KREW NIE WODA - Romuald Pawlak - ebook + audiobook

KREW NIE WODA ebook i audiobook

Romuald Pawlak

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeśli też mieliście wrażenie że politycy to krwiopijcy i potwory i że można powiedzieć o nich wszystko ale nie to że są ludźmi? Oh... to mieliście rację!

A prawdę o tym ujawni Wam Hrabia Ponimirski z Partii Demokratycznej.

O tym iż nie jest to najlepszy pomysł, szczególnie w obliczu kampanii wyborczej nie musimy chyba nikogo przekonywać. A na pewno nie Marszałka Radeckiego i jego partyjnych kolegów, którzy zrobią wszystko by prawda nie wyszła na jaw a dotychczasowy kolega z sejmowych ław nie ogłosił światu swojego „coming outu”.

Romuald Pawlak przedstawia humorystyczna wizję polskiej polityki opanowanej przez wampiry, ghuli i zombie! W tle kampanii, dzieją się rzeczy o których politycy woleli by nie informować. Jak zwykle okazuje się że prawda o politykach ujawnia się dopiero po zmroku!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 56 min

Lektor: Adam Żejmo
Oceny
3,9 (7 ocen)
3
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sbigneush

Nie polecam

nuuuda
00

Popularność




Romuald Pawlak

Krew nie woda

Tytuł: Krew nie woda

Autor: Romuald Pawlak

Copyright © 2023 by Romuald Pawlak

Copyright © 2023 by Wydawnictwo 3 Małpy

Copyright for the cover artPiotr Wach

All rights reserved.

Redakcja - zespół

Korekta - zespół

Okładka - Piotr Wach

ISBN 978-83-67653-07-7

Wydanie 1

Wydawnictwo 3 MałpyKajdasza 4b/8 52-234 Wrocław

Rozdział 1

Warszawa stała w korkach. Właściwie to nic dziwnego, zawsze stała, i jeden zamknięty czy otwarty most nie robił różnicy. Psuły się uliczne światła, wagoniki metra wjeżdżały nie na te tory, co powinny, manifestacje – znienawidzony folklor mieszkańców i ukochana forma ekspresji reszty Polski – wprowadzały poprawki do życiowych planów. Kampania wyborcza do parlamentu, która właśnie trwała, wprowadziła jedynie dodatkowe utrudnienia.

Tak więc Warszawa stała w korkach. Jednak korki są różne. I pewnie stolicy nie ucieszyłaby wiadomość, że jeden z korków – nie, nie taki dosłowny, fizyczny – został właśnie brutalnie wyszarpnięty. Zamiast ulgi miało to przynieść zawieruchę, przy której Amber Gold, SKOK-i, zabójstwo generała Papały, afera zegarkowa czy Srebrna Tower okażą się awanturami w piaskownicy...

O ile ktoś szybko nie wbije szpuntu z powrotem.

Miejsce i porę wybrały ghule, bo to od nich wypłynęła propozycja spotkania. Rzeźnia ze sklepem patronackim w mniej uczęszczanym zakątku Pragi gwarantowała cały szereg doznań, od których oba wampiry drżały w powstrzymywanym, ekstatycznym krzyku głodnych ciał. Ich oponenci, zombie i towarzyszący mu ghul, za plecami mieli niewielki, mocno zaniedbany cmentarz komunalny. Co chwila to oglądali się za siebie, żeby sprawdzić więź z ziemią, to zerkali na budynek rzeźni, jakby sprawdzając, czy któraś z tusz nie powstanie z martwych, gotowa, żeby ją zeżreć. Niby zażyli odpowiednią porcję witamin i preparatów, ale ich głód wciąż domagał się zaspokojenia naturalnych potrzeb.

Szumilas, wysoki i chudy jak tyka sekretarz Partii Demokratycznej, nerwowo oblizał wargi, zerknął na niemiłosiernie prażące słońce. „Też sobie godzinę wybrały”, pomyślał, wbijając ponury wzrok w Krajewskiego, ghula tęgiego jak utuczone cielę. Znał go, kilka razy rywalizował z nim w tym samym okręgu wyborczym. We wcześniejszych wyborach bywał górą, ale teraz w notowaniach szli kieł w kieł. Najchętniej widziałby go w dole z wapnem, ale cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi... Albo i nie lubi. Jednak żyć z tym trzeba dalej.

– No? – ponaglił, sprawdzając, czy jego towarzysz, drugi wampir, nie traci koncentracji.

Kto wie, co wymyśliły te gulasze?

Krajewski chłodnym spojrzeniem ocenił oba wampiry. Nie miał żadnych gwarancji, że go nie nagrywają, ale i tak wolał tej rozmowy nie prowadzić w żadnym z biur. Zresztą dyspozycje prezesa Daniłowicza brzmiały jasno: przede wszystkim ostrożność.

– Macie problem. – Jego głęboki głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z cynowego kotła. Może i wyglądał jak świnia tuczona na święta, ale wszystko to były mięśnie, a nie słonina. – Właściwie wszyscy mamy. Hrabia Ponimirski chce zrobić coming out. Co to oznacza, chyba nie muszę mówić?

– Co dokładnie? W jakim sensie coming out? – W głosie Szumilasa zagrały nerwowe nuty.

Zerknął na rzeźnię. W brzuchu mu zaburczało, zaklął w duchu i zatrzymał spojrzenie na ghulu.

– Chce nas wszystkich zdradzić, ujawnić ludziom, że żyjemy ściana w ścianę, dom w dom, jeździmy tymi samymi autobusami, siedzimy w knajpach i kinie obok siebie – prychnął z obrzydzeniem Krajewski. – Nie pytaj mnie dlaczego. Po prostu chce to zrobić i tyle. To raczej wy powinniście wiedzieć... – zauważył.

Szumilas przez krótką chwilę analizował nowinę i jej skutki, wreszcie powoli skinął głową. Trudno powiedzieć, żeby był zdziwiony osobą, która zamierzała dopuścić się zdrady. Bardziej… jakby to ująć… sposobem, w jaki zamierzała to zrobić. Hrabia lubił efekciarskie zagrania, zasłynął z tego, kiedy został premierem, jednak nigdy dotąd nie wykazywał skłonności samobójczych! Wręcz przeciwnie, pragnienie zdobycia coraz to nowych stanowisk i zaszczytów czyniło go równie cierpliwym jak mrówkolew czekający na ofiarę.

– Skąd to wiesz?

– Bo przyszedł do nas. Z pytaniem o miejsce na liście. I dopiero kiedy usłyszał, że żaden wampir, choćby i najbardziej szanowany, nie będzie startować z list Naszej Ziemi, zagroził coming outem. Trzymaliśmy to jako hak – tu Krajewski uśmiechnął się nieprzyjemnie – ale co nam po haku, skoro dzięki zaufanemu źródłu dowiedzieliśmy się, że hrabia nie przełknął porażki i chce nas wszystkich wysadzić z siodła, zafundować nieludziom grande finale pod sam koniec kampanii?

Szumilas zaklął. No jasne, hrabia zawsze taki był. Nielojalny, a nawet wredny. Wielbiciel tradycji, mówiło się nawet, że nielegalnie urządza polowania. Czort wie, do czego był zdolny, ile paragrafów złamał. Przyszywana arystokracja, psia ją mać! Skoro on nie miał mieć zaszczytów, to nikt ich nie będzie mieć...

– A jakieś dowody poza słowami? – spytał szorstko, nie dając po sobie poznać, że w środku jest wstrząśnięty i tylko dlatego nie zmieszany, że krew z żółcią słabiej się łączy niż wóda z ginem.

Mógł sobie wyobrazić, jak zareaguje prezes Radecki, kiedy usłyszy nowinę. Dobrze, że skończyły się czasy odgryzania głów posłańcom niosącym złe wieści albo wysysania ich do sucha...

Ghul sięgnął do kieszeni marynarki i podał mu gruby plik zdjęć wystających z koperty, a potem kartę pamięci.

– Zapoznajcie się, a potem omówimy, co robić dalej. I… – Krajewski się jakby zawahał. – Jesteście nam coś winni. To też tutaj ustalimy.

Szumilas szybko przerzucił plik zdjęć. Na wszystkich Ponimirski flirtował z przedstawicielami Naszej Ziemi. Na niektórych fotkach można było rozpoznać ich siedzibę główną, projekty list wyborczych, do niedawna tajne, zanim nie poszły do Państwowej Komisji Wyborczej i nie zostały zarejestrowane... „Nic dziwnego, że nie chcieli z tym przyjść, póki kampania nie zaczęła się oficjalnie”, stwierdził z goryczą.

– Dobra, a co w zamian?

Towarzyszący ghulowi zombie uśmiechnął się ponuro i wycedził:

– Trzeba go złapać, zanim narobi szkód. Ale... jeśli to się uda, chcemy ministra więcej niż będzie wynikać z siły oficjalnych wyników. Jeśli będzie trzeba, stworzy się na potrzeby naszych oczekiwań jakieś nowe ministerstwo, bo ja wiem, odrębne dziedzictwa narodowego? Albo zdrowia psychicznego? To już wasza broszka. Przekaż Radeckiemu, że o konfiturach pogadamy, kiedy uda się ocalić słoik.

Radecki, oficjalnie piastujący stanowisko marszałka Sejmu i prezesa partii, a nieoficjalnie będący szefem wszystkich polskich wampirów i prawdziwym szefem rządu oraz oberprezydentem, w skupieniu wysłuchał relacji sekretarza partii. Z niepokojem czekał na to, z czym Szumilas wróci ze spotkania. Bo że przywiezie jakąś cuchnącą padlinę, było jasne: takie spotkanie przedstawicieli konkurujących partii musiało mieć poważny powód, przynajmniej zdaniem „gulaszy”, jak wampiry ironicznie nazywały tamtych (ewentualnie „ziemniaków”, gdy łączyły ghule z zombie, parodiując nazwę ich partii). Słuchając Szumilasa, Radecki doszedł do niepokojącego wniosku, że po raz pierwszy od dawna nie docenił zagrożenia. Ponimirski mógł ich wysadzić w kosmos. Pieprzony hrabia – i w dodatku uzurpator! A tu tymczasem kampania się rozkręca, kandydaci zgłoszeni, hasła dawno ogłoszone, trzeba działać... Psiakrew, też sobie Ponimirski nie mógł wybrać lepszego momentu!

– Musimy go znaleźć, zanim zacznie gadać. – Ton głosu nie sugerował chęci do najmniejszej dyskusji. – To znaczy szybko!

Machnął zniecierpliwiony ręką, nie dopuszczając rozmówcy do głosu, tak jakby Szumilas chciał się odezwać, podczas kiedy sekretarz liczył portrety znamienitych wampirów dwoma szeregami wypełniające ściany pokoju. Wampiry z krawatami na szyi, fontaziami, żabotami, w piusce – wszystkie możliwe epoki, dwa tysiące lat. Dwadzieścia wieków służby swojemu plemieniu... Któregoś dnia portret Radeckiego być może również tu zawiśnie, chyba że ten dureń Ponimirski spełni swoją groźbę.

Radecki wreszcie wstał z fotela przy biurku, jego masywna sylwetka zdominowała sekretarza. Gdyby nie był politykiem, mógł śmiało startować w zapasach.

– Szumilas, weź od Bergamutka paru strażników, wsiadaj w auto i pędź do Anina, do pałacyku hrabiego. Aresztujcie go. A potem do mnie z tym łajzą. Już ja z nim pogadam...

Nie znajdą go. Nie ma takiej opcji, żeby ktoś zgadł, gdzie ukrywa się hrabia Ponimirski. Ma swoje kryjówki... i zaraz ruszą do jednej z nich.

Hrabia upił ostatni łyk syntetyku zastępującego prawdziwą ludzką krew i odstawił kielich na stół, obok staroświeckiej koperty wąskiej jak złożony japoński wachlarz. Kopertę wrzucił do wciąż płonącego kominka i patrzył, jak papier spopiela się i rozsypuje na kawałki. Przodkowie patrzący na niego ze ścian spojrzenia mieli surowe, bezwzględne, czuł ich wsparcie w tej krucjacie. Miał nadzieję, że w czasie jego nieobecności nikt nie zniszczy tych portretów. Na szczęście zabezpieczenia nie powinny być łatwe do sforsowania.

Westchnął melodramatycznie i ruszył do wyjścia z domu. Auto już czekało na podjeździe przed rezydencją, jego wierny asystent Wargas – także wampir – siedział za kierownicą...

Opłaciło się rozumieć ghula przypadkiem spotkanego kiedyś niedaleko Powązek, gdzie hrabia rozmyślał nad wielkością przodków, a ghul, cóż, także miał swoje sprawy. Zwierzył się hrabiemu, że ma dosyć sztucznizny, i że czasem musi pójść na cmentarz pofolgować namiętności...

Ponimirski obiecał mu, że kiedy coś się zmieni na lepsze, zadba o jego los i o jakieś godne stanowisko, bo każdy sojusznik w walce o zachowanie tradycji był ważny, nawet jeśli pochodził z innego nieludzkiego plemienia. Dziś rano ghul okrężną drogą przesłał mu ostrzeżenie, że na najwyższych partyjnych szczeblach ma się wkrótce odbyć spotkanie poświęcone hrabiemu. Dodaj kieł do kła, wyjdzie cała szczęka. Arystokrata nie czekał, aż pod drzwiami staną i nocą kolbami w drzwi załomocą. Albo kłami zaklekocą.

– Nie powinniśmy tego robić.

Wargas wciąż nie był przekonany, że jego pryncypał postępuje rozważnie. Dotąd zawsze udawało się wszystko wynegocjować, nawet pewne odstępstwa od normy i zasad.

– Ukrywać się? – spytał domyślnie hrabia. – Jeśli będziemy tu siedzieć, szybko nas znajdą.

– Zdradzać, hrabio. A teraz uciekać, co jest naturalną konsekwencją zdrady. Jeśli nas złapią, obaj pójdziemy do dołu z wapnem. I odnajdą za tysiąc lat z czaszkami pod pachą, osinowym kołkiem wbitym w miejsce, gdzie proch z serca... Albo i nie znajdą.

Ponimirski tylko wzruszył ramionami. Nie miał czasu na dyskusję o jakichś tam literackich bajędach.

– A czy to moja wina, że te patałachy tak się rozsmakowały w polityce, że bycie prawdziwym wampirem, a niechby i porządnym zombie, o ghulu nie wspominając, zamieniły na funkcję dobrze opłacanego urzędnika państwowego? Ciepła posadka, bywa że ministerialna. Wygodne auto, jakby to wampirowi do czegoś było potrzebne... – Skrzywił się z niesmakiem. – Dawniej wampiry to było mięso, krew i strach. A teraz? Te miękkie fiutki bawią się w politykę, wampiry są metroseksualne, a ludzkie nastolatki wzdychają do nich, chcąc mieć takiego fajnego chłopaka... Szok! Tysiące lat pracy poszły na marne, gmach przerażenia runął...

Wargas popatrzył na bagaże, które zalegały także na tylnym siedzeniu. Hrabia rozstawał się z domem, ale nie z luksusem. Wieźli dosyć strojów, aby wyposażyć na bal całą gromadę wytwornisiów!

Niespodziewanie hrabia odsunął asystenta i usiadł na fotelu kierowcy, oświadczając:

– Ja poprowadzę.

– A kiedy ostatnio prowadziłeś, hrabio?

Na czoło Wargasa wystąpiły krople potu. Pamiętał, że gdy ostatnim razem Ponimirski chciał gdzieś jechać, na „dzień dobry” zdemolował okazały gazon przed rezydencją, zapewniając tygodniowe utrzymanie pewnemu warsztatowi samochodowemu.

– Zbyt dawno. Pora znów wziąć sprawy we własne ręce – odparł stanowczo arystokrata i przekręcił kluczyk.

W pokoju były cztery osoby i stało się jasne, że to one utworzą sztab kryzysowy. Radecki popatrzył na nie z namysłem. Wiadomo: on sam będzie koordynować wydarzenia na miejscu, prezes partii nie może porzucić kampanii wyborczej, chyba że sytuacja zrobi się wyjątkowa. Poza tym na nim spoczywają światła kamer, więc nie może zbyt często się udzielać, chociaż ingerencji w sprawę nie da się całkiem uniknąć, bo czasem trzeba z kimś zamienić słowo osobiście.

Sekretarz polityczny partii i zarazem osobisty asystent Radeckiego, Szumilas, to co innego. Też będzie wspierać kampanię, ale z połowę czasu może poświęcić hrabiemu. Biela, spin doktor partii, prawa ręka Radeckiego i lewa do roboty, też musi godzić kampanię z poszukiwaniami. Trzeba mu nakazać obmyślenie planu B, czyli kontrakcji, gdyby jednak hrabiego nie udało się w porę znaleźć i zaczął pleść trzy po trzy.

Z czwartą osobą, niskim wampirem z blizną po pożarze, którą zakrywał krótką brodą, wiązał się pewien kłopot. W pierwszej chwili Radecki nie był pewien, czy dołączyć Bergamutka do składu, uznał jednak, że będzie to miało wymiar praktyczny. O ile Szumilas zajmował się sprawami politycznymi, o tyle Bergamutek był sekretarzem od spraw kryminalnych, obyczajowych, od dbania, by codzienne życie polskich wampirów biegło w miarę płynnie i bezkolizyjnie. Kiedy trzeba było likwidować nielegalne walki nieludzi, robił to. Gdy trzeba było pogonić firmy z Francji, by nie przerywały dostaw tabletek przeciwsłonecznych, to on brał na siebie interwencję. Nie przepadali z Szumilasem za sobą, rywalizując o to, który jest lepszym sekretarzem. Z trudem znosili tę wewnętrzną dwoistość partii, bardziej wymuszoną prawdziwym życiem niż polityczną maskaradą, za którą się schronili. Radecki kiedyś usadził ich przy jednym stole, spił i pogodził. A przynajmniej załagodził konflikt. Teraz Bergamutek się przyda, chociaż nie będzie prowadzić śledztwa. Niewykluczone, że jego szpiedzy wyłowią coś istotnego z plotek i przecieków nieludzi. Powinien być informowany na bieżąco.

Radecki niemal automatycznie dorzucił jeszcze jedną osobę: Włodzimierza. Nie startował w wyborach, nie piastował żadnych stanowisk publicznych, a mimo to był jednym z najbardziej zaufanych w prawdziwym wampirzym sztabie, od stu lat stanowiąc wsparcie w tych wszystkich cichych przedsięwzięciach. To on będzie szukać Ponimirskiego, niech tamtego szlag trafi, a wszystkie zęby wyrwie paradontoza!

– Może by zacząć od prezydenta? – podsunął Biela, mylnie odczytując zamyślone spojrzenie Radeckiego.

Marszałek spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Jak się ci spin doktorzy nie nauczą w końcu, że są inni mądrzy, to przyjdzie mu strzelać albo gryźć tętnice...

– Jacek, a myślisz, że to mi nie przyszło do głowy?

Widząc zmartwiałą twarz rozmówcy, kontynuował sucho:

– To jasne, że go zawiadomimy. W odpowiedniej chwili. Na razie nie zdążył nawet policzyć wszystkich żarówek w żyrandolach, nie będziemy mu zawracać głowy.

Nabrał tchu.

– Poza tym to śliska sprawa. Wybrany wspólnymi siłami wszystkich nieludzi, więc w jego kancelarii pełno ghuli i zombie, nie byłoby łatwo utrzymać w tajemnicy jego pomoc. I wszystkie sekrety... Nie, lepiej, żeby się nie denerwował, ładne wyglądanie dosyć go absorbuje.

– A może Ponimirski ukrył się w którymś z zakonów? – Biela wciąż zgodnie z przypisaną mu rolą tryskał pomysłami, choć było widać, że zżera go stres. – Kościół zawsze sprzyjał dysydentom...

– Nie, jakby tam się pojawił, to nasze „śpiochy” dałyby nam znać – uciął marszałek. – Kościoła do tego nie będziemy mieszać.

Zagryzł wargę, powiódł spojrzeniem po oszczędnie umeblowanym gabinecie – w końcu była to siedziba partii, Wiejska 12, a nie prywatny dom. Segregatory pełne papierów sąsiadowały z szafami pełnymi ulotek i innych materiałów wyborczych. Popatrzył na nich jak Churchill mówiący Anglikom, że będzie ciężko, ale w końcu wygrają.

– Musimy sobie poradzić sami, panowie. I to szybko. Szkoda, że nam uciekł, ale tego raczej należało się spodziewać.

Po tym, jak spuścił po brzytwie spin doktora, pozostali bali się odezwać, bo choć wampir nie lęka się byle czego, to lepiej nie narażać się Radeckiemu. Światowa Federacja Nieludzi, która doprowadziła do tego, że nie tylko mogli cieszyć się życiem po prostu, ale i życiem publicznym, co stało się dla wampirzego plemienia świetną rozrywką, była daleko, a szef blisko. I mógł nie być tak wyrozumiały jak przedstawiciele ŚFN, tu była Polska, kraj, gdzie rządziły kieł i pięść, a nie paragrafy.

Radecki i... Ponimirski. Hrabia też to organizował. I w tym kłopot. Znał ich metody, sposób rozumowania i postępowania w sytuacjach awaryjnych.

– Wy szukajcie tropu. Nie wiem, gdzie zacząć, ale dacie sobie radę. Ty – marszałek spojrzał surowo na Bielę – planujesz działania na wszystkie warianty, uwzględniasz taki, że Ponimirski zacznie sypać. Bergamutek, twoja rola to rozpuścić wici w poszukiwaniu hrabiego, może ktoś coś słyszał. – Popatrzył na zegarek. Pora odwiedzić ostatnią osobę należącą do grupy kryzysowej. – Ja, cóż, muszę się wybrać na wycieczkę. Głodny jestem. I mam sprawę do załatwienia.

Willa na Bielanach wyglądała przeciętnie, nikt by nie zwrócił na nią uwagi, gdyby nie mieszkał tu lider Naszej Ziemi, Gabor Daniłowicz. Nie spowijały jej niewidoczne nici agentów Służby Ochrony Państwa, utrudniającej życie pozostałym mieszkańcom. Gabor nie chciał ochrony... przynajmniej nie ludzkiej. Ta zapewniana przez jego ghule i zombie wystarczyła w zupełności, aby nikt niepowołany nie przeniknął do środka willi.

Jednak willa była tylko przykrywką. W sensie dosłownym: prawdziwe serce partii biło w podziemiach. To tam w kilku podziemnych komorach rozpościerających się na setki metrów w każdą stronę kryły się najtajniejsze pomieszczenia polskich zombie, ghuli i ich współpracowników.

Mieszkańcy okolicznych domów pewno bardzo by się zdziwili, gdyby nagle ich domy się zapadły i zaczęli wychodzić stamtąd członkowie partii. Jednak Daniłowicz bardzo dbał o stan techniczny infrastruktury, pracowali nad tym najlepsi zaufani inżynierowie, sprowadził nawet ghule ze Śląska, czasem przez tamtejszych górników mylone ze Skarbkiem. Cóż, mocno zwęglone skamieniałości też dało się jeść... niektórzy, podążając za wegetariańską modą, podobno nawet się rozsmakowali w zwęglonych liściach wielkich paproci. W każdym razie komory wydrążyli wzorowo, bez takich perypetii, jakie towarzyszyły budowie metra.

Najdłuższy tunel, noszący nazwę „ewakuacyjnego”, miał ponad trzy kilometry długości i prowadził... na cmentarz. Tam miał kilka wyjść: jedno przy kolumbarium, dwa w grobowcach rodzinnych, jedno w śmietniku.

Pod samą willą biegł pionowy szyb, w którym osadzono windę (choć w innym miejscu znajdowało się też wejście awaryjne, wąska schodnia z małymi stopniami, przyprawiająca równocześnie o zawrót głowy i klaustrofobię, przynajmniej Daniłowicza, który ją przetestował i zapowiedział, że nigdy więcej nie użyje). Sto metrów niżej zaczynał się szereg komór, w których zombie, ghule i reszta towarzystwa miały swoje archiwa, laboratoria i wiele innych pomieszczeń, w tym więzienie.

Być może miejsce było ryzykowne, lepszy byłby niezaludniony teren, ale przecież nikomu nie przyjdzie na myśl szukać tajnych kryjówek w tej willowej dzielnicy, georadar dostałby ataku szaleństwa... Kryjówkę mogły wykryć tylko inne istoty nocy i ziemi, a przecież swój nie stanie przeciw swemu...

„Chyba że nazywa się Jerzy Maria Ponimirski herbu Złamany Kieł”, pomyślał z gorzką ironią Gabor, patrząc na Krajewskiego, który wrócił z rozmów z wampirami. Teraz razem z drugim sekretarzem, Thunem, chcieli omówić sytuację.

Otworzył drzwi windy i gestem zaprosił ich do środka. W milczeniu zjechali na dół. Thun, sztywny jak kij miotły, wydawał się nie doceniać powagi sytuacji, ale Gabor dobrze go znał: stary ghul rozważał wszystkie warianty postępowania. I zapewne szykował też sobie drogi ucieczki, przynajmniej dwie, na wypadek, gdyby wampir oszalał i naprawdę wyjawił ludziom prawdę. Thun był uczciwym ghulem, ale kiedyś powiedział, że nie poświęci własnej skóry dla jakiejś tam ideologii. Skądinąd dlatego Gabor wybrał go na swego sekretarza i doradcę. Ufał, że Thun będzie pracować na sukces plemienia, ale kiedy uzna, że dalej nie warto, stanie się to dla Daniłowicza sygnałem wartym rozważenia.

Gabor wciągnął nosem powietrze. Wentylacja działała nienagannie, mimo to nikły zapach skały i gleby przenikał do systemu, nadawał powietrzu swojską nutę.

– Jak go dorwę przed nimi, rozkawałkuję drania – rzucił półgłosem.

Tu, na dole, mogli wreszcie porozmawiać bezpiecznie. W willi, pomimo ochrony i szeregu zabezpieczeń, Daniłowicz nie rozmawiał o rzeczach naprawdę ważnych, o ile nie musiał. Technika szpiegowska sięgnęła absurdów, drony wielkości muchy, kierunkowe mikrofony wychwytujące dźwięk z odległości kilometra, kelnerzy w knajpach przylepiający pod talerz pluskwę... Tu mógł się obawiać wyłącznie zdrajcy ze swego plemienia, kogoś takiego jak Ponimirski.

Towarzysze Gabora jakby uznali, że padło hasło do przerwania ciszy, prychnęli. Dokładniej: prychnął Krajewski. Thun wessał powietrze, chociaż należało to potraktować raczej jak metaforę wsysania Ponimirskiego, gdy już go dopadną.

Szybko minęli komorę recepcyjną z gromadą strażników i przeszli do pierwszej sali konferencyjnej. Gabor usiadł na krześle, tamci obok niego.

– Zgodzili się?

Krajewski z wahaniem skinął głową.

– Nie mieli upoważnień, ale nie negocjowali. Skoro pytasz, wnioskuję, że nie wpłynął protest od Radeckiego, zatem możemy uznać, że zgodzili się na nasze warunki.

– Nie wpłynął – potwierdził Daniłowicz, pocierając brodę. – Zatem pomóżmy im go złapać. Trzeba też uruchomić naszych dziennikarzy i informatorów. Mimo wszystko lepiej, żeby hrabia nie dotarł do mediów... – Im mógł odsłonić swój plan. Przynajmniej w części. – Ale nie ułatwiajmy wampirom sytuacji. Jeśli to my go złapiemy, będziemy mogli żądać czegoś więcej...

Patrzyli na niego, a w ich spojrzeniach czytelne było pytanie: czego, skoro oficjalnie zażądali nadprogramowego ministra? Gabor uśmiechnął się lekko:

– Premiera w nowym rozdaniu, bracia w ziemi. Jeśli będziemy mieć Ponimirskiego w łapach, weźmiemy fotel premiera, ja wam to mówię.

Starał się, żeby jego głos brzmiał chłodno i nie zadźwięczały w nim tony jak z agitki w sali pełnej ogłupionych wyborców. W środku jednak drżał. Wampiry są głupie, niby stare i mądre, ale w gruncie rzeczy pycha ich zawsze gubi. I teraz Ponimirski też ich zgubi.

„Zostanę premierem”, myślał. Trzeba tylko schwytać hrabiego.

Wreszcie odprawił ich gestem. Chciał zostać sam. A właściwie – chciał zostać sam, żeby z kimś porozmawiać.

Powolnym, pełnym namysłu krokiem mijał kolejne komory, kierując się na południe. To tam, w jednym z najdalszych od wejścia pomieszczeń, czuwał Piaskowy, jak go w myślach nazywał Daniłowicz.

Doszedł do wejścia odciętego żelaznymi drzwiami z cyfrowym zamkiem. Wstukał kod, przyłożył szorstką opuszkę do czytnika linii papilarnych, wreszcie uspokoił oddech i wypowiedział hasło.

Drzwi rozwarły się z lekkim cmoknięciem, a na korytarz, spowijając ghula, wypłynęła fala ciepła i lekkiego zaduchu. W ciemności przed nim rozległ się szelest. Drobinki piasku osypywały się lekko z czegoś.

– Światło – zadysponował Daniłowicz.

Komora rozświetliła się przed nim jak przestrzeń po przyspieszonym wschodzie słońca. Była niewielka, może z pięć metrów na pięć, z łagodnie zaokrąglonym sufitem, zupełnie pusta, jeśli nie liczyć stojącej pod najdalszą ścianą wielkiej skrzyni z odwalonym wiekiem spoczywającym pod jedną z bocznych ścian. Wypełniał ją żółty, drobny piasek, z którego w jednym miejscu uformował się niewielki pagórek, jakby prądy powietrza w komorze utworzyły wydmę.

To była wielka tajemnica ghuli. Niemal nikt nie wiedział, że w środku skrzyni ukrywa się piaskowy dżinn. Teraz wyłonił się z kwarcu jak rzeźba tylko o ton ciemniejsza od podłoża.

– Jak poszło? – rzucił głuchym tonem.

Problemy były specjalnością Al-Ghazaniego, jak kazał siebie nazywać. Prawie zabili go egipscy wieśniacy, wpędzając między skalne ściany, skąd nie miał jak uciec. Nie odważyli się zabić, ale zamknęli pułapkę. Archeolodzy, którzy odkopali ją wiele wieków później, spekulowali, że w tym sześcianie piasku musiały kryć się tajemnice – i tu się nie mylili, chociaż żadnemu nie przyszło do głowy, że to nie szabrownicy wyjęli dzbany i kosztowności, tylko dżinn skamieniał.

Teraz w piasku nabierał nowych sił. Jeśli nic się nie zmieni, potrwa to z wiek czy dwa. Daniłowicz starał się skrócić ten proces do minimum.

Na razie za to Al-Ghazani był pomocny w rozwiązywaniu problemów, a jeśli nawet nie pomocny, to dający inną perspektywę. Gabor szybko streścił mu wyniki rozmów.

– Na pewno opuścił swoją kryjówkę. – Głos piaskowego dżinna tchnął pewnością. – Szukałbym go u sojuszników. Oczywiste. Więc też odpada. Wybierz jakieś mało prawdopodobne miejsce na kryjówkę i tam zacznij.

– Tak zamierzałem – zgodził się Daniłowicz.

– Jeszcze jedno – ciągnął Piaskowy szemrzącym głosem. – Niedobry piasek. Boli. Zmień.

– Taki sam kwarc, jak w Egipcie – Daniłowicz lekceważąco machnął ręką – ale wezmę twoją prośbę pod uwagę...

– Weź raczej groźbę do serca – syknął Piaskowy.

Wracając na powierzchnię, Gabor obracał w głowie zaskakującą myśl. Z piasku bicza nie ukręcisz, ale z piaskowego dżinna...? Al-Ghazani był najwspanialszą bronią w jego ręku. Musi się tylko przystosować do lokalnych warunków. Demon nie wiedział, że egipski piasek może by i dało się zdobyć – co za problem zorganizować kurierów albo przewóz jakimś jachtem w formie balastu? – jednak Daniłowicz z rozmysłem karmił go polską ziemią, licząc, że kiedy się zregeneruje, będzie już tak polski, że da się go wykorzystać tutaj, a egipskie wydmy przestaną go ciągnąć. Potrzebował silnych, a jednak zależnych od siebie osobowości.

A na razie trzeba zapolować na pana hrabiego. Uśmiechnął się wąskimi ustami, okrutnie i nieco lubieżnie.

Rodzina Hedów... a może Castavalierów? Nazwisko to nieistotny szczegół zamulający ich historię.

Od zawsze służyli władcom. Najczęściej ludziom, wtedy władcy nie wiedzieli, kim są Hedowie, chociaż zapewne niektórzy domyślali się, nie wnikając w szczegóły i oceniając wyniki, nie pochodzenie. Kiedy służyli wampirom, stawali się częścią klanu, przynajmniej tu, w tej części Europy, chociaż ich noże sięgały za ocean... Wyspecjalizowani w technikach zbrodni i zdobywania wiedzy na miarę każdej epoki.

Teraz służyli Radeckiemu, słusznie uważając, że to on próbuje zaprowadzić ład w obu światach: nadziemnym i podziemnym.

Nigdy oczywiście nie poznał szczegółów, nie wiedział, ilu ich jest, gdzie, co robią, jak się maskują. Równie dobrze pracować dla Hedy mógł jego spin doktor, jak też sprzątaczka w sejmowym biurze. Wiedział tyle, że w rodzinie są nawet adoptowani ghule i zombie. I że rodzina służy władzy, o ile władza służy rodzinie.

Radecki korzystał z ich umiejętności niechętnie, wiedząc, że z każdą sprawą zaciąga coraz wyższy dług. A w klanie nocy nie ma niespłaconych długów.

Jednak ta historia mogła ich wszystkich wysadzić w kosmos, musiał porozmawiać ze starym Włodzimierzem, głową rodu.

Kiedy dotarł na Saską Kępę i wkroczył do wnętrza restauracji zwącej się „Hedo i Przyjaciele”, pozostawiając ochronę na zewnątrz, przy kontuarze czekał już na niego Włodzimierz, chociaż Radecki mógł iść o zakład, że zanim tu podjechali, za kontuarem stały roześmiane dziewczyny, teraz zajmujące się innymi gośćmi. Czasem pracowała tu któraś z córek starego, ucząc się nie tyle obsługi, ile sztuki niedostrzegalnego wpływu na gości. Najczęściej była to urodziwa Joanna, pod wieloma względami – takimi jak opanowanie i podejście do każdej sprawy – przypominająca Radeckiemu swojego ojca.

Nieludzie chętnie się tu spotykali, szczególnie wampiry, mając pewność, że nikt ich nie nagrywa. A jeśli nawet, to Hedo byłby ostatnim, który by sprzedał komuś taśmy. Wiedzieć, nie powiedzieć, gdy trzeba, działać – tak brzmiała jego dewiza.

 – Sala czeka – zaczął Włodzimierz, zanim Radecki zdążył otworzyć usta. – Zaprowadzę pana, marszałku. – Ruszył przodem. Pomimo sporej tuszy poruszał się nadzwyczaj sprawnie.

Zaprowadził go do sali w podziemiach, wiodąc krętą drogą. Mijali jakieś siatki, kto wie, czy nie ekranujące. W każdym razie Radecki postanowił zaufać Włodzimierzowi, nie miał nic do stracenia.

– Ponimirski oszalał. Chce zrobić spektakularny coming out – zaczął marszałek, gdy usiedli. – Trzeba go znaleźć, zanim zrobi krzywdę... sobie i nam.

– Podjąłem pierwsze kroki.

Hedo uśmiechnął się w sposób, który w innych okolicznościach, gdyby towarzyszyła im ładna kobieta, można by nazwać lubieżnym. Jak widać, wieści już do niego dotarły.

Radecki w milczeniu skinął głową, co bynajmniej nie było przyzwoleniem, tego Hedo nie potrzebował, raczej uznaniem, że to rozsądna decyzja. Czas ich gonił, a hrabia niewątpliwie uciekał.

Nagle do sali weszła Joanna z tacą. Dwa kieliszki wina, a dla Radeckiego talerz z jedzeniem. Uśmiechnął się, wyczuwając duszoną wołowinę. Stary wiedział, co lubi. Podziękował dziewczynie skinieniem głowy. Była nie tylko mądra, także ładna, włosy spięte w kok nadawały jej porcelanowo delikatnej twarzy nieco azjatycki wygląd, a wąskie srebrne kolczyki w kształcie liści tylko podkreślały wdzięk długiej szyi. Poczekał, aż opuści pomieszczenie.

– Czego chcesz za to? – mruknął, chwytając sztućce.

Hedo przetarł drewniany blat. Tego nawyku nigdy się nie pozbył albo wręcz go pielęgnował. Było w tym opóźnienie momentu, gdy przyjdzie mu wymienić sposób i wysokość zapłaty. Przyglądał się jedzącemu marszałkowi.

– Teraz nic, panie Radecki – odparł wreszcie stłumionym głosem. – Teraz nic. Jednak moja rodzina patrzy w przyszłość, choć siłę czerpie z przeszłości. Mój syn... wkrótce wejdzie w wiek dorosły. I chcę, żeby był pierwszym z rodziny, który nie będzie się kryć w cieniu.

– Stanowisko? – stwierdził ze zrozumieniem Radecki, dziwiąc się, jak jednak proste priorytety mają wszystkie istoty.

Proste i te same. Piramida Maslowa rządzi.

– Dziś jest, jutro go nie ma. Nie, panie Radecki. Edukacja. Kontakty. Legalne, w formalny sposób, żeby nie był w nich zależny od innych. Niech je sobie wyrabia. – Hedo popatrzył z zadumą na prezesa partii. – Zrozumiem, jeśli się jednak nie będzie nadawać...

Radecki w milczeniu przez chwilę pracował sztućcami, wreszcie odsunął od siebie talerz. Zaspokoił pierwszy głód, tyle wystarczy.

– Najpierw muszę wygrać wybory. Ale oczywiście zgoda. Uzgodnimy to, żebyś nie był stratny.

Wstał.

– To nie zatrzymuję. Chociaż... żywy ma być?

– No raczej – zachmurzył się Radecki. – Chociaż jak się nie da inaczej, to wiadomo, przeszkód nie stawiam, najważniejsze, żeby milczał.

Po całym dniu czuł się tak wypluty, że musiał choć chwilę odpocząć z Marianną.

Nie jest łatwo równolegle prowadzić życie nadziemne i podziemne, równocześnie być wampirem czy szerzej, nieczłowiekiem dla nieludzi, istot ze świata mroku i ziemi – i człowiekiem, w dodatku obserwowanym, dla ludzi. Nosić w głowie dwa światy, dwa ubrania, zmieniać je w lot na potrzeby chwili. I nigdy się nie pomylić – nie pokazać wampirowi lukrowanego uśmiechu, a człowiekowi wampirzych kłów. Być swoim dla obu gatunków. I jeszcze politykiem, na którego ludzie muszą oddać głos, bo inaczej przepadnie.

A nawet kochać kwiaty i wszelką ekologię, choć na widok róż Radecki dostawał wysypki. Dobrze, że chociaż głóg i tarnina były w Warszawie zjawiskiem rzadkim – to by się musiało skończyć wstrząsem anafilaktycznym.

Wszystko to przyprawiało Radeckiego o ból głowy. Niejeden człowiek gorszy był od wampira, o gulaszach nie wspominając. Ghule przynajmniej myślały, chociaż jak raz sobie coś ubzdurały, to koniec. I nie były lojalne. Radeckiego wciąż bolała myśl, że hrabia mógł do nich iść. Ale ludzie to dopiero była jazda. Dawniej się na nich po prostu polowało, a teraz... Teraz trzeba się mizdrzyć na żywo i w telewizji, a w tym durnym parlamencie uzgadniać jakieś prawa, ustawy, podatki... Makabra!

– Wciąż nie wróciłeś? – Marianna musnęła go ustami w policzek, ale nim zdążył ją objąć, odsunęła się i chwycił tylko powietrze owiane jej zapachem. – Poczekaj, za chwilę będzie coś specjalnego...

– Raz, dwa, trzy, wyloguj się ty – wyszeptał. – Już jestem tu, a nie ma mnie tam.

Poszedł do pokoju, zrzucił odzież roboczą, a włożył miękkie spodnie i koszulę. Tak przebrany poszedł do salonu.

Z kuchni utrzymanej w stylu „stal i szkło” dobiegały odgłosy krojenia. Czekał niecierpliwie. To dlatego w restauracji Heda zaledwie zaspokoił pierwszy głód.

Po chwili Marianna wysunęła się stamtąd z palisandrową deseczką w rękach. Postawiła ją na stole pomiędzy nimi.

Leżał na niej kawałek absolutnie fenomenalnej wołowiny z Kobe. Sprężyste, ale nie twarde mięso z cieniutkimi żyłkami tłuszczu. Radecki wyciągnął palec i lekko nacisnął powierzchnię od swojej strony. Wypłynęła krew. Marianna zrobiła to samo, podczas kiedy Radecki już z lubością oblizywał palec.

Przez chwilę rozkoszowali się mięsem tak różnym od tych wszystkich preparatów witaminowych, krwiopochodnych i podobnej sztucznizny, którą konsumowali na co dzień.

– Już? – Marianna podniosła na niego wzrok.

Radecki po raz ostatni popieścił mięso palcem, oblizał opuszkę, wreszcie skinął głową.

Marianna zabrała deseczkę do kuchni. Tam najpierw ostrym japońskim nożem pocięła mięso w plastry, po sekundzie zaczęło skwierczeć na patelni. Trzy minuty, żeby stek był mocno krwisty w środku, ścięty z zewnątrz.

Patrząc na nią, pojął, że dla tych chwil żyje.

Kiedy jedli, opowiedziała mu o tym, co się wydarzyło w urzędzie. Nie musiała pracować, postanowiła jednak mieć własne życie. Urząd patentowy spełniał tę potrzebę w jakimś zakresie, choć czasem wspominała o potrzebie zmiany.

Westchnął, odsuwając pusty talerz.

– Muszę się chwilę przespać. O świcie jadę do Katowic.

– Coś się stało?

Wyczuła jego zdenerwowanie. Patrzyła na niego ze smutkiem, ale bez pretensji. Ot, los żony polityka, choćby i wampirzycy.

Wzruszył ramionami. Nie chciał jej okłamywać, starał się nie mówić zbyt wiele, chociaż sama umiała poskładać wiele rzeczy.

– Kłopoty, jak zwykle. Może trochę większe niż zazwyczaj...

Pomyślał, że wcześniej musi zrobić jeszcze jedną rzecz. Zostawił ją i z pokoju wykonał dwa krótkie połączenia.

Zjechali się na trzy minuty: Radecki, Gabor i Machacz. Wampir, ghul i zombie stanęli na pustym parkingu gdzieś na przedmieściach Warszawy w miejscu tak mało ważnym, że nawet nie warto wymieniać jego nazwy. Weszli w głąb zarośli.

– To nasz wampir i nam uciekł, ale to jest wspólna sprawa – zaczął Radecki, wbijając dłonie w kieszenie płaszcza, żeby nie było widać, jak mocno je zaciska. – My go szukamy, wy możecie zajmować się czym innym. Wątek poszukiwania hrabiego nie może pod żadnym pozorem nigdy wyciec, żadnych aluzji, nic, cisza nad tą trumną. Jasne? Nie ma rozgrywania tematu nawet pośród nieludzi.

– Gdyby to miał być temat, Radecki, nie wysyłalibyśmy delegacji z ostrzeżeniem – odpowiedział Gabor w imieniu obu ras.

W jego głębokim głosie słychać było irytację.

Wampir wzruszył ramionami. Popatrzył na Machacza. Jakżeż wkurzał go ten elegancik!

– Za długo żyję, aby nie wiedzieć, że w kampanii będzie to was kusić. Wystarczy iskra, myśl, że jakby na tym zagrać, to wybór stanie się oczywisty: skoro wampiry zawiodły, w ich szeregach zrodził się zdrajca, to na kogo głosować, jak nie na zjednoczone ghule i zombie? Wampirze, głosuj na nas... – W głosie Radeckiego szyderstwo mieszało się z goryczą. Tupnięciem buta zmiażdżył jakiegoś chrząszcza, który wszedł mu w drogę. – Dlatego rozmawiam z wami, przywódcami, Gabor. Proszę, żebyście wzięli za pyski swoich. Kampania: tak. Granie na aferze z Ponimirskim: nie. My go sami rozliczymy, bez obaw, niech tylko wpadnie nam w łapy.

– Tak będzie – odparł Machacz. Węszył. Widać zapach rozgniecionego chrząszcza go drażnił. – Co nie zmienia faktu, że trzeba szybko hrabiego złapać.

Radecki popatrzył na niego z pogardą. Daniłowicz przynajmniej miał klasę, priorytety, horyzonty. A ten? Wymuskany czaruś prowadzący sieć sklepów odzieżowych, a ponadto sponsorujący parę pism z horrorami. Oczywiście niejawna linia programowa kreowała jego rasę na prawdziwych macho, a jazdy po wampirach były na porządku dziennym. Miał szczęście, że żaden wampir dotąd nie zaszedł do siedziby tego jego pożal się Boże koncernu prasowego i nie wrzucił granatu albo śmierdzącej świni.

Odwrócił się w stronę auta. Trzeba było ruszać w drogę do miejsca, gdzie mógł ukrywać się hrabia.

– Przecież mówiłem, że się tym zajmiemy. Już się zajmujemy...

Była noc, Driller, szef opozycyjnej Unii Społecznej, pracował nad wystąpieniem w swoim domu. Wizyta jednego z zaufanych ludzi go zaskoczyła.

Kostenko nerwowym gestem przetarł czoło spocone po biegu. Wiedział, że trzeba biec, bo im szybciej, tym lepiej, szef nie wybacza. A telefon mógł być na podsłuchu, jak nie służb, to kelnerów. Albo reptilian. Dlatego jechał tu jak szalony, a od podjazdu biegł. Coś za coś. Nie chciał przestać być zaufanym.

– Pedeki szukają kogoś swojego. Podobno chce zdradzić.

„Pedekami” w Unii nazywano członków Partii Demokratycznej.

– Transfer? – Krzaczaste brwi Drillera uniosły się wysoko w górę. To zawsze łakomy kąsek, szczególnie jeśli to ktoś znany. – Wiesz, o kogo chodzi?

– Raczej boją się, że ujawni sekrety partyjne. To hrabia Ponimirski.

Driller gwałtownie odsunął się od Kostenki. Był wychodzącym już z wieku średniego drobnym mężczyzną o rysach dowodzących, że z niejednego pieca chleb jadł, a czasem nawet się sparzył. Rysy zdradzały też bezwzględność – i to była jeszcze bardziej prawda. Kiedy zwietrzył szansę uzyskania jakiejś korzyści, chwytał się jej z całą stanowczością i bez skrupułów. Jego ludzie czasem coś widzieli, ale nie rozumieli, on był generałem, strategiem, starał się patrzeć szerzej i dalej.

– Niemożliwe – wycedził.

To musi być plotka albo celowo puszczona dezinformacja. Hrabia tyle wiedział, że mógłby z dymem puścić całą swoją partię, zapewne także koalicjantów, a i pozostałym zdołałby dopiec, w tym Unii Społecznej. W polityce działał od kilku dekad, Driller pamiętał go jeszcze z czasów, gdy on sam należał do ZSMP, a hrabia zakładał jakieś kółka czytelnicze, pod których przykrywką krytykowało się dzieła Marksa, Engelsa i Lenina, „marcowych doktorów” i całą resztę systemu. Nie to, żeby w kołach ZSMP-owskich nie krytykowano, ale tu dostali na to zgodę, której tamci nie mieli.

W nowszych czasach hrabia wyszedł na powierzchnię i szybko wybił się jako autorytet, został posłem, parę razy sięgnął po stanowiska ministerialne, o ile Driller dobrze pamiętał, raz nawet na krótko został premierem. I teraz miałby zdradzić swoich? Nie-moż-li-we!

Zapewne była to podpucha jak słodki nektar w rosiczce, roślinie zjadającej owady. Pedeki testują, kto da się nabrać.

Z drugiej strony... instynkt podpowiadał Drillerowi, że coś jest na rzeczy. Ten sam instynkt, który wielekroć uratował go przed polityczną śmiercią, na przykład w porę każąc wdziać szaty socjaldemokraty.

Pociągnął nosem. W powietrzu najbardziej było czuć wentylatory – to jest iluzja, że nie czuć kurzu. Dobry polityk wywącha kłaki kurzu wszędzie. I teraz Drillerowi hrabia Ponimirski wydał się takim właśnie kłakiem targanym jakimiś wewnętrznymi niepokojami czy egzaltacjami, które hodował w sobie jako dowód przyszywanej arystokracji. Jeśli uda się do niego dotrzeć, przekonać... W myślach gorączkowo szukał posady, którą mógłby skusić hrabiego.

– Szukamy go – mruknął do czekającego asystenta. – Uruchom maszynę, ale wiesz... – Zrobił ruch ręką, oznaczający „po cichu”. – Jak go złapiemy, wrócimy do gry, więc działać!

Porażka z kandydatką na prezydenta omal nie wysadziła go z siodła, może więc los przyniósł okazję odkucia się?

Ściemniało się, kiedy ponuro milczący asystent uznał, że pora coś powiedzieć. Próbował i wcześniej, ale wściekłe syknięcia Ponimirskiego skutecznie studziły jego zapał.

– Hrabio, pomyliliśmy drogę, zabłądziliśmy! – wrzasnął. – Nie jedziemy na Katowice, tylko na...

Przed nimi znów pojawiła się tablica z napisem „Wisła”.

*