Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Większość kobiet zapomina o swoich potrzebach, żyjąc dla innych i oddalając się od siebie samych. Spętane przez nakazy kulturowe, zapomniały już, kim są i kim mogą się stać. Zupełnie jakby błądziły we mgle przesłaniającej im rzeczywistość.
Czujesz, że to może dotyczyć również ciebie? Jeśli pozwolisz mgle opaść, dostrzeżesz prawdę o sobie i zrobisz ważny krok ku nowemu życiu. Nie musisz definiować się poprzez kanony piękna, które wpoił ci świat, wierzyć w powszechnie przyjmowane kłamstwa ani odgrywać narzuconych ról. Dążenie do bycia kobietą perfekcyjną, piękną, odnoszącą sukcesy – to nierealne i niszczące wyzwanie, podobnie jak nawyk poświęcania się i ratowania innych oraz przeświadczenie, że bezustannie musimy zasługiwać na miłość. Możesz przestać żyć w mętnych oparach strachu, rytuałów, tradycji i przewidywalności. Obudź się! Sprawdź, jak radykalnie wrócić do siebie i ponownie spotkać się ze swoją najgłębszą istotą.
Bestsellerowa autorka „New York Timesa” i znana psycholożka kliniczna uczy kobiety, jak przezwyciężyć swoje lęki i złudzenia, uwolnić się od społecznych oczekiwań i na nowo odkryć osobę, którą zawsze chciały być: w pełni obecną, świadomą i spełnioną.
"Wszystkie tęsknimy za wolnością, czujemy się jednak więźniarkami naszego codziennego życia, dręczonymi lękiem i poczuciem, że na nic nie zasługujemy. Strony tej książki przynoszą obietnicę ścieżki, która wyprowadzi was z więzienia ku nowemu wyobrażeniu was samych".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Podziękowania
Jestem nieskończenie wdzięczna mojemu znakomitemu redaktorowi, Davidowi Ordowi, wspierającemu mnie podczas pisania kolejnych książek.
Chciałabym również podziękować mojemu cudownemu redaktorowi z wydawnictwa HarperCollins, Gideonowi Weilowi – Gideon od samego początku wierzył w powodzenie niniejszego projektu.
Wyrazy wdzięczności należą się także mojej córce Mai, która codziennie inspiruje mnie swoją autentycznością.
Dziękuję za wasze wsparcie i pomoc.
Czas przebudzonej kobiety
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy odrzuca ona swoje dotychczasowe przyzwyczajenia niczym znoszone buty
Gdy drze na strzępy listę swoich powinności i zobowiązań
Gdy pali na stosie nierealne oczekiwania
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy cudza aprobata, która dotąd była dla niej cennym skarbem, staje się garstką miedziaków
Gdy kobieta przestaje gonić innych i rusza w pogoń za samą sobą
Gdy rodzicielskie macki tradycji przestają określać jej prawdę
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy znika jej pragnienie, by dopasować się do tłumu
Gdy przestaje czuć z uporem maniaka, że musi być doskonała
Gdy słabnie jej obsesja na punkcie bycia lubianą przez innych
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy po prostu mówi ona „dosyć”
Gdy pozory, gierki i wybiegi przyprawiają ją o mdłości
Gdy cudza obłuda, arogancja i poczucie wyższości budzą w niej obrzydzenie
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje się ona obawiać konfliktów i stawia im dzielnie czoła niczym lwica
Gdy strzeże swojej autentyczności z tą samą odwagą, z którą broni swoich dzieci
Gdy rezygnuje z roli wybawicielki, wiedząc, że może ocalić jedynie siebie
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje się ona kulić w cieniu swej bezwartościowości
Gdy nie udaje już nic nieznaczącej, żeby inni mogli poczuć się ważniejsi
Gdy zamienia rolę ofiary na rolę współtwórcy
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy śmiało i bezwstydnie ogłasza ona swoją ostateczną niepodległość
Gdy wreszcie czuje, że jest gotowa, aby domagać się swojego miejsca na świecie
Gdy na nowo określa współczucie jako jednoznaczną miłość własną
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje ona w końcu jak dziecko polegać na innych
Gdy ośmiela się napisać na nowo zasady swojego życia
Które mówią:
Pozbywam się lęku i poczucia, że na nic nie zasługuję
Rozstaję się ze służalczością i biernością
Wyzbywam się nieautentyczności i uwikłania
Przestaję udawać kogoś, kim nie jestem
I od tej chwili oświadczam, że…
Osiągnę pełnię mojej mocy
Powitam swoją całkowitą autonomię
Docenię swoją najwyższą wartość
Stanę się uosobieniem najdzikszej odwagi
I zamanifestuję najprawdziwszą siebie
Nadszedł czas
Jestem gotowa
Aby przebudzić się do swojego odrodzenia.
List miłosny do ciebie, mojej siostry, zanim zaczniesz czytać
Książka, którą masz przed sobą, traktuje o twoim przebudzeniu. Jest odą do twojego autentycznego ja i składanym mu hołdem; do tego ja, które czeka, by się odrodzić.
Wszystkie tęsknimy za wolnością, czujemy się jednak więźniarkami naszego codziennego życia, dręczonymi lękiem i poczuciem, że na nic nie zasługujemy. Strony tej książki przynoszą obietnicę ścieżki, która wyprowadzi was z więzienia ku nowemu wyobrażeniu was samych.
Przebudzenie i ewolucja oznaczają, że musimy dogłębnie zrozumieć te aspekty siebie, których nie chcemy dostrzegać, zwłaszcza ból – i zaprzyjaźnić się z nimi. Gdy w pełni zaakceptujemy odczuwany przez nas ból takim, jaki jest – nie próbując go osłodzić, a już z pewnością nie przepraszając za niego – i dostrzeżemy, na jak wiele sposobów się do niego przyczyniamy, będziemy mogły przystąpić do przekształcania go w mądrość.
Zrozumienie własnego bólu także jest bolesne. Z tego powodu treść tej książki może wywołać u ciebie silne emocje. Chcę, żebyś wiedziała, że robię to celowo. Chcę rozpalić w tobie wewnętrzną rewolucję i podtrzymać jej płomień. Ból pojawia się, gdy pozbywamy się dotychczasowych przekonań i stylu bycia. Uczucia szoku, żalu i straty są zatem nie tylko czymś naturalnym dla przemiany, ale wręcz o niej decydują. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, a jednak jesteś zdolna do ewolucji, którą proponuję. Co więcej, zasługujesz na nią. Dzielę się tutaj z tobą swoim doświadczeniem, abyś wiedziała, że nie jesteś osamotniona. I ja byłam w podobnej sytuacji, rozumiem więc, jak trudna bywa wędrówka nazywana życiem.
Chciałabym cię łagodnie przestrzec, że moja książka mocno pobudza do działania, zwłaszcza na początku. Zanim rozpoczniesz tę przejażdżkę, zapnij emocjonalny pas bezpieczeństwa. Omawiam tu wszystkie formy naszego uśpienia, tak więc nie jest to przyjemna lektura. Gdy sięgasz po nową świadomość, zazwyczaj ogarnia cię silna dezorientacja. W wielu momentach tej wędrówki będziesz odczuwać nieoczekiwane rozdrażnienie i chęć, aby przerwać lekturę. Każda z nas w naturalny sposób broni się przed nieprzyjemną prawdą, którą przynosi nam przebudzenie.
Zapewniam cię, że już zabierając się za tę lekturę, zrobiłaś pierwszy i najważniejszy krok w poszukiwaniu swojej autentyczności. Struktura tej książki odzwierciedla ścieżkę twojego psychicznego i duchowego rozwoju. Twoja wędrówka już trwa.
Pozwól intuicji na ciebie spłynąć. Nie spiesz się podczas lektury. Zatrzymuj się, zastanawiaj, rób notatki. Niech te strony doprowadzą cię do ponownych narodzin i autentycznego zaistnienia.
Do dzieła, siostro. Damy radę. Wspólnie zanurzmy się w oceanie. Na jego drugim brzegu widnieje już nowy horyzont. To wolność.
Zastrzeżenie
Starałam się uwzględnić w treści tej książki jak najwięcej różnorodnych ludzkich doświadczeń, istnieje jednak możliwość, że wiele z nich pominęłam. Ponadto przeważnie odnoszę się do związku mężczyzny i kobiety, chociaż w niektórych przypadkach staram się uwzględnić wszelkie rodzaje orientacji seksualnej.
Pragnę wypowiadać się jak najbardziej inkluzywnie. W pełni respektuję fakt, że ludzkie doświadczenia przejawiają się na nieskończenie wiele sposobów, a każdy z nich zasługuje na jednakowe poszanowanie. Jeśli poczujesz się pominięta, proponuję, abyś nie skupiała się zanadto na danym przejawie zachowania, a raczej skoncentrowała na wewnętrznej dynamice, do której nawiązuję.
W całej różnorodności naszych wewnętrznych doświadczeń współdzielimy więcej, niż nam się wydaje. To tu odnajdziesz oddźwięk, a dzięki niemu – także ścieżkę do własnej ewolucji.
Część pierwsza
UŚPIONE WŚRÓD SCHEMATÓW
1
Erozja duszy
Niczym miecz w pochwie, jej blask jest uśpiony Niczym łuk w sajdaku, jej moc jest niewidzialna Niczym groszek w strączku, jej wartość jest niewielka Niczym zwierzę uwięzione w klatce, oczekuje zgody na uwolnienie Niczym motyl w trakcie metamorfozy pojawi się dopiero, gdy zrzuci starą skórę.
Zorientowałam się, że mam problem, gdy znalazłam się w przydrożnym rowie, zupełnie nie pamiętając, jak tam trafiłam. Zasnęłam za kierownicą, a mój samochód zatrzymał się kilkanaście centymetrów od drzewa. Wyczerpana opieką nad dzieckiem, które właśnie uczyło się chodzić, i jednoczesnymi próbami radzenia sobie z rygorystycznymi wymogami studiów doktoranckich, bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony krewnych, bez pomocy niani, wypaliłam się do cna. Obudził mnie wstrząs. Ledwo oddychałam. Miałam dreszcze. Byłam rozdygotana i zdezorientowana, a mimo to zdołałam jednak wyprowadzić auto z powrotem na szosę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Nie ucierpiał nawet mój pojazd.
Wypadek ten pokazał mi jednak wyraźnie inną sprawę, która od dłuższego czasu niszczyła mnie wewnętrznie. Było to poważne spustoszenie, które siałam we własnej duszy.
Erozja duszy jest procesem stopniowym – to powolne podkopywanie naszej wewnętrznej istoty, prowadzące do nieuchronnej śmierci wszystkiego, co uważamy za swoje najprawdziwsze ja. Zapadamy na tę chorobę już jako dzieci i zarażamy się nią wzajemnie. W szczególności dotyczy to kobiet. Objawia się utratą mocy, autentyczności, głosu i zdolności widzenia. Erozja duszy to przede wszystkim unicestwienie naszej wewnętrznej świadomości. Za każdym razem, gdy tłumimy naszą wewnętrzną prawdę, przyczyniamy się do niszczenia naszego największego skarbu – naszej istoty, esencji.
Zobaczmy, jak do tego dochodzi. Trista, jedna z moich klientek, wspomina, że w wieku czterech lat zepsuła swoją ulubioną zabawkę – lalkę, którą nazwała własnym imieniem i którą opiekowała się niczym niemowlęciem. Zrozpaczona dziewczynka płakała przez wiele godzin. Jej ojciec, zwolennik surowej dyscypliny, zagroził, że córka dostanie klapsa, jeśli nie zamilknie, co spowodowało, że rozszlochała się jeszcze bardziej.
Gdy nadal płakała przy stole podczas obiadu, ojciec stracił cierpliwość, połamał uszkodzoną lalkę i wyrzucił ją do śmieci. Trista wspomina, że szok spowodowany wściekłością ojca zupełnie ją ogłuszył. „Czułam się tak, jakby to mnie połamał na kawałki i wyrzucił do kubła ze śmieciami. Chciałam płakać i krzyczeć, chciałam go uderzyć i też połamać na kawałki, a tymczasem po prostu tam stałam, jak skamieniała. Nikt mi nie pomógł. Nikt mnie nie pocieszył. Po raz pierwszy przekonałam się, co to znaczy być opuszczoną przez wszystkich. Ojciec nie tylko wyrzucił moją bezcenną lalkę, on wyrzucił do śmieci również moje poczucie bezpieczeństwa i wartości. Już nigdy nie byłam w stanie zaufać ani jemu, ani matce tak jak wcześniej”. W tamtej chwili Trista zdała sobie sprawę z potrzeby ukrywania swojego prawdziwego ja. W ten sposób powstał jej dożywotni pancerz stoicyzmu emocjonalnego.
Nawet dziś, po ukończeniu czterdziestego roku życia, Trista ma problemy z wyrażaniem swojego wewnętrznego świata i uczuć. Często słyszy od męża i dzieci, że nie czują z nią bliskości, ponieważ jest zbyt surowa i nieelastyczna. Matt, jej nastoletni syn, niemal codziennie wchodzi z matką w jakiś konflikt, co spowodowało, że kobieta postanowiła skorzystać z prowadzonej przeze mnie terapii. Dopiero dzięki olbrzymiemu nakładowi pracy zrozumiała, w jaki sposób mechanizmy obronne z dzieciństwa – wycofanie i stłumienie emocji – upośledzają obecnie jej zdolność odnalezienia bratniej duszy we własnym synu.
Trista wiernie odtwarzała wzorzec zachowań z dzieciństwa, niekiedy wręcz wcielając się w swojego ojca. Gdy Matt okazywał swoje uczucia, Trista była wobec niego krytyczna i surowa. Teraz wreszcie zrozumiała, dlaczego tak się działo. Syn przypominał jej o niej samej, młodszej, strofowanej przez rodzica. Stykając się z emocjami Matta, interpretowała je jako słabość i próbowała stłumić uczucia syna, unieważniając go w ten sam sposób, w jaki kiedyś sama została unieważniona. Przywoławszy wspomnienia z dzieciństwa, Trista rozpoczęła leczenie ran odniesionych przez jej dawne ja, otwierając tym samym swoje serce przed synem.
Początkowo nasze prawdziwe ja walczy o przetrwanie. Głośno protestuje, do tego stopnia, że aż jest nam niedobrze. Jeśli jednak konsekwentnie to ignorujemy, protesty słabną i stają się zaledwie kwileniem. W miarę jak kolejne lata zacierają pamięć o istnieniu naszego prawdziwego ja, żałosny płacz cichnie całkowicie.
Taka utrata ja jest zjawiskiem uniwersalnym. Wszyscy doświadczamy będących jej następstwem wyniszczających ran. Gdy nasza autentyczność eroduje, pozostaje po niej przepastny wewnętrzny krater wypełniony kakofonią chaosu, wdzierającą się w każdą część naszego życia. Przejawia się to na wiele podstępnych i pozornie błahych sposobów:
zbaczaniem samochodów z drogi,
zanikami pamięci związanymi z nadużywaniem alkoholu,
zaburzeniami odżywiania,
przewlekłym wyczerpaniem,
powątpiewaniem w siebie i działaniem na własną szkodę,
niedostrzeganiem sensu w wykonywanej pracy,
niedotrzymywaniem terminów,
zapominaniem o rachunkach do uregulowania,
brakiem entuzjazmu i apatią,
dezorientacją i nienawiścią do siebie,
emocjonalnym odłączeniem i wycofaniem,
dokuczliwym gniewem, drażliwością itp.
Gdy podczas wypadku otarłam się o śmierć, związany z tym wstrząs uświadomił mi nie tylko, że zboczyłam z szosy, ale też że oddaliłam się od powodu, dla którego moja dusza jest na tym świecie. Kim byłam? Kim się stałam w zamieszaniu związanym z robieniem doktoratu, próbując jednocześnie być dobrą żoną i matką? Jak mogłam pozwolić na to, aby moja istota, moja esencja uległa w ten sposób zniszczeniu i odrzuceniu?
Byłam tak dobra w ukrywaniu swojego życia wewnętrznego, że nikt nie dostrzegał mojego chaosu i rozpadu emocjonalnego. Tworzyłam olśniewającą powierzchowność osoby kompetentnej, zasłaniając nią swój wewnętrzny zamęt i wypaczenie. Kryłam się za zasłoną nadzwyczajnych umiejętności i osiągnięć. Przez dziesiątki lat tworzyłam taki swój wizerunek i w końcu opanowałam podtrzymywanie go do perfekcji.
Zawsze, gdy umiera nasze prawdziwe ja, zastępuje je figura nazywana ego, czyli fałszywe ja. Wiele z nas dorasta, uważając je za swoje prawdziwe ja. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, że budujemy całe nasze życie na fałszywych fundamentach, co w przyszłości będzie mieć dla nas dotkliwe konsekwencje emocjonalne.
Ego powstaje, gdy wyrzekamy się siebie. Rozkwita, gdy ignorujemy nasze wewnętrzne ja, zaprzeczamy mu, dławimy je i niemal unicestwiamy na rzecz jakiejś siły zewnętrznej – zazwyczaj cudzego głosu, zwłaszcza osób nam bliskich, kultury, w której zostaliśmy wychowani, lub systemu przekonań, który zawładnął naszą wyobraźnią.
Nie znam nikogo, kto uniknąłby zastąpienia swojego autentycznego ja figurą, maską, za którą prawdziwe ja przeważnie pozostaje uśpione. Znacznie częściej przydarza się to dziewczynkom, ponieważ nadal żyjemy w świecie silnie spatriarchalizowanym, gdzie chłopcom pozwala się „być po prostu chłopcami”, natomiast dziewczynki od najwcześniejszych lat przyucza się do postępowania według sztywnych zasad.
Kobiety są do tego stopnia uwarunkowywane, aby pozbywać się wszelkich pozostałości wewnętrznej prawdy i dopasowywać do tego, czego pragną dla nich rodzice bądź dana kultura, że często żyją nieświadome istnienia opisywanego rozdźwięku. Czasami możemy odczuwać wewnętrzne pomruki, przejawiające się jako niezadowolenie lub wybuchy gniewu, bagatelizujemy je jednak jako rodzaj „nastroju” lub przypisujemy jakiemuś zajściu, które nas wzburzyło. Lekceważymy nasze wewnętrzne rozdarcie, nie mając świadomości, że żłobi ono w naszym życiu głębokie szczeliny.
Wiele z nas wkracza w dorosłość bez świadomości, że posługuje się błędnymi metodami zaspokajania swojej potrzeby miłości i poczucia własnej wartości. Jeśli przydarzy się nam wstrząs i przebudzenie, tak jak mnie, gdy mój samochód zjechał z drogi, zazwyczaj szukamy tymczasowego schronienia i wkrótce wracamy do poprzedniego stylu bycia. Pod pozorem tego, że jest nam „wystarczająco dobrze”, nie wprowadzamy żadnych istotnych zmian.
Pamiętając o tym, możecie się nieco zdziwić, gdy usłyszycie, że powierzchowność, którą nazywamy ego, jest tak naprawdę „bohaterem pozytywnym”. Ego jest obrazem nas samych w naszym umyśle, postrzeganiem siebie harmonizującym z tym, czego oczekują od nas rodzina i społeczeństwo. Ego rozwija się powoli w odpowiedzi na proces naszego wychowania i sprytnie uczy nas, jak funkcjonować w sposób dopasowany do naszych codziennych realiów.
W dzieciństwie nie byłyśmy zdolne do stawania we własnej obronie. Dorastając, nie miałyśmy innej możliwości, jak tylko poddać się cudzemu warunkowaniu, nawet jeśli oznaczało to rozstanie z własną esencją. W gruncie rzeczy ego, tworząc nasze fałszywe ja, okazuje nam współczucie. Fałszywe ja jest niezbędnym aspektem dorastania – przybieramy je instynktownie, aby zyskać pewność, że nasze potrzeby zostaną zaspokojone. Cały problem z ego polega na tym, że wpływa ono na naszą prawdziwą istotę stopniowo, nie jesteśmy więc świadome, jak nas zmienia i dopasowuje do naszej rodziny i kultury. Dzieci są podatne na kształtowanie, poddajemy się zatem nakazom rodziców, często bez jakiegokolwiek oporu. Ustępujemy, dopóki nie dostosujemy się do cudzych wyobrażeń do tego stopnia, że zaczniemy widzieć siebie tak, jak widzą nas inni.
Jeśli rodzice strofowali nas za nadmierne okazywanie emocji lub przesadne reakcje w innych kwestiach, wiele z nas błyskawicznie reagowało na ich upomnienia, w mgnieniu oka dopasowując swój temperament do ich standardów. Tak jak w przypadku Tristy ego staje się naszym pancerzem i obrońcą, pomagając nam dostosować się do wypaczonego dzieciństwa.
Tak bardzo pragniemy być dostrzeżone i uprawomocnione (zaakceptowane i docenione) emocjonalnie przez rodziców i środowisko kulturowe, że poddajemy się potężnemu i instynktownemu urokowi ego, z wolna ukrywając w tym procesie naszą autentyczną naturę. W rezultacie uzyskujemy fałszywą tożsamość, którą odtąd przedstawiamy światu. Myślimy, że takie właśnie jesteśmy, ale tak naprawdę jest to tylko maska, wizerunek, za którym się chowamy, aby odpędzić obawy, że na nic nie zasługujemy i nikt nas nie kocha.
Z ręką na sercu przyznaję, że większość swojego życia spędziłam we mgle. Oczywiście tu i tam napotykałam pewne przebłyski mojego autentycznego ja, ale większość mnie całymi latami pozostawała w otchłani. Przyglądając się teraz osobie, którą byłam, nie mogę powstrzymać zdziwienia – jak to możliwe, że czując się emocjonalnie unieważniana lub podporządkowywana, po prostu sama siebie uciszałam. Kobieta, którą jestem dziś, nigdy by na to nie pozwoliła. A jednak ta sama kobieta nie tylko pozwalała na to w przeszłości, ale i racjonalizowała to jako jedyną możliwość.
To właśnie mam na myśli, mówiąc o „życiu we mgle”. Mgła to atmosfera, która nas otacza, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Mgła powoduje, że tracimy zdolność widzenia i negujemy rzeczywistość. Nie widzimy niczego takim, jakie jest naprawdę. Taką atmosferę tworzy to, co znamy jako patriarchat. Ten system męskiej dominacji zakłada uciszanie i poniżanie kobiet, a także dzieci. Mężczyzna przyzwyczajony do najwyższej pozycji w hierarchii wywiera wpływ na innych, aby utrzymać przywództwo. Hierarchia taka może się stać toksyczna, jeśli zostanie pozostawiona bez kontroli. Określana jako toksyczna męskość, nadaje ton naszemu otoczeniu, pozostawiając blizny emocjonalne zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Po prostu powoduje „zamglenie” naszej soczewki świadomości, wywołując poważne dysfunkcje w naszym życiu.
W rezultacie kobiety i dzieci przebywające w otoczeniu mężczyzn podświadomie zachowują nieustanną ostrożność. Dorastamy, wiedząc, że wszystkim rządzą mężczyźni. Równolegle uświadamiamy sobie, że ich bliskość potencjalnie nam zagraża. Każda kobieta instynktownie wie, że gdy napotyka grupkę mężczyzn w jakimś zaułku, powinna się oddalić. Ta intuicja nie jest wyłącznie paranoją, a raczej wewnętrzną ostrożnością wzmocnioną przez silne kulturowe dowody na niezliczone akty przemocy wobec kobiet. Chociaż takie zachowanie zapewnia nam ochronę, stanowi jednocześnie trudny do udźwignięcia ciężar.
Czy potraficie sobie wyobrazić, jak ta świadomość potencjalnego zagrożenia kształtuje naszą psychikę? Niezależnie od tego, czy nasz ojciec podnosił głos okazjonalnie, czy nałogowo urządzał dzikie awantury, nauczyłyśmy się instynktownie bronić przed mężczyznami w naszym życiu. To się na nas niekorzystnie odbija i ma zasadniczy wpływ na nasz rozwój.
Patriarchat uczy dziewczynki, że powinny być niczym owce podążające za stadem. Jesteśmy zagubionymi owieczkami z przypowieści, szukającymi pasterza, którym, jak słyszymy, jest albo Bóg, albo nasz ojciec, albo nasz przyszły mąż. Należymy do stada, więc sprawnie za nim podążamy. Wiemy, że najważniejszą cechą dobrej owcy jest zdolność zatracenia indywidualnej tożsamości, stopienia się z tłumem, okazania służalczości i bierności. Stado nie akceptuje wyróżniających się jednostek – to wbrew jego regułom. Aby się do niego dopasować, musimy być skromne i nie odstawać. Wcześnie uczymy się znikać, stawać się niewidzialnymi do tego stopnia, że zlewamy się z otaczającą nas mgłą.
Spotykam wiele kobiet, które nieustannie znajdują usprawiedliwienie dla złego traktowania naszej płci przez współczesny patriarchat. To nasz nawyk, nasze automatyczne, domyślne zachowanie, że obwiniamy o to siebie, tak jak dziecko uważa, że ponosi winę za to, iż rodzice je zaniedbują lub źle traktują. Z tego powodu wiele z nas nie krytykuje toksycznych zachowań, a nawet nie sądzi, że mogłoby to robić. Nieodłącznym elementem naszego codziennego doświadczenia jest zatem złe traktowanie – przyglądamy się, jak znoszą je nasze matki i siostry, i dorastamy w przekonaniu, że życie po prostu tak ma wyglądać.
Książka, którą właśnie czytasz, prowokuje nas do zmiany bieżącego stanu rzeczy, pójścia dalej, poza „życie, które tak ma wyglądać”, i dotarcia do nowej wizji siebie. Zaczyna od przebudzenia nas do rzeczywistości – do tego, jak kształtuje nas nasza biologia i psychika, a przeraża – otaczająca nas kultura, dopóki nie zatracimy siebie. Zrozumiawszy i zaakceptowawszy te trzy aspekty, zaczynamy dopuszczać do siebie myśl o swoim wyzwoleniu.
Pierwszy krok zaczyna się od nazwania mgły mgłą w celu odróżnienia jej od rzeczywistości. Jeśli chodzi o mnie, upłynęły dziesiątki lat, zanim nazwałam to, z czym się borykałam. Żyłam w takim lęku przed dezaprobatą innych, że obwiniałam siebie za własne doświadczenia, aby zachować równowagę i spokój. Jeżeli ktoś postępował źle, powodem było coś, co ja zrobiłam. Uważałam, że tak właśnie powinno wyglądać ponoszenie przeze mnie odpowiedzialności. Nie miałam pojęcia, że swoim zachowaniem chroniłam innych przed odpowiedzialnością. Gdy brałam winę na siebie, inni mogli żyć wygodnie, a co za tym idzie, byli ze mnie zadowoleni.
Minęło dużo czasu, zanim się zorientowałam, na czym polega różnica między obwinianiem siebie a braniem za coś odpowiedzialności. Obwinianie siebie powodowało, że trwałam pogrążona w lęku, z towarzyszącym mi milczeniem i poczuciem współwiny, natomiast branie odpowiedzialności pozwoliło mi dostrzec mój udział we własnej wiktymizacji i odważnie się temu przeciwstawić.
Gdy otacza nas mgła, rządzi nami lęk. Ogarnięte nim, nie krytykujemy toksyczności za to, czym jest. Za lękiem podąża poczucie winy, a całość zwieńcza wstyd powodowany wspomnianym lękiem i tym, że mu nie przeciwdziałamy. Widziałam ten cykl lęk–wina–wstyd we własnym życiu. Za każdym razem, gdy ze strachu nie stanęłam we własnej obronie, zadręczałam się tym przez wiele kolejnych dni. Dopiero gdy nauczyłam się do swojego strachu przyznawać, zaczęłam się budzić.
Czy dostrzegasz tu dwie kwestie? Jedna to faktyczne poniżenie i milczenie, które my, kobiety, musimy znosić. Druga to poczucie winy i wstydu związane z tym, że doświadczamy poniżenia i milczenia. W głębi duszy wiemy, że powinnyśmy wypowiadać się bez lęku. Nasz strach wynika z następujących wątpliwości:
Co powiedzą ludzie?
Kim będę bez aprobaty innych?
Czy jeśli odważę się coś powiedzieć, wpłynie to na moją kondycję finansową?
Czy moim dzieciom nic się nie stanie?
Czy zostanę skrzywdzona emocjonalnie lub fizycznie?
Nie tylko trwamy w lęku – nie możemy też pozbyć się uczucia mdłości wywołanego brakiem odwagi. Krążąc pomiędzy tymi obawami, utrwalamy swoje wewnętrzne zniewolenie. W końcu zdajemy sobie sprawę, że aby pokonać ten problem, musimy mu nadać nazwę. Wtedy stajemy się gotowe, żeby wspiąć się wysoko i krzyknąć: „Me too! Ja też!”. Zamiast pogrążać się w byciu ofiarą, kładziemy kres temu, co nas zniewalało.
Rozumiem, dlaczego kobiety są wkurzone, rozwścieczone, sfrustrowane. Tłumią swoje uczucia tak długo, że nie ma się co dziwić, gdy w końcu wybuchają i chcą krzyczeć: „Dość tego!”. Takie kobiety często określa się jako „nieracjonalne”, „nadmiernie emocjonalne” lub jako te, które „zeszły na złą drogę”. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaną poddane ostracyzmowi. Obawa przed czymś takim powoduje, iż zazwyczaj unikamy tak odważnych zachowań, a przy tym na ogół nie zdajemy sobie sprawy, że naszą drogę do wybawienia stanowi odwaga.
Dopóki lęk zaburza język, którym przemawia nasza dusza, pozostajemy marionetkami zewnętrznych sił. Pod kontrolą strachu nasze ego działa niczym automat. Reagując jak roboty, stajemy się niewolnikami różnorodnych postaci lęku:
lęku przed odtrąceniem,
lęku przed niepowodzeniem,
lęku przed ostracyzmem,
lęku przed samotnością,
lęku przed poczuciem, że na nic nie zasługujemy,
lęku przed przemocą psychiczną lub fizyczną.
Jesteśmy do tego stopnia uwarunkowane, aby odczuwać strach, że nosimy go niczym drugą skórę. Tak bardzo przenika on nasze doświadczenia życiowe, że często nie zdajemy sobie w pełni sprawy z tego, w jakim stopniu nami rządzi. Z powodu pozycji wyznaczonej nam przez patriarchat pozwalamy, aby nas uciszano i prześladowano, obawiając się kary, którą mogą nam wymierzyć niejednokrotnie silniejsi od nas mężczyźni obecni w naszym życiu. W miarę upływu czasu takie kulenie się w milczeniu staje się naszym domyślnym zachowaniem. Często bywa przy tym tak subtelne, że z trudem je dostrzegamy.
Jeśli nawet nie pozostajemy w toksycznej relacji lub nie jesteśmy fizycznie maltretowane, zazwyczaj niewiele nas od tego dzieli. Nie daj się zwieść myśli, że jesteś sprytniejsza czy mądrzejsza, ponieważ bezpośrednio nie padłaś ofiarą jakiegoś aspektu współczesnego patriarchatu. Tego po prostu nie da się uniknąć. Jeśli jesteś kobietą w dzisiejszym świecie, odczułaś to w ten czy inny sposób. Może dotąd nie rozpoznałaś tych doświadczeń, ale na pewno miały one miejsce i możesz mi wierzyć, że wywarły na ciebie wpływ. Nie znam ani jednej kobiety, której udałoby się umknąć spod obezwładniającego ciężaru patriarchatu, w którym przychodzi nam żyć.
Minęło wiele lat, zanim zaakceptowałam to, jak dalece pozwoliłam mężczyznom z mojego otoczenia zniszczyć mój głos i poczucie własnej wartości. Niemal wstydzę się przyznać, że byłam do tego stopnia zaślepiona i uwarunkowana, iż pozwalałam, aby przez większość mojego życia uciszano mnie w różnych sprawach. Wolałabym, żebyś mnie od tej strony nie poznała. Chciałabym, abyś postrzegała mnie w aurze doskonałości, mądrości i siły. Wiem jednak, że tylko obnażenie przed tobą całej prawdy na temat mojego przebudzenia może sprawić, iż staniesz się zdolna do podjęcia podobnego działania.
Zawsze łatwiej jest ukryć nasze wrażliwe aspekty, te części nas, które nie są aż tak mądre, aż tak odważne, aż tak „ogarnięte”. Teraz jednak już wiem, że jedynie opowiadanie przez kobiety o procesach, w których uczestniczą – prawdziwych procesach w ich najgłębszej istocie – może spowodować, że inne kobiety poczują się na tyle bezpiecznie, aby podzielić się swoją opowieścią. Tylko w ten sposób możemy się wspólnie rozwijać.
Ujawnienie tych części nas, do których nie chcemy się przyznać, a już na pewno nie chcemy, aby poznali je inni, może być dla nas niekomfortowe. Musimy jednak się na to zdecydować, gdyż jest to kluczowy element naszej wędrówki ku uzdrowieniu. Dopóki nie przyjrzymy się sobie i nie zaakceptujemy całego naszego wnętrza, nie osiągniemy poczucia pełni. Integracja wszystkich elementów siebie oznacza akceptację wszystkiego, czym jesteśmy – tego, co ukończone i nieukończone, tego, co łagodne i gniewne, tego, co silne i bezsilne. Poczucie pełni nie oznacza doskonałości. Oznacza akceptację – czystą i nieograniczoną akceptację siebie w dowolnej chwili.
Dzieląc się z tobą w tej książce historią mojego życia, zgodziłam się na własny dyskomfort. Chwilami broniłam się przed tym, ponieważ obawiałam się twojej dezaprobaty, wiedziałam jednak, że muszę zwalczyć mój lęk. Gdybym tego nie zrobiła, nie mogłabym się niczym z tobą podzielić. Gdybym się nie podzieliła, przestałabym się rozwijać. Gdybym przestała się rozwijać, ty też byś się nie rozwinęła.
Dyskomfort, o którym wspominam, jest nie tylko czymś naturalnym – jest również jedyną metodą odrzucenia tego, co znamy, i wkroczenia w coś nowego. Jesteśmy uwarunkowane, aby przed dyskomfortem uciekać. Chciałabym jednak, aby ta książka pokazała wam, że jedynie zwrócenie się ku mrocznym zakamarkom siebie pozwala nam odnaleźć odkupienie, prawdę i wolność.
Wiem, że w poszukiwaniu swojego prawdziwego ja nie wędruję samotnie. Rozmawiałam z tysiącami kobiet, które pragną wydostać się z mgły i prowadzić bardziej świadome życie. Tak bardzo zapominamy, że żyjemy w fałszywym poczuciu siebie – kierowane lękiem i ujarzmione – iż często musimy się przebudzić wiele razy, aby w końcu móc stawić czoła faktom.
Wracam myślami do mojej klientki Pam. Zadzwoniła do mnie po wyjątkowo okropnym dniu, który spędziła w całości na zajmowaniu się swoją rodziną. Wyliczyła mi wszystko, co zrobiła dla każdego z jej członków: musiała zawieźć sędziwą matkę do lekarza, zorganizować opiekę domową dla chorej siostry, pomóc córce w przestawianiu mebli w mieszkaniu i wesprzeć najmłodszego syna w odrobieniu lekcji. Na dodatek mąż poprosił ją o opinię na temat projektu, nad którym właśnie pracował. Kochająca i łagodna Pam uznała, że w tej sytuacji może zrobić tylko jedno: przedłożyć potrzeby tych wszystkich osób nad swoje. Postępowała tak przez całe swoje życie, grając rolę tej, która poświęca się dla innych. Nie pojmowała jedynie, ile ją to kosztowało emocjonalnie. Nie potrafiła tego powiązać.
W ciągu poprzedniego roku Pam przybrała na wadze ponad trzynaście kilogramów. Była bliska rozwodu z mężem, ponieważ odkryła, że ją zdradzał. Dzieci regularnie wyprowadzały ją z równowagi. Zamiast zwrócić się ku swoim prawdziwym uczuciom, ukrywała je, kurczowo trzymając się swojej roli, wierząc, że zapewni jej ona emocjonalne wybawienie, którego tak łaknęła. Odgrywała uwarunkowane wyobrażenie określonego typu matki, żony i córki, uważając, że taka właśnie powinna być, aby ją akceptowano i doceniano. To ją zabijało, a ona po prostu o tym nie wiedziała. Była całkowicie pogrążona we mgle.
Gdy łagodnie dałam jej do zrozumienia, że odgrywa rolę ratownika i rozwiązuje problemy, żeby zaspokoić w ten sposób swoje potrzeby, odparowała z oburzeniem: „Sugerujesz, że chcę to robić?”. Ledwo mogła uwierzyć, że przypisuję jej podobne zachowanie. Pytała: „Dlaczego miałabym tak postępować? Dlaczego miałabym rozmyślnie doprowadzać siebie do stanu takiego wyczerpania? Myślisz, że lubię być męczennicą?”.
Spędziłyśmy sporo czasu, analizując wzorce zachowań Pam, żeby mogła wreszcie dostrzec, iż odgrywała role osoby rozwiązującej problemy, dawczyni i ratowniczki, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Pam zawsze działała jako wybawczyni swojej rodziny – pomagała wszystkim pokonywać rozmaite trudności, była pielęgniarką, mediatorką i rozjemczynią. Jeśli pojawiała się jakaś potrzeba, zaspokajała ją. W ten sposób jako dziecko zyskała miłość swoich rodziców. Gdy tylko ktoś w jej życiu przejawiał jakąkolwiek potrzebę, ruszała mu na ratunek, zamiast pozwolić, aby sam o siebie zadbał. Pam nie znała innej metody działania, gdy chodziło o okazywanie komuś miłości lub jej uzyskiwanie. Całkiem możliwe, że wręcz przyciągała do siebie osoby w potrzebie, aby móc odgrywać znaną jej rolę. W miarę upływu czasu, nie wiedząc, jak się o siebie zatroszczyć dzięki wyznaczeniu odpowiednich granic przestrzeni osobistej, Pam dotarła do punktu krytycznego w swoim życiu.
Środowisko kulturowe uczy kobiety, aby poświęceniem zapracowywały na czyjąś miłość. Takie wyrzeczenie może przybierać dziesiątki form. Niezależnie od tego, jak je realizujemy, wierzymy, że w ten sposób uzyskamy miłość, której tak rozpaczliwie oczekujemy od najbliższej rodziny. Stopniowo zaczynamy w ten sam sposób zachowywać się wobec przyjaciół i innych ludzi. Jeśli dzięki naszemu poświęceniu ciągle zwracamy na siebie czyjąś uwagę – nieistotne, czy w sensie pozytywnym, czy negatywnym – zaczynamy tak postępować na każdym kroku. Wkrótce nie jesteśmy w stanie odróżnić, czy odgrywane przez nas role są w ogóle rolami, czy naszym prawdziwym ja. Tak jak Pam, krok po kroku zaczynamy się załamywać – na skutek wyczerpania bądź w wyniku jakiegoś kryzysu. Maska pęka i przez drobne szczeliny zaczyna przesączać się światło.
Pojawienie się światła tam, gdzie dotąd panował wyłącznie mrok, okazuje się dla nas traumatyczne. Po raz pierwszy odarte z naszych ról, z jednej strony być może czujemy się ich pozbawione, ale z drugiej – ogarnia nas dziwne ożywienie. Uczucia te są na tyle szokujące, że instynkt nakazuje nam zakryć powstałe szczeliny starymi wzorcami i zapomnieć o tym, co dostrzegłyśmy. Jednak w miarę upływu czasu, gdy wciąż dotyka nas trauma, szczeliny zaczynają się poszerzać. Ego nie jest już w stanie ich zakryć. Gdy dojdzie do takiej sytuacji, często określamy ją mianem „załamania”, a jeśli stanie się tak na późniejszym etapie naszego życia, nazywamy to „kryzysem wieku średniego”.
Zazwyczaj jedynie silna trauma może trwale wstrząsnąć naszym ego. Gdy tak się dzieje, możemy sięgnąć dna. Jestem terapeutką, a uderzenie o dno jest doświadczeniem, którego wyczekuję u klienta. Oznacza ono potencjalną śmierć ego. Podczas gdy klient rozpaczliwie go unika, starając się zrobić wszystko, by nie dopuścić do ostatecznego rozrachunku, terapeuta czeka na nie z zapartym tchem. Gdy sięgamy dna, nasze prawdziwe ja zostaje zmuszone do zrzucenia maski, za którą się ukrywa, a to często pozostawia nas w poczuciu obcości. Czujemy, że wszystko przestało działać. Odnosimy wrażenie, że zawiodły wszystkie nasze wypróbowane strategie, którymi się posługiwałyśmy, aby uciec przed tym, kim naprawdę jesteśmy.
Dzień, w którym mój samochód zjechał z drogi, był dniem, w którym sięgnęłam dna. To właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że muszę natychmiast dokonać pewnych zmian. Nie wiedziałam, od czego zacząć i jak to zrobić. Byłam jedynie pewna, że nadeszła właściwa pora. Moja dusza nie była w stanie znieść dalszej erozji.
Gdy sięgamy dna, musimy się przyznać do tego, że pozwalałyśmy dotąd środowisku kulturowemu bądź naszym rodzicom, aby nas poniżali, a następnie musimy to naprawić. Dostrzeżenie swojej „przyzwalającej” części w całej jej okazałości jest trudnym doświadczeniem. Jak bowiem zaakceptować to, że zgodziłyśmy się, aby inni do tego stopnia nas zaniedbywali i unieważniali?
Co teraz? Czy powinnyśmy znów stać się istotami, na które nas wychowano? Czy naprawdę możemy wrócić do życia we mgle – w mętnych oparach lęku, rytuałów, tradycji i przewidywalności niczym z taśmy produkcyjnej?
Jeśli istotnie sięgnęłyśmy dna, wybór często został już dokonany. Możemy udawać, że tak nie jest, ale prawda wygląda inaczej. Nasz umysł może tworzyć najprzeróżniejsze fantazje, próbując nas nakłonić, abyśmy uwierzyły, że nic się nie zmieniło. W głębi duszy wiemy jednak, że staramy się uniknąć nagiej prawdy.
Uderzenie o dno jest tak bolesne, ponieważ pod naciskiem pęka maska naszego ego. Nasze dotychczasowe nawyki i strategie przestają się sprawdzać. Jesteśmy wyprane z emocji. Nowe miejsce wydaje się nam przerażające i groźne. Kim jesteśmy bez zwyczajowej ochrony, którą zapewniało nam ego?
Gdybyśmy tylko zdały sobie sprawę z tego, że uderzenie o dno i przejście przez proces pękania naszego ego stanowi portal prowadzący do naszego odrodzenia, nie obawiałybyśmy się tego tak mocno. Stawiamy opór, ponieważ nie wierzymy, że to wszystko dzieje się dla naszego dobra. Jest to w pełni zrozumiałe.
Kim jesteśmy bez naszych skryptów i wzorców z dzieciństwa, bez tego, co narzuca nam kultura? Czy kiedykolwiek sprawdziłyśmy, kim byśmy były, gdyby odebrano nam nasze maski? Jeśli mamy dość odwagi, by zmierzyć się z odpowiedzią na to pytanie, jesteśmy na dobrej drodze do odnalezienia prawdziwego celu życia – do tego, aby stać się swoim najbardziej autentycznym ja, tu i teraz. To oznacza, że musimy zanurzyć się głęboko w esencji siebie i pozbyć wszystkiego, co nie jest dla nas prawdziwe; że musimy uwolnić te części naszej istoty, które nam już nie służą, i pozbyć się wzorców, które nas blokują; że musimy śmiało przyjrzeć się swoim obawom związanym ze wspomnianymi powyżej działaniami i skonfrontować ze wszystkim, co za tym stoi.
Dla Pam oznaczało to, że musiała pozbyć się potrzeby, aby ją uprawomocniano jako ratowniczkę i osobę rozwiązującą problemy. Akceptując i doceniając samodzielnie swoje wewnętrzne ja w coraz większym zakresie, przestała oczekiwać, że osoby z jej otoczenia będą w ten sposób podbudowywać jej ego. Gdy zaczęła okazywać sobie coraz więcej miłości, zaczęła również coraz częściej mówić „nie”. Początkowo bliscy Pam opierali się jej nowemu stylowi bycia, a nawet czuli się przez nią zdradzeni, co jest dość zrozumiałą reakcją. Gdy jednak się zorientowali, że nie mają wyboru, zaczęli się dostosowywać.
Pam wpuściła światło do wewnątrz. W końcu doświadczyła, na czym polega uwolnienie się od skryptu, według którego musiała poświęcić siebie, aby inni ją uprawomocnili. Mogła już odpowiedzieć sobie na pytanie, z którym każda z nas styka się na drodze do przebudzenia duchowego: „Czy jestem gotowa, aby okazać sobie lojalność i dostarczyć uprawomocnienia, którego dotąd tak rozpaczliwie poszukiwałam u innych?”.
Jak to się stało, że nauczyłyśmy się milczeć, gdy dopada nas lęk? To tak, jakbyśmy instynktownie zapamiętały z dzieciństwa, że rozsądniej będzie się nie odzywać, niż protestować. Obmacywana w autobusie, zaczepiana na ulicy, napastowana w sklepie lub bezpośrednio wykorzystywana przez tego czy innego mężczyznę, nauczyłam się chować swoją dumę do kieszeni. Zawsze obawiałam się odwetu, gdybym podniosła krzyk. Bardziej byłam przywiązana do tego, jak mnie widzą inni, niż do własnej autentyczności. Każda kobieta, która doznała przemocy, może to potwierdzić. Milczymy, ponieważ obawiamy się, że zabranie przez nas głosu spotka się z cudzą dezaprobatą, co pogorszy sytuację.
Naszą psychiką władają opresja kulturowa i zniewolenie, które każdego dnia serwują nam lęk. Jesteśmy oceniane za nasze milczenie i podporządkowanie. Im cichsze będziemy, tym wyższą ocenę otrzymamy. Oto dziedzictwo kultury patriarchalnej, które wpływa destrukcyjnie na nas wszystkich, także na mężczyzn. Taka jest natura toksycznego systemu, który nie oszczędza nikogo, kto wpadnie w jego sidła.
Gdy ogarnia nas lęk i kiełkujące z niego milczenie, oddalamy się od miłości własnej. Jedną z jej charakterystycznych cech jest szacunek wobec własnego świata wewnętrznego i swobodne manifestowanie go bez poczucia winy lub wstydu. Nieustanne tłumienie własnego autentycznego głosu powoduje, że powstaje w nas dokuczliwa, nasilająca się sprzeczność. Odrzucając i ignorując swoje autentyczne doświadczenia, upowszechniamy złudzenie, że nigdy nie miały miejsca. Takie oddzielenie (dysocjacja) zapewnia nam przelotne poczucie komfortu, ale w miarę upływu czasu powoduje, że tracimy kontakt z bieżącymi doświadczeniami. Im silniejsza dysocjacja, tym bardziej brakuje nam poczucia wewnętrznej spójności i uporządkowania. Wkrótce przestajemy nadążać za tym, co mówimy, myślimy i robimy, a to wywołuje w nas uczucie niepokoju i osamotnienia.
Gdy ulegamy manipulacji kulturowej, nie podejmujemy ryzyka i ignorujemy swój potencjał, patriarchat zostaje u władzy. Odtrutką na represje kulturowe jest brawurowy bunt przeciwko milczeniu. W tłumieniu i wyrzekaniu się własnego głosu nie ma niczego uszlachetniającego. Opresyjne działanie nie przynosi niczego dobrego, a jedynie wspomaga i podtrzymuje dominację patriarchatu.
W większości prywatnych relacji z mężczyznami, jakie nawiązałam jako osoba dorosła, żyłam w strachu. Wykazywałam się odwagą i brawurą na ścieżce kariery, natomiast w relacjach osobistych byłam kimś zupełnie innym. Zachowywałam się nieautentycznie i zapominałam o swoim ja. Zanim się w pełni przebudziłam, minęło wiele lat. Z każdym kolejnym poniżeniem i ograniczeniem, z każdą chwilą, gdy wypierałam się swojej wewnętrznej prawdy, moje napięcie rosło. Udawałam, że nic się nie dzieje, aż do dnia, w którym przestałam nad tym panować. Wtedy wszystko się rozpadło.
Mogę pisać o radykalnym przebudzeniu, ponieważ sama przeszłam po rozżarzonych węglach. Tak długo okłamywałam siebie, że rozumiem już, ile wysiłku potrzeba, aby wydostać się z mgły. Moim celem nie jest skupianie się na bólu, ale raczej pokazanie kobietom, że istnieje możliwość przekształcenia go w siłę.
Nie chcemy dostrzec, że ukrywając własną prawdę, same sobie wypowiadamy wojnę – ale tak to właśnie wygląda. Dopóki tego nie zauważymy, będziemy same siebie krzywdzić. Gdy pozwalamy toksyczności istnieć za cenę pokoju, tak naprawdę podsycamy wojnę. Tam, gdzie nie ma autentyczności, nie może być prawdziwego pokoju. Trwały pokój ma swój początek wyłącznie w naszej szczerej akceptacji siebie i swoich życiowych doświadczeń.
Nasza miłość własna rozkwita, gdy doświadczamy świata poprzez naszą ekspresję i działania. Za każdym razem, gdy okazujemy szacunek swoim uczuciom i procesom wewnętrznym, wyznajemy sobie miłość. Gdy buntujemy się przeciwko uciszającym nas normom kulturowym, zapewniamy sobie i innym przestrzeń, w której można nas usłyszeć i zobaczyć.
Wyobraź sobie, że wszystkie kobiety zaczynają autentycznie i prawdziwie mówić o tym, jak to właściwie jest być sobą, odczuwać lęk i ponosić porażki. Czy uświadamiasz sobie ogrom ulgi, jaką byśmy wtedy odczuły? Odtąd nie musiałybyśmy funkcjonować w poczuciu izolacji i zdławienia, udając przy tym, że nasze życie jest idealne. Wyzwoliłybyśmy siebie i inne kobiety.
Gdy kobieta odważnie wyznaje prawdę na temat tego, co wycierpiała, oddala się od lęku, w którym dotąd grzęzła, a zbliża ku nowej emocji – miłości. Oświadcza wtedy: „Kocham siebie. Zasługuję na to, aby mnie wysłuchano. Jestem czymś więcej niż sumą wydarzeń z mojej przeszłości. Ufam swojemu głosowi”.
W książce, którą właśnie czytasz, zachęcam kobiety do przejścia od strachu do miłości. Gdy opowiadamy nasze historie świadkom, pojawia się w nas wewnętrzna spójność, wzrasta poczucie harmonii i pełni, których być może nigdy wcześniej nie doświadczyłyśmy. Gdy jedna z nas wykazuje się odwagą, aby przemówić we własnym imieniu, niczym fala przypływu toruje drogę dla innych kobiet, by mogły się umocnić i wyemancypować. Gdy jedna z nas zaczyna żyć autentycznie, pozostałe nabierają odwagi, aby pójść w jej ślady. Przestają się koncentrować na obawach o własny dobrostan, a skupiają na miłości do wszystkiego. Ta kobieta rozumie, że kładąc kres własnemu lękowi, okazuje miłość sobie, swoim siostrom i córkom.
Gdy dostrzeżemy, jak się przyczyniamy do ograniczenia siebie, możemy zacząć podążać małymi krokami ku autoekspresji. Może to wymagać czasu, ponieważ nie jesteśmy przyzwyczajone do wysłuchiwania prawdy z własnych ust. Zacznijmy wyrażać siebie w towarzystwie bliskiej przyjaciółki, matki lub kogoś pełniącego rolę tej ostatniej. Możemy też rozpocząć terapię lub sesje z coachem, aby pracować ze względnie obcą dla nas osobą. Postępując tak, w sposób zamierzony pokażemy, kim naprawdę jesteśmy, zamiast zachowywać się jak nieświadome i bierne ofiary.
Świadomość tego, jak środowisko kulturowe wywiera na nas presję i nas ucisza, pozwala nam lepiej zrozumieć własną psychikę. Świadomość ta nie jest bierna. Wymaga starannego przestudiowania naszej wewnętrznej dynamiki oraz tego, jak wpływa na nią warunkowanie, któremu jesteśmy poddawane. W owym procesie analizy i rozpoznawania świadomość przekształca się w przebudzenie.
Czytając te słowa, możesz poczuć onieśmielenie lub przytłoczenie. Być może poczujesz się też w jakimś stopniu nieodpowiednia. Jeśli tak się stanie, jestem tu po to, aby uspokoić twoje emocje i powiedzieć ci, że nie istnieje idealna metoda przebudzenia. Nie chodzi tu również o dotarcie do celu. Chodzi po prostu o twój rozwój – taki, który nastąpi naturalnie, gdy pozwolisz tym słowom w ciebie wsiąknąć. Oto droga świadomości. Przypomina nieco zapalanie żarówek w ciemnym pokoju. Słowa, które czytasz, są twoimi żarówkami. Gdy zaczyna płynąć w nich prąd, dostrzegasz to, co dotychczas kryło się w mroku. Gdy światło zostaje włączone, nie masz wyboru – musisz zacząć widzieć. To naturalny skutek pojawienia się twojej nowej świadomości.
Jesteś tutaj. To wielka rzecz. Weźmy głęboki oddech i razem przejdźmy do kolejnego rozdziału.
2
Wyobrażenie Tej Kobiety
Nie możesz być po prostu dobra, musisz być wspaniała Nie wspaniała, tylko wspanialsza Nie wspanialsza, tylko świetna Nie świetna, tylko idealna Nie idealna, musisz być wojną wypowiedzianą swojemu ja.
Często słyszę od kobiet, że za każdym razem, gdy wchodzą w relację, tracą siebie. Nie zaskakuje mnie, gdy mówią, że ich bieżący związek niszczy ostatni okruch tego, kim kiedyś były. Wiem, że kobiety te zdadzą sobie sprawę, dzięki pracy wewnętrznej, którą wspólnie wykonamy, iż destrukcja ich autentycznego ja nie zaczęła się od relacji, o której mi opowiadają. Relacja ta jest jedynie dowodem ostatecznego rozpadu już zdruzgotanego świata wewnętrznego.
Żadna z nas nie traci siebie dla kogoś. Stykamy się z innymi ludźmi już zagubione.
Zaczynamy oddalać się od siebie dziesiątki lat wcześniej, zanim wkroczymy w dorosłość i nawiążemy jakąkolwiek relację. Skłonność do odchodzenia od naszego prawdziwego ja zostaje w nas wdrukowana wraz z uderzeniami serca matki, gdy jeszcze przebywamy w jej łonie. To, jak postrzegamy siebie dziś, przychodzi samo, z pokolenia na pokolenie, a my po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki nasza relacja nie zacznie odzwierciedlać naszego zagubienia. Jeśli mamy dość szczęścia, dostrzeżemy wzorzec i przebudzimy się.
Chociaż nie jesteśmy tego świadome, od wczesnego dzieciństwa większość kobiet jest szkolona, aby łaknąć tego, co nazywam potrójnym zagrożeniem – aprobaty, uprawomocnienia i pochwały. Potrójne zagrożenie stanowi metodę maskowania pustki wewnątrz nas, w miejscu, gdzie powinna rozkwitać nasza esencja. Ponieważ jesteśmy nieświadome naszej prawdziwej istoty, zagrożenie to staje się dla nas surogatem, z którego istnienia nie zdajemy sobie sprawy – rodzajem afrodyzjaku.
Gdy mówię o naszej esencji, mam na myśli tożsamość zakotwiczoną w centrum naszego ja. To wyobrażenie nas nie jest powiązane z żadnym celem zewnętrznym. Gdy mamy do dyspozycji przestrzeń i możemy ją swobodnie eksplorować, solidnie osadzając siebie we własnej esencji, odkrywamy swoją prawdziwą moc. Problem polega na tym, że inni od zawsze odgrywają w naszej psychice bardziej znaczącą rolę niż my. To stanowi źródło naszej słabości. Zakres, w jakim jesteśmy kształtowane i nadzorowane przez innych, jest szokujący.
Pracowałam z setkami kobiet, zarówno w Indiach, jak i na Zachodzie, i jestem przekonana, że każdą z nich wychowano do porozumiewania się z otoczeniem w ten uległy, jeśli nie wręcz czołobitny sposób. Nie mówię tu o maltretowaniu i przemocy. Mam na myśli silną i całkowitą dezorientację w kwestii tego, kim w głębi siebie jesteśmy. Chodzi mi o naszą wspólną skłonność do zacierania własnej tożsamości ze względu na to, czego oczekują od nas inni ludzie oraz środowisko kulturowe. Niezależnie od noszonej maski każda kobieta zmaga się z utratą swojego ja, swojej istoty, powodowaną cudzymi działaniami. Kim będziemy, gdy zostaniemy odarte z naszego uwarunkowania kulturowego, gdy przestaniemy być rozpoznawane jako czyjaś córka, siostra, żona lub matka?
Niezwykle istotne jest, abyśmy zrozumiały swój kobiecy kod. Niezależnie od naszego miejsca zamieszkania i dochodu, czy wychowano nas na farmie w Pakistanie, czy w Ohio w USA, zostałyśmy przez ten kod ukształtowane – w rozmaitym stopniu. Jednej z nas wpojono te podstawowe elementy podczas wspólnego posiłku składającego się z biryani z koziną, a innej w trakcie podanego po powrocie z kościoła obiadu w postaci wołowiny z ziemniakami. Gdy jednak pominiemy formę i język przekazu, faktem jest, że kobiety są warunkowane do tego, aby odmawiać sobie, a dawać innym, zaspokajając w pierwszej kolejności cudze potrzeby, zwłaszcza potrzeby mężczyzn. W rezultacie często ulegamy wyczerpaniu i wypaleniu. Stajemy się drażliwe i nieznośne, nie mając pojęcia, jakie są tego przyczyny.
Najgłębsza miłość własna rodzi się ze zrozumienia przyczyn, dla których wyrzekamy się siebie lub siebie nienawidzimy. Aby je pojąć, musimy zajrzeć w głąb siebie i zrozumieć, jak bardzo oddaliłyśmy się od swojej wewnętrznej istoty. Tylko wtedy nasza przemiana nabierze rozpędu.
Proces przebudzenia wymaga od nas między innymi spojrzenia w lustro i dostrzeżenia u siebie każdego fałszywego przekonania i każdego dysfunkcyjnego wzorca, który nałogowo realizujemy. Dopóki nie przeprowadzimy starannego i szczegółowego przeglądu zasad własnego funkcjonowania, nie odkryjemy swoich wzorców i nie będziemy w stanie się od nich uwolnić.
Prawda wygląda tak, że nikt nie lubi widzieć siebie jako kogoś kształtowanego przez kulturę – tym bardziej nie cieszy nas informacja, że większość tego, w co dotąd wierzyłyśmy w kwestii roli kobiet, jest kłamstwem. Odkrycie, w jakim stopniu zostałyśmy oszukane, wymaga od nas spojrzenia w głąb siebie i wnikliwej analizy kolejnych warstw uwarunkowań. To przerażające, że dotąd wierzyłyśmy przeważnie w kłamstwa. Cóż za szokująca prawda!
Jeśli reagujecie na te informacje silnymi emocjami, w pełni to rozumiem. Wiem, o co w tym chodzi. Przebudzenie się do tej prawdy sprawiło mi olbrzymią trudność. Czułam się zdradzona przez moich rodziców i kulturę. Dręczyły mnie gniew i frustracja. Chciałam zamknąć się w sobie i wycofać ze świata. To całkowicie naturalne uczucia. Wyjście poza schematy nigdy nie jest przyjemne – to ścieżka usiana dezorientującymi emocjami. Jeśli jednak jesteś w stanie zaakceptować dyskomfort, zamiast mu się opierać, możesz zacząć dostrzegać znaczenie takiej szczegółowej analizy wewnętrznej.
Im głębiej sięgniemy w mrok naszej psychiki, aby zrozumieć to, co się tam ukrywa, tym mniejsze grozi nam ryzyko, że uwikłamy się w to ponownie. Jeśli jednak nie uświadamiamy sobie, jak w tym uwięzłyśmy, w jaki sposób unikniemy ponownego wpadnięcia w pułapkę?
Praca wewnętrzna jest trudna, przynosi nam jednak olbrzymi dar – autentyczność. Większość z nas nie ma świadomości, jak niezwykłą siłę może ona dla nas stanowić. Jeśli chodzi o moje życie, jedynie żmudna, chociaż wspaniała praca nad odrzucaniem nieautentycznych warstw pozwoliła mi zacząć się zbliżać do wewnętrznego wyzwolenia.
Oto dokąd prowadzą cię te słowa. Wiem, że mogą cię dręczyć i wywoływać uczucie dyskomfortu. Jestem z tobą, u twojego boku, po twojej stronie. Chodźmy dalej.
Chociaż przejawia się to na różne sposoby, większość kobiet podporządkowuje się na skutek powszechnej presji wewnętrznej, przejawiającej się w pytaniu: „Czy jestem wystarczająco dobra?”.
Kto na tej planecie jest w stanie sprostać normom narzucanym przez kulturę? Masz rację – nikt. Wmawia się nam jednak co innego i odnosimy mylne wrażenie, że jakoś, jakimś cudem, jeśli będziemy wystarczająco takie lub owakie, możemy stać się dobre. Jest to oczywiście pułapka, która wywołuje w nas dokuczliwe, nieustanne poczucie, że na nic nie zasługujemy.
Zbyt długo już ciąży na nas podświadomy wzorzec, w którym cenimy, kochamy i szanujemy siebie tylko wtedy, gdy jesteśmy x, y lub z. Uważamy, że zasługujemy na coś jedynie w przypadku, gdy spełniamy określone kryteria. Musimy stać się kimś lub czymś i tylko wtedy zyskamy akceptację.
Nieautentyczność i utrata własnego ja są tak wszechobecne, że czasem zaczynam się zastanawiać, czy nie stanowią jednego z aspektów emocjonalnego DNA kobiety. Wygląda na to, że zostajemy uwarunkowane do tego, aby się zagubić, wcześnie wyszkolone, aby zapomnieć o swoim prawdziwym ja, i poddane praniu mózgu, aby zaprzepaścić to, kim faktycznie jesteśmy. Zaczynamy tracić siebie, jeszcze zanim przyjdziemy na świat, już za sprawą naszych przodków, pokolenie po pokoleniu.
Możecie nie identyfikować siebie jako osoby zagubionej, ponieważ zagubienie nieraz przybiera bardzo nieoczywiste formy. Przejawia się na przykład w:
obawie przed wyrażaniem opinii,
niezdolności do wyznaczania zdrowych granic przestrzeni osobistej,
apatii i wycofaniu,
wybuchach irytacji i niecierpliwości,
braku pożądania seksualnego,
rezygnowaniu z osobistych celów,
braku dbałości o siebie,
bezcelowym działaniu,
poczuciu przytłoczenia i rozdarcia,
dezorientacji i poczuciu ambiwalencji,
prokrastynacji i sabotowaniu siebie,
braku poczucia bezpieczeństwa i wiary w siebie,
nieustannym zamartwianiu się i niepokoju,
uzależnieniu od jedzenia i środków odurzających.
Aby pozyskać trzy bezcenne narkotyki: aprobatę, uprawomocnienie i pochwałę, kobiety stają się zmiennokształtne – przekształcamy się w takie istoty, jakimi chce nas widzieć otoczenie. Robimy to, do czego nas uwarunkowano – wyrzekamy się siebie. Szczególnie wyraźne jest to wtedy, gdy kobieta wkracza w dorosłość, uważając się za „dobrą dziewczynkę”. „Dobra dziewczynka” rozpaczliwie próbuje uzyskać uprawomocnienie. Wcześnie uczy się, że jest grzeczna, ponieważ jest uległa i służy innym. Osoby, które w dzieciństwie były wychowywane na chlubę rodziców, mogą dodać do tego jeszcze jeden motyw – bycie doskonałym. Taki sposób bycia tworzy rodzaj emocjonalnego szablonu, stałej metody reagowania na świat zewnętrzny. Kobiety mylą ten zaprogramowany sposób bycia ze swoim prawdziwym ja.
Pomiędzy byciem autentyczną a byciem dobrą istnieje olbrzymia różnica. Tak bardzo pochłania nas wymiana komunikatów dotyczących bycia dobrą, że całkowicie rezygnujemy ze swojej autentyczności i współpracy ze swoją istotą. Nasza sytuacja ulega zmianie, dopiero gdy zaczynamy dostrzegać, jak przywiązanie do bycia dobrą utrzymuje nas w oderwaniu od naszej wewnętrznej świadomości.
Gdyby tylko to było takie proste. Problem w tym, że dobro jest jedynie niewinnie brzmiącą przykrywką dla czegoś o wiele bardziej ponurego i, w ostatecznym rozrachunku, nieosiągalnego. Tak naprawdę oznacza to, że oczekuje się od nas określonego zachowania niezależnie od tego, czy odpowiada ono naszej wewnętrznej naturze. Zachowanie jest uznawane za „dobre”, gdy spełnia zewnętrzne normy, ustanowione przez inną osobę lub całe społeczeństwo.
Chłopcy też na swój sposób muszą dopasować się do pewnych norm. Przygotowano je dla nas wszystkich. Kultura zmusza dzieci do dostosowywania się i wychowuje je na osoby nieautentyczne. Dziewczynkom jest o wiele trudniej, ponieważ jesteśmy szkolone do uzyskiwania uprawomocnienia wyłącznie w zamian za bycie dobrymi, aby utrwalać w ten sposób potęgę patriarchatu. „Dobra” kobieta jest uległa, gorsza, nierówna. Chłopcy? Mogą być dobrzy albo źli. W gruncie rzeczy bywa tak, że im „gorzej” się zachowują, tym więcej uprawomocnienia uzyskują. Taki „niedobry” chłopiec może zostać nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Aby przeanalizować ten problem, musimy pozbyć się przekonania, że istnieje norma bycia dobrym, i całkowicie o niej zapomnieć. Gdy uznamy ją za pojęcie toksyczne, wszystko się zmieni. Założenie, że jesteśmy dobre, tylko gdy spełniamy warunki x, y i z, jest dysfunkcyjne i należy je odrzucić. Wierząc w takie kłamstwo, próbujemy dopasować się do danej normy, aby poczuć się wartościowymi. Ciągle kładziemy siebie na szali wagi działającej w oparciu o fałszywe liczby i porównania.
Grzeczna dziewczynka, zdobywając szacunek na podstawie tego, jak jest postrzegana w relacjach, daje się przekonać, że musi przedkładać w swoim życiu innych nad siebie, gdyż w przeciwnym razie nie okaże się wystarczająco troskliwa i opiekuńcza. Jeśli nie zaspokaja potrzeb innych osób, uważa się ją za samolubną i okrutną. Jeśli zachowuje się władczo i stawia wymagania, piętnuje się ją mianem „suki”.
Naturalnie nie wszyscy ślepo realizują nakazy społeczne. Wiele z nas poddaje się w wieku dorastania – wycofujemy się w apatyczne odrętwienie albo wzniecamy rewolucję. Czy pamiętasz, co zrobiłaś w tym wieku? Czy okazałaś ślepą uległość, stając się uosobieniem „grzecznej dziewczynki”? Czy też wkroczyłaś w okres zobojętnienia i braku entuzjazmu? A może stałaś się radykalną buntowniczką?
Jakkolwiek przejawiało się to u ciebie, gdy byłaś nastolatką, a także później, ważne jest, abyś zdała sobie sprawę, że podążamy za pewnym archetypem, ponieważ tak nas uwarunkowano. To, czy się przeciwko niemu buntujemy, czy też się do niego dostosowujemy, nie jest aż tak istotne jak świadomość tego, z czym walczymy lub przed czym uciekamy.
Nieważne, jak manifestowałaś siebie jako nastolatka lub osoba dorosła – bądź pewna, że pierwsza indoktrynacja, której byłaś poddana już w dzieciństwie, doprowadziła do pojawienia się u ciebie potrójnej potrzeby aprobaty, uprawomocnienia oraz pochwały. Tak właśnie dorasta grzeczna dziewczynka, zapominając, że istnieje jako samodzielny byt. Jest szkolona, aby istnieć wyłącznie w określonym kontekście.
Jeśli jesteśmy kobietami, nasze historie mają wspólne tło. Nieważne, czy moja skóra jest brązowa, a twoja biała, czy ja mam kształty rubensowskie, a ty jesteś zbudowana z samych mięśni. Jeśli jesteśmy kobietami, mamy wspólną esencję i z tego powodu w ten czy inny sposób każda z nas pada ofiarą patriarchatu. Można to określić jako produkt uboczny bycia współczesną kobietą.
Moja historia pokazuje, jak działa w naszym przypadku pranie mózgu, niemal niezauważalnie zabijając naszą istotę, pozwól więc, że opowiem ci o pewnych kluczowych aspektach społeczeństwa, w którym wspólnie dorastałyśmy. Niezależnie od tego, skąd się wywodzisz, szybko zdasz sobie sprawę, jak wiele mamy ze sobą wspólnego.
Gdy piszę te słowa, w mediach jest głośno o ruchu Black Lives Matter (Życie czarnych jest ważne). Dorastałam w kulturze, która otwarcie i bez zażenowania wielbiła biały kolor skóry. Najpopularniejszy krem do twarzy nosił nazwę „Fair and Lovely” (Jasna i śliczna). Do dziś zresztą świetnie się sprzedaje. Obdarzone ciemną karnacją Hinduski od dzieciństwa są uczone, że ich kolor skóry nie jest doskonały. Podobnie jest z ich włosami, szerokością bioder i długością nóg. Nic, co składa się na ich wygląd, nie jest dostatecznie dobre. Na scenę wkraczają wybielacze do cery, płynne diety i prostownice do włosów.
Mam jaśniejszą skórę i kolor oczu niż większość moich rodaczek. W kraju, który idealizuje takie cechy, często zwracano na mnie z tego powodu uwagę. Chociaż byłam bledsza od rówieśniczek, i tak nie czułam się dostatecznie jasna, dorastałam więc w sporej nienawiści do siebie, nieustannie porównując się do białych piękności widywanych na okładkach czasopism i na srebrnym ekranie.
Gdy byłam dzieckiem, cudze uznanie dla mojego wyglądu kompletnie mnie dezorientowało. Z jednej strony ludzie często zwracali na mnie uwagę, zwłaszcza starsi mężczyźni, a z drugiej – spotykałam się z pogardą i lekceważeniem, przeważnie ze strony starszych kobiet. To wszystko działo się, jeszcze zanim ukończyłam dziesiąty rok życia. Pamiętam, jak myślałam: „Co mogę zrobić, żeby wyglądać gorzej, tak, aby nikogo już nie denerwowało, że ktokolwiek zwraca na mnie uwagę?”.
Później moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów opowiedziała mi, jak się czuła, gdy mi wtedy towarzyszyła. „Spacerowanie z tobą ulicą było okropnym doświadczeniem” – wspominała. „Wszyscy zwracali na ciebie uwagę. Ludzie zatrzymywali się, żeby powiedzieć coś na temat twoich oczu albo uszczypnąć cię w policzek, a na mnie nikt nawet nie spojrzał. Byłam niewidzialna”. Pamiętam, jak koszmarnie się poczułam, gdy to od niej usłyszałam. Chciałam ją przeprosić, umniejszyć siebie w jej oczach, żeby poczuła się lepiej.
Jak musiała się czuć w tamtych chwilach, gdy dawano jej do zrozumienia, że nie jest ładna, ponieważ ma ciemne oczy i skórę ciemniejszą od mojej? Jak bardzo wypaczona musi być kultura, w której dziewczęta dorastają w przekonaniu, że są gorsze, ponieważ nie spełniają wyidealizowanych norm piękna?
Zmierzam do tego, że ów „wybielony” standard piękna nie daje spokojnie żyć wielu dziewczętom. Kobiety są ustawicznie oceniane – chwalone lub poniżane – za wygląd, na który nie mają żadnego wpływu. Za każdym razem, gdy nasze poczucie własnej wartości wiąże się z jakimś czynnikiem zewnętrznym, praktycznie jest już po nas. Czujemy się dobrze, gdy zyskujemy czyjeś uznanie, i paskudnie, gdy tego uznania nam brakuje.
Nic nie poradzimy na to, że żywimy urazę wobec kobiet, które mają to, czego w naszym odczuciu potrzeba nam, abyśmy poczuły się coś warte. Ta uraza odczuwana przez kobiety nie jest dla mnie niczym nowym. Wiele razy w dzieciństwie słyszałam od nich uszczypliwe uwagi na temat mojego wyglądu. Jedna z sąsiadek, którą pieszczotliwie nazywałam „ciocią”, często mnie ostrzegała: „Tylko nie myśl, że zawsze będziesz tak wyglądać. Teraz jesteś jeszcze młoda”. Być może kierowała się współczuciem, ale ja wtedy słyszałam w jej słowach tylko pogardę i niesmak. Sąsiadka nie miała pojęcia, że zaczęłam nienawidzić swojego wyglądu i pragnęłam być taka sama jak inne dziewczynki.
Gdy skończyłam jedenaście lat, wpadłam na pomysł, jak sobie poradzić z tym problemem. Postanowiłam znacznie przybrać na wadze. Choć może zabrzmi to ironicznie, tę strategię często wykorzystują kobiety, które próbują stać się niewidzialne. Skorzystałam z niej i okazała się skuteczna. Wreszcie zostawiono mnie w spokoju. Chociaż mężczyźni nadal wydawali się zwracać na mnie uwagę, kobiety przestały mnie nienawidzić. A ja przede wszystkim chciałam, żeby ludzie przestali mnie źle traktować. Chciałam, żeby mnie lubili.
W wieku trzynastu lat całkowicie już poddałam się indoktrynacji, krocząc ścieżką wstydu i uległości. Od otaczających mnie kobiet nauczyłam się, że nigdy nie rozbłysnę pełnym blaskiem i nie będę zajmować zbyt wiele miejsca. Co może wydawać się śmieszne, tę lekcję wpajały mi raczej kobiety niż mężczyźni. To właśnie kobieca pogarda i lekceważenie nauczyły mnie, że korzystniej jest podpierać ścianę, niż rzucać się w oczy. Lepiej wędrować utartym szlakiem – być może skończyć studia i kilka lat popracować, ale przede wszystkim i jak najszybciej wyjść za mąż, ustatkować się i wydać na świat potomstwo.
W tym miejscu szlak się kończył, jak gdyby rola żony i matki była ostatecznym przeznaczeniem kobiety. Zejście z tej ścieżki niosło poczucie zagrożenia. Dlaczego którakolwiek kobieta miałaby popełnić samobójstwo społeczne? Łatwiej było łykać to, co słyszałyśmy na każdym przyjęciu z okazji narodzin dziecka, i podążać drogą Tej Kobiety.
Ważne jest, abyśmy przyjrzały się swojemu wewnętrznemu skryptowi związanemu z tymi normami i przeanalizowały ich toksyczne skutki. Dopiero gdy dostrzeżemy zniszczenia emocjonalne narzucane nam przez kulturę stworzoną do tłumienia naszego naturalnego sposobu bycia, zaczniemy odkrywać nasze autentyczne ja. Stawiając pierwsze kroki na ścieżce ku przebudzeniu, zauważamy, na jak wiele sposobów kultura nieubłaganie trzyma nas w uśpieniu.
Gdy się głębiej nad tym zastanowisz, zdasz sobie sprawę, jaki niepokój odczuwają kobiety, niezależnie od tego, z jakiego środowiska lub kultury się wywodzą. Tysiące rzeczy, które robimy z włosami, żeby dodać im połysku i objętości, to, co wyprawiamy z paznokciami, by nadać im kształt i kolor za pomocą setek odcieni lakierów i brokatu, pieniądze wydawane na kosmetyki do makijażu i liczba filmików instruktażowych na YouTubie, które oglądamy, żeby optycznie zmienić kształt swojej twarzy – to wszystko pokazuje nam, jak ogromna sprzeczność w nas panuje.
Maskujemy swoją wewnętrzną pustkę na wiele sposobów: niekończącymi się dietami, biustonoszami push-up, wstrzykiwaniem botoksu, sztucznymi rzęsami. Dodajmy do tego bieliznę wyszczuplającą, którą zakładamy, żeby nasze ciało wyglądało inaczej niż w rzeczywistości, stringi, które mają podkreślić kształt naszych pośladków, ubrania, którymi nieustannie się zadręczamy, i chorobliwie niewygodne buty, którymi zdobimy nasze stopy. Biorąc to wszystko pod uwagę, zużywamy oszałamiającą ilość energii na przepełnione niepokojem „naprawianie” naszego wyglądu. Oczywiście wiele z nas buntuje się i rusza pod prąd, starając się zanegować tę „normę”. Postępując tak, często wylewamy dziecko z kąpielą, gdy całkowicie rezygnujemy z dbania o siebie.
Wewnętrzna pustka odczuwana przez kobiety, niezależnie od środowiska, z jakiego się wywodzą, bierze się z tego, że od samego początku podkopuje się ich esencję. W ten czy inny sposób niszczy się ich ducha. Jesteśmy poddawane praniu mózgu i wmawia się nam, że możemy osiągnąć spełnienie jedynie wtedy, gdy dopasujemy się do nierealnej normy dobra i piękna, która dla wielu z nas jest równoznaczna z doskonałością. Oczywiście doskonałość jest pojęciem względnym. Zazwyczaj oznacza, że jesteśmy poddawane presji, aby jeszcze bardziej stać się kimś, kim nie jesteśmy.
Norma dobra przejawia się nie tylko w naszym wyglądzie. Podczas konfliktu mówimy cicho lub milczymy. Obawiamy się myśleć i postępować niezależnie, więc same się ograniczamy. Zdarzają się również sytuacje, gdy nie możemy odmówić, ponieważ obawiamy się odwetu. To wszystko osłabia olbrzymią wewnętrzną moc, którą dysponujemy, ale z której nie korzystamy.
Nie jesteśmy otwarcie uczone takiego sposobu bycia. Nie ma takiej potrzeby. Tak jak wspomniałam, pojawia się sam, niesiony niewidzialnymi falami, przekazywany przez pępowinę od matki do córki. Wchłaniamy wzorce z naszego otoczenia. To uogólnienie jest obecne we wszystkich kulturach, uważamy więc, że tak powinna naturalnie postępować kobieta – Ta Kobieta.
Zamierzam pokazać ci, że to wszystko, wszystko, nie jest naturalne, lecz wyłącznie kulturowe. Chcę ci uświadomić, w jak dużym stopniu większość tego, co robimy, stanowi efekt manipulowania nami przez kulturę nieświadomości. A potem chcę ci udowodnić, że w ogóle nie musimy się temu poddawać.
Wiem, co myślisz. „Wspaniałe, celne hasła, które mają się nijak do rzeczywistości”. Moje własne uzależnienie od koncepcji Tej Kobiety trwało przez pierwsze czterdzieści dwa lata mojego życia. Dławiło mnie tak mocno, że byłam w stanie przemawiać jedynie piskliwym szeptem. Ściskało moje żebra ciasnym gorsetem. Było stukotem wysokich obcasów podpierających moje kruche kostki. Zmieniało moje śmiałe oświadczenia w płaczliwe wątpliwości, a moje prawdy w wierutne kłamstwa. Zakrywało mi twarz maskami. Przeszywało moją pogodę ducha nieustannym niepokojem, gdy próbowałam porównywać siebie do innych kobiet.
Nieważne, jak daleko od domu rodzinnego żyjemy, kim się stajemy, jak wiele osiągamy, jak szczupłe jesteśmy lub jak wiele razy wygramy w konkursie na najlepszego rodzica, jesteśmy otoczone przez stereotypy aprobowane przez kobiety, wśród których dorastałyśmy. Te najwcześniejsze archetypy stanowią cegły i zaprawę murarską, z których powstaje nasza psychika.
To właśnie z tego powodu wczesne lata naszego życia są dla nas tak istotne. To, co wchłoniemy jako dzieci, decyduje o barwie naszych komórek i lepkości naszej krwi. Nasze dziecięce uszy i wrażliwe umysły starannie słuchają, w jaki sposób nasze matki budują swój autorytet (lub jak im się to nie udaje), a ojcowie korzystają ze swojej siły lub jej nadużywają. Najwcześniejsze archetypy, które nas otaczają, stają się naszymi archetypami, fundamentem pod naszymi stopami.
Aby się od nich uwolnić, musimy je zniszczyć. Aby je zniszczyć, musimy wymazać każdą fałszywą tożsamość, którą w nas stworzyły. Musimy umrzeć dla tej kobiety, którą dotąd znałyśmy jako siebie, aby mogła się narodzić nasza esencja, nasze prawdziwe ja, i abyśmy mogły zacząć żyć autentycznie.
Jak już wiemy, niełatwo jest przekształcić stary model Tej Kobiety w nowy, całkowicie przeprojektowany wewnętrznie. Trzeba mieć do tego dobrze poukładane w głowie. Jesteśmy stworzeniami homeostatycznymi, które, ogólnie rzecz biorąc, przedkładają poczucie bezpieczeństwa ponad przygodę, a niezmienność ponad chaos. Tylko w chwilach, gdy przepełnia nas zew natury i jesteśmy gotowe, by wywrócić nasze życie do góry nogami, bywamy zdolne do przekształcenia tego, co stare, w coś dogłębnie odmiennego.
Mówię tu o prawdziwym odrodzeniu duchowym, takim, do którego niezbędna jest olbrzymia odwaga wewnętrzna, które jest zadaniem duchowych wojowniczek. Przemiana, o której wspominam, wymaga radykalnego przebudzenia.
3
Czy ośmielimy się przyznać do swojego udziału?
Gdyby w pochwie nie znajdował się miecz, pozostałaby pusta Gdyby kołczanu nie wypełniały strzały, pozostałby pusty Gdyby muszla nie skrywała ostrygi, pozostałaby pusta Jedno potrzebuje drugiego, aby znać wartość i cel Ani jedno, ani drugie nie jest całością samo w sobie.
Wydaje się, że jesteśmy skazane na stosowanie się do nakazów kulturowych, a jednak to właśnie w nas tkwi siła, dzięki której możemy zmienić swoje przeznaczenie. Tu właśnie swoją rolę odgrywa nasze radykalne przebudzenie. Im bardziej zwracamy uwagę na naszą bolesną przeszłość emocjonalną, nasze uśpienie i uzależnienia psychiczne, tym lepiej przygotowujemy się do tego, aby je przezwyciężyć. Stawienie czoła wewnętrznym demonom to jedyna droga, aby się ich pozbyć. Tylko gdy rozprawimy się z nimi wszystkimi po kolei, będziemy mogły odzyskać swoją moc.
Książka, którą czytacie, mogłaby być napisana jako oklepane zestawienie garści celnych hasełek dobranych tak, aby motywować kobiety do dawania z siebie wszystkiego lub koić ich gniew. Mogłaby być zbiorem inspirujących opowieści o tym, jak odzyskać swoją moc. Wiele kobiet pisze takie książki. Dostarczanie ludziom motywacji nie jest jednak przedmiotem mojego zainteresowania. Skupiam się na czymś zupełnie odmiennym – na przebudzeniu kobiet. Dopóki nie przeanalizujemy, w jaki sposób dotarłyśmy do miejsca, w którym się znajdujemy, motywujące słowa nie będą się nas trzymać. Są tylko plasterkiem osłaniającym skaleczenie, niczego nie leczą. Aby się przebudzić, musimy wyjść poza pragnienie bycia osobą szczęśliwą, zmotywowaną czy pozytywnie nastawioną. To są wspaniałe cechy, ale musimy wykazać chęć podjęcia pracy wewnętrznej, w przeciwnym razie będziemy po prostu kręcić się w kółko pomiędzy kolejnymi wzlotami i upadkami. Jedynie radykalne wewnętrzne uzdrowienie pozwoli nam narodzić się ponownie.
Pierwszym etapem pracy wewnętrznej jest skierowanie się w głąb siebie, zgodnie z sugestią zawartą w tym określeniu. Instynktownie spoglądamy na zewnątrz. Zaangażowanie się w pracę wewnętrzną oznacza oswobodzenie siebie z tego, co zewnętrzne. Znaczną część naszego przebudzenia duchowego stanowi bolesny i żmudny proces dochodzenia do prawdy i pojednania. W gruncie rzeczy porównywalny do tego proces w postapartheidowskiej Południowej Afryce i postnazistowskich Niemczech polegał właśnie na tym: na ponownym, pełnym bólu zdawaniu relacji z wydarzeń pełnych przemocy i cierpienia, często w obecności sprawców tych przestępstw. W ten sposób okazywano poszanowanie dla uzdrowienia, do którego dochodzi, gdy zapewni się dość przestrzeni na obejrzenie, omówienie, odnotowanie i zaleczenie wszystkich ran. Wszystko zaczyna się jednak od brutalnego spotkania z własnym cierpieniem. Bez tego nie ma mowy o osiągnięciu stanu radości. Częścią prawdziwego uzdrowienia zawsze jest również całkowita akceptacja bólu.
Jeśli pominiemy ten proces, narażamy się na omijanie duchowe. Terminem tym określa się unikanie bolesnych emocji w celu zapewnienia sobie i innym pozorów wyższości duchowej. Tymczasem prawda wygląda tak, że nie możemy prześcignąć samych siebie w uduchowieniu, zmuszając się do dobrego samopoczucia. W gruncie rzeczy jest to całkowite przeciwieństwo celu każdego duchowego wojownika.
Poczucie obnażenia i bezbronności powoduje, że wiele moich klientek wstydzi się opowiadać mi o swoim wewnętrznym świecie. Są przekonane, że nikt inny nie ma takich doświadczeń. Gdybym zapłaciła wam dolara za każdą opowieść niemal identyczną z opisanymi w tej książce, stałybyście się niezwykle bogate – aż do tego stopnia uniwersalne są nasze doświadczenia wewnętrzne. Tak działa siostrzeństwo. Gdy tylko zdamy sobie sprawę z łączących nas więzów, nasze siostrzeństwo stanie się naszą siłą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki