Raj na kredyt - Krystyna Bezubik - ebook + książka

Raj na kredyt ebook

Krystyna Bezubik

2,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bilet do raju, który kryje się gdzieś za rogiem. Wystarczy wsiąść do pociągu. Przejechać setkę kilometrów.

Powieść o pragnieniu zmiany i wewnętrznym dojrzewaniu.Ironiczna opowieść o realiach świata naukowego. Historia na granicy jawy i snu. Symboliczna opowieść o przekraczaniu kolejnych stopni wtajemniczenia. Tym wszystkim jest „Raj na kredyt” – opowieść o młodej kobiecie, która pragnie zmiany, jaką mają jej zapewnić studia doktoranckie i praca naukowa.

Jutro coś się wydarzy. Czuje to. Każda komórka jej ciała mówi, że jutro coś się wydarzy. Że coś się zmieni.

Kolejne stopnie wtajemniczenia w świat naukowy przynoszą rozczarowanie; pozwalają bohaterce dojrzeć rzeczywistość, która kryła się za iluzją wyobrażeń i złudzeń, a wszystko to w otoczce symboli ezoteryczno-biblijnych. Autentyzm miesza się z tym, co wyobrażone.

„Raj dla kredyt” to książka dla miłośników opowieści inicjacyjnych i symbolicznych, miłośników historii osobistych.Poszukujących historii, które pozwolą im się zderzyć z własnymi demonami i złudzeniami. Inicjacyjna podróż bohaterki, jej wewnętrzna przemiana może stać się pretekstem do przemyśleń czytelnika.

Według recenzentów:

Raj na kredyt to książka o poszukiwaniu drogi do wnętrza siebie, drogi do spełnienia marzeń i przeistoczenia w innego, lepszego człowieka. (…) To powieść, która pochłonie nie tylko wielbicieli subiektywnej, intymnej literatury, poszukujących fundamentalnych prawd o ludzkiej egzystencji; swój świat odnajdą w niej także czytelnicy zafascynowani jungowską psychologią głębi opisującą fascynujący, tajemniczy świat archetypów – tworów naszej wyobraźni odpowiadających pierwotnym reakcjom na rzeczywistość.

Dominik Sołowiej, krytyk literacki

Proza Krzysi Bezubik? Porusza, gdy stoję. Uspokaja, gdy jestem nadmiernie poruszony.

Adam Siemieńczyk, poeta

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 52

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by 

Krystyna Bezubik & e-bookowo

Redakcja i korekta: Elżbieta Sokołowska

Korekta techniczna: Jacek Żybura

Projekt graficzny okładki: Gabriela Szymańska

Zdjęcie autorki na okładce: Kasia Znana

ISBN e-book 978-83-7859-884-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e–bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu

niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii

metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie na jakimkolwiek nośniku

powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Rodzicom i dziadkowi Wacławowi

Miało być niebo do wynajęcia. Tak na początku sądziła. Może cudze, ale prawie jak własne. Z możliwością ustawienia mebli po swojemu. Bez zobowiązań.

Wyszedł raj na kredyt. Zmiana niby niewielka, leksykalna, a jednak tak ogromna, że odczuwalna w każdej tkance ciała. Widoczna w każdym skręcie linii papilarnych, wyrazie oczu, ust, kolorze włosów.

Raj na kredyt. Budynek. Raczej historyczny. Raczej szary. Bardziej czyjś niż jej. Może nawet nigdy nie był jej…?

Jak o tym pisać? Jak zacząć?

Krąży po jej głowie od tak dawna. Może wystarczy zacząć od dnia, w którym stała przed wielkimi drzwiami. Jednymi z wielu. To, że akurat te były wejściem do budynku, rozpoznała po dzwonku elektrycznym na ścianie. I może jeszcze po koszu na niedopałki stojącym w pobliżu.

Wielkie drzwi do wielkiego budynku. Na chwilę wstrzymała oddech. Poczuła, że traci równowagę. Zamknęła oczy. Oparła rękę o filar, który niepokojąco tracił swoje kontury. Rozpływał się w mgle domysłu, mgle zemdlenia. Lecz dotyk nie kłamał. Była materia. Był kamień. Nie było konturów.

Kłamały oczy, więc je otworzyła. Odetchnęła głębiej. Drzwi były do otwarcia. A wraz z nimi pytania, bez których by nie istniała. Pchnąć czy pociągnąć? Ten dylemat nie zaprzątał jej głowy zbyt długo, a może nawet nie zaprzątał ani przez chwilę. Nie musiała sprzątać głowy, aby ciało działało.

Pchnęła drzwi. A może pociągnęła? Weszła do przedsionka. (Czy w gmachach też są przedsionki? Czy tak nazywa się ten fragment budynku między drzwiami pierwszymi a drugimi? Ileż pytań do dysertacji naukowych budziło tych kilka metrów kwadratowych!). Ale przecież nie o tym miała pisać.

Siadała przed komputerem, aby zdać relację. Aby sobie przypomnieć, jak zaczęło się to wszystko. A więc po kolei.

Weszła do środka. Zostawiła w szatni płaszcz. Spojrzała w lustro. Pomalowała usta. Tak, chyba właśnie tak to się zaczęło. Szatnia. Lustro. Uprzejme „Dzień dobry” rzucone w powietrze. Kilka pytań w głowie. Kilka marzeń, do których głośno się nie przyznawała. I może jeszcze odrobina naiwności. Takiej dwudziestokilkuletniej.

Kiedy to było? Kilka lat temu? A może kilka wieków temu, gdy język jeszcze wyrażał to, co niewyrażalne? Wtedy zaczęła od drzwi i pytań bez odpowiedzi. A dziś? Co dziś pozostało? Ironiczna kpina czy autoterapia? Poczucie zmarnowanego czasu czy zwycięstwo nad czymś niewiadomym? A może tylko półka z książkami? Wspomnienie budynku i symboli, które już na zawsze będą przemawiać tylko do niej. I może jeszcze stopnie, bo przecież wszystko działo się na piętrze. I może jeszcze kredyt. Chociaż kredyt zaciągnęła wcześniej. Znacznie wcześniej.

Stopień pierwszy

Ty, która wchodzisz, żegnaj się z nadzieją. Z mroku wchodzisz w mrok. Z mroku jesiennej mgły wchodzisz w mrok źle oświetlonych korytarzy. Choć twoje oczy się przyzwyczają, skóra zacznie więdnąć. Choć mrok ukryje szpetotę, dotyk ją wydobędzie. W odłupanej farbie, dziurze w podłodze. I zapachu – tak intensywnym, że można nim rzeźbić w mydle, którym spróbujesz się umyć.

– Pani ma kredę we włosach – zauważyło dziecko siedzące z tyłu.

Uśmiechnęła się niepewnie i wyjrzała przez okno. Jutro coś się wydarzy. Czuje to. Każda komórka jej ciała mówi, że jutro coś się wydarzy. Że coś się zmieni.

Świeciło słońce. Pierwszy raz od dawna. To znak, że jutro coś się stanie. Na chwilę wstrzymała oddech, potem odetchnęła i głęboko wciągnęła powietrze. Było w nim coś, co drażniło jej zmysły. Wdzierało się w zakamarki jej intuicji. Spacerowało po zwojach mózgowych i deptało synapsy.

W jej mieszkaniu zakwitł storczyk. Po kilku miesiącach milczenia przemówił krzykiem białych kwiatów. To znak, że coś się zmieni. Ktoś przyjdzie. On. Ten mityczny on, na którego od dawna czekała. Albo telefon zadzwoni.

Jutro coś się wydarzy. Jej anioł stróż objawi się po zbyt długim urlopie.

– Już jesteś bezpieczna – powie i rozpostrze białe skrzydła.

– Nigdy nie wątpiłam w twoje istnienie… – odszepnie mu, mając ściśniętą krtań.

– Ma pani kredę we włosach – powtórzył zniecierpliwiony uczeń. Siedząca za nim dziewczynka zachichotała.

– A jaki to ma związek z tematem lekcji? – zapytała lodowatym tonem. Chichot ustał. Pani była nie w humorze.

I tak przez cały dzień. Rano trzy lekcje, potem okienko i kolejne lekcje. Na dwóch z nich klasówki, więc tylko udawała, że jest obecna. I chyba w jakimś stopniu była, bo przecież ciało i duch nie istnieją oddzielnie. A może teologia ma na ten temat coś innego do powiedzenia?

Brakowało odpowiedzi w rubryczkach w dzienniku. Na korytarzach też się nie pojawiała. Ostatni łyk kawy wypitej tego dnia więcej obiecywał, niż dawał naprawdę.

– Już fajrant na dzisiaj? – zapytała ją sprzątaczka, gdy podchodziła do drzwi wyjściowych.

– Tak, na dzisiaj skończyłam – odpowiedziała jak zawsze.

– Pani to dobrze. Ja dopiero zaczynam.

– Rozumiem – przytaknęła, chociaż nie do końca wiedziała, co ma rozumieć. Uśmiechnęła się współczująco i nawet szczerze.

Jutro coś się wydarzy. Czuje to. Każda komórka jej ciała mówi, że jutro coś się wydarzy. Że coś się zmieni.

– Aniu – zawołała koleżanka. – Poczekaj na mnie chwilę. Chcę ci coś powiedzieć.

– Coś ważnego?

– I tak, i nie. Chodzi o apel w przyszłym tygodniu. Mam pewien pomysł. Opowiem ci w drodze do autobusu.

– Dobra.

– Zaniosę tylko dziennik do pokoju i zaraz jestem z powrotem.

Kiwnęła głową, choć domyślała się, że koleżanka już tego nie dostrzeże.

Oparła się o ścianę. Czuła się coraz bardziej zmęczona, coraz bardziej senna. Gwar z korytarza przybliżał się i oddalał. Pulsował własnym rytmem i zmieniał w szarą mgłę, która wsiąkała w ściany budynku, w materiał jej płaszcza i opadała na włosy, aby zniknąć na zawsze.

Uczniowie rzucali w jej kierunku ukradkowe spojrzenia. Niepokoiły ją. Było w nich coś innego, groźnego. Czuła ucisk w żołądku. Co teraz…?

– Już jestem – usłyszała. – Wiesz, chodzi mi o ten apel. Może… – końcówka zdania zniknęła za drzwiami, które wypuściły je na zewnątrz.

Autobus podjechał na tyle szybko, że nie musiała podejmować żadnej decyzji.

Dlaczego dzisiaj każda decyzja wydawała jej się… Ale był autobus. Byle bliżej do okna. Byle mocniej przytulić się do ściany. Byle dalej od kobiety siedzącej obok – matrony z dużym biustem, dużą torbą na zakupy i zmęczonym wyrazem twarzy. Widywała ją codziennie. Rano i wieczorem. Kursowały w tych samych godzinach.

Inne twarze też się powtarzały. Codziennie tak samo zaspane. Codziennie tak samo zmęczone po pracy. Te same płaszcze, rękawiczki. Czasami pojawiały się kolorowy szal i uśmiech. Wyjątek potwierdzający regułę.

Autobus kołysał powoli. Wilgotny zapach płaszczy oplatał jej ciało, przypominał o znikomości słońca i wiecznym trwaniu deszczu. Czytała kiedyś, że jest czas siewu i czas zbioru, lecz przecież jest tylko czas deszczu. Czas słońca już się skończył. Vanitas vanitatum…

Byle bliżej do okna, byle bardziej przytulić się do ściany. Zniknąć. Schować się w połach płaszcza. Otulić szalem. Odpłynąć w kierunku ukradkowych spojrzeń na nic. Na nic, co można byłoby ujrzeć. Na świat, który mijał za oknem i chował się w oparach mgły. „Boże, co za dzień! – Drobna myśl kołysze się między jej zwojami mózgowymi. – Po co ja wstawałam z łóżka?”.

Jej przystanek.

– Przepraszam – mruczy pod nosem, przepychając się między plecami. – Przepraszam – powtarza już całkiem głośno.

– A, nie przepraszaj, nic nie szkodzi – śmieje się pod nosem jakiś wyrostek. Niewychowany gówniarz.

Od lat ten sam przystanek. Ten sam przepełniony kosz na śmieci. Ta sama kałuża na środku chodnika, którą próbuje ominąć, kuląc się w swoim płaszczu. Czasami się udaje, czasami nie. Trasę zna na pamięć. Codziennie tyle samo kroków do wykonania. Tyle samo schodów. Te same udawane uśmiechy.

Byle bliżej do okna, byle bardziej przytulić się do ściany. Zniknąć. Odpłynąć w kierunku ukradkowych spojrzeń na nic.

– Coś musi się zmienić – mówi do kota siedzącego przy śmietniku.

– Miau! – odpowiada kot niespodziewanie. To znak. Od jutra coś się zmieni.

Niewydobyty krzyk, nierozedrgane struny krtani. Cztery ściany, okno, sufit. Kanapa, krzesło, zlew. Torba rzucona na stół. Niepozmywane naczynia. Książka otwarta już na setnej stronie.

Coś, co czai się w kącie, rzuca cień sześciu skrzydeł. Omija to wzrokiem, omija to słuchem.

– Jestem tu – szepce cień.

– Nie ma cię – odpowiada, zmywając naczynia.

– Jestem tu – słyszy za plecami.

– Nie ma cię – mówi, zaparzając herbatę.

– Jestem tu – śmieje się cień bezgłośnie.

– Nie ma cię – mówi ona i wraca do czytania książki.

– Mów, co chcesz, ale ja tu jestem. I ty o tym wiesz.

– Nie ma cię. Nie widzę cię, nie słyszę cię. Jestem sama.

Z uśmiechem patrzy na białe kwiaty storczyka. Sączy niezłą herbatę. Powieść ją wciąga.

Coś szeleści w kącie. Ona zamyka oczy i widzi siebie w innej wersji, w innym miejscu.

– To wydarzy się dzisiaj! – odkrywa nagle, jakby porażona piorunem intuicji. – To wydarzy się dzisiaj! – mówi głośno i wyraźnie. Jej dusza niczym sokół wzlatuje pod sufit. Rozpościera skrzydła wolności. Obija się o ściany.

– „Nie łudź się” – głoski z cienia zapisują się na murze. Przygląda im się uważnie.

– Jeśliś tak brzydki, jakiejś był piękności?

Usiadła twarzą w twarz z postacią z cienia, która miała sześć skrzydeł i żółtą twarz. Uśmiechały się do siebie. Ona próbowała oddychać. Grudy powietrza wlewały się do jej nosa, oskrzeli i płuc. Raniły pęcherzyki płucne i osadzały się na ściankach naczyń krwionośnych. Wdech, wydech. Sześcioskrzydła postać z cienia siedziała cicho. Spoglądała na świat żółtą twarzą bezsilności.

– Coś musi się zmienić – szepnęła ona bardziej w przestrzeń niż do siebie.

– Nic się nie zmieni – odpowiedziała przestrzeń.

Na stole leżał plik klasówek. Znowu nie chciało jej się poprawiać na czerwono meandrów myśli i wiedzy. Jej stopa już dość stabilnie stała na pierwszym stopniu.

– Coś musi się zmienić – powtórzyła swoją mantrę.

Tym razem przestrzeń milczała. Jedynie za oknem, niesiona wiatrem, leciała kartka zeszytowego papieru zapisana fioletowym flamastrem.

– Coś muszę zmienić – szepnęła bezgłośnie i uniosła drugą stopę. Na jej kolanach mruczał kot. Cichy śmiech odbił się od ścian.

Podziękowania

„Raj na kredyt” zaczęłam pisać kilka lat temu. Tekst momentami mnie przerastał, momentami zachwycał. Proces twórczy w przypadku „Nieba do wynajęcia” – bo tak brzmiał pierwotny tytuł książki pożyczony z piosenki Roberta Kasprzyckiego – okazał się dość kapryśny. Pomysł dość długo szukał swojej ostatecznej formy.

W poszukiwaniu tej formy pomagali mi między innymi mój mentor od pisania, prof. Dariusz Kulesza, Santi i Renata, których cenne uwagi pomogły mi doszlifować pierwszą wersję tekstu.

Pięknem języka zajęła się nieoceniona Ela Sokołowska, czyli Korektelka, która nie tylko zadbała o ogonki, lecz także dopilnowała ostatecznego kształtu książki. Może gdyby nie ona i jej wizja nowego studia wydawniczego, książka nigdy nie opuściłaby szuflady.

Szczególnie dziękuję Kamili Kułak, która w nagłym olśnieniu zaproponowała mi ostateczny tytuł książki.

Książka nie powstałaby, gdyby nie moje doświadczenia uczelniane. Przez trzy lata studiów doktoranckich poznałam wielu wspaniałych ludzi. Nie sposób wymienić ich wszystkich, dlatego ograniczę się do pięciu szczególnie dla mnie ważnych.

Dziękuję mojemu promotorowi, profesorowi Janowi Tomkowskiemu, za wszystkie rozmowy, które przeprowadziliśmy, oraz za merytoryczne wsparcie.

Dziękuję profesor Grażynie Borkowskiej, dr hab. Ewie Matywieckiej oraz dr Iwonie Wiśniewskiej za życzliwe wsparcie i wiarę w mój temat.

Mistrzowi – Jerzemu Prokopiukowi – dziękuję za pomoc merytoryczną i czas, który mi poświecił.