Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
James Martin SJ pokazuje, jak na nowo spojrzeć na wiarę i dostrzec w niej pełną radości drogę do zbawienia. Używa do tego wyjątkowo cennych, wytrzymałych i sprawdzonych materiałów: cytatów z Pisma Świętego, mądrości cenionych teologów, porywającego świadectwa świętych, tradycji innych religii, wreszcie doświadczeń z własnego życia. Wszystko to spaja dowcipnymi anegdotami, z których przebija autentyczna miłość do Boga i człowieka.
Książka ojca Martina to pogodna rozmowa, pełna dygresji i słów na marginesie, która pomoże ponownie odkryć prawdę, że radość, humor i śmiech nie znajdują się poza granicami życia duchowego – przeciwnie, zbliżają nas do Boga, źródła wszelkiej radości.
Ta książka każdego skłoni do uśmiechu. Ojciec Martin przypomina nam, że Bóg chce dla nas szczęścia.
Timothy Dolan, arcybiskup Nowego Jorku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Mamie i Tacie,
którzy nauczyli mnie śmiać się;
Siostrze i Szwagrowi,
którzy śmieją się razem ze mną;
Siostrzeńcom,
którzy mnie rozśmieszają;
Braciom Jezuitom i Przyjaciołom,
którzy przypominają mi, by śmiać się z siebie.
Wprowadzenie
Nadmierna wesołość
Mike to jeden z najzabawniejszych ludzi, jakich znam. Ten sześćdziesięcioparoletni katolicki kapłan nieustannie raczy swoich znajomych anegdotami, słynie ze znakomitego wyczucia sytuacji, a przy tym w sposób niedościgniony potrafi zachować kamienną twarz. Obecnie jest popularnym wykładowcą na Fordham, czyli nowojorskim uniwersytecie katolickim, a jego dowcipne homilie przyciągają na niedzielną mszę tłumy studentów. Niemal nie sposób czuć się w jego towarzystwie zdołowanym lub zniechęconym.
Zaraźliwe poczucie humoru Mike’a nie zawsze bywało jednak doceniane. Czterdzieści lat temu jezuici – katolicki zakon, do którego razem należymy – praktykowali osobliwy zwyczaj, który nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. W tamtym czasie młodzi jezuici musieli publicznie wyznawać swoje „przewiny” pozostałym braciom ze wspólnoty. Miało to na celu pielęgnowanie pokory. Praktyka ta długo utrzymywała się w wielu wspólnotach, szczególnie zakonnych (brzmi to dziwacznie, ale, jak mówi stare angielskie porzekadło, przeszłość to obcy ląd. Jeśli zaś chodzi o zakony, przeszłość to obcy świat).
Podczas cotygodniowego zebrania ojców i braci młody jezuita mógł na przykład wyznać, że nie odmówił nieszporów. Albo że przysnęło mu się w trakcie wyjątkowo nudnego kazania. Albo że nie okazał życzliwości współbratu. Miało to pomagać nowicjuszowi nabrać większej pokory, dostrzegać własne niedoskonałości, a przede wszystkim zachęcać go do poprawy. Każdy młody jezuita wyznawał grzechy na osobności przełożonemu wspólnoty.
Pewnego dnia Mike’a, znanego z radosnego usposobienia, dopadło poczucie winy. Wcześniej, w trakcie mszy świętej, nie mógł przestać się śmiać z czegoś, co go rozbawiło. Czuł, że zachował się wówczas głupkowato i niegodnie. Udał się więc do pokoju przełożonego – starszego kapłana zasłużenie słynącego ze śmiertelnej powagi.
Mike zajął miejsce i przygotował się do wyznania grzechów.
– Ojcze – przemówił – zgrzeszyłem nadmierną wesołością.
Kapłan spojrzał na Mike’a wilkiem, milczał przez chwilę, po czym odpowiedział:
– Wesołość zawsze jest nadmierna!
W pewnych kręgach religijnych radość, humor i śmiech postrzegane są w taki sam sposób, w jaki zrzędliwy kapłan traktował wesołość: jako nadmierne. Nadmierne, nieważne, niedorzeczne, nie na miejscu, a nawet skandaliczne. Ale radosnemu duchowi nie można przypisać żadnej z tych cech. Wszystkie one to raczej nieodzowne elementy zdrowego życia duchowego i zdrowego życia w ogóle. Kiedy tracimy z oczu tę istotną kwestię, przestajemy żyć pełnią życia, przestajemy żyć naprawdę, a właściwie schodzimy z drogi świętości. I o tym jest ta książka: o znaczeniu radości, humoru i śmiechu w życiu duchowym.
Pomysł na nią zrodził się kilka lat temu, kiedy to rozpocząłem cykl pogadanek opartych na innej mojej książce, Moje życie ze świętymi. Przytaczam w niej historie dwudziestu świętych, którzy wpłynęli na moje życie duchowe. Wkrótce zauważyłem coś zaskakującego. Kiedy przemawiałem – czy to w parafiach, na uczelniach, konferencjach, czy w ośrodkach rekolekcyjnych – ludzie najbardziej pragnęli usłyszeć o tym, że święci byli osobami wesołymi, dużo się śmiali, a ich świętość nieodłącznie związana była z radością. Wyglądało to prawie tak, jakby czekali, aż wreszcie powiem, że można być religijnym i korzystać z życia, być radosnym chrześcijaninem.
Wiele osób, które związały swoje życie z religią (kapłanów, duszpasterzy, rabinów itp.), a także niektórzy pobożni świeccy sprawiają wrażenie, jakby bycie wierzącym oznaczało bycie ponurym, poważnym, a nawet wiecznie naburmuszonym – jak przełożony Mike’a („Eee, był sztywny” – odpowiedział ostatnio Mike, gdy spytałem, jak określiłby tego kapłana). Zarówno żywoty świętych, jak i dzieje wielkich mistrzów duchowych z prawie każdej innej tradycji dowodzą jednak czegoś zupełnie przeciwnego. Święci są radośni. Dlaczego? Ponieważ świętość zbliża nas do Boga, źródła wszelkiej radości.
Dlaczego tak zajmują mnie radość, humor i śmiech z perspektywy duchowej? Dlaczego napisałem całą książkę na ten temat? Reakcja moich słuchaczy to nie jedyny powód, który skłonił mnie do podjęcia tej kwestii. Jest jeszcze jedno zjawisko, równie wyraziste, i które obserwuję nieustannie: cnót tych – tak, cnót! – niestety często brakuje w instytucjach religijnych, a także w wyobrażeniach dobrych chrześcijan o wierze.
Warto byłoby naświetlić nieco tę sytuację. Od niemowlęctwa jestem katolikiem i chrześcijaninem, jezuitą od lat dwudziestu, a kapłanem od ponad dziesięciu. Spędziłem więc mnóstwo czasu, żyjąc i pracując pośród tych, których można nazwać „osobami duchownymi”. Szczególnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat poznałem mężczyzn i kobiety posługujących w rozmaitych miejscach – w kościołach, synagogach i meczetach; ośrodkach rekolekcyjnych, w liceach, college’ach i na uczelniach wyznaniowych; na plebaniach, w domach i biurach parafialnych; podczas parafialnych szkoleń dla dorosłych, spotkań międzywyznaniowych i zgromadzeń religijnych wszelkiego rodzaju. Poza tym poznałem, spotkałem i rozmawiałem z tysiącami wierzących, którzy realizowali przeróżne powołania. Natknąłem się na zdumiewającą liczbę uduchowionych osób, które, krótko mówiąc, można by określić jako „ponure”.
Nie twierdzę, że wierzący przez cały dzień powinni chodzić z głupawymi uśmieszkami przyklejonymi do twarzy. Smutek to naturalna i ludzka reakcja na tragedię; wiele innych sytuacji życiowych również wymaga powagi. Wśród ludzi religijnych poznałem jednak tak wielu zgorzkniałych, że zastanawia mnie, dlaczego wszyscy oni wierzą, iż w życiu duchowym nie może być radości.
Wiele lat temu mój znajomy mieszkał z jezuitą, który akurat kończył pisać pracę doktorską. Pewnego ranka, gdy znajomy przywitał się z nim, ten odparł, przybity: „Proszę, nie mów do mnie. Nie gadam z nikim przed lunchem. Pisanie za bardzo mnie stresuje”, po czym odszedł. Ale trudność z odczuwaniem radości to nie tylko domena ojców i braci jezuitów (z których większość to naprawdę pogodni ludzie). Brak radości nie ma wyznania. „Mój pastor to gbur!” – powiedziała mi kilka miesięcy temu znajoma luteranka, wyjaśniając, dlaczego zaczęła szukać innego Kościoła. W zeszłym roku wygłaszałem prelekcję przed sporą rzeszą katolików. Później pewna kobieta powiedziała z aprobatą: „Wie ksiądz, podczas tej prelekcji po raz pierwszy widziałam, jak nasz biskup się śmieje”. Pracowała z nim wówczas już od pięciu lat.
Ponuractwo prawdopodobnie częściowo związane jest z typem osobowości: niektórzy z nas są bardziej pogodni i optymistycznie nastawieni. Natknąwszy się jednak przez te wszystkie lata na ten sam rodzaj przygnębienia, niezależnie od otoczenia, doszedłem do niepotwierdzonego naukowo (ale chyba słusznego) wniosku, że powodem podobnej postawy jest brak wiary w istotną prawdę: że wiara prowadzi do radości.
Mało tego, ów posępny duch wkradł się do zbyt wielu instytucji religijnych. Mam na myśli to, że wykracza on poza granice danej jednostki i przenosi się do rzeczywistości wspólnotowej. Dlaczego tak się dzieje? Do głowy przychodzi mi kilka powodów.
Po pierwsze, często mamy w głowie obraz Boga jako surowego sędziego. Temat ten rozwinę później, ale wystarczy powiedzieć jedno: zważywszy na posępnego ducha ogarniającego pewne grupy religijne, nie dziwi fakt, że wśród najpopularniejszych zbiorów homilii w Ameryce znajdziemy XVIII-wieczny traktat Jonathana Edwardsa pod tytułem Grzesznicy w rękach rozgniewanego Boga[1]. Autor grzmi w nim: „Bogu nie brakuje mocy, by w dowolnej chwili wrzucić bezbożnych do piekła”[2]. Cóż za obraz Boga – wystarczy, żeby każdemu wierzącemu zrzedła mina.
Po drugie, a powiązane z pierwszym, czasami cel religii postrzega się jako sprawę „wielkiej wagi”. Mamy troszczyć się o relację ze Stworzycielem świata, o opanowanie własnej grzeszności, o przestrzeganie ustanowionych przez Boga zasad i, w zależności od terminologii, o osobiste zbawienie, o które, wedle słów św. Pawła, winniśmy zabiegać „z lękiem i drżeniem”[3]. Rzec można, że nie ma się z czego śmiać.
1
Płomienie już buchają
0
Jeśli trzeba ci przykładu ponuractwa w amerykańskiej historii duchowości, przeczytaj ten fragment słynnego kazania Jonathana Edwardsa z roku 1741, zatytułowanego Grzesznicy w rękach rozgniewanego Boga:
Tacy [grzesznicy] są przedmiotem tego samego gniewu Bożego, który objawia się w mękach piekielnych. Powodem zaś, dla którego nie idą do piekła w tym momencie, nie jest to, że Bóg, w którego mocy się znajdują, nie gniewa się na nich tak mocno, jak na wiele innych rozpaczających stworzeń, które są teraz dręczone w piekle i które teraz odczuwają i doświadczają na sobie srogość Bożego gniewu. Bóg o wiele bardziej gniewa się na wielu z tych, którzy teraz zamieszkują ziemię, i niewątpliwie także na wielu z tych, którzy są dzisiaj na tym zgromadzeniu, a którzy prawdopodobnie czują się teraz bezpieczni, niż na wielu tych, którzy znajdują się teraz w płomieniach piekła.
Nie wypuszcza ich ze swej dłoni i nie zabija ich nie dlatego, że nie myśli o ich nieprawości i nie czuje się z tego powodu obrażony. Bóg nie jest im podobny, chociaż oni tak sobie to wyobrażają. Gniew Boży płonie przeciwko nim, ich zguba nie drzemie; otchłań jest gotowa, ogień jest przygotowany, piec jest już gorący, gotowy na ich przyjęcie; płomienie już buchają i błyskają. Błyszczący miecz jest naostrzony i wisi nad nimi, pod nimi zaś jest czeluść z otwartą gardzielą.
o
Po trzecie, wiele wspólnot religijnych czasami zdaje się bardziej skupiać na grzechu niż na cnocie. Niektórzy duszpasterze skłonni są wierzyć, że ich zadaniem jest wytykanie porażek wiernym, a tym samym nie wskazują im dróg duchowego rozwoju. Ten niekończący się potok zakazów przyćmiewa wizję świętości.
Po czwarte, niektóre wspólnoty zdają się bardziej doceniać gburów, którzy wspinają się na szczyt kościelnej „kariery”, ponieważ ich ponure usposobienie wydaje się świadczyć o poważnych zamiarach. Często zastanawiam się, czy na tej samej podstawie wybiera się kapłanów. Kiedy mówią mi: „Człowieku, nigdy wcześniej nie spotkałem dowcipnego księdza”, lekko się wzdrygam. Czy dzieje się tak dlatego, że ludzie ci nie znają zbyt wielu księży, czy też ich dotychczasowe doświadczenia z duchownymi każą im łączyć posługę kapłańską ze smutkiem?
Po piąte, wiele spraw, z jakimi księża, duszpasterze, rabini i imamowie stykają się codziennie, nie należy do radosnych – cierpienia, choroby, śmierć i tak dalej – a posługa wśród osób w sytuacjach kryzysowych siłą rzeczy zdaje się bardziej nagląca. Gdy mamy wybór między świętowaniem narodzin dziecka u parafianina w domu a wizytą u umierającego w szpitalu, jaką podejmiemy decyzję? Wybór nie sprawia trudności przepracowanemu duszpasterzowi, ale może doprowadzić do tego, że poczuje się on raczej przytłoczony niż podniesiony na duchu.
Po szóste i ostatnie, mamy do czynienia z podstawowym niezrozumieniem miejsca wesołości w religii w ogóle – co stanowi główny temat niniejszej książki.
Zacznijmy od pocieszającego faktu, że nietrudno dostrzec pozytywne skutki nadmiernej wesołości. Nie trzeba być socjologiem ani psychologiem, by je zauważyć. Wystarczy się rozejrzeć. Czasami, by bardziej docenić znaczenie radości, humoru i śmiechu, dobrze jest wyjść poza mury kościoła i przyjrzeć się życiu codziennemu.
Co ciekawe, kiedy myślę o śmiechu, często przypomina mi się matka mojego przyjaciela i zdanie wypowiadane przez nią przed prawie trzydziestu laty. Podczas nauki w szkole średniej i w college’u w Filadelfii, miałem przyjaciela o imieniu John, który pochodził z dużej rodziny polsko-włoskiej. Jego matka była energiczną, filigranową kobietą, która wydawała się nieustannie cieszyć życiem. Ojciec Johna przez wiele lat pracował w fabryce, ale kiedy odłożył trochę pieniędzy, rodzina kupiła niewielki dom nad Oceanem Atlantyckim w południowej części New Jersey – „na wybrzeżu”, jak mawiali mieszkańcy Filadelfii.
W niektóre letnie weekendy jeździłem „na wybrzeże” z Johnem i jego rodziną. Siedem czy osiem osób musiało pomieścić się w skromnej chatce, w której były dwie czy trzy sypialnie. Wieczorami chodziliśmy z Johnem coś wypić (w końcu studiowaliśmy już w college’u); rankiem sypialiśmy do późna i pozostałą część dnia spędzaliśmy na plaży lub chodziliśmy z jego ojcem na „krabing”, to znaczy łowić kraby w pobliskiej zatoce (wypływaliśmy na rozklekotanej łódce należącej do rodziny, do której przybito drewnianą tabliczkę z napisem „Łódź to dziura w wodzie, do której wlewasz pieniądze”). Na kolację matka Johna podawała wielki gar przyrządzonych naprędce spaghetti, krabów lub kiełbasy.
Na wybrzeżu można było cieszyć się życiem. Mógłbym tam siedzieć tygodniami bez przerwy. Oczywiście pobyt w domku wiązał się z wakacjami, ale bez wątpienia przyciągało mnie tam głównie poczucie radości życia.
Matka Johna używała pewnego ciekawego wyrażenia, które często parodiowaliśmy. Opisując przyjemne spotkanie lub imprezę rodzinną, zawsze, bez wyjątku, kończyła długą relację dwoma słowami: „Mieliśmy ubaw”. Powtarzała je kilkakrotnie, uśmiechając się, jakby chciała dać nam do zrozumienia, że to największy komplement, jaki można powiedzieć na temat spotkania.
I tak jest w istocie. Dlaczego więc wydaje się, że wierzący tak często o tym zapominają?
Być może zwracam uwagę na coś, co jest ci obce. Może należysz do wspólnoty, w której ludzie ciągle się śmieją i cieszą swoim towarzystwem. Na przykład niektóre megakościoły[4] są miejscami bardzo radosnymi, ale co w takim razie ze zwykłymi parafiami? Czy niedziela jest dla ciebie wesołym dniem? Powinna być. Humor może stanowić balsam dla udręczonej duszy.
Mój zmarły kilka lat temu ojciec miał duże poczucie humoru. Najcieplej wspominam z dzieciństwa te chwile, gdy przysłuchiwałem się jego przydługim dowcipom, które często przynosił z pracy i opowiadał mnie, mojej matce i siostrze przy kolacji. Jeszcze bardziej lubił żartować przed większą widownią. Im więcej miał słuchaczy, tym bardziej ubarwiał swoje kawały. Czasami jeszcze podczas opowiadania, wyczekując puenty, nie mógł powstrzymać się od śmiechu i ledwo docierał do końca. To cudowne mieć takie wspomnienie o ojcu, który w późniejszych latach doświadczał tylu trudów życia.
Kiedy leżał już na łożu śmierci (dosłownie: leżał wówczas na szpitalnym łóżku, na którym umarł na raka płuc), moja siostra kupiła mu DVD z filmem Młody Frankenstein. Puściła płytę na laptopie. Ta komedia Mela Brooksa należała do ulubionych filmów ojca. Najbardziej podobała mu się scena, w której „potwór” (Peter Boyle) i doktor Frankenstein (Gene Wilder), ubrani w cylindry i fraki, stepują do utworu Puttin’ on the Ritz. Oglądając ten fragment, uśmiechał się, mimo że umierał. Poczucie humoru pobudzało mojego ojca do życia, a także ułatwiło mu przejście z tego świata do lepszego.
À propos rodziny, jeden z najpiękniejszych dźwięków, jaki w życiu słyszałem, wiąże się z moimi siostrzeńcami. Ich śmiech – czysty, beztroski, donośny – zawsze mnie cieszy. Czy jest coś cudowniejszego od dziecięcego śmiechu? Za każdym razem, gdy słyszę, jak się śmieją, przychodzi mi do głowy jedna myśl: to dziecko, które kilka lat temu nawet jeszcze nie istniało, dziś wyraża swoją nieskrępowaną radość życia. Słysząc ich, czuję wdzięczność za ów podwójny dar: za dziecko i jego śmiech. Niedawno opowiedziałem mojemu dwunastoletniemu siostrzeńcowi jeden z ulubionych kawałów ojca. Gdy chłopiec wybuchnął śmiechem przy stole, poczułem głęboką więź między moim zmarłym ojcem, mną a siostrzeńcem – trzy pokolenia złączył śmiech.
Wreszcie, pozwól, że opowiem o innym znajomym jezuicie, Andym, który jest chyba najzabawniejszą osobą, jaką znam (ma coś wspólnego z Mikiem). Kilka lat temu odbywaliśmy z Andym i kilkoma innymi znajomymi ośmiotygodniowe rekolekcje (pierwszą połowę przeżywa się w milczeniu; później już mogliśmy rozmawiać). Byliśmy wówczas na ostatniej prostej do końcowego etapu formacji. Andy ma gromki śmiech, jest niesamowicie dowcipny i najwyraźniej potrafi dostrzec coś zabawnego w niemal każdej sytuacji życiowej. Skoro hasło jezuitów brzmi: „Szukać Boga we wszystkich rzeczach”, mottem Andy’ego mogłoby być: „Szukać radości we wszystkim”. Podobnie jak wiele innych radosnych dusz, najbardziej śmiał się z czyichś dowcipów; miał przy tym nieskrępowany śmiech, od którego aż trząsł mu się brzuch. Jego widok zawsze podnosił mnie na duchu, niezależnie od tego, jak głębokich duchowych dołów akurat doświadczałem.
Andy miał wtedy za sobą trudne przeżycia. Kilka miesięcy wcześniej pochował matkę, która chorowała od wielu lat. Nie stracił jednak poczucia humoru. Ostatnio przeglądałem swój dziennik z tamtych rekolekcji i co rusz natykałem się na wpisy w stylu: „Andy mnie rozśmieszył” albo „Dobrze, że Andy tu jest”. Zastanawiałem się nad tym wtedy i teraz zadaję sobie to samo pytanie: „Dlaczego życie nie mogłoby być właśnie takie?”. Andy nie lekceważył bólu ani cierpienia obecnych w życiu; nie pozostawał niewzruszony na problemy czy smutki, nie pozwalał jednak tym doświadczeniom odbierać sobie radości życia.
Wszystkie te złe przeżycia sprowadzają się do pytania: „Dlaczego współczesna wiara nie może właśnie taka być?”. Moim zdaniem musimy ponownie odkryć prawdę, że radość, humor i śmiech nie znajdują się poza granicami życia duchowego, ale stanowią jego sedno. Są sednem naszego życia.
W kilku kolejnych rozdziałach przeprowadzę poważną argumentację na rzecz radości, humoru i śmiechu jako poważnych elementów zdrowego życia duchowego. Brzmi to paradoksalnie, i być może tak właśnie jest. Radość, humor i śmiech to jednak (po)ważne kwestie duchowe.
Między niebem a radością to próba zachęcenia czytelnika do spojrzenia na wiarę jako na drogę do radości. Poza tym to zaproszenie, a nawet rzucenie wyzwania, do ponownej refleksji nad wagą humoru i śmiechu w życiu osoby wierzącej. To jakby most pomiędzy podejściem naukowym a żywą duchowością. Oznacza to, że w książce tematy owe poruszane są przede wszystkim z duchowego punktu widzenia i skierowane do czytelnika zainteresowanego wcieleniem radosnego podejścia nie tylko w życie samo w sobie, ale szczególnie w życie duchowe. Po drodze podzielę się z tobą spostrzeżeniami z własnego życia, dodam do nich szczyptę wiedzy, którą zaczerpnąłem od uczonych, i wymieszam to wszystko z pomocnymi wskazówkami wziętymi z klasycznych dzieł poświęconych radości, humorowi i śmiechowi.
Jedna uwaga. Nie muszę mówić, że więcej wiem na temat własnej tradycji duchowej, czyli chrześcijaństwa – a dokładniej katolicyzmu – niż na temat innych religii. Często jednak będę odwoływał się do mądrości żydowskich, buddyjskich i muzułmańskich, by ukazać, jakie podejście prezentują kręgi pozachrześcijańskie.
Podobnie jak sam temat, książka ta ma być radosna sama w sobie. Taka jeu d’espirit, jak mawiają Francuzi – wesoła rozmowa pełna dygresji i słów na marginesie. Sam pomysł, że książka o radości, humorze i śmiechu powinna być humoru pozbawiona, jest po prostu śmieszny. Niniejsze opracowanie składa się z dziewięciu rozdziałów i krótkiego podsumowania. W rozdziale pierwszym omawiam nasz temat: piszę, dlaczego radość, humor i śmiech powinny zostać przywrócone do życia duchowego. Rozdział drugi traktuje o tym, jak i dlaczego cnoty te były w historii bagatelizowane przez różne kręgi religijne. W trzecim przyglądam się, w jaki sposób wielcy mistrzowie duchowi, wywodzący się z różnych tradycji, a szczególnie święci, wykorzystywali humor w swoim życiu. Czwarty rozdział przedstawia konkretne powody do radości, humoru i śmiechu w życiu duchowym w ogóle. W piątym dowiodę, że radość nie jest tylko czymś, co można „znaleźć”, ale rodzi się z powołania, służby i miłości. Szósty ukazuje miejsce radości w religii instytucjonalnej. W rozdziale siódmym znajdują się sposoby na odnalezienie radości w sytuacji, gdy nie czujemy się szczególnie radośni czy w ogóle szczęśliwi. W ósmym przedstawię, w jaki sposób można przywrócić te dary do własnego życia duchowego, a w dziewiątym dokładniej przyjrzę się temu, jak modlitwa osobista może doprowadzić do radości, a czasami do śmiechu.
Pomiędzy rozdziałami znajdują się refleksje nad trzema konkretnymi fragmentami Starego i Nowego Testamentu, które ukazują znaczenie radości. Dzięki tym właśnie trzem ustępom sięgniemy nieco głębiej, by spróbować zrozumieć, dlaczego tak różni ludzie jak psalmista, św. Łukasz i św. Paweł uznali, że warto mówić o radości.
Jest jeszcze dziesiąta część książki – anegdoty. Cały tekst okraszony jest licznymi dowcipami. Dlaczego? Mam nadzieję, że pod koniec lektury zgodzisz się ze mną, iż lepiej spytać: „A dlaczego nie?”.
[1]Sinners in the Hands of an Angry God.
[2] Tłum. J. Sałacki.
[3] Flp 2,12.
[4] „Megakościół” to określenie używane wstosunku do zborów protestanckich, które wciągu tygodniowego cyklu nabożeństw gromadzą ponad dwa tysiące uczestników. Krytycy zarzucają megakościołom, że oferują one więcej rozrywki niż religii [przyp. tłum.].
Rozdział pierwszy
Najpewniejszy ze znaków
Radość a życie duchowe
Wiele z moich ulubionych dowcipów opowiada o katolikach, księżach i jezuitach. Swoją drogą, jezuici to katolicki zakon męski (grupa mężczyzn, którzy składają śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i żyją we wspólnocie) założony w roku 1540 przez św. Ignacego z Loyoli, hiszpańskiego żołnierza, który został kapłanem.
Łatwo mi opowiadać dowcipy o katolikach, księżach i jezuitach, ponieważ należę do wszystkich tych trzech grup. Żarty na własny temat są prawdopodobnie najzdrowszym rodzajem humoru, ponieważ jedynym ich celem jesteś ty sam. Standardowe kawały o jezuitach opierają się na stereotypie, że: (a) jesteśmy nad wyraz praktyczni, (b) jesteśmy zbyt przyziemni, (c) nie skupiamy się należycie na sprawach duchowych. Pozwól, że podzielę się z tobą jednym z moich ulubionych dowcipów (nie martw się, jeśli nie jesteś katolikiem albo nigdy w życiu nie poznałeś żadnego jezuity. Jak to zwykle bywa z dobrymi żartami, możesz spokojnie zmienić szczegóły, by wywołać pożądany efekt komiczny).
W pewnym miasteczku żyje fryzjer. Właśnie siedzi w swoim zakładzie, gdy do środka wchodzi facet w sandałach i długiej brązowej szacie z kapturem. Klient jest bardzo chudy i wygląda dość ascetycznie, a do tego nosi krótką brodę. Siada na fotelu fryzjerskim.
– Przepraszam – odzywa się fryzjer. – Zastanawiałem się, dlaczego nosi pan taki strój.
– Jestem franciszkaninem – odpowiada tamten. – Przyjechałem tutaj, żeby pomóc moim braciom założyć jadłodajnię dla bezdomnych.
Fryzjer na to:
– O, uwielbiam franciszkanów! Bardzo podoba mi się historia św. Franciszka z Asyżu, który kochał zwierzęta. Świetnie, że pracujecie na rzecz ubogich, pokoju i środowiska. Franciszkanie są cudowni. Ma u mnie brat strzyżenie gratis.
– Nie, nie. Żyjemy skromnie i składamy śluby ubóstwa, ale mam dość pieniędzy na fryzjera. Proszę pozwolić mi zapłacić.
– O nie – mówi fryzjer. – Nalegam. To strzyżenie będzie darmowe!
Fryzjer strzyże franciszkanina, ten mu dziękuje, udziela błogosławieństwa i wychodzi.
Nazajutrz fryzjer przychodzi do sklepu i okazuje się, że czeka na niego niespodzianka. Na progu stoi duży wiklinowy koszyk pełen pięknych kwiatów polnych. Jest też liścik z podziękowaniem od franciszkanina.
Tego samego dnia do zakładu wchodzi kolejny klient, tym razem w długiej białej szacie i z czarnym paskiem. Kiedy siada na fotelu, fryzjer pyta go:
– Przepraszam, ale ciekawi mnie, dlaczego ma pan taki strój.
Klient odpowiada:
– Jestem trapistą. Przyjechałem do miasta na wizytę u lekarza i pomyślałem, że przy okazji przyjdę się ostrzyc.
Fryzjer na to:
– O, uwielbiam trapistów! Podziwiam, że prowadzicie życie kontemplacyjne i modlicie się za cały świat. Ma u mnie brat strzyżenie gratis.
Trapista mówi:
– O, nie. Żyjemy skromnie, ale mam pieniądze na strzyżenie. Proszę pozwolić mi zapłacić.
– Nie, nie – odpowiada fryzjer. – To strzyżenie będzie darmowe!
Fryzjer strzyże trapistę, ten dziękuje, udziela błogosławieństwa i wychodzi.
Nazajutrz fryzjer przychodzi do zakładu, a na progu już czeka na niego niespodzianka: wielki kosz pełen przepysznych domowych serów i dżemów prosto z klasztoru trapistów. Jest też karteczka z podziękowaniami od zakonnika.
Tego samego dnia do zakładu wchodzi klient w czarnym garniturze i koloratce. Kiedy siada, fryzjer pyta:
– Przepraszam, ale ciekawi mnie, dlaczego ma pan taki strój.
Klient odpowiada:
– Jestem jezuitą. Przyjechałem do miasta na konferencję teologiczną.
Fryzjer na to:
– O, uwielbiam jezuitów! Mój syn chodził do liceum jezuickiego, a córka do ich college’u. Byłem nawet w ośrodku rekolekcyjnym prowadzonym przez tutejszych jezuitów. Ma ksiądz strzyżenie gratis.
Jezuita na to:
– O, nie. Złożyłem wprawdzie śluby ubóstwa, ale mam pieniądze na strzyżenie.
Fryzjer nalega:
– Nie, nie. To strzyżenie będzie darmowe!
1
Milczący mnich
0
Do zakonu kontemplacyjnego wstępuje nowy zakonnik. Pierwszego dnia opat mówi do niego:
– Będziesz mógł wypowiadać tylko dwa słowa w ciągu pięciu lat. Rozumiesz?
Nowicjusz kiwa głową i odchodzi.
Pięć lat później opat wzywa go do siebie.
– Bracie – mówi – dobrze się spisałeś przez te pięć lat. Co chciałbyś powiedzieć?
– Jeść, zimno!
– Och, przykro mi – odpowiada opat. – Zaraz to naprawimy.
Pięć lat później zakonnik ponownie przychodzi do opata.
– Witaj, bracie – mówi przełożony. – Co chciałbyś mi powiedzieć po tych dziesięciu latach?
Ten odpowiada:
– Łóżko, twarde!
Opat na to:
– Och, przykro mi. Zaraz to naprawimy.
Po kolejnych pięciu latach spotykają się znowu. Opat mówi:
– No, bracie, jesteś tu już od piętnastu lat. Jakie dwa słowa chciałbyś mi powiedzieć?
– Odchodzę stąd – odpowiada mnich.
A opat na to:
– Cóż, nic dziwnego. Odkąd tu jesteś, nic, tylko narzekasz!
1
Po strzyżeniu jezuita dziękuje, udziela błogosławieństwa i odchodzi.
Nazajutrz fryzjer przychodzi do pracy, a na progu już czeka na niego niespodzianka: jeszcze dziesięciu jezuitów.
Gdybym teraz opowiedział drugi czy trzeci żart (patrz: s. 23), mógłbyś się zastanawiać, kiedy wreszcie przejdę do sedna. Dowcipy są jednak swoistym sednem tego rozdziału. Jest nim również fakt, że radość, humor i śmiech to niedoceniane wartości w życiu duchowym i rozpaczliwie potrzebujemy ich nie tylko we własnej duchowości, ale i we wspólnotach.
Zacznę od tego, że radośćto uczucie, którego doświadczymy u bram nieba. Może i nawet zaśmiejemy się z radości, kiedy spotkamy Boga. Radość, właściwa tym, którzy przebywają w bliskości z Bogiem, to znak nie tylko pewności w Nim, ale i, jak dowiemy się z tekstów żydowskich i chrześcijańskich, wdzięczności za Boże błogosławieństwa. Jak mawiał ksiądz Pierre Teilhard de Chardin: „Radość jest najpewniejszym ze znaków Bożej obecności”[5].
Humor to także kluczowy, acz zaniedbywany element duchowości. Większość świętych miała, na przykład, niesamowite poczucie humoru i bez problemu przychodziło im śmianie się z siebie.
Wreszcie śmiech jest istotny w większości miejsc związanych z duchowością czy religią. Mój przyjaciel Bill, kapłan posługujący w niewielkiej parafii w Nowym Meksyku, opowiedział mi o swoich pierwszych rekolekcjach w milczeniu – podczas których należy przez kilka dni się modlić i codziennie spotykać z „kierownikiem duchowym”, z którym omawiana jest modlitwa[6].
Bill codziennie modlił się w ciszy swojego pokoiku w ośrodku rekolekcyjnym. Zaciągał zasłony, jeszcze bardziej pogrążając się w posępnym nastroju. „Myślałem, że o to chodzi w modlitwie” – przyznał mi się.
Po trzech dniach kierownik rekolekcji wszedł do jego pokoju i powiedział: „Billu, ani razu od twojego przyjazdu nie słyszałem, żebyś się zaśmiał. Założę się, że zły najbardziej nie znosi śmiechu. Wyjdź i korzystaj ze słońca!”.
Radość, humor i śmiech to dary duchowe, które zaniedbujemy na własne ryzyko.
Nim przejdziemy dalej w naszych rozważaniach o radości, humorze i śmiechu w życiu duchowym, pozwól, że wyjaśnię ci kilka pojęć. Po pierwsze, przyjrzymy się powszechniejszym, czy też bardziej świeckim, definicjom trzech słów, a następnie popatrzymy na nie z perspektywy religijnej.
W kontekście świeckim radość jest ogólnie rozumiana jako rodzaj szczęścia. Mój stary słownik Merriam-Webster wymienia w definicji słowa takie jak „zachwyt” czy „przyjemność”. Radość powszechnie rozumie się jako szczególny rodzaj szczęścia, nasilony lub długotrwały zachwyt. W tym sensie jest to uczucie, do którego wszyscy w naturalny sposób dążymy. Radość wydaje się względnie jasnym pojęciem w rozumieniu świeckim.
Humor, z drugiej strony, to bardziej właściwość lub przymiot niż emocja. „To taki przymiot, który odwołuje się do poczucia śmieszności lub absurdalnej niespójności czegoś” wyjaśnia słownik. Humor, żart czy wyczucie komizmu to coś, co można mieć lub rozwijać w sobie, czego może nam brakować i czego możemy się nauczyć.
Bywa on też nieodłącznie związany z określoną sytuacją. Pełna humoru może być osoba – ale także książka, film, sztuka, komentarz czy nawet wyraz twarzy lub gest. Żarty można wartościować jako złe (rasistowskie, seksistowskie, etniczne, które ranią; są też dowcipy upokarzające, zawierające wyzwiska itd.) lub dobre (dowcipy na własny temat, żarty podnoszące na duchu, te, które śmieszą wszystkich i nie są wymierzone w „ofiarę”).
Zygmunt Freud uważał, że pewne bodźce komiczne – a dokładniej żarty – rodzą się w podświadomości, czyli na poziomie psychologicznym, który wymyka się kontroli racjonalnej. Francuski filozof Henri Bergson pisał w swoim eseju Śmiech: „Komiczna niedorzeczność jest tej samej natury, co niedorzeczność marzeń sennych”[7].
To ma sens. Czasami trudno dokładnie stwierdzić, dlaczego coś jest śmieszne, dlaczego wydaje się zabawne, dlaczego się śmiejemy. To niemal pierwotny, nieświadomy odruch, który rozpiera nas od środka.
Błazen to często również osoba, która uświadamia nam jakąś prawdę. Ileż to razy słuchaliśmy jakiegoś komika, oglądaliśmy zabawny film lub po prostu dotarł do nas jakiś trafny dowcip i powiedzieliśmy sobie: „Tak, właśnie o to chodzi. To sama prawda!”. Coś zabawnego często okazuje się czymś prawdziwym.
Znajomy opowiedział mi na przykład kawał o kościele, w którym był problem z nietoperzami. Zwierzęta krążyły nad głowami wiernych podczas nabożeństw. Gdy nietoperze po raz pierwszy zagnieździły się na krokwiach, pastor kupił kota, któremu pozwalał spać w nocy w świątyni. Nie przeszkodziło to jednak nietoperzom. Inny pastor skorzystał z usług zawodowego tępiciela, który, za sporą kwotę, odymił budynek. Nie przyniosło to większego skutku, nietoperze nie ruszyły się z miejsca. Wreszcie pojawił się nowy pastor i w ciągu kilku tygodni zwierzęta zniknęły. Parafianie nie posiadali się z radości. W niedzielę pewien wierny spytał nowego duszpasterza, w jaki sposób pozbył się intruzów.
– Nic prostszego – stwierdził. – Udzieliłem im chrztu i bierzmowania. Wiedziałem, że po tym już więcej ich tu nie zobaczę[8].
Wreszcie śmiech to pewne zachowanie. Akt śmiechu następuje w reakcji na coś zabawnego lub, jak napisano wyżej, coś „absurdalnie niespójnego”. Ale to również naturalny wyraz radości, niezwiązany z niczym tak złożonym jak absurdalna niespójność, na przykład niemowlęcy śmiech z czystej radości na widok twarzy matki. Śmiech to bardzo ludzka czynność[9].
W przeciwieństwie do radości – ale podobnie do humoru – śmiech może być pozytywny lub negatywny. Ktoś, kto zaśmieje się z twojego dowcipu, może umilić ci dzień. Ktoś, kto śmieje się z ciebie, może go zepsuć. I, w przeciwieństwie do humoru, który jest sprawą względną (ileż to razy dyskutowałeś z kimś, czy coś jest śmieszne, głupie, nieśmieszne, obraźliwe czy mylące?), śmiech jest prosty. Widać, gdy ktoś się śmieje. Mniej oczywiste jest to, dlaczego się śmieje.
Cała trójca – radość, humor i śmiech – jest ze sobą wzajemnie powiązana. Trudno wyjaśnić jedno, nie myśląc odruchowo o drugim czy trzecim. Można śmiać się z radości (wyobraź sobie, że właśnie dostałeś awans, spodziewasz się dziecka albo wygrałeś na loterii). Długotrwały śmiech prowadzi do radości (wyobraź sobie pokój pełen znajomych, którzy śmieją się gromko z jakiejś historii z twojego dzieciństwa. Może to wywołać autentyczną radość). Odnalezienie ducha radości w życiu może pomóc ci wykształcić większe poczucie humoru, stać się kimś, kto postrzega różne zdarzenia z „zabawnej” strony. Widzenie czegoś z humorystycznego punktu widzenia potrafi spontanicznie wypełnić cię poczuciem radości (wyobraź sobie, że przyjaciel w zabawny sposób komentuje jakąś trudną sytuację w twoim życiu, co pomaga ci nabrać potrzebnego dystansu).
A zatem świeckie pojęcia radości, humoru i śmiechu zazębiają się. Co więcej, są bardzo subiektywne. Kiedy odwołamy się do religijnego rozumienia tych pojęć, definicje te nieco się zmienią, ponieważ postrzeganie czegokolwiek z duchowego punktu widzenia odsłania blaski i cienie, które mogą pozostawać w ukryciu lub co najmniej umknąć naszej uwadze.
Zacznijmy od ostatniego z naszych trzech darów, czyli śmiechu. Najbardziej kompleksowe z ostatnich opracowań na temat miejsca śmiechu w zachodniej duchowości to książka Karla-Josefa Kuschela pt. Lachen. Gottes und der Menschen Kunst [niem. Śmiech. Sztuka ludzka i Boża]. We wprowadzeniu do tej wdzięcznej lektury Kuschel, wykładowca teologii na uniwersytecie w Tybindze w Niemczech, przyznaje, że istnieje „koncepcyjna niemożność” opracowania teologii śmiechu, ponieważ jest to temat bardzo różnorodny. Według niego niektóre rodzaje śmiechu są wartościowe, a inne nie. „Istnieje śmiech radosny, swobodny, wesoły i pełen zadowolenia” – pisze – „ale jest też śmiech kpiący, złośliwy, cyniczny czy pełen rozpaczy”.
Kuschel rozróżnia dwa główne sposoby postrzegania śmiechu z duchowego punktu widzenia. „Chrześcijanie powinni przyjrzeć się zarówno śmiechowi, jak i wyśmiewaniu”. Śmiech może uzdrawiać lub ranić. I choć autor przedstawia temat głównie z perspektywy chrześcijańskiej, z proponowanego przez niego wzoru można skorzystać również w odniesieniu do wielu innych głównych tradycji duchowych i religijnych.
Krótko mówiąc, jedna ze szkół duchowości potępia śmiech, a druga go wychwala (to samo dotyczy humoru).
Nurt potępieńczy dochodzi do głosu w pismach teologa z IV wieku, św. Jana Chryzostoma, który wskazuje, że chrześcijanie winni płakać z żalu nad własnymi grzechami. Chryzostom dobitnie podkreśla, że nie zamierza zakazywać radości, a raczej przypomnieć światu, iż skuteczniej do Boga przybliżają nas łzy niż śmiech. Ów negatywny stosunek do śmiechu znajduje odzwierciedlenie w myśli innych teologów wczesnochrześcijańskich, którzy uważali risibilitas (łac. ludzka zdolność do śmiechu) za niebezpieczeństwo innego rodzaju – stawiali ją w opozycji do rozsądku.
Najsłynniejsze bodaj fikcyjne przedstawienie omawianego nurtu znajdujemy w powieści Umberta Eco Imię róży (w późniejszej adaptacji filmowej zagrali Sean Connery i Christian Slater). W tej popularnej książce, po raz pierwszy wydanej w roku 1980, pewien franciszkanin – przewrotnie zwany Wilhelmem z Baskerville – bada sprawę serii okrutnych morderstw, do jakich doszło w XIV-wiecznym klasztorze. Podczas śledztwa Wilhelm spotyka Jorgego de Burgosa, niewidomego bibliotekarza. Starzec ciska gromy z powodu zmyślnych rycin i zdobień, które upiększają stronice jednego z psałterzy znajdującego się w znamienitej klasztornej bibliotece – podobna risibilitas wręcz bulwersuje Jorgego.
Wilhelm z Baskerville oczywiście protestuje, stwierdzając, że owe zabawne rysunki – „ludzie z końskimi głowami i konie z ludzkimi nogami, ryby ze skrzydłami ptaków i ptaki z ogonami ryb”[10] – powinny raczej wywoływać uśmiech na twarzy. Mogą nawet „służyć zbudowaniu”, to znaczy podnosić na duchu.
W pierwszej chwili Jorge kpi z Wilhelma, ale następnie daje się wciągnąć w spór o śmiech. „Czemu służą te nugae[11]?”. „Nasz Pan nie potrzebował tych głupstw, żeby wskazać nam prostą ścieżkę” – sprzeciwia się rozmówcy starszy mnich. „Chrystus nie śmiał się nigdy” – mówi później, cytując Chryzostoma. Tym samym formułuje zarzut natury teologicznej: śmiech sprzeciwia się ideałowi chrześcijanina. „Śmiech zaś wstrząsa ciałem, zniekształca rysy twarzy, czyni człowieka podobnym do małpy”. To z kolei argument filozoficzny: śmiech stoi w opozycji do rozumu.
Wreszcie krucjata Jorgego przeciwko śmiechowi przybiera mroczniejszy obrót. W umiłowanej przez niego bibliotece znajduje się jedyny egzemplarz drugiego tomu Poetyki Arystotelesa, traktujący o sztuce komedii. By upewnić się, że nikt nie odda się lekturze tego potwornego dzieła – uwaga, spoiler! – Jorge postanawia zatruć karty, by każdy mnich, który ośmieli się zgłębiać naturę śmiechu i poliże palce, przewracając stronice, odszedł z tego świata.
Moja teologia śmiechu, przypominająca to, co Kuschel nazywa podejściem „żartologicznym”, sprzeciwia się tej Jorgego de Burgosa. Póki ludzki śmiech kwalifikuje się do pierwszej kategorii śmiechu „radosnego” i nie przechodzi w „kpiący”, jest darem od Boga, spontanicznym wyrazem zachwytu światem. Jak wkrótce się przekonamy, tradycja śmiechu sięga najważniejszych opowieści starotestamentowych. Śmiech ma również długą historię pośród świętych i mistrzów duchowych wielu religii, według których stanowi konieczny element zdrowego życia. Można mnie zatem z całym przekonaniem umieścić po stronie pro-risibilitas.
Większość współczesnych tradycji religijnych, chrześcijaństwo i inne, nie zgadza się z prezentowanym przez Jorgego zaciekłym potępieniem śmiechu. W Katechizmie Kościoła katolickiego – który trudno nazwać księgą frywolną – w podrozdziale „Religijność ludowa” znajdziemy wzmiankę, która mogłaby zaskoczyć wielu ojców wczesnego Kościoła, nie wspominając o Jorgem. Rdzeniem wiary ludowej jest, jak podaje Katechizm, „zbiór wartości”, które dostarczają mądrości chrześcijańskiej. Mądrość ta „daje motywacje życia w radości i pogodzie ducha, nawet wśród trudów życia”[12].
Ostatnio spytałem Margaret Silf, brytyjską autorkę licznych książek na temat modlitwy, co sądzi o miejscu śmiechu w życiu duchowym. Jej pełen entuzjazmu list wskazywał, że opowiada się jednoznacznie za szkołą „pochwalającą” śmiech. „Czasami masz na przykład do wyboru śmiać się lub płakać nad rozlanym mlekiem” – napisała. „Zalecam śmiech. Druga droga prowadzi do użalania się nad sobą, a nikt tego nie lubi. Nawet wspomnienie śmiechu może działać pozytywnie: gdy sprawy przybierają poważny obrót, wystarczy wrócić myślą do jakichś niedorzecznych sytuacji i śmiać się wciąż na nowo, z tym samym efektem terapeutycznym. Śmiech potrafi również zmienić kompletną katastrofę w farsę” – dodała.
Następnie przywołała historię swoich dwóch znajomych, których wspólna przyjaciółka zmarła. „Tęskniły za nią okropnie”, napisała Silf. „Na jej grobie zasadziły żonkile (tak im się przynajmniej wydawało), po czym przez całą zimę przeżywały żałobę. Wiosną znów przyszły odwiedzić grób, by uczcić przyjaciółkę, i ich oczom ukazały się dorodne… szczypiory! Śmiały się do łez – przekonane, że ich przyjaciółka śmieje się razem z nimi”.
Śmiech służy zbudowaniu – i to nie tylko w tradycjach żydowskiej i chrześcijańskiej. Szejk Jamal Rahman, muzułmański uczony i autor The Fragrance of Faith: The Enlightened Heart of Islam, zwrócił mi uwagę na kilka ustępów z Koranu i paru innych pism muzułmańskich, które podkreślają wartość śmiechu mającego źródło w Bogu. „I że On jest tym, który czyni, iż ludzie śmieją się, jak i płaczą”[13], mówi Koran. W jednym ze zbiorów przypowieści dotyczących proroka Mahometa świadek pisze: „Zaprawdę widziałem, jak Wysłannik Boga śmiał się tak, że aż odsłonił przednie zęby”[14]. W innym zbiorze sam Bóg się śmieje: „Wtedy Allah roześmieje się i pozwoli mu [sprawiedliwemu] wejść do Raju”[15]. W tradycji sufich, jak zauważa Rahman, niezdolność do śmiechu oznacza, że „wiedza nasza jest ograniczona i nie pojmujemy natury rzeczywistości”.
„Gdy śmiech tryska z głębi człowieka, jesteśmy w stanie uchwycić, choć przez chwilę, istotę rzeczy. Właśnie dlatego podobają mu się popularne opowiadania tureckiego muzułmanina Hodży Nasreddina – ludowe i często zabawne historie pochodzące z XIII wieku. Coś się wtedy we mnie budzi” – powiedział mi Rahman.
Gdy spytałem Lawrence’a S. Cunninghama, wykładowcę teologii na Uniwersytecie Notre Dame, o teologię śmiechu, wskazał on na niezbyt znaną tradycję katolicką, o której wspomina również Kuschel. „Słyszałeś kiedyś o risus paschalis?” – spytał. Nie jestem zbyt biegły w łacinie, więc Cunningham podał mi tłumaczenie: „śmiech wielkanocny”. „Najwyraźniej w Niemczech istniał taki zwyczaj: w okresie wielkanocnym ksiądz opowiadał parafianom dowcipy. Chodziło o wyśmianie szatana, który został pokonany poprzez zmartwychwstanie”[16].
Stary mnich Jorge z powieści Eco podnosi mimo wszystko ciekawą kwestię natury teologicznej: Czy Jezus się śmiał? Zajmiemy się tym w kolejnym rozdziale.
A co z humorem? Opowieści o wykorzystaniu poczucia humoru (i zabawnych historyjek) przewijają się przez Pisma i podania niemal każdej większej religii. My wkrótce przyjrzymy się opowieściom o pełnych humoru postaciach, powiedzeniom i zdarzeniom rodem ze Starego i Nowego Testamentu. Chrześcijańscy święci oraz mistrzowie innych tradycji duchowych nierzadko wykazywali się poczuciem humoru zarówno w słowach, jak i w czynach, a także posługiwali się żartem, by przekazać ważne nauki swoim zwolennikom.
Ale czy istnieje „duchowy” sposób rozumienia humoru? Dwojakie podejście Kuschela do śmiechu pomoże nam spojrzeć na humor z duchowego punktu widzenia. Istnieje bowiem humor, który buduje, i humor, który burzy; humor, który obnaża obłudę i hipokryzję, oraz humor, który upokarza bezbronnych i odrzucanych. Dobry humor i zły humor. Oczywiście większość ludzi się z tym zgodzi – humor da się rozpatrywać pod względem moralnym. Wierzący postrzegają jednak te dwie strony humoru jeszcze odrobinę inaczej, ponieważ widzą je w świetle Bożych planów dla ludzkości. Podział na humor „dobry” i „zły” nie jest jedynie kwestią moralności, ale tego, w jaki sposób zacieśnia on lub poluźnia naszą więź z Bogiem.
Humor jest wstępem do wiary, a śmiech zaczątkiem modlitwy.– Reinhold Niebuhr
Teologiczne podejście do humoru – z potępieniem lub z pochwałą – zależy, podobnie jak w przypadku śmiechu, od jego intencji. Rzymscy żołnierze szydzący z Jezusa, odziewający Go w purpurową szatę, wciskający Mu koronę cierniową na głowę i trzcinę do ręki, prezentowali humor złośliwy; drwili z Jezusa jako fałszywego króla: „Witaj, Królu Żydowski!”[17] (z drugiej strony Ewangeliści wykorzystują te zdarzenia do własnych celów – okrutne żarty żołnierzy prowadzą w ich opowieści do ironicznego wniosku: Jezus naprawdę jest królem, choć żołnierze tego nie wiedzą. To oni się ośmieszają).
Na drugim końcu mamy poczucie humoru samego Jezusa. Wiele z jego przypowieści, jak się przekonamy, było prawdopodobnie historiami nie tylko mądrymi, ale i zgoła zabawnymi. Jego cięte komentarze na temat władz rzymskich, niektórych żydowskich przełożonych, bogaczy i zgnuśniałych często zdają się pomyślane tak, by nie tylko uciszyć ważniaków, ale i wywołać uśmiechy na twarzach słuchaczy. Zwykle są to słowa delikatne, niemniej jednak skuteczne.
Istnieją zatem dobry śmiech i zły śmiech, dobry humor i zły humor. Raz jeszcze podkreślę, że nawet osoby niewierzące z tym się zgodzą. Ogólnie rzecz biorąc, świeckie i religijne podejścia do humoru i śmiechu nieco się jednak różnią.
A teraz coś na wskroś religijnego – duchowe rozumienie radości również odrobinę odbiega od definicji świeckiej.
Gdy zacząłem przyglądać się pojęciu radości, poczułem się przytłoczony. Okazuje się, że to ogromne pole do badań naukowych. Motyw radości przewija się w prawie wszystkich większych tradycjach duchowych i religijnych. W Starym Testamencie Izraelici wyrażają radość przed Bogiem, który wyprowadził ich z niewoli. W Ewangeliach Jezus nierzadko podkreśla, że radość to cel apostolstwa. Później św. Paweł będzie zachęcał pierwszych chrześcijan: „zawsze miejcie radość w sercu”[18]. Radość to jeden z tradycyjnych „owoców Ducha Świętego”[19], czyli darów Bożych ofiarowanych dla naszego zbudowania. Choć wiele religii z pozoru nie należy do szczególnie radosnych, literatura na ten temat jest obszerna.
Wielu chrześcijańskich świętych bardzo szczegółowo omawiało kwestię radości. Wśród nich był św. Tomasz z Akwinu, XIII-wieczny teolog, który dokonał rozróżnienia pomiędzy rodzajami radości i szczęścia. Wielki średniowieczny uczony pisze o delectatio (przyjemności) z powodu dóbr zmysłowych, a termin gaudium (radość) uważa za pojęcie węższe, dotyczące dążenia ku dobru. Później św. Tomasz łączy radość z miłością: „Radość wynika z miłowania już to z powodu obecności dobra miłowanego, już to z powodu tego, że ten, kogo kochamy, trwale ma dobro mu właściwe” – gdy cieszy nas pomyślność przyjaciela[20]. Najwyższą radością, jak pisze teolog, jest oglądanie Boga „twarzą w twarz”, ponieważ wtedy człowiek osiąga wszelkie pragnienie serca.
Pisma św. Tomasza pomogły mi lepiej zrozumieć rozbieżność między religijnym a świeckim rozumieniem radości. Im więcej rozmyślałem nad rozróżnieniami poczynionymi przez tego teologa i im bardziej zgłębiałem zagadnienie radości, tym odpowiedź stawała się klarowniejsza. W powszechnym rozumieniu radość równa się szczęściu. Dla osoby wierzącej radość oznacza szczęście w Bogu.
Radość nie jest tylko ulotnym uczuciem czy przemijającą emocją; to trwały rezultat łączności z Bogiem. Choć bardziej świecka definicja radości może niekiedy opisywać czyjąś emocjonalną reakcję na przedmiot czy wydarzenie, jakkolwiek cudowne (na przykład otrzymanie nowej pracy), to radość duchowa zawsze dotyczy relacji. Radość ta ma swój cel, a celem tym jest Bóg.
Współcześni teologowie chrześcijańscy często dochodzą do tego samego wniosku. Temat ten zgłębia Donald Saliers w książce The Soul in Paraphrase: Prayer and the Religious Affections [ang. Parafraza duszy: Modlitwa a uczucia religijne]. Saliers, wykładowca teologii i liturgiki na Emory University, zauważa, że radość to istotowe dążenie do Boga. Według autora, chrześcijańską radość od szczęścia różni jej zdolność do przetrwania pośród cierpienia. Radość bowiem ma mniej wspólnego z emocjami, a więcej z wiarą. Nie oznacza to jednak, że w radości nie dostrzega się cierpienia na świecie, w czyimś czy własnym życiu (więcej o trzymaniu się radości w trudnych chwilach w dalszej części książki). Raczej sięga ona głębiej, pozwala upatrywać pewności w Bogu – chrześcijanom w Jezusie Chrystusie – jako przyczynie radości i nieustannym źródle radości.
Błogosławiony Paweł VI w swojej nadzwyczajnej (i w nadzwyczajny sposób zapomnianej) adhortacji apostolskiej pt. Gaudete in Domino [łac. O radości chrześcijańskiej] dotyka kwestii owego rozróżnienia[21]. Dlaczego, zastanawia się papież, w bogatej kulturze Zachodu, gdzie mamy tyle powodów do zadowolenia – pieniądze, czystą wodę, dostępność żywności, osiągnięcia medyczne, wynalazki techniczne – jest tak mało radości? „(…) ten dziwny paradoks i ta trudność osiągnięcia szczęścia ujawniają się szczególnie w czasach obecnych: i to też jest przyczyną tego Naszego orędzia” – pisze bł. Paweł VI. „Społeczność ludzka, bogata w wynalazki techniczne, mogła pomnożyć okazje do rozrywek, ale z trudem przychodzi jej rodzenie radości. Pochodzi ona bowiem skądinąd, jako że jest duchowa”[22].
Co możemy zatem powiedzieć o radości, humorze i śmiechu z perspektywy świeckiej i religijnej?
Po pierwsze, śmiech i humor są definiowane mniej więcej w ten sam sposób, niezależnie od światopoglądu. Zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące wiedzą, że można zaobserwować śmiech dobry i zły, humor dobry i zły (ludzie wierzący postrzegają jednak wybór między dobrym a złym jako element życia przeżywanego w relacji z Bogiem). Jeśli zaś chodzi o radość, umysł świecki postrzegać ją będzie jako zintensyfikowaną formę szczęścia czy przyjemności. Dla osoby uduchowionej z kolei radość ściśle wiąże się z wiarą w Boga, w niej nawet w trudnych chwilach znajduje oparcie, a także karmi się relacją z Bogiem. Radość to szczęście w Bogu.
Oto jeden z przykładów na to, jak wielu współczesnych wiernych wydaje się nieraz nie dostrzegać związku między duchowością a radością czy choćby pogodą ducha.
Od dwunastu lat współpracuję z katolickim czasopismem „America”, zwanym często „National Catholic Weekly” (kilka lat temu jeden z krytyków stwierdził, że magazyn jest tak kiepski, iż ostatnie słowo powinniśmy zapisywać „W-e-a-k-l-y”). Jedna ze stałych rubryk czasopisma nosi tytuł Faith in Focus [ang. Wiara z bliska].
Dział ów poświęcony jest głównie opowieściom na temat osobistego życia duchowego autora. Co tydzień otrzymujemy dziesiątki artykułów napisanych z myślą o tej rubryce. Jak sądzisz, jakie tematy poruszane są najczęściej? Choroby, cierpienie i śmierć. Jak choroba poprowadziła mnie do Boga. Jak utrata pracy poprowadziła mnie do Boga. Jak ból poprowadził mnie do Boga.
Można by rzec: „Cierpienie jest drogą do Boga”. I często tak jest w istocie. Niekiedy doświadczamy Boga mocniej w chwilach cierpienia, ponieważ jesteśmy wtedy wrażliwsi, a zatem być może bardziej otwarci na Bożą pomoc. Kiedy przestajemy stawiać Bogu tamy, On nierzadko z większą łatwością wkracza w nasze życie. Czasami cierpienie może stanowić bramę do doświadczania Boga w zupełnie nowy sposób.
Jednak w ciągu tych dwunastu lat pracy w redakcji rzadko zdarzało mi się trafić na zabawną czy choćby lekko humorystyczną propozycję artykułu do omawianej rubryki. Ostatnio redaktorzy uradzili wręcz, by wystrzegać się nadmiaru dołujących opowieści. Niedawno przyjęliśmy artykuł zatytułowany A Journey to Death [ang. Podróż do śmierci] traktujący o śmiertelnej chorobie matki autora (zmieniliśmy tytuł na mniej makabryczny, ponieważ historie o chorobach publikowaliśmy już trzy razy z rzędu). To tylko jedna z wielu oznak tego, że – przynajmniej w amerykańskiej kulturze katolickiej – cierpienie wiąże się z duchowością o wiele częściej niż radość.
Radość w niektórych kręgach religijnych wydaje się wysoce podejrzana. To dziwne, nie tylko dlatego, że stanowi ona niezbędny element zdrowego życia uczuciowego, ale również dlatego, że ma bogatą tradycję pośród mistrzów duchowych i świętych. To istotna część zdrowia duchowego. „Radość nie jest czymś marginalnym w podróży duchowej. To podstawa” – pisał w XVIII wieku bracławski chasyd rabin Nachman.
Kathleen Norris, jedna z najpoczytniejszych pisarek chrześcijańskich w Stanach, autorka The Cloister Walk [ang. Spacer po krużgankach] oraz Acedia and Me [ang. Acedia i ja], mówiła mi ostatnio, jak bardzo ceni radość w swoim życiu duchowym. „Radość zawsze stanowiła ważny element mojego życia, ale póki nie zostałam oblatką benedyktyńską (członkinią świeckiej wspólnoty przy zakonie), nie doceniałam jej roli w moim życiu duchowym” – stwierdziła.
„Właśnie żaliłam się jednemu z zakonników na mój brak dyscypliny duchowej i niesystematyczne życie modlitewne, kiedy on powiedział mi: »W ogóle się o ciebie nie martwię. Masz w sobie radość, która jest jednym z tradycyjnych owoców Ducha Świętego«. To była dla mnie nowość, która natychmiast przyniosła mi pociechę. Przypomniałam sobie, że nawet jeśli nie »robię« czegoś, co robić powinnam, Duch i tak we mnie działa”.
Radość to według pewnego jezuickiego uczonego i harvardzkiego wykładowcy również ważny element wielu wschodnich tradycji duchowych. Francis X. Clooney, wykładowca teologii porównawczej i kierownik Harvard’s Center for the Study of World Religions [ang. Harwardzkiego Ośrodka Badań nad Religiami Świata], powiedział mi, że radość ma „wielkie znaczenie we wrażliwości hinduistycznej”. „Wyższa forma radości to w tej religii ananda (czyli rozkosz, szczęście, błogość) i stanowi ona wręcz nieodzowny atrybut rzeczywistości boskiej. Oczywiście nietrudno też zauważyć uśmiech Sziwy czy Buddy, śmiech Bogini czy radosny taniec Kriszny”.
Nie trzeba być jednak badaczem religii, by dostrzec, że każdy, kto znajduje się w prawdziwej bliskości z Bogiem, jest radosny. Pomyśl o pobożnych osobach ze swojego otoczenia – nie tylko o duchownych, czyli księżach, duszpasterzach czy rabinach. Pomyśl o kimś ze swojej rodziny, o uduchowionym przyjacielu lub religijnym współpracowniku. Pomyśl o ludziach, którzy wcielają swoją wiarę w życie, którzy są blisko Boga. Czyż nie są oni pełni rado ści?
Radość to najszlachetniejszy z ludzkich czynów.– św. Tomasz z Akwinu
Przypomnij sobie którąś ze znanych postaci ze świata religijnego, które okazują radość. Zastanów się, jak często widujesz zdjęcia Matki Teresy czy pastora Billy’ego Grahama, na których się śmieją. Pomyśl, jak łatwo wyobrazić sobie kogoś takiego jak św. Franciszek z Asyżu z uśmiechem na twarzy. Wręcz niemożliwością jest wyobrazić go sobie bez uśmiechu! Wychodząc poza krąg tradycji chrześcijańskiej, pomyśl, jak często widujesz Dalajlamę, który nie tylko się uśmiecha, ale i śmieje w głos.
Na przykład w książce The Jew in the Lotus [ang. Żyd w kwiecie lotosu] o zgłębianiu świata buddyzmu z perspektywy wyznawcy judaizmu – autor, Rodger Kamenetz, wspomina swoje pierwsze spotkanie z Dalajlamą w Dharamsali w Indiach w roku 1990. „Przyszła moja kolej” – pisze. „Dalajlama uśmiechał się, wręcz promieniał, tak, że sam nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu”. Następnie Kamenetz przechodzi do opisu uroku osobistego owego radosnego człowieka. Rzeczywiście, sporo pism i nauk Dalajlamy poświęconych jest zagadnieniom radości i szczęścia, które wypływają, jak naucza, z naszych działań. Jego działalność publiczna jest prawie zawsze okraszona śmiechem. W notce biograficznej Dalajlamy na stronie magazynu „The New Yorker” znajdujemy dowcipny komentarz tego przywódcy na temat niepokojących wieści o jego stanie zdrowia. Dziennikarz napisał, że ów wybitny człowiek „wybuchnął śmiechem”[23].
Dlaczego w naturalny sposób lgniemy do ludzi radosnych? Jednym z powodów jest, według mnie, fakt, że radość to znak Bożej obecności, do której z natury dążymy. Boża radość przemawia do radości, która mieszka, niekiedy skryta głęboko, w naszych sercach. „Odmęt przyzywa odmęt” – czytamy w Psalmie 42[24]. Albo, jak pisał św. Augustyn, „niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”[25]. Augustyn, północnoafrykański teolog z IV wieku, pojął fundamentalną prawdę o człowieku: z natury pragniemy Boga, źródła wszelkiej radości. Przyciąga nas radość, ponieważ przyciąga nas Bóg.
Trudno określić, do jakiego stopnia radość i śmiech są w całej historii religii bagatelizowane, lekceważone czy uznawane za niestosowne albo w jaki sposób doszło do tego umniejszenia wesołości. Oba te zjawiska trudno sprecyzować. Nietrudno jednak dostrzec skutki owego lekceważenia, ponieważ prawdopodobnie spotkałeś ludzi, którzy wydają się uważać, że bycie osobą religijną oznacza śmiertelną powagę.
Jeśli jesteś katolikiem, możesz znać księży, na widok których zastanawiasz się, jak mogą oni „celebrować” (czyli świętować) Mszę, skoro na ich twarzach nie pojawia się choćby cień uśmiechu. Jeśli jesteś członkiem innego wyznania chrześcijańskiego, możesz znać pastorów czy starszych Kościoła, których dałoby się opisać jako „biernych wiernych”.
W jednej z parafii, do których uczęszczałem, w pierwszej ławce siadały zawsze dwie kobiety w średnim wieku, które były rodzonymi siostrami. Co niedziela przychodziły wcześniej, z nikim się nie witały, siadały zawsze dokładnie w tym samym miejscu, a w trakcie Eucharystii wpatrywały się martwym wzrokiem w ołtarz. Kiedy przychodził czas na znak pokoju, kiedy to wszyscy podają sobie ręce jako znak chrześcijańskiego braterstwa, owe panie, bez śladu uśmiechu, ściskały dłonie tylko sobie nawzajem i nigdy, przenigdy, nie odwracały się do nikogo innego. Wydawały się traktować swoją wiarę śmiertelnie poważnie.
A kiedy jesteś śmiertelnie poważny, to, poważnie, już po tobie. Lepszym celem jest dla wierzącego radosne życie. To dość oczywiste, prawda?
Ale skoro radość jest oczywistym następstwem życiodajnej wiary, dlaczego zdaje się nieobecna w tak wielu kręgach? Dlaczego nabożeństwa wydają się tak pozbawione humoru? Dlaczego ludzie pobożni tak często (i nie bez racji) określani są mianem ponuraków? Krótko mówiąc, kiedy, dlaczego i w jaki sposób radość, humor i śmiech zniknęły z naszej wiary? W kolejnym rozdziale przyjrzymy się temu, co wywołało tę serię niefortunnych zdarzeń.
[5] Choć słowa te najczęściej przypisuje się Pierre’owi Teilhardowi de Chardin, jezuickiemu paleontologowi (postać starszego księdza wfilmie Egzorcysta jest wmniejszym lub większym stopniu wzorowana właśnie na nim), inni upatrują ich autorstwa ufrancuskiego pisarza Léona Bloy. Protestancki teolog Karl Barth miał swoją wersję tego powiedzenia: „Śmiech to rzecz najbliższa Bożej łasce”. Przez lata na próżno usiłowałem namierzyć pierwotnego autora stwierdzenia, że radość to najpewniejszy ze znaków Bożej obecności. Azatem jeśli ktoś spyta cię, kto nim jest, odpowiedz po prostu, że ja.
[6] Kierownik duchowy wspomaga człowieka wjego relacji zBogiem. Nie jest to doradztwo duszpasterskie (które skupia się na rozwiązaniu problemu) ani doradztwo psychologiczne (które pochyla się nad psychicznym podłożem problemów izmagań) – koncentruje się wyłącznie na wsparciu wlepszym zrozumieniu Bożego działania wtwojej modlitwie icodziennym życiu.
[7] Henri Bergson, Śmiech. Esej okomizmie, przeł. Stanisław Cichowicz, Kraków 1977, s. 218 [przyp. red.
[8] Nie „kumasz”? Większość duchownych ubolewa nad faktem, że dzieci wychowane wwierze (np. ochrzczone ibierzmowane) wyrastają na ludzi, dla których uczestnictwo wżyciu Kościoła jest kwestią wyboru, iczęsto słuch po nich ginie. Nie martw się, jeśli nie rozumiesz tego dowcipu. Inne żarty ztej książki łatwiej „zczaić”.
[9] Wroku 1862 francuski neurolog Guillaume Duchenne de Boulogne doszedł do wniosku, że mimowolne wyrazy twarzy, które „przybieramy tylko wzwiązku zmiłymi doświadczeniami duszy”, angażują mięśnie wokół oczu wsposób, którego nie można nazwać „fałszywym uśmieszkiem”. Metody obrazowania wykazały później, że „uśmiech Duchenne’a”, jak się go określa współcześnie, wywoływany jest przez ten sam ośrodek wmózgu, który odpowiada za decyzje typu „uciekaj albo walcz”, czyli bardzo pierwotną część ludzkiego mózgu. Nawet szympansy, jak zauważył Karol Darwin, „śmieją się” wreakcji na łaskotki czy komiczne upadki. Śmiech stanowi przymiot pierwotny, anawet elementarny.
[10] Tłum. Adam Szymanowski.
[11] Łac. błahostki, głupstewka.
[12]Katechizm Kościoła katolickiego 1676.
[13]Święty Koran. Tekst arabski itłumaczenie polskie, przeł. Mahmud Taha Żuk iWładysław Wojciechowski, Wielka Brytania 1996, werset 53,44, https://www.alislam.org/quran/Holy-Quran-Polish.pdf [dostęp: 29.05.2017].
[14] Sahih Muslim, Księga 1, hadis 365 [tłum. własne].
[15] Sahih al-Bukhari, Księga 1, hadis 770 [tłum. własne].
[16] Kuschel datuje pochodzenie tych zwyczajów na początek XVI wieku.
[17] Mk 15,16-20.
[18] 1Tes 5,16.
[19] Owocami Ducha Świętego (Gal 5,22-23) są: miłość, radość, pokój, cierpliwość, dobroć, życzliwość, wierność, łagodność, opanowanie.
[20] Św. Tomasz zAkwinu, Suma teologiczna, Traktat: Miłość, przeł. ks. Andrzej Głażewski, II-II q. 28 art. 1, http://katedra.uksw.edu.pl/suma/suma_30.pdf [dostęp: 29.05.2017].
[21] Giovanni Battista Montini posługiwał jako papież Paweł VI wlatach 1963–1978. Jego adhortacja apostolska Gaudete in Domino, co dosłownie oznacza Radujcie się wPanu, ujrzała światło dzienne wroku 1975. Ta piękna medytacja zaskakuje szczególnie, zważywszy na to, że spisał ją człowiek postrzegany jako raczej posępny. Wżyciu prywatnym był jednak osobą ciepłą ipełną wdzięku. „Wsytuacjach jeden na jeden był niesamowity”, powiedział mi ostatnio znajomy. „Chodzi mi oczywiście orelacje międzyludzkie, nie okoszykówkę”.
[22] Paweł VI, Gaudete in Domino, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pawel_vi/adhortacje/gaudete_in_domino_09051975.html [dostęp: 29.05.2017].
[23] Evan Osnos, The next incarnation, http://www.newyorker.com/magazine/2010/10/04/the-next-incarnation [dostęp: 29.05.2017].
[24] Ps 42,8.
[25] Św. Augustyn, Wyznania I, 1, przeł. Zygmunt Kubiak.
Tytuł oryginału: Between Heaven and Mirth. Why Joy, Humor, and Laughter Are at the Heart of the Spiritual Life
Przekład: Anna Wawrzyniak-Kędziorek
Projekt okładki: Zuzanna Szulc i Adam Piasek
Redakcja: Bożena Kapusta
© James Martin SJ, 2011
© for the Polish edition by Święty Wojciech Dom Medialny sp. z o.o., Poznań 2017
ISBN 978-83-8065-194-4
Wydawca:
Święty Wojciech Dom Medialny sp. z o.o.
Wydawnictwo
ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań
tel. 61 659 37 13
Zamówienia:
Dział Sprzedaży i Logistyki
ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań
tel. 61 659 37 57 (-58, -59), faks 61 659 37 51
[email protected] • [email protected]
www.swietywojciech.pl • www.mojeksiazki.pl
Konwersja do e-wydania: Wydawnictwo Świętego Wojciecha