z inicjatywy własnej, choć równie dobrze na zlecenie konkurenta.
To wszystko kiedyś. Dziś z dawnego piękna nie pozostało nic. Może tak właśnie było dobrze, szpetota na zewnątrz łatwiej pozwalała się pogodzić z mrokiem i złymi myślami w głowie.
Skupił wzrok na domku wzniesionym na wzór japoński, zapraszającym do rozmyślań w jego wnętrzu. Obok pustelni biegł pomost. Kilkoma krokami można było dotrzeć nad niewielki staw, przyjrzeć się majestatycznym karpiom.
Labirynt od dawna był martwy, poza ptactwem i kotami krążył po nim jedynie ogrodnik, przychodzący dwa razy w tygodniu. Tylko domek z rzadka gościł Rudzika.
Nie dziś. Skoro nie zginął w tunelu, a Tchórzewski uważał, że są w stanie przedstawić drugą, nadal sensowną ofertę zabezpieczającą im tyły, trzeba zrobić kosztorys.
* * *
Nocą rezydencja gasła jak umierająca meduza z głębin, wyrzucona na brzeg. Zostawały pojedyncze punkty świetlne: sypialnia Joanny, gabinet Rudzika, ledwie wybijający się z mroku pokój Kacpra, w którym zapadała noc. Tylko maszyny i monitory dawały nikły blask. Ogród stawał się plamą mroku, która otaczała coraz słabiej bijące serce, aż i ono niemal umierało – jedynie diody paneli dawały złudzenie życia.
* * *
— Załóżmy, że to zaakceptuję — mruknął Szymura, a jego dłoń, obciążona Watermanem, zawisła nad kontraktem.
Po trzech turach negocjacji Rudzik już wiedział, że pióro nie służy przemysłowcowi do składania podpisów, raczej do wskazywania ewentualnych wątpliwości, niedomagań i rzeczy niedających się zaakceptować. A w największym stopniu jest zasłoną dymną, mającą ukryć drżenie ręki. Szymura miał zauważalnego parkinsona.
— Naprawdę zmieścicie się w terminie? — Uprzedził ruch Rudzika i dodał szybko: — Wiem, że są kary umowne, ale mnie interesuje faktyczny odbiór, nie pieniądze z kar.
Andrzej skinął głową. Popatrzył na dużą fotografię przedstawiającą linie papilarne. Szymura także interesująco traktował ściany swojego gabinetu. Czy była to próba oswojenia nieuniknionego, jakaś niewerbalna sugestia, że mimo choroby, właściciel tego miejsca nie stracił swoich walorów?
— Dotrzymujemy terminów. Mam zasadę, że nie licytuję powyżej realnych możliwości. Może mało bym wygrał w pokera, za to na pewno mniej stracił. — Rudzik uśmiechnął się ze smutkiem. Przypomniał mu się dawny wspólnik, który w czasie ostatniej kłótni przed rozstaniem wykrzyczał mu w twarz pretensje: „Możemy wziąć Warszawę, a ty tchórzysz!”.
Szymura odłożył Watermana na bok. Wziął inne pióro i ciemnobłękitnym atramentem złożył podpis. Potem podsunął dokumenty Rudzikowi.
Rozluźnili się, dwa stare wilki mające poczucie, że jeden już nie zagraża drugiemu, nie ma o co walczyć. Rudzik zbierał papiery do teczki, Szymura obserwował go spod oka.
— Szukał pan Twardzielców, prawda? — niespodziewanie zapytał.
Andrzej spojrzał na niego z wahaniem. Fakt, większość ludzi ich unikała, a on szukał. Skąd ten przemysłowiec to wiedział?
— Chciałem… chciałem wyleczyć syna — wydusił wreszcie. Błędem byłoby zakładanie, że skoro Szymura dowiedział się o poszukiwaniach, nie znał ich powodu. Zapewne miał też jakiś cel, zadając pytanie.
Przemysłowiec zmierzył Rudzika spojrzeniem, w którym zwykła dla niego szarość tęczówek nabrała barwy zbliżonej do brudnego lodu.
— Mało kto o tym wie, ale ja też miałem bliskie spotkanie z takim exemplum — stwierdził niespodziewanie.
Za bliskie spotkania z Obcymi przyjęło się uważać wyłącznie dłuższą obecność. Twardzielec pojawiał się, coś robił – z dowolnym znakiem, czy na plus, czy na minus – odchodził. Rudzik podniósł na Szymurę zaintrygowany wzrok. Ciekawe wyznanie.
— Do żony. Może pan sobie wyobrazić, jak się czułem, kiedy ze ściany wyszedł ten…
— Ja wczoraj prawie najechałem jednemu na głowę, w tunelu, niedaleko Paderewskiego — wszedł mu w słowo Rudzik.
Szymura pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że zna ten ból, i kontynuował myśl:
— To było na samym początku, jeszcze zanim ustaliliśmy, że nic nie możemy zrobić ani nawet odgadnąć, czy przyszedł wyrządzić krzywdę, czy pomóc.
— I co zrobił? — Rudzik nie wytrzymał. W tej kwestii nie potrafił być obojętny, choć domek nad stawem widział wiele prób, wiele ćwiczeń. Nie potrafił. Nigdy nie będzie kamieniem.
Szymura odłożył pióro. Splótł dłonie jak zakonnik w czasie modlitwy.
— Każde z nas myślało, że przyszedł do niego, dzieci nie mamy, a w domu byliśmy sami. Ze zdrowiem też nietęgo, ja byłem już po pierwszej diagnozie, a żona… — Zamyślił się. — A żona po ostatniej. Nawet niespecjalnie się dziwiliśmy, czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Tymczasem on — zamyślił się znów — przyszedł i poszedł. Zero zauważalnych strat lub zysków. Do tej pory nie wiem, czego chciał.
— I dlaczego mi to pan mówi? — spytał Rudzik. Teraz dopiero zauważył ślad po obrączce na palcu rozmówcy. — Rzadki przypadek, ale wiadomo, czasem nic nie robią, nie zawsze są aniołami śmierci albo łaski.
Nie zawsze nawet wyglądały jak człowiek, zdarzały się monstra albo nieoczekiwane przemiany. Jeden z kontrahentów Rudzika zginął, kiedy nagle na drodze wyrosła mu przeszkoda bardziej przypominająca triceratopsa niż humanoida. Podobno Twardzielec odzyskał potem ludzki kształt i poszedł dalej, niezainteresowany liczbą ofiar ani swoim udziałem w wypadku.
— Widzi pan, cały czas zastanawiam się, czy on jednak nie zrobił czegoś, czego ja przez swoją niewrażliwość, za małą inteligencję albo coś podobnego po prostu nie zauważyłem. Dręczy mnie to.
Popatrzył na Rudzika, zawahał się i zakończył:
— Coś nas łączy, panie Andrzeju. — Wyciągnął rękę na pożegnanie. — Dziękuję za spotkanie.
Dopiero w drodze Rudzik uświadomił sobie, czego nie powiedział mu wprost Szymura: Andrzej także miał oczekiwania i nadzieje, których Twardzielec nie spełnił.
* * *
Zapomniał o tej rozmowie, życie biegło dalej, katastrofa budowlana na Tysiąclecia, krótka utarczka kilku armii na Półwyspie Koreańskim, runięcie kursu dolara – odciągnęły jego uwagę. Wreszcie także Joanna. Jej stan pogarszał się szybciej niż Kacpra, widział, jak śmiertelna choroba jedynego dziecka pustoszy jej umysł i ciało.
Jego żona stawała się jedynie pozbawioną treści powłoką. A kiedy Kacper umrze, rozpórki trzymające ją od środka sflaczeją i zapadnie się całkiem. Na szczęście maszyna, w której środku Kacper tkwił jak cenne jajo rzadkiego gatunku, czekające na wyklucie w bezpiecznym otoczeniu, wciąż podtrzymywała go przy życiu, mimo że wykresy zmierzały do punktu, w którym zaczyna się nieskończoność.
Tego dnia, a właściwie ciepłego letniego wieczoru, wypili z Joanną kawę, a potem Andrzej przeniósł się do domku w ogrodzie. Wdychając lekko żywiczny zapach kadzidełka, próbował uwolnić się od trucizn dnia i widoku maszyny, która z coraz większym trudem wyrywała dla Kacpra już nie kolejne miesiące, lecz dni. Bał się tej chwili, chciał być silny, jednak wiedział, że nie będzie umiał. Wolałby zająć miejsce syna tkwiącego w łapach tej mechanicznej Szeloby, przy pomocy trucizny utrzymującej przy życiu.
Jego myśli błądziły niespiesznie jak gwiazdy, jak czarna chmura przesuwająca się na tle nieba w stronę Chorzowa. „Jakby to miasto nie miało już swojej porcji czerni na ziemi” – pomyślał ze smutkiem. Czasem słyszał odległe jęki – Kacper znów zaczął odczuwać ból. Maszyna zaraz go uśmierzy, jednak to też był sygnał. Że wciąż istnieje. A zarazem, że jakaś kolejna granica została przekroczona.
Popijając laphroaig, którą od niedawna uznawał za najlepszą szkocką na świecie, próbował się zmierzyć z całą beznadzieją swojej egzystencji, nim alkohol sprawi, że na miękkich nogach ruszy z powrotem do gabinetu, aby tam zasnąć snem bez koszmarów.
Nagle uwagę Rudzika zwrócił plusk w jeziorku. Od dawna nikt go nie zarybiał, ogrodnik wrzucał jedynie karmę, jeśli więc coś tam przetrwało, to tylko największe karpie, które pożarły całą drobnicę. Teraz to prawdopodobnie jeden z nich wyskoczył nad wodę. Andrzej z zainteresowaniem patrzył na rozchodzące się kręgi, w nikłym świetle wyglądające jak ciemnografitowe bransoletki na oleiście pobłyskującej powierzchni.
Twardzielec! Pojawił się pośrodku jeziora niczym nurek głębinowy, który wypłynął na powierzchnię i zmierza w stronę brzegu. Sunął w stronę pomostu, wreszcie podciągnął się na deski. Ociekając wodą, zrobił pierwszy krok w stronę domku i Rudzika, z osłupieniem obserwującego przybysza.
Mężczyzna spodziewał się, że Obcy po dotarciu do żwirowej alejki ruszy w jego stronę. Jednak intruz pomaszerował dalej. Nim Rudzik zdążył się zerwać i pójść za nim, dostrzegł, co było celem tamtego. Kierował się w stronę pokoju Kacpra.
Nagle Andrzejowi przypomniała się rozmowa z Szymurą. A przede wszystkim dwie wcześniejsze daremne próby ściągnięcia Twardzielca do domu. Wciąż żywe były obrazy szamotaniny z jednym z nich, wyglądającej, jakby przedszkolak szarpał się z potężnie zbudowanym dorosłym mężczyzną – Rudzk nie przesunął Obcego ani o milimetr, nie zmienił jego trasy, nie zdołał nawet sprawić, by ten na niego spojrzał. Jedyne, co poczuł, to taki chłód, jakby dotknął wnętrza lodówki albo wręcz komory kriogenicznej.
Jeden z przyjaciół skomentował wtedy, że Rudzik ma nazwisko naprawdę dobrze pasujące do charakteru, bo ptaszki, od których je wziął, choć bojowe, nie zawsze mają takie szczęście, by przeżyć. Miał mu odpowiedzieć, że wolałby, aby to Kacper żył, w ostatniej chwili ugryzł się w język. Kłótnia nie była warta psucia przyjaźni, zaś Marek miał rację. Może tylko z nazwiskiem się pomylił – przecież Andrzejowi nie udało się wygrać.
Nabawił się wtedy takiej depresji, że chciał się zabić. I gdyby nie świadomość, że musi żyć dla Kacpra, kto wie, do czego by doszło?
Twardzielec był już blisko. Przystanął przy świerku po lewej stronie okna, zapatrzył się na maszynerię tłoczącą życie w tę wydmuszkę, jaką stawał się Kacper.
Tych kilka sekund uwolniło kaskadę myśli. Kim był? Przyszedł Kacprowi pomóc, czy raczej zaszkodzić? Chociaż… w czym mógł mu zaszkodzić?
Rudzik stał, porażony bezradnością, wciąż w wejściu do japońskiego domku, wbijając wzrok w plecy Twardzielca, mając – a jakże! – cień nadziei, że tamten jego syna uleczy.
Czując nadchodzący skurcz łydki, próbował zmienić pozycję, jednak stopa ześlizgnęła się z drewnianej podłogi i osunęła na żwir. Zachrzęściło, Rudzik zaklął w duchu, i skoro nie miało sensu się dalej ukrywać – o ile Obcy nie zauważył go wcześniej – ruszył powoli ścieżką. Z każdym krokiem lęk gęstniał, jakby wokół domu ktoś ustawił zaporę, mającą odpędzić intruza, wzbudzając w nim przerażenie, a gdyby nie odszedł, śmiertelny strach.
Jeżeli Rudzik liczył, że jego miarowe kroki sprowokują Twardzielca do jakiejś reakcji, był w błędzie. Ich nie dało się sprowokować do zrobienia czegokolwiek, jeśli sam tego nie chcieli.
Obcy pozwolił mu podejść blisko, na cztery-pięć metrów do siebie, nim odwrócił się i ruszył Rudzikowi naprzeciw. Spotkali się po trzech krokach. Strach, który ogarnął Andrzeja, rozczarowanie, że Twardzielec wraca do jeziora, by zniknąć z ich życia jak ten, o którym opowiadał Szymura – wszystko to stopiło się w amalgamat tętniący w uszach, paraliżujący mięśnie nóg, budzący skurcz w żołądku.
Obcy przystanął. Wciąż na swoim pasie ścieżki. Mógł iść dalej, ale przystanął i spojrzał Rudzikowi prosto w oczy. Miał spokojny wzrok neurochirurga, który widzi więcej, niż pokazuje powłoka, ukrywająca naprawdę istotne szczegóły. Rysy jego twarzy nikogo Rudzikowi nie przypominały, były jednak bardzo ludzkie. Gładka skóra. W innym świecie, w innych okolicznościach uznałby, że ma przed sobą normalnego człowieka w średnim wieku, nie zaś jednego z przedstawicieli największej zagadki w historii ludzkości.
— Przyszedłeś do Kacpra? — Nie liczył na odpowiedź, Twardzielce rzadko reagowały wprost, chociaż umiały mówić, przynajmniej niektóre. Chciał jednak zwrócić na siebie jego uwagę, a raczej na syna, choć może niepotrzebnie, skoro tamten patrzył na maszynę, nie na chłopaka, ale i tak nie potrafił się powstrzymać, emocje wzięły górę nad chłodnym rozumem.
Obcy przekrzywił głowę jak ptak, omiótł Andrzeja wzrokiem tak pozbawionym emocji, że soczewka kamery była przy nim czymś tętniącym uczuciami – i ruszył dalej w stronę pomostu. Wyminął mężczyznę bez słowa, doszedł do końca drewnianej konstrukcji i po prostu spadł. Z niewielkim pluskiem zniknął w toni jak ciężki kamień.
Rudzik wypuścił z płuc powietrze, bezwiednie wstrzymywał oddech. A potem zaklął z rozpaczą i nienawiścią.
* * *
Złamał zasady, jakie wypracowali, ale – do cholery! – kto by ich nie unieważnił w takiej chwili?
Zastukał do drzwi sypialni. Nim wszedł, dał jej czas na wszystko, choć nie potrzebowała go na nic. Joanna siedziała przy małym stoliku, na którym leżał talerz z jabłkiem i nożyk do owoców. Wciąż stojąc, opowiedział jej o wizycie Twardzielca.
Słuchała go w milczeniu, bawiąc się nożykiem. Dotykała go, przesuwała niemal niedostrzegalnymi ruchami o równie niedostrzegalną odległość, ćwierć milimetra, milimetr, nie o odległość przecież szło, co za różnica, czy nóż od brzegu talerzyka leżał jedenaście milimetrów, czy dziesięć, o kontrolę nad sytuacją chodziło, realizowała ją machinalnie, jak automat. Usta jej drżały.
Wreszcie oblizała je nerwowo.
— Próbowałeś go nakłonić? — Słysząc jej słowa, nikt by nie wywnioskował, że kobieta pyta o sprawę, która była dla niej czymś fundamentalnym, konstytuantą: choćby złudną, ale jednak nadzieją. Takim tonem mogłaby go zapytać, czy Szymura zaakceptował kwotę kontraktu albo czy auto wróciło od lakiernika.
— Nigdy nikomu się nie udało — próbował ją łagodnie przekonać. Przecież w sieci, gazetach, w książkach wszędzie było pełno relacji osób, którym się wydawało, że pociągną spotkanego Twardzielca za swoimi pomysłami. Zanim ludzie zaakceptowali te dziwolągi, jak akceptuje się komary, poziom złudzeń wzrósł do niebotycznego poziomu, dopiero potem rozczarowania rozwaliły skalę od dołu i przybysze spowszednieli. Rudzik sam przecież starał się nakłonić kilku Twardzielców…
— Ale próbowałeś? — jej głos zrobił się piskliwy, zabrzmiały w nim nuty histerii.
— Nie zdążyłem.
Nagle wstała, zbyt energicznie, zahaczyła wolną ręką o oparcie krzesła, które runęło z hukiem na podłogę. Wciągnęła spazmatycznie powietrze i niezgrabnie pobiegła przed siebie. Wiedział, gdzie ją znajdzie – u Kacpra – jednak nie potrafił zrobić nic, żeby ukoić jej ból. A swoim nie chciał się dzielić.
W gabinecie nalał sobie szkockiej z na wpół opróżnionej butelki i usiadł na fotelu, za widok mając jezioro z nagle odkrytą niezwykłą rybą.
Tym razem nie dostrzegł rozchodzących się kręgów na wodzie.
* * *
Rano, kiedy Rudzik wyjechał autem z garażu, zauważył go w tym samym miejscu, w którym stał wczoraj, niedaleko świerku. Może trochę bliżej. A więc wrócił, widać jego sprawa nie była dokończona. Intuicja podpowiadała Rudzikowi, że to ten sam osobnik, co wczoraj.
Do spotkania z nowym klientem miał trochę czasu. Zdąży. Zdecydowanym ruchem szarpnął drzwiczki, wyskoczył z auta. Zachrzęścił żwir, gdy kroczył w stronę intruza. Rudzik miał poczucie, że to pole minowe, pamiętał jednak słowa Joanny.
— Uratuj go — zaczął, stając między Twardzielcem a przeszkloną ścianą, za którą leżał jego syn. — Cena nie gra roli.
Słyszał, jak głupie są jego słowa, jak żałosnym tonem je wypowiada, mógłby to zwalić na kaca, ale przecież nie alkohol nim kierował, lecz rozpacz. Już wcześniej zastanawiał się, ile by dał za zdrowie Kacpra i doszedł do oczywistego wniosku, że wszystko. Cena nie miała znaczenia, naprawdę, byle chłopak był zdrów.
Twardzielec stał, beznamiętny, chłodny jak kawał alabastru w galerii, przypadkiem wyrzeźbiony w doskonały kształt. Jak marmur nigdy nie będzie ciałem, tak Twardzielec nigdy nie będzie człowiekiem. „Prędzej kamerą” – pomyślał nagle Rudzik.
W jego głowie uformowała się odpowiedź. Pozbawiona słów, oznaczała jednak negację. Wiedział, że czasem tak się porozumiewają. Odmowa była jak kopnięcie w krocze.
— Ty gnoju! — Andrzej szarpnął Obcego za ramię, choć równie dobrze mógłby próbować gołymi rękoma przesunąć dwudziestopiętrowy budynek. — Bierz, co chcesz, ale zrób to! Nie rozumiesz? Życie bym oddał za niego!
Nagle Twardzielec wyminął mężczyznę, zrobił krok do przodu, potem drugi, przeszedł przez szybę, jakby jej nie było. Na oczach oniemiałego z przerażenia Rudzika parł naprzód przez wszystkie węzły, ramiona, wsporniki, kable, monitory otaczające Kacpra, jakby dostał ataku szału. Otoczyły go iskry i łuki wyładowań. Wreszcie wyszedł przez ścianę do salonu.
Alarmy maszynerii zaczęły wyć jak oszalałe. Na szczęście krytyczne systemy były zdublowane, wszystkie natychmiast poprzełączały się na tryb awaryjny. Chociaż widowisko wyglądało spektakularnie, fizycznych efektów nie przyniosło żadnych. Nic nie zostało zniszczone!
Rudzik obiegł budynek i wpadł do środka. Twardzielca nigdzie nie było widać. Za to wyjrzała zaniepokojona Joanna, z wypisanym na twarzy pytaniem, czemu nie pojechał do pracy. Miała oczy senne od leków.
— Widziałaś go? Wszedł do środka! — zaryczał. — Przekonałem go! Był u Kacpra!
* * *
Kiedy pieniądze nie grają roli, zamiast negocjować kolejny kontrakt, można pojechać do Warszawy i niemal porwać stamtąd profesora Niemirskiego.
— Odwiozę! — przysięgał Rudzik, na przemian ożywiony rozbudzoną nadzieją i napędzany niemalejącą frustracją po tym, co zaszło rankiem. — To tylko trzy godziny w jedną stronę, potem kwadrans na miejscu, niech tylko pan profesor spojrzy, oceni… Pół dnia, a zapłacę jak za miesiąc pracy!
Niemirski był stary, był też chory (o czym nikt nie wiedział, bo co to za lekarz, co nie umie się wyleczyć, tak przynajmniej uważał, może niesłusznie). I chociaż się wzbraniał, był zainteresowany, co zrobił Twardzielec z maszyną wlewającą życie w pacjenta lub co zmienił w samym pacjencie. Nie miał jeszcze takiego przypadku. Najchętniej zabrałby go do swojej kliniki, jednak Kacper Rudzik był zabudowany w maszynie na stałe, póki jego stan – i to znacznie – się nie poprawi. Czyli do końca.
Teraz rodzice chłopaka czekali w milczeniu, obserwując profesora, jak chodzi między kolejnymi monitorami, analizuje wykresy, czasem wraca, by przyjrzeć się jakiemuś fragmentowi niemal martwego ciała ich syna. Pierwszy raz od dawna Joanna ściskała lekko palce Rudzika, jak kiedyś, wiele lat temu, może nawet w innym życiu.
— Przykro mi, nic się nie zmieniło — stwierdził wreszcie Niemirski, a na jego twarz wypłynął wyraz zmęczenia. I lekkiego rozczarowania, którego powodu mieli się nie domyślać. Tylko on wiedział, że wkrótce pójdzie śladem Kacpra. — A właściwie można chyba mówić o dalszej degradacji…
Rudzik poczuł, jak Joanna rozplata palce i jej dłoń wysuwa się z jego, opada niżej.
Spadał, a dna nie było widać.
* * *
Nawet porażka nie musi oznaczać natychmiastowego rozstrzygnięcia i tak było w ich przypadku: ściany domu wciąż stały, w środku nadal tkwili Kacper, Andrzej i Joanna, tylko siły życiowe całej trójki wyciekały jak życiodajny sok przez zbyt wielkie rany w korze drzewa, rany, które nie zdołają się zabliźnić, nim wedrze się śmiertelny grzyb. Nadejdzie moment, gdy drzewo umrze, jednak nie stanie się to od razu.
Na razie Rudzik przedłużał czas życia w złudzeniu, a może nadziei, znów obsesyjnie poznając wszystko, co powiedziano na temat Twardzielców. Już nie tylko zabierali, zaczęli zostawiać jakieś przedmioty (oczywiście od razu przechwytywane przez odpowiednie służby), ktoś twierdził, że zepsuli generator w fabryce, inny, że Twardzielec zaczął normalnie rozmawiać… Szukał w tym wszystkim Graala dla siebie, próbując zrozumieć powody wizyty Obcego i znaleźć sposób, który nakłoniłby go do udzielenia Kacprowi pomocy.
Twardzielec, ku zdumieniu Rudzika, nadal przychodził. Zwykle stał nieruchomo po drugiej stronie szyby pokoju Kacpra, jak hobbysta przyglądający się zawartości akwarium. Raz Andrzej zastał go na schodach wiodących na piętro, wpatrzonego w jedną z grafik albo sąsiadujący z nią fotogram. Rudzik musiał się przeciskać, bo Twardzielec stał bez ruchu, ignorując człowieka.
Tylko Joanna nie zdołała go zaakceptować. Skoro nie chciał pomóc, po co tu wracał? Andrzej pokłócił się z nią, kiedy stwierdziła ze złością, podszytą rozpaczą, że Twardzielec przychodzi, by kraść wspomnienia Kacpra. Krótko po tamtej rozmowie, kiedy Obcy pojawił się znów i stanął, wpatrzony w pokój chłopca, spróbowała wbić mu w serce nóż do krojenia mięsa. Nawet nie drgnął, a ostrze pękło i zraniło kobietę w policzek.
* * *
— Po co przyszedłeś? — Rudzik przystanął obok Twardzielca, który wyciągnął prawą rękę w stronę szyby i poruszył nią, jakby mu ścierpła i próbował znaleźć najwygodniejszą pozycję.
Obcy nie odpowiedział, wciąż patrzył na obudowanego maszyną Kacpra. W umyśle Rudzika nie pojawiła się żadna forma odpowiedzi, nic, nawet pustka oznaczająca otwartą linię, choćby słowa jeszcze nie padły.
Nagle do Andrzeja dotarło, że może Twardziel wcale nie przyszedł do kogoś z ludzi, do Kacpra, tylko rzeczywiście przyciągnęła go maszyna oplatająca chłopca? Może nawet sam był maszyną – i chodziło o spotkanie dwóch bytów mechanicznych? To by tłumaczyło przejście przez całą szerokość pokoju, przez te wszystkie kable, bez uszkodzenia ich, pomimo wprowadzenia w chwilową dezorientację czujników i wejścia maszynerii w tryb alarmowy.
Wszyscy obywatele mieli urzędowy obowiązek relacjonowania spotkań z Obcymi. Agendy rządowe i prywatne konsorcja wciąż przecież prowadziły badania, choć zwykli mieszkańcy coraz mniej wierzyli w ich sukces. Rudzik nigdy tego nie zaniedbywał, w gruncie rzeczy traktował to jednak bardziej jak wypełnianie deklaracji podatkowej. Wrzucał do państwowej bazy danych kompletnie nieistotne informacje, takie jak sto siódme – tylko w Polsce – wyjście Twardzielca z wody. Doprawdy, wiedział, że nie jest kimś, kto uzyskał informację pozwalającą popchnąć wiedzę o przybyszach do przodu. To nie jego Twardzielec latał, zmieniał kształty, zjadł psa albo nagle przeobraził się w doskonale czarną chmurę. Jemu trafił się banalny Obcy, wyglądający jak nudny urzędnik z ZUS-u, nawet przejście przez maszynerię oplatającą Kacpra nie dało żadnych zauważalnych śladów.
Znalazł formularz i szybko wysłał swój wniosek, opisując kilka sytuacji, które naprowadziły go na podejrzenie o zainteresowaniu maszyną wspomagającą procesy życiowe Kacpra. Potem dyskretnie wychylił się, żeby sprawdzić, czy Twardzielec wciąż tkwi pod oknem pokoju syna.
Zniknął. „Pewno poszedł zażyć kąpieli” – pomyślał z ironią.
* * *
Wieczorem, z odrobiną szkockiej w ręku znów siedział w japońskim domku, zastanawiając się, czy jego wniosek jest prawidłowy. A jeśli tak, czy maszyna może czuć emocje? Symulować je – owszem. Ale naprawdę odczuwać?
Zaśmiał się, bo cóż to właściwie znaczy? Sam czuł ból związany z rychłą śmiercią Kacpra, czuł wciąż gorycz rozpadu ich związku z Joanną, kiedyś pełnego szaleństw i radości. A jednak też by nie umiał ich nazwać inaczej niż jakimś prostym, umownym słowem, które niczego tak naprawdę nie oddawało, zamykało życie w ciasnym pudełku kilku znaków i dźwięków. Co ludzie wiedzieli o motywacji i emocjach Twardzielców?
Zabełtał resztką płynu i jednym haustem wlał do gardła.
Nagle dostrzegł niespodziewanego towarzysza swoich rozważań. Obcy stał przy jednym z krzewów, niedaleko wejścia do japońskiego domku, z twarzą zwróconą ku Rudzikowi. Kiedy nadszedł? Odkąd patrzył na niego? Przystanął, jakby chciał prosić o zgodę na zakłócenie spokoju gospodarzowi? A może pragnął pozostać ukryty?
Serce Andrzeja zadrżało. Dotknęło go przeczucie, że to koniec. Że tamten odchodzi, bo – jakakolwiek była – jego misja dobiega końca.
Serce biło jeszcze szybciej. Kacper? Kacper!
Chciał się zerwać, biec, sprawdzić, czy maszyna działa, czy syn wciąż żyje, ale wtedy Twardzielec poruszył się, podszedł do balustrady. Rudzik spojrzał na niego z nagłym strachem i nadzieją, emocje zawirowały jak w diabelskim młynie, w jednej sekundzie wynosząc go w górę nadziei, by zaraz zepchnąć w niziny lęku. Jak stwierdził Szymura, nie zmieni się nic?
W głowie Rudzika pojawił się naraz mglisty, niewyraźny, rozpikselowany obraz fotogramu na schodach. Przedstawiał coś, co już nie istniało: rozpadającą się kamienicę, pełną liszajów i strupów, w której wychował się Andrzej. Teraz na jej miejscu stał brzydki dyskont, wbity w to miejsce jak stalowy ćwiek, potwierdzający dominację pieniądza.
Boże drogi, o to chodziło? Cóż za absurd. I co ma z tym wspólnego Kacper, na którego tak długi czas patrzył Twardzielec?!
— Możesz go wziąć — stwierdził Rudzik głosem pełnym rozczarowania. Wzruszył ramionami. Też mi coś, Twardzielec pyta o zgodę? To nowość. Chociaż przy ich braku logiki wszystko było dopuszczalne.
Negacja. Znów to poczuł, zaskoczony.
Obcy ruszył i niespodziewanie podszedł na krok do zaskoczonego człowieka. Wyciągnął rękę i dotknął dłoni mężczyzny. Palce intruza były zimne jak lód.
— Tak, sam zrobiłem — mruknął Rudzik, uznając, że Twardzielec w ten dziwny sposób zadaje pytanie.
Negacja! Fotogram i… ręka Rudzika przy nim. Palce rozłożone, jakby chciały objąć dom, powstrzymać nadejście nieuchronnego.
— Nie rozumiem! — mruknął Andrzej.
Nagle jego prawą rękę aż po ramię ogarnęły niemożliwe do opisania zimno i ból. Kiedy Rudzik ujrzał, co zrobił mu Twardzielec, krzyk przerażenia eksplodował w chacie jak burza.
I równie szybko przeminął. Z nimi nie wygrasz, niczego nie zmienisz, więc Rudzik, chroniąc krwawiący kikut ręki, opadł z powrotem na surową ławę, czując przez cienki materiał spodni szorstkość nieheblowanej deski. Czekał, aż Twardzielec wreszcie sobie pójdzie, utonie w stawie, zniknie na zawsze z jego życia.
Rzeczywiście zniknął, ale zaraz wrócił z fotogramem i przystanął obok jęczącego, na wpół przytomnego Rudzika, który klął i płakał, że oddałby wszystko, ale nie na próżno – za życie Kacpra! Głowa Obcego, obrysowana światłem zmierzchu, traciła powoli swe rysy, stawała się bardziej alegorią twarzy niż czytelnym obliczem. A po chwili zniknął w jeziorze, zostawiając Rudzika z poczuciem udziału w transakcji, w której tylko jedna strona wie, w co gra i zna prawdziwe motywy decyzji. To nie było sprawiedliwe, jednak sprawiedliwość zdawała się być czymś dla Twardzielców tak obcym, jak one same dla ludzi. Kto w ogóle powiedział, że grali w jakąś grę? To tylko nadzieja, złudna jak zawsze.
W dali rozległ się cichy dźwięk alarmu. To maszyna w pokoju Kacpra dawała znać, że dzieje się coś złego, jakby tylko obecność Twardzielca powstrzymywała ją przed najgorszym.
A może, do gasnącego umysłu Rudzika przyszła myśl, Twardzielec był po prostu poszukiwaczem wrażeń, wziął jak swoje życie obudowane maszyną, fotogram i rękę, która go stworzyła? I do swojej kolekcji dołączy je wszystkie, nie przejmując się, jakie konsekwencje niesie to ludziom?
Nigdy się tego nie dowie. Kto wierzył, że zrozumiał Twardzielce, był głupcem.
Nagle alarm ucichł – i w tej ciszy tym wyraźniej zabrzmiał krzyk Joanny, która wciąż żyła, choć ostatni fundament dotąd trzymający ją przy życiu właśnie się rozsypał.
1 Piłka nożna (gw. śląska).