Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Indiach, zagubione w głębi gór Karakorum znajduje się niewielkie osiedle, którego mieszkańcy pozbawieni łączności ze światem wiodą prymitywne życie. W jednej z rodzin żyje Rama, 8-letni chłopiec, posiadający zadatki zdolności paranormalnych, z których zarówno on sam, jak i otoczenie jeszcze nie zdaje sobie sprawy. Pewnego dnia do osiedla przybywa buddyjski mnich, poszukujący szczególnie uzdolnionych dzieci, którym jego klasztor może zapewnić wykształcenie, a zarazem rozwinąć ich niezwykłe zdolności. Jest on świadkiem, jak Rama porozumiewa się z wężem i wydaje mu polecenia przy pomocy myśli. Mnichowi udaje się przekonać chłopca i jego rodziców, aby oddali go na naukę do klasztoru.
Rama ocknął się z odrętwienia, w jakie wprawił go wysiłek i głęboko odetchnął.
– Królu wężów, dziękuję ci! Jutro przyjdzie tu człowiek, którego obraz ci przekazałem. Wiesz, jak go osądziłem, zbadasz barwę jego myśli i w zależności od tego, jaka ona będzie, wyrok wykonasz… albo… nie wykonasz.
Ręka Achmeda zdecydowanym ruchem chwyciła karabin, za chwilę muszka widoczna przez szczerbinkę celownika zawisła na karku oddalającego się Ramy, a palec na spuście zaczął się powoli kurczyć. Zanim jednak całkiem się skurczył, Achmed usłyszał za plecami przenikliwy syk. Gwałtownie obrócił się, posyłając jednocześnie kulę w niebo, i zamarł; na wysokości jego piersi w odległości jednego kroku kołysał się łeb okularnika, w którego zimnych ślepiach odczytał swój los.
Ryszard Marian Mrozek urodził się w 1930 roku w Jakubowie, gdzie skończył pierwsza klasę szkoły powszechnej. Przez resztę dzieciństwa i lata młodzieńcze mieszkał w Cegłowie. Ukończył szkołę średnią o profilu ogólnym. Był długoletnim pracownikiem poligrafii w resorcie Ministerstwa Obrony Narodowej. Jego zamiłowania to książki i turystyka, głównie górska.
Autor książek „Historia jednego życia” i „Trzydzieści srebrników” oraz tomu poezji „Lotem Ikara”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1
REDAKCJA: Daria Wolska
KOREKTA: Monika Pruska
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
SKŁAD: Monika Burakiewicz
© Ryszard Marian Mrozek i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7942-017-9
NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Opisywane tu wydarzenia dzieją się głównie w Indiach, które są tłem dla głównego bohatera – Ramy Singha. Chociaż jego życie jest wytworem mojej wyobraźni, to jednak kraj, w którym żył, ma swoją topografię i historię, czego nie można było pominąć.
Tylko kilka miejsc w tej książce jest wymyślonych przeze mnie: Osiedle, w którym Rama się urodził, szkoła i klasztor, gdzie się wychowywał, dwór radży pod Śrinagarem, wieś Kumbla, gdzie dopadł ściganego mordercę i kiszłak Abdul Chana w Afganistanie, gdzie się wyprawił na poszukiwanie porwanej siostry.
Wszystkie pozostałe wymienione tu nazwy: miejscowości, rzek, gór, przełęczy i drogi, którymi Rama wędrował, można znaleźć na mapie, gdyż pisząc, jednocześnie „podróżowałem” po niej palcem.
Wiem, że znawca Indii mógłby zarzucić mi wiele nieścisłości z różnych dziedzin, i że zbyt wiele spraw potraktowałem dowolnie, ale tę książkę pisałem z założeniem, by dostarczała ona rozrywki mnie przy jej tworzeniu i tym, co ją zechcą czytać.
Trzeba też zauważyć, że w czasach tu opisywanych – pierwszej ćwierci XX wieku – Pakistan jeszcze nie istniał, a Indie na zachodzie graniczyły z Persją i Afganistanem.
Autor
Cóż warta jest jabłoń, co kwitnie,
Lecz rośnie na piasku jałowym?
Cóż wart jest syn, co nie pragnie
zajść wyżej i dalej, niż ojciec?
Dni szczęśliwe! Gdy zachwyt dziecka chciwych rąk
chwytał życie jak pyłek ze skrzydeł motyli.
Gdy przeszłość zdawała się błyskiem jednej chwili,
a przyszłość miała barwy wszystkich kwietnych łąk...
Wioska, a raczej niewielkie osiedle złożone z kilku chat, leżała w okolonej górami, na milę szerokiej dolinie. Pod skalną ścianą, stanowiącą jej wschodnią granicę, wartko płynęła niewielka rzeka – dopływ Indusu – o tej porze roku obficie zasilana wodą strumieni z topniejących lodowców. Na mapach nie miała żadnej nazwy; mieszkańcy nazywali ją po prostu Rzeką, tak jak osiedle – Osiedlem.
Być może geolog, zbadawszy otoczenie doliny, doszedłby do wniosku, że przed wiekami była ona dnem jeziora, którego wody wskutek jakiegoś kataklizmu lub wyjątkowo silnego przyboru przebiły sobie drogę wśród skał, tworzących poniżej osiedla jakby wąską bramę. Rzeka chociaż nie wyróżniała się wielkością, to w czasie topnienia śniegów szeroko się rozlewała, zatapiając niższą część doliny. Miejscami zwalniała bieg, leniwie rozpływając się w szerokie płycizny, a tam, gdzie jej nurt był ściśnięty skalnymi brzegami, dawała o sobie znać gniewnym pluskiem, pieniąc się na kamiennych progach i pędząc po wyślizganych głazach zaścielających jej koryto.
Daleko na północnym wschodzie lśniły jakby zawieszone w powietrzu białe koronki – lodowce Karakorum: Chogo Lungma, Hispar i Biafo Gyang. Na wschodzie, stojący wśród okolicznych gór jak pasterz wśród owiec, świecił w słońcu wiecznymi śniegami potężny, wspaniały szczyt Nanga Parbat (8125 m n.p.m.). Pomimo że odległy o wiele mil – przejrzyste powietrze sprawiało czasem, że wydawał się bliski. Wtedy w ukośnie padającym świetle wyraźnie można było dostrzec żleby i załomy w jego ścianach oraz smugi śniegów w głębokich rozpadlinach.
Dno doliny porosłe trawą, obszerne i rozległe, na dużej przestrzeni nachylone było ku Rzece. Część jego zajmowały uprawne pola obsiane pszenicą i jęczmieniem oraz zagony warzywne i pastwiska. Zaciszne miejsce osłonięte zewsząd górami i dobrze nasłonecznione nie było narażone na wysuszające zimne wiatry, dlatego klimat tutaj był łagodniejszy, niż można by się spodziewać po tej wysokości.
Tu i ówdzie wśród traw i zarośli sterczały głazy, które kiedyś odpadły od stromych ścian i potoczyły się aż tutaj. Wyżej, w pobliżu domów, rosło kilkanaście wyniosłych, rozłożystych cedrów. Sądząc po ich grubości, widziały już wiele wiosennych powodzi.
Kto chciałby się stąd wydostać, musiałby albo iść z biegiem Rzeki jej korytem, co było możliwe tylko przy niskim stanie wody, dojść do Indusu, skąd szlaki karawan prowadziły do Chin i Afganistanu, albo też przekroczywszy Rzekę, po jej drugiej stronie wąską ścieżką dostępną tylko dla pieszych i jucznych zwierząt wspiąć się zygzakami na zalesiony grzbiet, za którym było dojście do innych szlaków, stopniowo zamieniających się w szerszy kamienisty trakt, doprowadzający wędrowca w ciągu kilku dni do Śrinagaru – stolicy Kaszmiru. Ta trudna droga prowadziła przez kilka często ośnieżonych przełęczy. Dalej – za Śrinagarem – już całe Indie stały otworem przed podróżnym.
Chaty, które stały niedaleko jedna od drugiej, zbudowano z miejscowego budulca, to znaczy z kamienia łączonego gliną. Dachy pokryto płytami szarego łupku, dodatkowo przyciśnięto je głazami dla ochrony przed porywami wiatru. Okna natomiast nawet nie zasługiwały na tę nazwę, bo były to raczej szczeliny, które w porze zimnej łatwo było czymś zatkać. Domy składały się przeważnie z dwu izb przedzielonych małą sionką. Przy nich niewielkie ogrodzenia, niekiedy przykryte prymitywnym daszkiem, służyły jako zagrody dla owiec, kóz i bydła widocznego teraz na oddalonym pastwisku. Wzdłuż ścian szop gospodarczych i obórek leżały stosy drzewa na opał. W pobliżu każdej chatki niewielki sad z kilku owocowych drzewek i ogródek warzywny urozmaicały pożywienie.
Mieszkający tu ludzie byli prymitywni i surowi jak otaczająca ich przyroda, gdyż rzadko mieli styczność z przybyszami z nizin. Od czasu do czasu zdarzało się – nie częściej niż raz na rok – że ktoś z Osiedla wyprawiał się w wielodniową podróż do Gilgit lub Śrinagaru, żeby na grzbietach mułów zawieźć tam skóry, wełnę lub suszone morele, a przywieźć sól, narzędzia i tkaniny na odzież. I to był ich cały kontakt z cywilizacją.
Z wyjątkiem jednej rodziny sikhów[1] wszyscy z tego niewielkiego społeczeństwa byli muzułmanami, a przynajmniej za takich się uważali. Rzadko ktoś opuszczał wioskę na stałe. Jeżeli już tak się stało, to zazwyczaj byli to ludzie młodzi, ciekawi świata, i chociaż obiecywali, że powrócą – zwykle już nie wracali. A kiedy ktoś dożył wieku, gdy włos siwiał, temu już nie chciało się ruszać w świat – bo po co? Za późno szukać nowego miejsca, żeby spróbować lepszego życia.
Dawniej było więcej mieszkańców, o czym świadczyły porosłe trawą ruiny kilku chat.
Życie zmuszało ich do samowystarczalności. Samodział na ubrania tkali z wełny własnych owiec na starym warsztacie, który wędrował z chaty do chaty. Mąkę i kaszę mieli ze swojego zboża mielonego na żarnach, ogródek dawał warzywa i owoce. Ze skór dzikich zwierząt sporządzali odzież na zimę i posłania. Była to trudna walka o byt, gdyż uprawa kamienistych kawałków pola wymagała ciężkiej pracy, a trzeba było przygotować też zapasy na zimę dla siebie i zwierząt domowych. Na wiosnę częstym gościem bywał głód. Z zewnętrznego świata mieli tylko to, czego sami nie byli w stanie wyprodukować: sól, naczynia do gotowania, niektóre narzędzia, cienkie tkaniny na koszule i barwne suknie przy rzadkich okazjach zakładane przez kobiety.
Więcej tu ludzi umierało, niż przychodziło na świat, więc Osiedle skazane było na wymarcie.
Trzech mężczyzn w średnim wieku trudno byłoby zaliczyć do stałych mieszkańców. Chociaż mieli tu swoje domy i rodziny, to dla zarobku wędrowali po całych Indiach. Jednym z nich był sikh[2], trudniący się przeprowadzaniem karawan, a pozostali dwaj niekiedy mu towarzyszyli. W tej chwili nie było ich we wsi.
Teraz w porze południowego upału kilkoro ludzi krząta się w pobliżu Rzeki; z oddali trudno zauważyć, co robią. Dwóch starców siedzi na kamieniach pod cedrem. Rozmawiają, zajęci wyplataniem koszy z trzciny. Dwoje dzieci biega w pobliżu domów, poza tym jest pusto. Tylko przed jedną z chat na palenisku z kamieni płonie ogień, przy którym siedzą trzy osoby: mężczyzna, kobieta i dziecko.
Młoda kobieta w obszernych szarawarach i krótkim serdaku bez rękawów narzuconym na koszulę, z głową owiniętą barwnym szalem jest matką dziecka. Na jej rękach przy każdym ruchu dźwięczą srebrne bransolety, a na twarzy maluje się niezdecydowanie i niechęć, gdy spogląda na mężczyznę.
Ten – z wyglądu pięćdziesięcioletni, postawny, o skórze koloru jasnej terrakoty, sądząc z ascetycznej twarzy, ogolonej głowie i pomarańczowej szacie przerzuconej przez ramię, był zapewne mnichem buddyjskim. Jego dłoń przebierała duże paciorki różańca z rudrukszy[3]. Chłopiec ośmio- lub dziewięcioletni trzymał się blisko matki i z obawą spoglądał na mnicha, który, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na wyliniałej skórze antylopy, lekko skośnymi przymrużonymi oczami wpatrywał się w niego. Na brązowej twarzy, na której lekko zaznaczały się kości policzkowe, przewijał się łagodny uśmiech.
– Cóż, Ramo – odezwał się – słyszałeś, o czym mówiłem z matką, a chyba jesteś dość duży, aby zrozumieć, że tu chodzi o twoje sprawy. Poszedłbyś ze mną?
W odpowiedzi chłopiec przysunął się do matki, jakby szukając u niej ochrony. Ona ogarnęła go ramieniem i niechętnie spojrzała na mnicha.
– Mam tylko jego jednego, tylko on mi pozostał. Każda matka chce dla dziecka jak najlepiej, ale te sprawy nie są na mój rozum. Serce mi się rozrywa na myśl, że miałabym oddać go w obce ręce, rozstać się nie wiadomo na jak długo i zamartwiać się, jak mu się żyje między obcymi. Myśleć, że jest mu źle, że może płacze za matką, że ma do niej żal, a nawet, że zwątpił w jej miłość. Ja tu już nic nie powiem, musimy poczekać na ojca, jak on przyjedzie, to postanowi, jak ma być.
– A kiedy się go spodziewasz?
– Któż to może wiedzieć? Przecie jest przewodnikiem karawan. Jak miesiąc temu poszedł gdzieś do Afganistanu, a może dalej – aż do Persji, to może wrócić tak samo za parę dni, jak i za miesiąc.
Chłopiec się ożywił:
– Tata dzisiaj przyjedzie!
– Skąd wiesz? – Mnich się uśmiechnął.
– To dziwne dziecko. Czasem wie to, co dopiero ma się zdarzyć... Jest w nim coś, czego nie ma w innych ludziach. Niekiedy boję się o niego, myśląc co się z nim stanie, gdy dorośnie. Jak się o nim dowiedziałeś?
– A jak on się dowiedział, że ojciec dzisiaj przyjedzie? – Mnich ponownie się uśmiechnął. – Nie on jeden umie przechwycić czyjąś myśl. Wielu z nas to potrafi, ale nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Jeden jest wrażliwy jak nitka pajęczyny, która zadrży przy niewyczuwalnym powiewie, inny jest jak drzewo – do jego zachwiania potrzebna jest siła wichru. A zdarza się i taki, co jest jak skała, którą nie wstrząśnie nawet uderzenie gromu. Z tym trzeba się urodzić. Zdolności ludzi takich, jak twój syn, nie powinny być zaprzepaszczone. Należy je doskonalić, aby się nie zmarnowały. W szkole przy naszym klasztorze są ludzie, którzy poświęcili się właśnie takim sprawom. Rozumiesz mnie, kobieto?
– Rozumiem – odpowiedziała – a czy ty mnie rozumiesz? Zresztą nie ma o czym mówić; bez ojca tu się nie obejdzie. Jak przyjedzie, spróbuj go przekonać, bo mnie nie przekonałeś...
Słońce na zachodzie już dotykało szczytów gór, gdy na ścieżce prowadzącej przez zalesione wzgórze pojawiła się niewielka karawana.
Trzech jeźdźców jechało gęsiego, każdy prowadził na lince po dwa konie i muła objuczonego workami. Koszule mieli niedbale rozpięte, a luźne spodnie wpuszczone w długie buty z miękkimi cholewkami. Każdy z nich miał za pasem sztylet, u siodła arkan, a na plecach strzelbę. Kto by tak wyglądających ludzi niespodzianie spotkał na odludziu, mógłby ich wziąć za rozbójników.
Pierwszym z jadących był Asisz. Niski i krępy, w średnim wieku, muskularny, z okrągłą dobroduszną twarzą, bystro patrzył przed siebie, czasem osłaniając oczy daszkiem z dłoni, gdyż jechali w kierunku słońca. Drugi z kolei to Minar Singh, ojciec Ramy, którego niedawno widzieliśmy przy ognisku. Z daleka wyglądał na nie więcej niż czterdzieści lat. Smagła, ogorzała twarz okolona czarnym zarostem, szczupła postać mocno trzymająca się w siodle, dobrze utrzymana broń, czysty ubiór sprawiały miłe wrażenie. Trzecim był Achmed. Głowę okrywał mu biały, większy niż u pozostałych turban, przez co jego szczupła i koścista twarz wydawała się jakby mniejsza. Siedział na koniu niedbale, trochę bokiem, żeby mieć oko na idącego za nim muła. Muł widocznie miał dosyć dźwigania juków, bo od czasu do czasu ocierał się bokiem o drzewo, jakby chciał pozbyć się ciężaru, czemu Achmed zapobiegał, szarpiąc za linkę i wymyślając mu od oślich synów.
– Ej! – zawołał jadący na przedzie, zatrzymując konia na obszernym tarasie. – Spójrzcie, już widać nasze domy!
Pozostali podjechali i stanęli obok siebie.
– Popatrz Minar, tam chyba siedzi twoja żona – powiedział Achmed. – Zdaje się, że ma gościa.
– A gdzie jest Rama? Nie widzę go.
– Tam biegnie, zaraz tu będzie.
– A moich chłopaków nie ma – zauważył zawiedziony Achmed. – Twój Rama wszystko zawsze pierwszy wypatrzy...
Ruszyli dalej, obniżając się z każdym zakosem ścieżki. Na którymś zakręcie wpadł na nich zdyszany Rama. Ojciec natychmiast pochwycił go i posadził przed sobą na koniu. Chłopiec przytulił się do szerokiej piersi ojca, ten zaś objął go mocno i tak jechali jakiś czas bez słowa, gdyż milczeniem można niekiedy wyrazić więcej, niż potokiem słów.
– Co tam w dole słychać? – odezwał się wreszcie Achmed. – Co nowego się wydarzyło? Gdzie są moi Ali i Mustafa?
– Pantera zabiła trzy barany, Rzeka niedawno podmyła kawał brzegu, Ali i Mustafa poszli szukać krowy, co się gdzieś zgubiła, a ja złapałem parę żab. – Jednym tchem wyrzucił z siebie Rama.
– O patrzcie, złapałeś parę żab – zdziwił się Achmed. – Coś z nimi zrobił?
– Dałem je Nagowi.
– A któż to jest ten Nag?
– To kobra. Jak była mała, koń na nią nadepnął, była chora i nie mogła sobie sama złapać jedzenia, więc ją karmiłem. Teraz już jest duża i nazwałem ją Nagiem.
– A co to za człowiek siedzi przed naszą chatą?
– To jest jakiś kapłan, przyszedł do nas i chce mnie zabrać – poinformował malec, patrząc na ojca wyczekująco – ale ja nie chcę. Nie dasz mnie?
– Co? – Minar zmarszczył brwi i mocniej przygarnął syna. – Chce cię zabrać? A to jakim prawem? I dokąd?
– Do szkoły. Mówił, że powinienem się uczyć.
– A co na to matka?
– Mama powiedziała, że mnie nie chce dać, ale będzie tak, jak ty powiesz.
– To twoja mama dobrze powiedziała – wtrącił się do rozmowy Asisz. – O chłopcu powinien decydować ojciec.
– Nie dasz mnie?
– Czy jesteś melonem albo kotem, którego można dać komuś w prezencie? – parsknął gniewnie Minar. – Rozmówię się z tym człowiekiem!
Zjechali na dno doliny, spuścili z linek przyprowadzone konie i rozjechali się do chat, każdy z objuczonym mułem, już z daleka witani przez rodziny.
Minar objął żonę, która mocno przytuliła się do niego i jakiś czas trwali tak bez ruchu. Nagle przypomniał sobie o mnichu, który obserwował go przymrużonymi oczami.
– Kim jesteś, człowieku? Skąd przychodzisz i czego tu szukasz?
– Kim jestem? Człowiekiem, jak to sam powiedziałeś. Skąd? A skąd ma przyjść mnich, jak nie z klasztoru? Czego szukam? Tego, co najtrudniej znaleźć: człowieka.
– Mówisz zagadkami. Podobno chcesz zabrać mego syna?
– Nikogo nie chcę zabierać. Kto ze mną pójdzie, musi sam tego chcieć. Nie obawiaj się, o jego losie tylko twoja wola zadecyduje. Jeśli chcesz, zaraz wstanę i odejdę, ale wolałbym, żebyś mnie najpierw wysłuchał.
– Przyjdzie na to czas – łagodniej powiedział Minar – ale teraz wybacz, jeszcze nie nacieszyłem się powrotem i jestem głodny. Amrita – zwrócił się do żony – znajdziesz coś do jedzenia?
Zakrzątnąwszy się, postawiła przed nim sporą misę, gdzie do wgłębienia na górce ryżu obficie nalała gęstego sosu z kawałkami mięsa...
Rama podbiegł z tykwą wody i polał ojcu ręce. Ten je umył, strzepnął z nich wilgoć i palce prawej dłoni zanurzył w ryżu, formując z niego kulki szybko znikające w gąszczu zarostu. Uporawszy się z jedzeniem, popił herbatą zabielaną mlekiem i odsapnął zadowolony.
– Nareszcie mogłem zjeść coś gotowanego! A teraz – zwrócił się do żony i syna – kto zgadnie, co wam przywiozłem? – Tu zaczął rozwiązywać sakwy zdjęte z muła.
– Przydałby się ryż, pieprz i sól, bo już się kończą – powiedziała Amrita.
– To dla ciebie Ramo, trzymaj!
– Co to jest? – Rama w locie złapał miękki kłębek. – O! To na zawój, będę miał turban! – zawołał chłopiec z radością, próbując nawinąć tkaninę na głowę.
– Daj chłopcze, ja ci pokażę, jak to się robi – powiedział mnich. – Zawój na sposób sikhów wiąże się w ten sposób – tu kilkoma zgrabnymi ruchami nawinął muślin na głowie Ramy, mówiąc przy tym: – uszy i włosy powinny być zakryte, kształt nadaje się jakby czółna upiętego nad czołem. No, ładny z ciebie wojownik!
Rama nawet nie wiedział, że istnieje coś takiego jak lustro, więc badał dotykiem tę rzecz, którą miał na głowie i usiłował wyobrazić sobie swój wygląd.
– A to dla ciebie. Będziesz miała się czym pochwalić przed sąsiadkami.
– Ach, Minar, jakie to piękne! Po co przywozisz takie kosztowne rzeczy, gdzie ja to będę mogła nosić? – powiedziała z wyrzutem Amrita, ale patrząc oczami pełnymi zachwytu, rozwinęła zwój chińskiego jedwabiu o kwiecistym wzorze.
– Żona powinna podobać się mężowi, to wystarczy – stwierdził Minar – i dosyć, jeśli tylko dla niego będzie starała się być piękną. A tu masz coś jeszcze. – Podał jej małe pudełeczko.
– Co to jest? Jaka piękna zapinka! – Ostrożnie wyjęła złotą broszkę w kształcie kwiatu lotosu, ozdobioną dużym rubinem.
– Nie dość, że piękna, to jest jeszcze jedyna na świecie, gdyż złotnik miał zrobić takie dwie, po jednej dla każdej żony bogatego zamindara[4]. Ale zdążył tylko jedną, bo umarł na febrę, a zamindar nie chciał jej odebrać, bo gdyby dał ją tylko jednej, druga by mu oczy wydrapała, wobec czego ja ją kupiłem.
Amrita patrzyła na niego oczyma pełnymi miłości.
– A tutaj, Ramo, masz jeszcze coś. – Minar nałożył chłopcu na rękę ozdobnie kutą stalową bransoletę. Na razie jest jeszcze za duża, ale szybko urośniesz. Każdy sikh taką powinien nosić.
– A ty, mnichu? Jesteś obcy, ale nie chciałbym, żebyś został bez gościńca. – To powiedziawszy, wyjął z sakwy mosiężną miseczkę. – W sam raz dla ciebie. Zrobili ją w Kabulu.
Mnich, zaskoczony, wziął do ręki podany przedmiot, uniósł go do ust, dotknął czoła i nisko się skłonił.
– Dziękuję ci! Ile razy będę z niej spożywał, pomodlę się za ciebie. Niech bogowie dadzą szczęście tobie, twemu domowi i rodzinie.
– No i to by było wszystko – powiedział Minar. – Tam w workach jest to, co chciałaś do gospodarstwa, a także nowy żelazny garnek i patelnia. A te luźne konie, cośmy je przyprowadzili, będą pasły się u nas i za jakiś miesiąc czy dwa zaprowadzimy je do Śrinagaru i sprzedamy wojsku. – Tu przeciągnął się i ziewnął.
– Uch, jaki jestem zmęczony! – Tu spojrzał na żonę i zmrużywszy jedno oko, dodał: – Ale nie aż tak zmęczony!
Amrita spuściła oczy, usiłując ukryć uśmiech i zmieszanie.
– Rama, jesteś już mężczyzną! Pomóż mi wnieść te worki do domu i kładź się spać! Od jutra będziemy mieli dla siebie dużo czasu. Pokażesz mi, czy wszystko jest na swoim miejscu, bo już chyba zapomniałem, w którą stronę płynie Rzeka!
Wziął worek, Rama chwycił drugi, mniejszy, i obaj znikli w chacie. Amrita umyła naczynia, usiadła i zamyśliła się, zanurzywszy dłonie w przelewającej się jedwabnej materii.
Było już ciemno. Przed innymi domami też dogasały ogniska, ucichł gwar Osiedla, gwiazdy wyglądały jak świecące gwoździe powbijane młotkiem w czarne niebo. Spoza strzelistej turni Nanga Parbat wyszedł księżyc. Mnich wziął swoją opończę i rozłożywszy ją pod cedrem, położył się, okrywając głowę.
Gwiazdy świeciły, pomiędzy nimi przechadzał się księżyc, jakby nie mógł się zdecydować, którą sobie wybrać. Czarne lasy stały nieruchomo na stokach gór. Czasem rozległ się tupot lub sapnięcia zwierząt zapędzonych do zagród. Plusk rzeki słychać było teraz wyraźniej.
Wkrótce Amrita także weszła do chaty, zabierając ze sobą zwój materiału. Minar nie spał, czekał na nią zamyślony z rękami pod głową.
– No, późno się zrobiło – powiedział, gdy Amrita położyła się obok niego – ale chyba uda nam się trochę przespać...
Księżyc świecił tak jasno, że w pobliżu niego gwiazdy lśniły przytłumionym blaskiem. Jego światło przesączając się przez gałęzie drzew, malowało na ziemi zawiłe, czarne, ruchome wzory, migotało w falach Rzeki, zaś zębate szczyty skał na tle nieba przybierały formy groźne i tajemnicze. Było tak widno, że dało się niemal policzyć źdźbła trawy.
Zdarza się czasem noc, kiedy światło księżyca komuś nagle przebudzonemu nie daje ponownie zasnąć i duszę napełnia dziwnym niepokojem, nieuzasadnioną, nieokreśloną obawą przed czymś nieznanym.
Już wieki temu ludzie przekonali się, że przy świetle księżyca nie należy spać na otwartym powietrzu z odkrytą głową, gdyż jego światło osłabia, wysysa siłę i tumani zmysły. Zdrowy człowiek niczym nie chroniony przed takim światłem trudniej zasypia, budzi się słabszy, niż przed położeniem się spać, a stan chorych się pogarsza. Lekarze wojskowi w polowych szpitalach również zauważyli, że ranni żołnierze śpiący pod namiotem szybciej dochodzą do zdrowia, niż ci, którzy leżą na wolnym powietrzu. Z tych ostatnich większy też odsetek umiera.
Była to noc ciepła, jedna z tych, gdy ludzie przewracają się w pościeli i lada co nie pozwala im usnąć. Pod cedrem ciemniała postać siedzącego mnicha. Z głową nakrytą opończą siedział nieruchomo oparty o drzewo, ze skrzyżowanymi nogami i rękami płasko położonymi na udach. Nie wiadomo, czy spał, czy pogrążony był w medytacji. Chyba jednak nie spał, bo posłyszawszy szelest, poruszył głową i spojrzał w stronę, gdzie na progu chaty zamajaczyła postać Minara.
– Mnichu, śpisz?
– Nie.
– Wybiłeś mnie ze snu. Różne myśli krążą mi po głowie i nie dają spać. Gdzie się mieści twój klasztor?
– Trzy dni pieszej wędrówki stąd, przez kilka dolin i przełęczy.
– Jakich bogów tam czcicie?
– Czyż ważne są ich miana? Służymy Temu, Który Jest, a jego imię każdy wyznawca nazywa według swojej wiary. Albowiem powiedziane jest: „Jakiegokolwiek boga czcisz, on jest twoim Bogiem”. Służymy ludziom, bo kto im służy – bogom służy. Zajmujemy się kształceniem chłopców, a szczególną uwagę poświęcamy dzieciom wyróżniającym się niezwykłymi, niespotykanymi powszechnie właściwościami umysłu. Twój syn należy do takich. Gdy od nas odejdzie, będzie mówił i pisał w językach hindi i angielskim, będzie miał wiedzę pozwalającą mu studiować na uniwersytetach w Bombaju, Kalkucie, a nawet w Londynie. Jednak przede wszystkim wydoskonali ten dar, którym obdarzyła go natura i będzie go umiał używać z pożytkiem dla innych. Siły, które w nim obudzimy, pozwolą mu rządzić tymi mocami, które zwykle nami rządzą.
– A niby dlaczego miałbym tego wszystkie chcieć dla mojego syna? Jeśli zostanie w rodzinie, będzie przewodnikiem jak ja i wszędzie da sobie radę. Pokieruję nim, aby stał się mężczyzną, a gdybym go oddał wam na wychowanie, mógłby stać się nam obcy.
– Kim był twój ojciec?
– Dozorcą przy słoniach maharadży. Co to ma do rzeczy?
– Myślę, że osiągnąłeś w życiu więcej, niż on...
– Jego światem była najbliższa okolica, a przede mną wszystkie drogi są otwarte!
– Tak ci się tylko zdaje. Umiesz pisać?
– Jakoś się nie nauczyłem, ale i bez tego nieźle sobie radzę.
– Jeśli ty zaszedłeś wyżej niż twój ojciec, to dlaczego nie miałbyś chcieć, żeby twój syn zaszedł wyżej od ciebie? Każde pokolenie musi zdobyć się na wysiłek, aby osiągnąć więcej niż poprzednie. Inaczej świat będzie stęchłym bajorem, w którym wylegują się leniwe bawoły, a nie wartkim strumieniem życia, jakim powinien być. W naszym klasztorze potrafimy sprawić, by życie twojego syna otrzymało właściwą treść. Kiedyś wróci do ojca i matki i będzie waszym oparciem, a wy będziecie dumni, że macie syna, który osiągnął więcej, niż wielu innych z jego pokolenia. Będziecie szczęśliwi, że widzi szerzej i dalej. Nie obawiaj się, że stanie się wam obcy. Wiosną i jesienią będziecie go mogli odwiedzać, a lato spędzi z wami.
– Mówisz tak, jakby sprawa już była przesądzona...
– Bo mam nadzieję, że uda mi się ciebie przekonać. Powinniście zrozumieć, że na świecie toczy się gra zwana życiem. Różne są odmiany tej gry, wiele z nich ma więcej niż jedną regułę.
– Grając, można przegrać...
– Jedni przegrywając, opuszczają ramiona i rezygnują, inni z przegranej czerpią doświadczenie i naukę na przyszłość. Czy chcesz, żeby twój syn należał do tych drugich?
– Chcę, czy nie chcę, to nie ma nic do rzeczy. Czasem trzeba chcieć tego, czego się nie chce, ale jak to wytłumaczyć dziecku? Rama może pomyśleć, że go nie chcemy i jak źrebię wielbłąda oddajemy obcemu człowiekowi, który przyszedł nie wiadomo skąd i zabiera go nie wiadomo gdzie i po co.
– Jeśli pozwolisz, to myślę, że uda mi się go przekonać. U nas nie będzie samotny, będzie miał towarzystwo wielu chłopców w swoim wieku. Będzie miał swojego guru[5], który zaopiekuje się nim, zatroszczy o jego wychowanie oraz potrzeby, wyznaczy obowiązki i dopilnuje ich wykonania. Będzie również łącznikiem między nim a nauczycielami, którzy pochodzą z różnych stron świata.
– W jakiej wierze wychowujecie te dzieci?
– Bogów nikomu nie narzucamy. Każdy powróci z wiarą, jaką przyniósł z domu.
– Jak mam to sobie wyobrazić?
– Gdy przesadza się młode drzewko, dobrze jest, żeby miało przy korzeniach grudkę ziemi, na której wyrosło. Wtedy mniej odczuwa zmianę miejsca i łatwiej się przyjmuje. Taką grudką ziemi będzie dla niego ojciec i matka. Pójdziemy do klasztoru razem: wy, Rama i ja. Poznacie drogę, abyście mogli tam sami trafić. Chłopcu dzięki temu będzie raźniej i łatwiej zrozumie, że nie porzucacie go na łaskę losu.
– Jak długo miałby u was przebywać?
– Przynajmniej dziesięć lat, a może i nieco dłużej.
– Ranisz mi serce. Mam tylko jednego syna; było jeszcze dwoje bliźniąt, ale zmarły, zanim nauczyły się chodzić.
– Jesteście jeszcze młodzi, możecie mieć wielu synów.
– Może... Mówiłeś, że wędrówka ma trwać trzy dni. Czy to nie za ciężka droga dla małego dziecka?
– Masz osła – gdzie my przejdziemy, przejdzie i on z twoim synem na grzbiecie.
– Jeszcze coś; co macie za interes w tym, ażeby chodzić po świecie, szukać dzieci do tej waszej szkoły i kto płaci za naukę?
– A czy nie przyszło ci na myśl, że można coś robić bezinteresownie? Nasz klasztor nauką dzieci zajmuje się od wieków, dając im wykształcenie na miarę aktualnych czasów, aby w przyszłości świat uczynili lepszym. Nie zrobią tego, nie mając odpowiedniego przygotowania. Człowiek obdarzony taką zdolnością jak twój syn, może być kiedyś wykorzystany przez złych ludzi, jako narzędzie do ich celów. My wpoimy mu zasady, jakimi należy się kierować, by odróżnić dobro od zła, ziarno od plew i żeby nie zboczył ze ścieżki prawdy na manowce doraźnych korzyści.
Pytasz, kto płaci za naukę? W niejednym miejscu mamy różne przedsięwzięcia na nizinach przynoszące nam dochód; plantacje herbaty i hodowle jedwabników prowadzone przez oddanych nam ludzi. Nasz klasztor nie jest biedny dzięki zaradności naszej wspólnoty, chociaż żyjemy ubogo, bo tym, co mamy, dzielimy się z potrzebującymi. Dbamy o sierocińce, szkoły, świątynie, a sobie zostawiamy tylko tyle, ile jest niezbędne do życia. Czasem jakiś majętny człowiek zasili nas datkami, ale sami niczego od nikogo nie żądamy, prócz zrozumienia dla naszej pracy.
Kto ludziom służy, bogom służy.
Minar westchnął i zamyślił się, opuściwszy głowę. Dziwne to uczucie; niekiedy, aby coś zyskać, trzeba coś stracić, coś poświęcić. W życiu często stajemy na rozdrożu i idąc znaną sobie drogą, czujemy się nieswojo, gdy trzeba zboczyć na nieznaną ścieżkę. Nawet gdy wiemy, że dojdziemy nią do określonego celu, to gdy jest on odległy, wydaje się mniej ważny i chciałoby się z niego zrezygnować. Ale jednocześnie mamy świadomość, że jednak powinniśmy ku niemu iść. I idziemy.
Gdy był dzieckiem, szczytem szczęścia dla niego było siedzieć wraz z ojcem na karku słonia i wyobrażać sobie, że ten powolny olbrzym jest posłuszny jego woli. Wielkie uszy tak przyjemnie grzały bose stopy, a kołyszący chód usypiał chłopca, który oparty o nagą pierś ojca, w poczuciu bezpieczeństwa zapadał w słodką drzemkę.
Budził go ostry głos, który wydawał słoniowi polecenie, gdy trzeba było dźwignąć ciężki pień, albo trzask drzewa łamanego szerokim czołem. Zachwycony, że władca dżungli jest posłuszny drobnej istocie siedzącej na jego karku, marzył, że kiedyś, w przyszłości, tak jak ojciec, będzie kornakiem, a sam maharadża zrobi go głównym nadzorcą w słoniarni...
Stracił serce do słoni, gdy wielki zwierz, rozwścieczony bez widocznego powodu, stratował mu ojca. Miał wtedy czternaście lat. Matki nigdy nie znał, żył jak małe zwierzątko, niemal od urodzenia plącząc się między nogami słoni, śpiąc przy nich i towarzysząc ojcu przy pracy.
Wkrótce się okazało, że maharadża miał pewne zobowiązania wobec zmarłego i osierocony chłopiec powiększył grono służby w pałacu. Zarządca majątku zaopiekował się samotnikiem i zatrudnił go do noszenia myśliwym broni na polowaniu. Zdarzyło się po jakimś czasie, że skradziono cenną strzelbę powierzoną jego pieczy i miał być za to ukarany. Uciekł więc, o mało przy tym nie zginąwszy z pragnienia na pustyni Thar. Znaleźli go na pół żywego przemytnicy trudniący się przeprowadzaniem kradzionych koni przez granicę. Zaopiekowali się nim i chłopiec przystał do bandy, stając się jej członkiem.
W ciągu kilku lat dokładnie poznał góry, tajemne przejścia przez granicę i trasy wędrówek, prowadzących do Kabulu, Kandaharu i dalej, aż do Teheranu i Bagdadu. Z czasem przestała mu odpowiadać zabawa w kotka i myszkę z wojskiem i policją i zapragnął unormować w jakiś sposób swoje życie. Wykorzystał więc znajomość wcześniej poznanych szlaków i powoli wyrobił sobie opinię uczciwego i odpowiedzialnego przewodnika, na którym można było polegać. Prowadził karawany wiozące jedwab i muślin z Bengalu, ryż, herbatę i suszone strąki chili. Tkaniny z Kaszmiru i inne towary na wozach i w jukach niesionych przez muły oraz wielbłądy docierały na zachód aż do Teheranu, a na północ do Chin i Kirgizji.
Wracając kiedyś samotnie z jednej z takich wypraw, napotkał młodą kobietę zabłąkaną w górach. Jak się od niej dowiedział, przed kilku laty porwali ją kazachscy koczownicy i zmusili do pracy wraz ze swoimi kobietami. Dopiero teraz udało jej się uciec, ale nie wiedziała, jak trafić do swojej doliny w Afganistanie, gdzie żyli jej rodzice.
Minar zaopiekował się nią. Jadąc na przełaj przez góry, natknęli się na znaną już nam zaciszną dolinę. Tam za zgodą mieszkańców wybudował dom, a że przypadli sobie z Amritą do gustu, zamieszkał z nią jako ze swoją żoną. I tak już razem pozostali.
Amrita już nie chciała szukać swojej rodziny. W jej stronach ojciec sam wydawał córkę za mąż. Jako wyznawca Allacha surowo przestrzegał przepisów Koranu i obawiała się, że gdyby się dowiedział, że córka związała się z „niewiernym”, a do tego żyła z nim bez ślubu, mogłoby się to dla niej źle skończyć.
Minar teraz miał miejsce, gdzie mógł wracać, w którym ktoś na niego czekał, bo nie zrezygnował ze swojej pracy. Dwaj mężczyźni z Osiedla stali się pomocnikami w jego wyprawach. Byli to muzułmanin Achmed i hindus Asisz, których niedawno poznaliśmy.
– No, późno już, a raczej wcześnie – powiedział Minar, ocknąwszy się z zamyślenia – może uda nam się jeszcze trochę zdrzemnąć. Wstał, przeciągnął się i wszedł do chaty. Gdy położył się obok żony, poczuł, że ta nie śpi.
– Postanowiłem: Rama powinien się uczyć. Teraz rzecz w tym, jak go do tego przekonać.
Żona nic nie powiedziała, tylko objęła go mocno i przycisnęła głowę do jego piersi, jakby chciała posłuchać bicia serca.
– Jak się wszyscy krzątali na polanie – szepnął jej do ucha – dołożyłem dwa nowe błyszczące kamyczki do tego dzbanuszka pod kamieniem, wiesz gdzie...
– Co ci z tego przyjdzie? Co z nimi zrobisz?
– Przecież to majątek! Jakby się coś ze mną stało, będziesz mogła sobie wyjechać do miasta i tam kupić dom!
– Co mi po domu, gdyby ciebie zabrakło, nie mów mi takich rzeczy! Tak rzadko mam cię przy sobie, ciągle gdzieś się włóczysz po świecie, a ja tu siedzę i czekam... A jak i Ramy nie będzie, to nie wiem, jak tu sama wytrzymam. – Objęła go mocniej i zapłakała z cicha. Minar westchnął.
– Myślę o porzuceniu prowadzenia cudzych karawan. Niedługo stać mnie będzie na to, aby własnych ludzi posyłać z towarem do Afganistanu, Persji i Chin. Wtedy częściej będę w domu. A Rama będzie nam pomagał i może też jego bracia, których jeszcze nie ma na świecie...
Podłożył jej rękę pod głowę, przygarnął mocno i tak zasnęli.
Gdyby ktoś wyjrzał na dwór, w szarym przedświcie zobaczyłby mnicha siedzącego pod cedrem ze skrzyżowanymi nogami, z twarzą obróconą w kierunku, gdzie miało wzejść słońce. Ręce spoczywały na kolanach, a wyprostowana postać przypominała siedzącego Buddę. Może spał, a może pogrążony był w medytacji...
Kiedy się motyl z poczwarki wykluje
I na świat skrzydła tęczowe rozchyli,
Któż wie, ku jakim kwiatom poszybuje?
Znajdzie ogrody, jeszcze nie zwiedzane,
Odkryje wonie, jeszcze nie nazwane,
Może Kolumbem będzie wśród motyli?
Nazajutrz po posiłku, do którego zaproszono też mnicha, Minar poszedł porozmawiać z sąsiadami, a matka wybrała się na pastwisko wydoić krowę. Rama chciał jej towarzyszyć, ale mnich poprosił go, żeby mu pokazał, co ciekawego znajdowało się w okolicy.
– Widzisz, Ramo, ty tutaj mieszkasz i wszystko wiesz, a ja jestem obcy. Nawet tacy starzy jak ja są ciekawi świata i lubią zobaczyć coś nowego. Nie poszedłbyś trochę ze mną tam, gdzie zwykle sam lubisz chodzić?
Więc Rama, zachęcony skinieniem głowy matki i jej uśmiechem, podjął się roli przewodnika. Najpierw poszli nad Rzekę, w pobliże ścieżki, którą wczoraj przybył ojciec. Chłopiec przysiadł, dając znak towarzyszowi, aby zrobił to samo, zerwał trawkę i dmuchnął w nią, wydobywając wibrujący dźwięk. Po paru chwilach zaszeleściły gałązki i z zarośli wysunął się łeb dużego okularnika. Uniósł do góry przednią część ciała, zachwiał głową na boki i przypełznąwszy do Ramy, owinął się dokoła jego ręki.
– To jest mój Nag. Znalazłem go, jak był malutki. Koń nadepnął na niego i ja go odnalazłem. Był chory, ktoś mógł zrobić mu krzywdę, więc schowałem go tutaj i co dzień karmiłem. Teraz jest już zdrowy, urósł i sam daje sobie radę. Prawda, jaki ładny?
– Bardzo ładny, ale czy nie boisz się, że cię ukąsi?
– Nag? Eee... przecież to mój przyjaciel! On mnie słucha, popatrz! – Tu Rama strząsnął węża na trawę. Ten zwinął się w ciasny zwój i uniósłszy głowę, wpatrywał się w oczy chłopca.
– Teraz poproszę go, żeby się wyprostował, żeby zatańczył i żeby się przed tobą pokłonił.
Rama znieruchomiał, intensywnie wpatrywał się w oczy węża, jego palce wykonywały ledwo widoczne ruchy, a myśl wysyłała polecenia.
Nag z wolna rozwinął się i wyprostował, tworząc na trawie równą linię. Potem ze swego ciała utworzył krąg, unosząc głowę, którą zaczął chwiać i zataczać koła. Wreszcie przypełznął do mnicha, kilka razy kiwnął głową i położył mu ją na kolanach.
– Dobrze, Nag! – zawołał Rama. – Możesz wracać do swoich spraw! Następnym razem coś ci przyniosę... – Wąż z gracją zrobił zwrot i wkrótce jego lśniące zwoje znikły w gąszczu.
– A czy łowisz ryby?
– Nie, w tej rzece nie ma ryb.
Na łące, na której pasły się owce, Rama kucnął w pobliżu wielkiego głazu i poskrobał go paznokciem. Z norki pod kamieniem wybiegło kilka jaszczurek i wskoczyło na podstawioną dłoń.
– To też są moje zwierzątka, tylko nie trzeba – dodał szeptem, oglądając się – żeby Nag się o nich dowiedział...
Następnie pokazał mnichowi parę gniazd ptaków i pień drzewa z uszkodzoną korą.
– To zrobił niedźwiedź.
– Czy on też jest twoim przyjacielem?
– Jeszcze nie, bo się z nim nie spotkałem. On tu czasem bywa, ale tylko w nocy.
Wreszcie usiedli w cieniu na trawie, patrząc na płynącą w pobliżu Rzekę.
– Podobają mi się twoi przyjaciele – powiedział mnich. – Czy przyprowadzasz tu inne dzieci?
– Czasem się z nimi bawię. Ale nie mogę pokazywać im ani Naga, ani moich jaszczurek, ani ptaszków, bo są bardzo hałaśliwi. Biegają, tupią, krzyczą i rzucają kamieniami do każdego stworzenia, jakie zobaczą.
– Za to ty masz swój mały świat, którego oni nie mają. Na świecie jest wiele rzeczy, które trzeba wiedzieć i wiele nowego, które trzeba poznać. Nie poznasz tego wszystkiego, jeśli będziesz żył tylko tu, gdzie się urodziłeś. Czy umiesz liczyć?
– Umiem policzyć wszystkie palce u rąk i nóg, tata mnie nauczył.
– A umiałbyś policzyć, ile stóp wysokości ma to drzewo?
– Przecież tego nie można zrobić – zdziwił się Rama – bo nikt nie przejdzie po drzewie od ziemi aż do czubka. Trzeba by je ściąć i położyć.
– Nie trzeba go ścinać, ani po nim chodzić. Pokażę ci, jak się to robi. – Tu mnich wyłamał z krzaków długi kij i pozbawiwszy go gałązek, wbił w ziemię.
– Teraz uważaj. Widzisz ten cień?
– Tak – odpowiedział zdziwiony Rama.
– Wkrótce słońce stanie tak, że cień kija będzie taki długi, jak on sam. Jaki wniosek można z tego wysnuć?
– Nie rozumiem tego słowa „wniosek”. Co to znaczy?
– Hm – zakłopotał się mnich. – Nie pomyślałem, że to może być słowo za trudne dla dziecka. Jakby to wytłumaczyć. Wniosek jest to coś wynikające z tego, co już wiesz, z twojego myślenia. Na przykład – tam idzie twoja mama i niesie mleko. Wniosek z tego będzie taki, że wydoiła krowę. Tam drzewo porusza gałęziami, możesz powiedzieć, iż wniosek z tego jest taki, że to wiatr nimi porusza. Rozumiesz teraz?
– Chyba tak.
– Więc wracajmy do naszego kija i cienia. Jeżeli słońce stanie tak, że cień kija będzie równy jego wysokości czyli długości, to wtedy wnioskujemy, że i cień drzewa będzie taki długi, jak ono jest wysokie. Wtedy się przespacerujesz po tym cieniu i będziesz wiedział, jak wysokie jest drzewo.
– Tak! – zawołał Rama z radością. – Już wiem!
– Więc trzeba naznaczyć miejsce tak odległe od kija, jak on jest długi i czekać, aż cień tam dosięgnie.
Rama zmierzył kij, posługując się patyczkiem, następnie tym samym patyczkiem naznaczył na ziemi miejsce równe jego długości i niecierpliwie czekał. Kilka razy musiał poprawiać swoją pracę, gdyż cień nie tylko zmieniał długość, w miarę jak słońce się wznosiło, ale też przesuwał się w bok. Wreszcie doczekał się i popędził zmierzyć cień drzewa.
– Dziesięć i pół kroków! – zawołał z ożywieniem, spoglądając na wierzchołek. – Już umiem to zrobić!
– Jest jeszcze dużo takich ciekawych rzeczy, które warto znać. Na przykład, czy umiałbyś poruszyć ten kamień?
– Tego kamienia nawet mój tata nie poruszy!
– Zobaczymy – powiedział mnich, rozglądając się. – Potrzebny mi jest długi grubszy kawał drzewa.
Wyszukali pień drzewka przygotowany na ogrodzenie. Mnich wbił jeden koniec pod głaz, używając innego kamienia jako podpory, na której oparł drąg.
– Teraz naciśnij ten koniec.
Rama uwiesił się na nim całym ciężarem i ze zdumieniem zobaczył, że kamień, któremu nawet jego tata nie dałby rady, poruszył się.
– Widzisz, znowu się czegoś nauczyłeś. To się nazywa dźwignia. Dużo jeszcze mógłbyś się nauczyć, ale tu nie czas ani miejsce na to. Dowiedziałbyś się, dlaczego ryba pływa pod wodą i się nie utopi, dlaczego wschodzi słońce i świecą gwiazdy. Mógłbyś rozmawiać z ludźmi mówiącymi innym językiem niż twój i od nich też się dowiedzieć czegoś ciekawego, zobaczyć, jak jedwabnik przędzie nitkę na sari twojej mamy.
Czy wiesz, że są zwierzęta, które noszą swoje młode w torbie na brzuchu? Że są latające wiewiórki i ryby? Ptaki, które nie latają? Hen za górami, gdzie się kończy ziemia, jest wielka woda zwana morzem. Żyją tam ryby jeszcze większe od słoni i rośliny zachowujące się jak zwierzęta. Czy widziałeś kiedyś, jak zwierzęta się bawią? Dlaczego się bawią?
– Bo lubią się bawić.
– Oprócz przyjemności ma to też znaczenie praktyczne. Młode koty czy inne zwierzątka skacząc, przewracając się i walcząc na niby, ćwiczą zwinność i siły, które będą im potrzebne w przyszłości do zdobywania pożywienia, do przetrwania. Uczą się tego, co będzie im niezbędne do życia. Ludzie też się uczą. Uczą się w szkole, bo tam są ludzie, którzy dużo wiedzą i tę wiedzę przekazują innym.
– A gdzie jest taka szkoła?
– Można do niej zajść w kilka dni. Jest tam wielu chłopców takich, jak ty. Pomyśl tylko, gdybyś tam się dostał, ile dowiedziałbyś się pożytecznych i ciekawych rzeczy! A potem wróciłbyś do rodziców mądrzejszy i opowiadał im, co już wiesz i umiesz. Chciałbyś tego?
– Chciałbym, ale żeby mama tam ze mną była...
– Mama i tata mają swoje dorosłe sprawy i muszą być tutaj. Wyobraź sobie, jacy będą z ciebie dumni, gdy się dowiedzą, ile się nauczyłeś! Kto więcej umie, ten więcej może i rządzi innymi. Kto umie niewiele, tym inni rządzą. Do nauki nikogo nie można zmusić, trzeba samemu chcieć poznawać świat. Pomyśl o tym, Ramo!
W życiu każdego dziecka przychodzi taki czas, kiedy już mu nie wystarcza „tutaj” i zaczyna go interesować, co jest „tam”. Tam za ścianą, za zakrętem drogi, za górą... W miarę rozwoju wszelkie „tam” wraz z „jak”, „co” i „dlaczego” zaczynają się rozszerzać, niby horyzont widziany z coraz większej wysokości.
Rama od pewnego czasu osiągnął już etap, gdy „tutaj” już nie wystarczało, więc gdy bramin ukazał mu nowe interesujące go sprawy, zapalił się do tego, żeby poznać ich więcej. A gdy się dowiedział o miejscu zwanym szkołą, gdzie uczyły się dzieci, zapragnął tam pojechać.
Wątpliwym było, czy zdecydowałby się na to, gdyby zdawał sobie sprawę z faktu, że na dłuższy czas przyjdzie mu rozstać się z rodzicami. Wyprawę do szkoły wyobrażał sobie, o ile wyobraźnia mogła mu coś takiego podsunąć, jako jakiś rodzaj wycieczki. Pojedzie gdzieś, dowie się o różnych ciekawych rzeczach i wróci do domu.
Bramin nie zamierzał wyprowadzać go z błędu, ani zbyt szczegółowo opisywać pobytu w szkole oraz nauki, bo wiedział, jaki byłby skutek. Tak więc na razie wszyscy byli zadowoleni.
Rama – bo obiecywał sobie dowiedzieć się czegoś ciekawego, bramin – bo pozyskał nowego ucznia, rodzice – bo zdawali sobie sprawę, że nauka otworzy dziecku świat. Było im wprawdzie markotno, a matka, choć pokazywała pogodną twarz, z trudem powstrzymywała łzy i korzystała z każdej okazji, żeby chłopca pogłaskać, przytulić lub choćby tylko w przelocie musnąć dłonią.
Wszystkim jakby kamień spadł z serca, chociaż każdy odczuwał to inaczej, gdy Rama oznajmił, że zapragnął jechać do szkoły.
– A więc – podsumował to wszystko Minar – Rama wyrusza w świat! Matko, szykuj synowi wyprawę!
Do jakiego morza wpada tamta rzeka?
Na jaką dolinę cień rzuca tamten szczyt?
Dokąd nas zaprowadzi ta droga daleka?
Jak wysoko na niebie rozpala się świt?
Ciekawość – niby demon, gna po świecie człeka
I sprawia, że nigdy wiedzy nie jest syt...
Kilka dni minęło, zanim małe gospodarstwo przygotowano do kilkudniowej nieobecności gospodarzy. Sąsiedzi obiecali zaopiekować się krową i resztą żywego dobytku, a przy okazji nie szczędzili dobrych rad, które miały tę właściwość, że wpadały słuchaczom do jednego ucha i natychmiast wylatywały drugim.
Wyruszyli przed świtem. Noc była chłodna. Na wschodzie nad szczytami pojawiła się zapowiedź zorzy i zaczynały blednąć gwiazdy, gdy Minar zarzucił strzelbę na plecy, zamknął drzwi domu na haczyk i wziął osła za uździenicę. Przez chwilę jeszcze stali ze schylonymi głowami, gdy kapłan szeptał modlitwy, prosząc Ganesi[6], aby usunął im z drogi przeszkody i pozwolił bezpiecznie dotrzeć do celu.
Mnich ruszył pierwszy, jako wskazujący drogę, za nim kobieta z niewielkim zawiniątkiem na głowie, a na końcu Minar wiodący osiołka, na którym wśród tobołków i koszyków siedział Rama...
Mieszkańcy Osiedla wyszli z domów, aby ich pożegnać.
– Minar! – zawołał Achmed. – Musisz prędko postarać się o nowego chłopaka, bo ci żona w pustym domu uschnie, jak strączek chili!
– Mały Ramo, nie zapomnij o nas, gdy zostaniesz kapłanem!
– Ja nie będę kapłanem, jestem sikhem i będę wojownikiem, bo sikhowie to wojownicy! – odkrzyknął dumnie malec, dotykając swego nowego turbanu, jakby chciał się upewnić, że go ma na głowie.
– Achmed! – przypomniał sobie Minar – uważaj na konie, gdy będą w pobliżu zarośli nad wodą, bo wczoraj widziałem tam ślad pantery! – Pomachał im ręką i zaczęli się wspinać na stok, w stronę brzozowego lasku.
Przez pewien czas szli w milczeniu, trawersując strome trawiaste zbocze. Słychać było stukanie kopyt osiołka, szmer kroków i głosy jakichś ptaków, które się właśnie budziły.
Osiołek maszerował dziarsko, bramin szedł z odkrytym jednym ramieniem, nie odczuwając chłodu, a Minar dogonił żonę i szli razem, nic nie mówiąc, gdyż stroma droga nie zachęcała do rozmowy. Na skraju lasu stanęli i spojrzeli wstecz na Osiedle, dobrze widoczne poniżej, bo w świetle wstającego poranka.
– Hej, zdaje się, że idziemy ścieżką dzikich baranów – zawołał Minar. – Gdzie nas prowadzisz?
– Przejdziemy ten grzbiet, za nim jest dolina, w którą zejdziemy i będziemy nią szli aż do wieczora. W południe zrobimy dłuższy odpoczynek i posilimy się.
– Tato, dlaczego mówi się, że osioł jest głupi? – zapytał Rama.
– Osioł jest uparty, ale wie, czego chce i wcale nie jest głupi – zamiast ojca odpowiedział bramin. – Gdybyśmy wyprowadzili daleko w góry na bezdroża osła oraz budowniczego dróg, później polecili im, żeby wrócili do domu najdogodniejszą drogą, okazałoby się, że osioł, i to bez żadnych przyrządów, wybrałby najkorzystniejszy szlak.
– To osioł jest mądrzejszy od człowieka?
– W tym konkretnym przypadku, który dotyczy drogi, lepiej się wywiąże z zadania.
– Dużo miałem do czynienia z osłami – powiedział Minar – ale tego jeszcze nie wiedziałem. Tak to jest, że człowiek stale się dowiaduje czegoś nowego.
– Dobrze jest wiele wiedzieć o rzeczach i ludziach, to wpływa na bardziej świadomy stosunek do nich – powiedział bramin. – Ale niekiedy źle jest wiedzieć za wiele.
– Co masz na myśli?
– Czy chciałbyś znać swoją przyszłość i dowiedzieć się, że wkrótce zachorujesz i umrzesz? Czy mógłbyś żyć w spokoju z taką świadomością?
– Prawda, niejednego nie chciałoby się wtedy zrobić.
– Ale z drugiej strony, gdybyś wiedział, że gdzieś napadnie cię rozbójnik i zabierze dobytek, a może i życie, mógłbyś wybrać inną drogę i tym samym uniknąć ryzyka.
– Albo spotkać na niej gorszego rozbójnika...
– Życie trzeba układać tak, jakbyś miał żyć wiecznie, ale jednocześnie rób to, co powinno być zrobione, gdybyś umarł jutro.
– A przecież – wtrąciła się kobieta – kapłani też stawiają horoskopy i z różnych rzeczy wróżą, co kogo może spotkać.
– Czasem wróżba ma kogoś natchnąć zapałem do działania, albo odwieść od zamierzonych poczynań. Różni są wróżbici. Jeden chce się tylko popisać swą sztuką, inny patrzy, skąd wiatr wieje i powie ci to, co chciałabyś usłyszeć. Inny znowu opowie, co mu wróżba objawiła, nie dając żadnego komentarza, więc to tak jakbyś stanęła na rozdrożu, nie wiedząc dokąd iść. Ale mędrzec patrzy głębiej i nie mówi wszystkiego, co się przed nim odkrywa. Taki ci wskaże najlepszą drogę i poradzi, co robić, aby się spełniły najgorętsze życzenia.
Szli dalej z wolna pod górę, od czasu do czasu zmieniając kierunek tak, jak prowadziła wątła ścieżka. Robiło się coraz cieplej. Im wyżej się wznosili, tym szersza panorama roztaczała się przed nimi z polan porosłych rzadką trawą i niskimi drzewami. Daleko na południu jak wąska kreska wiła się, niekiedy ginąc w lesie i za nierównościami terenu droga, którą niedawno przybyli do Osiedla Minar z towarzyszami. Powietrze było niezwykle rześkie, wyczuwało się w nim chłód ciągnący od dalekich śniegów i lodów.
Pierś oddychała lekko, nogi niosły swobodnie, bo droga już nie była zbyt uciążliwa. Im wyżej się wznosili, tym rzadsze i niższe stawały się drzewa. Coraz więcej było potarganej trawy poprzerastanej mchem, tu i ówdzie sterczały szare głazy. Od czasu do czasu ktoś rzucił jakieś słowo, ale rozmowa się nie kleiła, gdyż droga ponownie stała się bardziej stroma i kamienista.
Szli, miarowo oddychając w takt kroków. Z początku w długim podejściu i po jakimś czasie odczuwało się zmęczenie. Nogi stawały się cięższe i słabsze, a płuca zmuszone były dostarczać krwi więcej tlenu, gdyż pracowały ze zdwojonym wysiłkiem. Serce mocniej uderzało, a jego tętno odczuwało się aż w głowie. W momencie takiego zmęczenia nie należało robić dłuższych odpoczynków. Wtedy najlepiej było zwolnić i iść równym, miarowym krokiem, a krótkie „odsapki” robić na stojąco, aby serce i płuca mogły się uspokoić. Po jakimś czasie łapało się tak zwany „drugi oddech”, przy którym nogi szły jak maszyna, a płuca przy każdym wdechu czerpały więcej powietrza. Wtedy można było iść długo i daleko, a ważną rzeczą było pilnować, by nie wypaść z rytmu. W czasie takiego marszu nie należało zbyt często zaspokajać pragnienia, gdyż wypity płyn rychło zmieniał się w pot, a spocony człowiek szybciej się męczył. Poza tym idąc wolno, można było zobaczyć więcej, gdyż przy pośpiechu wiele spraw i rzeczy umykało uwadze.
Ludzie ścigający się z przemijającym czasem żyją jakby krócej i płycej, mniej przyjemności czerpiąc z faktu swojego istnienia. Goniąc czas, szybciej dobiegają końca swojej ścieżki, a dobiegłszy, czują niedosyt i zawód, bo inaczej sobie wyobrażali swój kres.
Po kilku godzinach takiego marszu, gdy Rama, który ścierpł od długiego siedzenia na grzbiecie osła, zaczął się wiercić, doszli do przełęczy, skąd oczom ich ukazało się w oddali skamieniałe morze ośnieżonych szczytów, wznoszących się ku niebu coraz wyżej i wyżej, oświetlonych promieniami słońca przesłoniętego lekką mgiełką.
Mnich podniósł rękę. Stanęli. Rama natychmiast zeskoczył z osiołka i z ulgą wyprostował zdrętwiałe kości.
– Teraz zaczniemy schodzić w dół – oznajmił mnich – ale najpierw należy się krótki odpoczynek dla ciała i ducha. – Tu szerokim gestem pokazał na rozległą panoramę.
Byli już nad granicą lasów, tu i ówdzie sterczały jeszcze wątłe brzózki i osiki, podobniejsze raczej do krzaków niż drzew.
Rama wypatrzył uschnięte drzewo i zaczął krokami mierzyć długość jego cienia.
– Nie, chłopcze – powiedział mnich. – W ten sposób nie uda ci się określić jego wysokości, gdyż to drzewo rośnie na pochyłości.
– A jak jest nierówno, to nie można zmierzyć drzewa jego cieniem?
– Można, ale to wtedy nie jest takie proste, cień zmienia się w zależności od tego, na jaką pochyłość on pada. Trzeba się dużo uczyć, żeby to umieć obliczyć.
– A ja będę umiał?
– Będziesz umiał wszystko, co powinieneś umieć, tylko musisz chcieć!
Minar oparł strzelbę o skałę i siedział, objąwszy kolana rękami. Na ciemnej twarzy widać było zamyślenie. Gdy człowiek zapatrzy się w głąb samego siebie, oczy i uszy chwilowo tracą kontakt z otoczeniem, toteż nie od razu usłyszał pytanie.
– O czym tak myślisz?
– O tym, co było i będzie – ocknął się zapytany. – Wspominałem przeszłość i starałem się wyobrazić sobie przyszłość. Gdyby człowiek mógł zaczynać życie od początku, niejedno zrobiłby inaczej, choć też by popełniał błędy, tyle że może inne. Czasem w nocy, jadąc z karawaną, leżałem na wozie, patrzyłem na gwiazdy i różne myśli przychodziły mi do głowy. Że przeszłość też kiedyś była dniem teraźniejszym, a teraźniejszość stanie się z czasem przeszłością. Pytałeś, czy chciałbym znać przyszłość? Chyba nie. Nawet gdyby to pozwoliło mi uniknąć niejednej przykrości. Myślę, że miałbym wtedy wrażenie, że idę ścieżką wydeptaną przez kogoś innego, z góry wiedząc, gdzie muszę przeskoczyć pniak, przebyć strumień czy stanąć przed przeszkodą. W takiej sytuacji człowiek chyba wiele by utracił ze swej woli. Bo po co dążyć do czegoś, gdy wiadomo, że to coś jest trudne lub niemożliwe do osiągnięcia? A człowiek, żeby żyć z sensem, musi chcieć czegoś dokonać i powinien do czegoś dążyć. Czasem samo dążenie do czegoś jest więcej warte, niż osiągnięcie celu. Na przykład... Jeśli małpa wspina się do banana, którego sobie upatrzyła i nie zerwie go, bo rośnie za wysoko – powiedział, śmiejąc się ze swego porównania – to po drodze może znaleźć wiele innych czasem i smaczniejszych owoców, których by nie dostała, gdyby nie sięgała po tego upatrzonego.
– Jakimi językami mówisz?
– Sam nie wiem. W swojej pracy mam do czynienia z tyloma narodami, że nieraz nie myślę, po jakiemu mówię. Najważniejsze to umieć się dogadać.
– Opowiedziałbyś coś o sobie, o swojej pracy przewodnika i o podróżach...
– Opowiem. Daleko chodziłem i wiele widziałem, miło będzie wspominać.
– No to chodźmy dalej, czas upływa. Wprawdzie mamy go wiele i nie ma powodu do pośpiechu, ale jednak żeby gdzieś dojść, trzeba iść.
Zaczęli wstawać i szykować się do drogi. Szli, robiąc krótkie odpoczynki, aż do wieczora. Mnich dobrze znał drogę, jeśli tak można nazwać ścieżki wydeptane przez zwierzęta, więc na nocleg wybrał miejsce, gdzie wśród kamieni biło źródełko z czystą wodą, a trawa pod rozłożystymi gałęziami drzew była soczysta, gęsta i miękka.
Po skąpym posiłku, którego głównymi składnikami były czapati[7] i gorąca herbata zagotowana na ognisku, usiedli, z ulgą wyciągając nogi, jak komu było wygodniej.
– Miałeś opowiedzieć o swojej pracy – powiedział mnich, sadowiąc się i opierając plecy o pień drzewa.
– Najtrudniej zacząć. Co chciałbyś usłyszeć?
– Na przykład, kim właściwie jest przewodnik karawany? Czy tylko człowiekiem, który idzie na przodzie i wskazuje drogę, czy ma jeszcze inne obowiązki? Komu podlega i co jest mu podporządkowane?
Minar się zastanowił.
– Odpowiem, opierając się na własnym przykładzie, bo gdzie indziej może być inaczej. Ludzie są różni i mają różne zwyczaje. Żeby odpowiedzieć na parę tych twoich pytań, trzeba sporo powiedzieć. Otóż zanim wyruszy się w podróż, potrzeba dużo czasu i starannych przygotowań. Jeśli są wozy i zwierzęta pociągowe, trzeba się zatroszczyć o paszę dla bydła po drodze i o tym musi pomyśleć właśnie sarthawaha (przewodnik). W moim interesie jest również sprawdzenie stanu wozów i juków, czy są należycie rozmieszczone, dobrze też jest obejrzeć kopyta zwierząt jucznych i pociągowych. Niektóre z tych czynności należą do kierownika karawany, ale ja nie lubię być zaskakiwany różnymi niespodziankami i sam się wolę upewnić. Wozy ustawione w kolumnę wyruszają przed świtem, tworząc długi łańcuch, i jadą z krótkimi odpoczynkami, aż do zapadnięcia nocy. Na nocleg wozy ustawia się w kilka okręgów. Woły do środka, a dokoła wozów płoną ogniska dla odstraszenia dzikich zwierząt. W ciągu nocy wartownicy trzy razy się zmieniają. Przez niewielkie rzeki przeprawia się w bród, jeśli nie są głębokie, a dno twarde, przez większe trzeba przedostawać się po mostach, albo na promach. Przed rozbójnikami karawanę chronią wynajęci strażnicy i jej uczestnicy.
Najniebezpieczniejsze są przeprawy przez pustynie, gdzie demony sprowadzają ludzi na bezdroża, grozi pragnienie, dzikie zwierzęta lub ruchome piaski. Ze względu na upał, przez pustynię często wędruje się nocą. Wynajmuje się wtedy specjalnego przewodnika – tak zwanego „pilota pustyni”, który leżąc na odkrytym wozie, na podstawie gwiazd wyznacza kierunek drogi. Przy ostatniej studni trzeba napełnić wodą tykwy, dzbany i inne naczynia, które są wiezione na osobnym wozie.
– Czy przewodnik zawsze jest na przedzie?
– Niekoniecznie. Ja na przykład często jeżdżę wzdłuż karawany, uprzedzam o trudnościach na drodze, opowiadam o ludziach, których będziemy spotykać, sprawdzam, czy wozy nie są uszkodzone, a zwierzęta nie odbiły sobie kopyt. Sarthawaha ma swój interes w tym, żeby karawana szybko, bezpiecznie i właściwą drogą doszła do celu.
– Co do drogi, to chyba wybiera się najkrótszą?
– To nie jest regułą. Jeśli towar nie jest zbyt ciężki, można się obejść bez wozów i przejść krótszą drogą przez górskie przełęcze, ścieżkami dostępnymi tylko dla mułów i wielbłądów. Dla wozów są inne drogi – dłuższe, ale łatwiejsze.
– Dokąd najdalej zdarzyło ci się jechać?
– O, daleko, aż do Teheranu. Tam czekają na nas kupcy arabscy. Kupują, cośmy przywieźli i wiozą dalej na Zachód, aż do Egiptu i Libii.
– To nie sprzedajecie miejscowym kupcom?
– Sprzedaje się temu, komu lepiej opłaci się sprzedać. Korzystniej robić interesy z kimś, kto kupuje cały wóz towaru, niż z dwudziestoma drobnymi sklepikarzami. Kierownik karawany jest zainteresowany szybką sprzedażą, żeby kupić coś innego i z nowym towarem wracać do domu, bo przecież utrzymanie ludzi i zwierząt kosztuje.
– Mówisz o Persji i Afganistanie, a na północy zdarzyło ci się bywać?
– Byłem tam kiedyś, jeszcze jako pomocnik przewodnika, i odechciało mi się tam więcej jeździć. Może akurat trafiliśmy na niewłaściwych ludzi, ale nic przyjemnego nas tam nie spotkało. Zajechaliśmy do Kaszgaru – to główne miasto jednej z prowincji w Chinach – późnym wieczorem i okazało się, że nie możemy wjechać do miasta, bo tam mają zwyczaj ulice na noc przegradzać łańcuchami. Wymarzliśmy na wozach do rana, a wtedy powiedziano nam, że nie możemy rozłożyć się obozem tam, gdzie chcemy, bo o miejscu pobytu przybyszów i składowania towarów decydują chińscy urzędnicy. Niech cię Bóg broni przed tymi Chińczykami! Towary kazali nam złożyć w jednej miejscowości, a mieszkać w drugiej. Trzeba było u dowódcy lanzy, tak się u nich nazywa coś w rodzaju pułku, wynająć Kirgizów w chińskiej służbie do pilnowania towarów. Właśnie o to tym chytrym Chińczykom chodziło: pułkownik dał żołnierzy, pieniądze schował do kieszeni, a trochę podzielił między urzędników, co mu dali zarobić.
Tam dowódcy robią dobre interesy na żołnierzach. Lanza ma ustaloną ilość ludzi, przeważnie pięciuset konnych, i na tę ilość otrzymuje środki do ich utrzymania. Ale dowódca jest zainteresowany, żeby skład lanzy był niepełny, bo wtedy ma nadwyżkę pieniędzy, którą zgarnia dla siebie.
– I wyższe władze o tym nie wiedzą? – zapytał zdziwiony mnich.
– Wyższe władze też mają w tym interes. Tam jest zwyczaj, że stanowiska pułkowników, kapitanów czy innych naczelników kupuje się przeważnie na trzy lata. Nie pamiętam, ile tam zarabiają oficjalnie, ale to jest tak, jakby u nas ktoś zarabiał miesięcznie sto pięćdziesiąt rupii i kupił sobie jakieś stanowisko za tysiąc. Pomyśl, ile ci ludzie przez te trzy lata muszą nakraść, żeby cały interes się opłacał! A jeśli ktoś za bardzo pokrzywdzony robi tyle szumu, że dociera to aż do Pekinu, przyjeżdża komisja, spada parę głów, niekoniecznie tych najbardziej winnych, i wkrótce wszystko wraca do poprzedniego stanu.
Mnich ze zdziwieniem pokręcił głową.
– No, no, co to pieniądze mogą zrobić z człowieka? Ja bym powiedział, że goły sanyasi, którego jedyne potrzeby to przepaska na biodra i garść ryżu dziennie, lepiej żyje, niż bogacz mający wielkie dochody. Bo kto wiele posiada, wiele może stracić, a im kto wyżej zaszedł, tym niżej może spaść. A co straci ten, który nie ma nic? Może tylko zyskać.
– A jednak – rzekł Minar – ja wolę być ubrany, jeść, kiedy mi się chce i mieszkać w domu, niż być głodnym golcem śpiącym na ulicy.
– Jeśli sami zaczniemy określać swoje potrzeby, to się okaże, że nie ma granicy w ich wyliczaniu. Powinno mieć się tyle, ile jest niezbędne, a resztę dać temu, który nie ma nic.
– Czy taką nauką kierujecie się też w swoim klasztorze? – kpiąco zapytał Minar.
– W naszym klasztorze nie ma głodnych, ale też nie znajdziesz człowieka tłustego, a posiłki jadamy dwa razy dziennie: rano i przed wieczorem. Każdy człowiek ma swoje koło życia, które toczy się przez świat, a nikt nie stwierdził, że złote, chociaż ładniejsze, toczy się lepiej, niż żelazne. Jednak wydaje mi się, że zboczyliśmy z tematu, więc wróćmy na naszą ścieżkę. Duże to miasto ten Kaszgar?
– Słyszałem, że jest tam sześć tysięcy domów. Widziałem ich dużo, zbudowane z niewypalonej cegły i z płaskimi dachami, na których w letniej porze mieszkańcy układają się do snu. Ulice są tak wąskie, że na najszerszych z trudem wyminą się dwie arby, a bywają i takie zaledwie na rozpiętość ramion. Jest tam dużo bazarów, na których można znaleźć wiele owoców i rozmaitej żywności, jak również dużo czajchan i karawanserajów, gdzie z kolei można się najeść i przenocować. Droga tam od nas jest uciążliwa. My jechaliśmy przez przełęcz Karakorum [8], jest to bardzo wysoka przełęcz. Zwierzęta pociągowe i juczne do takiej podróży muszą być urodzone i wychowane w górach, bo nizinne, jako nieprzywykłe do tamtejszego powietrza, giną na górską chorobę; cieknie im krew z nosa, uszu i oczu. W ten sposób przepada dużo wielbłądów, cieląt i krów. A i ludziom brak tchu, płuca ciężko pracują. Słabsze osoby narażają się na różne krwotoki.
Wracając jeszcze do Kaszgaru, jest tam tak zwany Zung Karauł – wielki posterunek, gdzie pobiera się cło. Na towary z Indii cło jest wysokie, ale opłaca się tam wieźć cienki biały muślin, korale, perły, materiały ze złotogłowiu, sukna i aksamity angielskie. Rządzi tam Dao Taj – wielki prokurator.
Zamyślił się przez chwilę i przeciągnął się, aż mu kości zatrzeszczały.
– Spójrz, moja żona i Rama już zasnęli, czas jakoś szybko przeleciał i późno się zrobiło. I my powinniśmy odpocząć, bo jutro znów wyruszamy dalej.
Istnienie zawieszone w bycie i niebycie.
Między wczoraj a dzisiaj jakaż jest różnica?
Narodziny początkiem śmierci są, a życie?
Jest zwierciadłem, co różne odbija oblicza...
Reszta czasu w drodze do klasztoru minęła szybko. Szli, rozmawiając o wszystkim, bo Minar miał rozległe zainteresowania i o wielu sprawach umiał ciekawie rozprawiać, a mnich dużo pytał.
W ten sposób maszerując, wczesnym popołudniem trzeciego dnia dotarli wreszcie na miejsce. Stanęli na wzniesieniu, skąd ścieżka zbiegała na dół.
Leżała przed nimi rozległa dolina, której kręty przebieg można było odgadnąć, obserwując zbiegające na jej dno lesiste stoki, nad którymi w oddali wznosiły się skaliste szczyty. Środkiem doliny płynął potok, wijąc się wśród zarośli i głazów i ginąc za zakrętem. W pobliżu na obszernym płaskim placu rozsiadło się kilka dużych, z kamienia murowanych budynków, otoczonych wysokim murem.
– Oto cel naszej podróży – powiedział mnich. – Tamten budynek po prawej to szkoła. Są tam pokoje do nauki, różne pracownie i sale, gdzie chłopcy będą przebywać, jeśli pogoda nie pozwoli na zajęcia na powietrzu. W sypialniach będą tylko spać.
– Sądząc po wielkości tego domu – zauważył Minar – musi tutaj być wielu uczniów.
– Nie tak wielu. W grupie, która teraz rozpocznie naukę, będzie ich około trzydziestu. Zwykle nie przyjmujemy więcej. Prawda, że budynek jest duży, ale to dlatego, że jest w nim wiele pracowni. Tam, gdzie wyplata się maty i koszyki, znajdują się ponadto: mała kuźnia, stolarnia i piekarnia. Kto wykaże się odpowiednimi uzdolnieniami, będzie mógł uczyć się rzeźbić w kamieniu i drzewie.
– Mówiłeś o jednej grupie. Czy są i inne? – zapytał Minar.
– Nie ma, nabór uczniów przeprowadzamy raz na dziesięć, a nawet więcej lat i ta sama grupa przechodzi przez wszystkie stopnie nauczania, dopiero wtedy przyjmujemy następną. Po drodze wielu odpada, bo nauka jest bardzo intensywna, mimo że pozostawia dość czasu na odpoczynek i pracę na potrzeby klasztoru i szkoły.
– Ilu jest tu nauczycieli?
– Na razie tylko dwóch: jeden będzie uczył matematyki i angielskiego, a drugi – to nasz Sekretarz – będzie uczył hindi oraz niektórych szczególnych rzeczy, jak porozumiewanie się myślą, odczytywanie tego, co jest zakryte, posługiwanie się siłą woli, a także trenowanie jej i temu podobne. Z biegiem czasu, gdy chłopcy w mowie i piśmie opanują podstawy angielskiego i hindi, dojdzie jeszcze wiele przedmiotów nauczania. Wtedy, w miarę potrzeby, pojawią się również inni nauczyciele.
– A ten mur – zauważył Minar – jak się w nim zamkniecie, to będzie jak twierdza.
– To pozostałość z dawnych czasów, bardziej niespokojnych, gdy różni koczownicy i rabusie próbowali tutaj zaglądać. Teraz się nie zamykamy, widzisz – nawet bramy już nie ma.
– Nie wiem, czy się nie obrazisz, jeśli spytam, ilu mnichów jest w klasztorze – wtrąciła się Amrita.
– Teraz jest sześćdziesięciu ośmiu. To znaczy powinno być. Faktycznie jest mniej, gdyż kilkunastu zawsze wędruje po świecie, by wyszukiwać dzieci do szkoły i załatwiać różne sprawy.
– To raczej dużo – powiedział Minar.