Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robert Polak (ur. 1973), sierżant Wojska Polskiego. Służył w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej (Kraków), 3 Brygadzie Zmechanizowanej (Lublin), 1 Dywizji Zmechanizowanej (Legionowo) oraz 2 Hrubieszowskim Pułku Rozpoznawczym. Uczestniczył w misjach WP poza granicami kraju. Był w Syrii, Kosowie (dwukrotnie), Iraku (dwukrotnie) oraz Afganistanie. Odznaczony Gwiazdą Iraku (dwukrotnie), Gwiazdą Afganistanu oraz Krzyżem za Dzielność. Po zakończeniu służby założył firmę „BORSUK”, zajmującą się m.in. szkoleniami militarnymi i strzeleckimi. Student bezpieczeństwa narodowego w KUL.
VII zmiana PKW Afganistan uważana jest dziś za należącą do najtrudniejszych i najbardziej krwawych. Sierżant Robert Polak jako żołnierz Zgrupowania Bojowego „Alfa” aktywnie uczestniczył w tamtych wydarzeniach. Dziennik pisał w ogólnej sytuacji zagrożenia życia swojego i kolegów. Trudno się zatem dziwić, że relacja pełna jest emocji, wyrażanych dosadnym, niekiedy wręcz „grenadierskim” językiem. Należy pamiętać, że to dziennik z wojny, nie z pielgrzymki.
ze Wstępu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645559295481494
e-mail nabywcy:
znak wodny:
© Copyright
Robert Polak
Oświęcim 2015
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
© All rights reserved
Redakcja:
Marcin Baranowski
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Fotografie na okładce – Maksymilian Rigamonti
Wszystkie pozostałe zdjęcia pochodzą z kolekcji Autora
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt:[email protected]
Numer ISBN: 978-83-7889-378-3
Numer ISBN: 978-83-61324
Skład wersji elektronicznej Aneta Więckowska
konwersja.virtualo.pl
Far away from the land of the birth
We fly a flag in some foreign earth
We sailed away like our fathers before
These colours don’t run from cold, bloody war
(Bruce Dickinson)
Wrażenia, jakie towarzyszą lekturze nieznanych źródeł historycznych trudno jednoznacznie opisać. Przypominają nieco emocje sportowe – piłkarskie. Podobnie jak nie istnieje idealny reprezentacyjny lewy obrońca, nie sposób wskazać idealną relację pamiętnikarską. Wiadomo natomiast, jakie cechy powinna posiadać. Najlepiej jeśli spisywana jest na bieżąco, jej autor stroni od dydaktyzmu i ma wystarczająco silny charakter, żeby myśl o przyszłych odbiorcach nie modelowała opisu wydarzeń. Taki materiał z pewnością byłby bardzo cenny, nie tylko dla historyków. Problem w tym, że idealne źródło narracyjne nie istnieje... Pomimo to dziennik, który trzymają Państwo w rękach posiada wiele cech sytuujących go wśród źródeł frapujących i wiarygodnych.
Jego Autorem jest doświadczony podoficer Wojska Polskiego, uczestnik sześciu misji poza granicami kraju, odznaczony Krzyżem za Dzielność. Materiał powstał zaledwie 5 lat temu. Spisywany był podczas trwania VII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Świeżość dziennika to tylko jedna z jego cech charakterystycznych. Kolejną stanowią okoliczności towarzyszące powstaniu źródła. Podczas procesu twórczego Autor poddany był bardzo trudnym doświadczeniom osobistym – VII zmiana PKW Afganistan uważana jest dziś za należącą do najtrudniejszych i najbardziej krwawych. Sierżant Robert Polak jako żołnierz Zgrupowania Bojowego „Alfa” aktywnie uczestniczył w tamtych wydarzeniach. Dziennik pisał w ogólnej sytuacji zagrożenia życia swojego i kolegów. Trudno się zatem dziwić, że relacja pełna jest emocji, wyrażanych dosadnym, niekiedy wręcz „grenadierskim” językiem. Należy pamiętać, że to dziennik z wojny, nie z pielgrzymki. Zaskakująca pozostaje skromność Autora. Brak wiadomości o własnych zasługach i przewagach bojowych w relacji wojskowego to rzadkość. Do tego dochodzi specyficzny styl „Raportu Borsuka” – konkretny, ale z solidną dawką ironii i żołnierskiego humoru. Forma zapisu nosi znaki czasu, miejscami przyjmując cechy charakterystyczne dla współczesnych elektronicznych wiadomości tekstowych.
Chcąc przybliżyć Czytelnikom nie tylko samą postać Autora, ale także ścieżki kariery polskich żołnierzy w okresie transformacji naszej armii, dziennik poprzedziliśmy zapisem rozmowy z Robertem Polakiem odbytej zimą 2015 roku. W trosce o zachowanie oryginalnego kształtu „Raportu Borsuka” redakcja ograniczyła się jedynie do kosmetycznych zmian, m.in. dodania przypisów wyjaśniających pewne pojęcia (jeśli nie wytłumaczył ich sam Autor bądź Piotr Kobielski-Grauman). W przypadku kilku krótkich fragmentów (o objętości do kilku wyrazów) tekst dziennika został skrócony. Być może w dłuższej perspektywie czasowej będzie możliwe przedstawienie wersji zawierającej pominięte fragmenty.
Warto podkreślić, że „Raport Borsuka” to pierwsza wydana drukiem relacja żołnierza Wojska Polskiego uczestniczącego w misji w Afganistanie. W dodatku relacja niefabularyzowana, spisana samodzielnie i last but not least opublikowana pod własnym nazwiskiem, co wymagało niemałej odwagi. Sądzę, że książka znajdzie zainteresowanie nie tylko wśród wojskowych, historyków wojskowości i miłośników militariów. Jej lekturę polecamy szczególnie osobom, które żołnierzy Wojska Polskiego, biorących udział w misjach poza granicami kraju, zwykły nazywać (choć pewnie nigdy prosto w oczy) „najemnikami”. Przy całym widocznym w dzienniku sceptycyzmie i ironii wobec różnych aspektów funkcjonowania naszej armii, stanowi on potwierdzenie słów, które Erich M. Remarque napisał o żołnierzach z okresu I wojny światowej: (...) zbudziło się w nas mocne praktyczne poczucie wspólnoty, które potem w polu spotęgowało się do najlepszego, co wydała wojna: do koleżeństwa.
Marcin Baranowski
Masz w rodzinie tradycje wojskowe?
W najbliższej nie. Miałem wujka – pułkownika w sztabie w Warszawie.
Ulubiona broń?
Beryl – konstrukcja Kałacha, amunicja 5,56 mm. Lekki, sprawny, niezacinający się. Pierwsze partie miały swoje wady. Teraz jest ok.
Największe osiągnięcie w wojsku?
To, że w nim byłem.
Motyw wstąpienia do armii?
Od zawsze chciałem, od małego. Nie jestem pewien, czy można to nazwać powołaniem. Po prostu wiedziałem, że będę żołnierzem. Zawsze mi się to podobało. Nigdy się nie wypaliłem. Do tej pory uważam się za żołnierza. Szkolę młodych strzelców, legionistów. Staram się przekazywać swoją wiedzę.
Jak wyglądała twoja kariera wojskowa?
Kariera? [śmiech] Nie bardzo można mówić o karierze. Ludzie, którzy sprawdzają się w wojsku zwykle są kopani po jajach. Początkiem mojej przygody z wojskiem był „Strzelec”. Razem z kilkoma chłopakami reaktywowaliśmy go w Lublinie.
Jakie to były lata?
Dziewięćdziesiąte – szkoła średnia. Najpierw przy KPNie Leszka Moczulskiego, aczkolwiek politycznie nie chcieliśmy sie angażować. Później powstał „Strzelec” OSW, do którego przeszliśmy całą grupą. Pamiętam, że wszyscy chcieliśmy być komandosami.
W armii zaczęto wówczas przydzielać ludzi do jednostek, które stacjonowały blisko miejsca zamieszkania, więc marzenia o zostaniu komandosem w Krakowie, czy Lublińcu gdzieś tam odleciały. W Lublinie było zaledwie pięć etatów do desantu. Mimo to udało się, trochę dzięki znajomości jednego oficera. Początkiem dla mnie była szkółka kaprali w Białobrzegach. Mój pociąg ruszył tam 2 listopada 1994. 9 Pułk Łączności – szkoła podoficerska. Zaznaczam, że bardzo pilnowałem, żeby mnie nie skreślono z listy, że chciałem do desantu.
Szkoła jak szkoła. Miło to wspominam. Jeden „dziadek” trochę zalazł za skórę. Po tylu latach już mu wybaczyłem. Zostałem kapralem Wojska Polskiego służby zasadniczej.
W kwietniu 1995 znalazłem się w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej, 10 Batalion w Rząsce. W samodzielnym pododdziale – 126 baterii przeciwlotniczej jako kapral, dowódca drużyny łączności. Też było fajnie.
Naprawdę, bez żadnych problemów?
Generalnie bez, chociaż zdarzały się też smutne chwile. Miałem jeden moment, kiedy zamierzałem odejść z wojska. Myślę, że przez kadrę – miałem trochę wariatów. Chciałem wtedy nawet pójść na studia historyczne. Z poligonu zjechałem na egzaminy. Oczywiście poległem na wypracowaniu – pewnie dlatego, że nawet minuty nie spędziłem przygotowując się. Ale przynajmniej ominęło mnie 6 dni poligonu. Szef wypisał mi wtedy dwie przepustki.
Wiedział, że jedziesz na egzamin?
Tak, miałem porządnego szefa – sierżant Dudek.
Na studia się wtedy nie dostałeś...
Widocznie tak miało być. Wtedy trwała już misja w Bośni, ale przygotowywano pierwszą „bojową” – IFOR. Chciałem jechać na misję, więc załatwiłem z chorążym przeniesienie do 16 Batalionu Powietrznodesantowego. Wszystko było dobrze do 15 lub 16 stycznia 1996 – byliśmy po badaniach, szczepieniach, komisjach. Ale, jak to w wojsku bywa, na moje stanowisko (kaprala służby zasadniczej) przyszedł lepszy – sierżant. Było za późno na wypisanie kwitów o nadterminową służbę. Dostałem więc kopa. Koledzy, z którymi się szkoliłem pojechali 18 stycznia na misję, a ja tego samego dnia wyszedłem do cywila. I myślałem, że to już koniec mojej przygody z wojskiem. Po jakichś dwóch miesiącach stwierdziłem, że nie. Że trzeba coś zrobić.
Napisałem wniosek o służbę kontraktową. Po 2-3 miesiącach zero odzewu. Stwierdziłem, że wystarczy. Wybierałem się do Legii Cudzoziemskiej. Chciałem być żołnierzem, po prostu. I niewiele brakowało. Nie wiem, czy teraz jestem zadowolony z tego faktu, czy nie. Mieliśmy iść z kolegą, ostatecznie on się przestraszył. Zadziałał efekt stadny i stwierdziłem, że sam nie będę szedł.
4 grudnia 1996 dostałem kontrakt w Lublinie w 3 Brygadzie Zmechanizowanej w 3 Batalionie Zmechanizowanym, jako pomocnik dowódcy plutonu. Ze służby zasadniczej wyszedłem jako starszy kapral, teraz awansowano mnie na plutonowego.
Desant jest fajny, ma bordowe berety, ciekawsze zajęcia, więcej ludzi jest tam zmotywowanych do służby, ale tak naprawę rzemiosła wojskowego nauczyłem się na zmechu w Lublinie.
Twoja pierwsza misja?
W 1998 udaje mi się wyjechać na misję do Syrii. Na początku jestem tam klerkiem – urzędnikiem w sztabie, który wypisuje przejścia przez granicę.
1998 rok w Syrii to była jeszcze misja logistyczna?
Nie, to już był batalion operacyjny. Ja byłem w Zuanie1 po stronie izraelskiej. Do moich obowiązków należało wypisywanie crossingów. Nudne. Po pół roku, kiedy zmieniała się obsada, wskoczyłem na etat pocztowca. Było ciekawie – miałem swój samochód, mogłem dużo jeździć, obserwować. Bardzo miło to wspominam.
Spokojnie było?
Bardzo. Wczasy. Służba, patrole od czasu do czasu. Tak naprawdę karabinu użyłem ze trzy razy na obowiązkowym strzelaniu. Mieliśmy Tantale2. Z nudów razem z kolegą montowaliśmy do nich celowniki od SWD3, starając się tę broń po swojemu jakoś ulepszyć. Rok szybko minął. Byłem trochę psychicznie zmęczony. Stwierdziłem, że więcej tam nie przyjadę. Teraz chętnie bym pojechał jeszcze raz.
Ciężko ci było wrócić do normalnej służby w kraju?
Po powrocie do kraju dowiedziałem się co nieco o zazdrości wojskowej. Podpadłem jednemu oficerowi, chciał żebym mu przywiózł prezenty. Po powrocie z misji przyniosłem mu Johnny Walkera, którego w tamtych latach trudno było dostać, ale nie był zadowolony. Zaczęto mnie tam troszeczkę ścigać, żeby ustawić z powrotem w szeregu. Byłem dwa razy karany za jakieś głupoty. Wiedziałem, że nie trzeba się kopać z koniem, bo przegram. Zresztą batalion był rozwiązywany. Po drodze jeszcze uwikłałem się w aferę – wspomniany oficer był trochę prywaciarzem. Budował sobie dom za wojskowe pieniądze, wykorzystywał przy tym żołnierzy. A że nie chciałem współpracować, z opinii rocznej dostałem ocenę „dwa”, co było równoznaczne z wywaleniem z armii. Stwierdziłem, że się odwołam od opinii, co mi zależało. Wyszła z tego większa afera, bo było nas kilku. Oficer odszedł z wojska pozostawiony przez „kolegów”. Ostatecznie usłyszałem, że nie będę mieć pracy w Lublinie. Pomyślałem, że w takim razie trzeba jechać na misję. W 2002 roku pojechałem do Kosowa. To był drugi wyjazd polsko-ukraińskiego batalionu. III lub IV zmiana w Kosowie.
Zmieniłeś jednostkę?
Nie. Pozostałem na etacie w Lublinie, oddelegowano mnie tylko. W Kosowie znalazłem się w 1. kompanii zmotoryzowanej, poznałem tam fajnych ludzi. Spotkałem wówczas według mnie najlepszego żołnierza w Wojsku Polskim – Tomka Cupaka z plutonu rozpoznawczego. Dla mnie facet pozostaje wzorem. Rozpoznanie to takie trochę indiańskie wojsko – zawsze mi się to podobało. Kosowo to też pierwsze kontakty z armiami zachodnimi.
W Syrii ich nie było?
Były, ale ograniczone. A w Kosowie była z nami w bazie grupa amerykańskich zielonych beretów. Mieliśmy z nimi kilka patroli. Dużo się tam nauczyłem. Śmigłowce, patrole. Fajna robota, współdziałanie małych grupek na poziomie plutonu... Zakładanie punktów obserwacyjnych, łapanie przemytników... W Polsce na zmechu wtedy nie realizowało się podobnych zadań. Ćwiczyło się natarcie, obronę... Rok minął. Po powrocie okazało się, że rozwiązano mój batalion i przeniesiono mnie na czołgi.
W Lublinie?
Tak. 4 Batalion. Mam chyba klaustrofobię. Czołgi lubię tylko w grach komputerowych.
Jaki tam miałeś etat?
Dowódca wozu. Z tym, że do mojego wozu nie wsiadłem ani razu. Stwierdziłem, że nie jest mi obojętne, gdzie służę. Poszedłem do wojska z zamiłowania, dlatego powiedziałem sobie – Pierdolę, nie będę czołgistą. Byłem trzy miesiące na zwolnieniu, przychodziłem tylko na służby, kiedy chłopakom trzeba było pomóc. W międzyczasie zacząłem trenować, wpadł mi do głowy pomysł z GROMem. Stwierdziłem, że jak się nie dostanę do GROMu, mogą mnie wyrzucać.
Jak wyglądał taki trening?
Biegi, marsze na orientację z dwudziestokilogramowym plecakiem, basen. W zasadzie, to po jednym basenie okazało się, że jestem w stanie wypełnić normę i skoncentrowałem się na bieganiu.
Czyli był to bardziej trening wytrzymałościowy niż siłowy?
Kluczowa jest wytrzymałość i psychika. Przy selekcji do GROMu jest trochę inaczej niż przy różnych innych selekcjach. Największy nacisk położony jest na zmęczenie psychiczne. Po wykańczającym dniu potrafią cię obudzić w środku nocy i powiedzieć: Wstawaj, źle śpisz, przenieś się o 2 metry w prawo. Jeżeli denerwujesz się na takie rzeczy, później możesz mieć problem... Do tego monotonia. Idziesz długi czas z punktu A do B, pytanie po co. Jesteś zmęczony, niewyspany, jeszcze instruktorzy cię wkurzają. Piją np. przy tobie kawę. Częstują. Jak się napijesz – wylatujesz. Niestety tydzień przed selekcją do GROMu trafiłem do szpitala. Jeszcze na antybiotykach poszedłem prosto na egzamin na basenie. Ze skokami z trampoliny nie było problemu...
Z jakiej wysokości się skacze?
Nie wiem. Troszeczkę tego było. Pamiętam, że instruktorzy zrzucali z góry czepek, żebyś zobaczył jak to wysoko. Akurat w Syrii skakałem ze skał do morza z około 10 metrów, więc nie robiło to na mnie wrażenia. Problem pojawił się przy pływaniu. Zmieściłem się w czasie, ale nie byłem w stanie przepłynąć całej długości basenu pod wodą. Dusiłem się. Za każdym razem brakowało mi 2-3 metrów. Nie dostałem się.
Ożył wtedy pomysł Legii – miałem już wtedy żonę i dwójkę dzieci. Trzeba było szukać sobie roboty. 3 Brygadę planowano rozwiązać. „Za karę” wysłano mnie do Legionowa, do 1 Dywizji Zmechanizowanej.
Aha, muszę jeszcze wspomnieć, że jeden z oficerów 3 Brygady prowadził zeszyt, w którym notował postępy podoficerów np. jeśli kogoś nie było na służbie lub coś przeskrobał. Po powrocie z Kosowa dowiedziałem się, że stwierdził: Polaka to już od ponad roku nie było w pracy. Gościowi nikt nie powiedział, że nieobecni są na misji! [śmiech] Dla niego to byli najwięksi ściemniacze i zdrajcy, bo nie meldowali się w tym czasie na służbie.
Na ile lat zawierano wtedy kontrakty?
Na 5 lat. Trwał mój drugi. Zaznaczam, że koniec lat dziewięćdziesiątych, pierwsze lata po roku 2000, to był straszny czas dla wojska – redukcja armii. Dążenie do tego, żeby jak najwięcej ludzi się zwolniło.
Do jakiej jednostki trafiłeś w 1 Dywizji?
Do batalionu dowodzenia. Kompania ochrony i regulacji ruchu.
To był roku 2004. Wprowadzono wtedy etatyzację. Chcieli to zrobić tak, jak jest w armii amerykańskiej, gdzie stopień przypisany jest do stanowiska. Przewidziano, że dowódcą drużyny ma być kapral. Chociaż byłem starszym plutonowym, pieniądze brałem za kaprala.
Twoje zadania bardzo się zmieniły w porównaniu ze zmechem?
Po zmechu był to kompletny luz pod względem operacyjnym. Jedziemy na miesięczny poligon nad morzem. Młody kapitan nie wyznacza nam stanowisk, tylko mówi: – Wybierzcie sobie miejsce na wartownię – Jak to? Co pan kapitan mówi? – No wybierzcie sobie miejsce. – Tu. (100 m od plaży). [śmiech] Razem z kilkoma doświadczonymi podoficerami robiliśmy tam sporo – zieloną taktykę, wchodzenie do budynków... Nikt nam się wtrącał, nie przeszkadzał. Etat traktowałem tymczasowo. Cały czas myślałem o jakiejś lepszej jednostce, sam się doszkalałem.
Niedługo później wyjechałeś po raz pierwszy do Iraku.
To był rok 2005, V zmiana wystawiana przez 1 Dywizję. Trafiłem na etat bojowy – kompania ochrony. Do naszych zadań należało konwojowanie pomiędzy bazami, ochrona...
Czym jeździliście?
Skorpionami4. Były też pierwsze Hummery. Ale swojego pierwszego „ajdika”5 wyhaczyłem na Skorpionie. Pięć dni po przylocie, pierwszy konwój do Bagdadu. Ładunek wybuchł pod pojazdem. Przelałem wtedy pierwszą krew [śmiech] – dostałem kamieniami po twarzy. Śmieszna sprawa, bo później kierowcę chcieli zrotować do kraju. Wybuch zniszczył elementy silnika, m.in. uszkodził miskę olejową. Wóz odpalił, po zmianie kół kierowca przejechał jeszcze kilkaset metrów i zatarł silnik. Później były pretensje, dlaczego w miejscu strzelaniny nie sprawdził poziomu oleju. [śmiech] No, ale wówczas jeszcze się nasza armia uczyła. Ja wtedy bardziej zajęty byłem tym, że pierwszy raz zaciął mi się Beryl. Zanim się z nim uporałem, akcja się skończyła.
Czyli widzieliście, kto zdetonował ładunek?
Tak. Koledzy z innego wozu ich stuknęli.
Mocno byłeś poszkodowany?
Nie. Mała rana, ale mocno krwawiła. Całą kamizelkę miałem we krwi. Oczywiście ręce mi sie trzęsły jak otwierałem colę, która dał mi sanitariusz.
To nie była twoja ostatnia misja w Iraku.
Nie. Byłem jeszcze na IX zmianie, którą dowodził śp. gen. Buk – wojownik. Zmieniła się sytuacja w Iraku. Trafiłem do 3. kompanii piechoty zmotoryzowanej. 1. wystawiała kawaleria powietrzna, 2. – zmech z Rzeszowa. 3. była zlepkiem z innych jednostek, średnia wieku 35 lat – kompania dziadków. Mogą się chłopaki kłócić, ale uważam, że była najlepsza.
Pamiętam fragment z dziennika. Napisałeś, że przestałeś lubić Buka po tym co powiedział, kiedy zginął „Filip”.
Tak. Sierżant Andrzej Filipek z mojego plutonu. Było takie zagrożenie „ajdikami”, że chcieliśmy wymiany Hummerów „dwójek” na „piątki”, ale nie dało się tego zrobić. Kiedy się stało to, co się stało, Buk zapytał, jakim Hummerem jechali. Jechali „dwójką”. Nie wiem, czy gdyby jechali lepiej opancerzoną „piątką” „Filip” by przeżył, ale na pewno miałby większe szanse. Buk podobno, bo sam tego nie słyszałem, powiedział: Wasza krew, moje gwiazdki. Życie. Dowódca nie powinien czegoś takiego mówić. Niemniej szanowałem go, bo nie był sztabowym pedałem. Sam też ryzykował.
Nota bene, kiedy zginął „Filip” nie było mnie w Iraku. Przyjechałem do Polski, bo zmarł mój ojciec. O śmierci „Filipa” dowiedziałem się z telewizji. Wróciłem do Iraku trzy dni później. Dziwnie się czułem.
Twoje zadania na IX zmianie przypominały te z poprzedniej misji?
Niezupełnie. Kompania zmotoryzowana na Hummerach – generalnie zadania bardziej bojowe – patrole, punkty kontrolne...
Jakieś szczególnie ciężkie momenty?
Wyhaczyłem wtedy RPG-a6. Trafił w moje stanowisko, wybuchł ok. 1,5 m ode mnie. Worki mnie trochę przysypały. Wtedy usłyszałem pierwszy raz nad głową świst kul kierowanych bezpośrednio do mnie. Po tym doceniam żołnierzy z I i II wojny światowej. Musieli mieć niesamowicie silną psychikę, wychodząc z okopów naprzeciw tym świszczącym kulom.
Nic ci się nie stało?
Nie. Byłem w bunkrze z worków. Miałem PK7, więc odszczekałem się troszeczkę. Zrozumiałem też, o co chodzi w procesie szkolenia, co to jest pamięć mięśniowa. Jeżeli do ciebie strzelają, a ty się nie skulisz, tylko zadziała odruch, zrobisz to, do czego cię przygotowywano i odpowiesz ogniem, zrobisz swoją robotę...
Wygra ten, który ma lepszą pamięć mięśniową?
Myślę, że w uproszczeniu o to właśnie chodzi.
Opowiadałeś rodzinie o tego typu sytuacjach?
Raczej nie. Ale żona się nieraz dowiadywała od kolegów, czy w trakcie popijawy. Sama nie oglądała wiadomości, kiedy byłem na misjach. Starała się nie wiedzieć. Najwięcej działo się w Afganistanie, dlatego bardzo wkurzała się, kiedy koleżanki wypytywały ją I jak tam z Robertem?
Co robiłeś pomiędzy Irakiem, a wyjazdem do Afganistanu?
Krótko po powrocie z Iraku dostałem telefon od kolegi, że Lublin wystawia Kosowo. Powiedziałem wtedy: – Nie jadę. Albo dobra. Jaki etat? – Pluton rozpoznawczy. – Z tobą głupku? Dobra! Koledzy z Lublina wciągnęli mnie na dowódcę drużyny rozpoznawczej do Kosowa. Fajni ludzie – Daniel Janik, Michał Hosaja. Prawdziwi żołnierze z pasją, a nie 3xP (do piętnastej, do piątku, do pierwszego), dla których mundur to tylko praca. Kiedy się szkoliliśmy się do Kosowa, zauważył nas oficer, który już wiedział, że będzie dowódcą grupy bojowej w Afganistanie. Zapoznaliśmy się i zapytał, czy nie chcielibyśmy jechać. Wszyscy stwierdzili, że pewnie, że Kosowo to zabawa, wybieramy się tam tylko zarabiać pieniążki i odpocząć. [śmiech] Powiedział nam, że chce właśnie takich wariatów. Ostatecznie nie pojechaliśmy do Afganistanu całą grupą, bo wojskowa biurokracja nie była w stanie zrozumieć tego, że pluton jest w Kosowie, a potem pojedzie na inną misję. Wiedząc, o co chodzi, po czterech miesiącach w Kosowie napisałem kwit o rotację do kraju.
Służba w Kosowie wyglądała podobnie jak poprzednio?
Tak. W ogóle to było spokojnie. Chodziliśmy na lekko, tylko w kamizelkach taktycznych. Raz chłopaki założyli kuloodporne, ale to była bardziej sprawa kryminalna – dwaj przestępcy zastrzelili policjanta w Macedonii i uciekli do Kosowa, a nasi ich ścigali.
Wspomniałeś o rotacji. Trudno było wrócić z misji przed końcem zmiany? Długo trzeba czekać na zgodę?
U mnie nie było żadnego problemu. Trwało to około dwóch tygodni. Słyszałem, że wcześniej w przypadku rotacji, w Syrii, czy na początku misji w Kosowie, mogły pojawić się kłopoty z kolejnym wyjazdem. Później była to już normalna procedura. Brakowało mi dwóch miesięcy do końca zmiany, więc nawet nikogo za mnie nie przysłali.
Ale normalnie jest rezerwa w kraju?
Tak, jest kompania, która pozostaje w gotowości.
Po powrocie miałeś szykować się na Afganistan.
Tak, ale znów wyniknęły problemy związane z likwidacją jednostki – rozwiązywano 1 Dywizję Zmechanizowaną. Likwidowano sztab, a jej pododdziały trafiły do różnych związków taktycznych. Wycinano etaty, więc przeniesiono mnie do również zwijanej 3 Brygady w Lublinie. Dziwaczna sytuacja, byłem jedynym żołnierzem, który przyszedł do brygady w momencie, kiedy z niej głównie zwalniano. Dostałem etat w obronie przeciwlotniczej. Wiesz, u nas w wojsku nie ma, że ktoś jest w czymś dobry. Jest takie magiczne sformułowanie: „Ze względu na potrzeby sił zbrojnych”.
Najlepsze było to, że o wszystkim dowiedziałem się dziesięć dni przed wyjazdem do Afganistanu, wezwano mnie prosto ze szkolenia. Okazało się, że jeśli nie podpiszę kwitów o przeniesienie do Lublina, może pojawić się problem z wyjazdem, bo nie będę miał uregulowanego stosunku do służby w kraju. Podpisałem. Udała mi się wtedy rzecz niemal niemożliwa – w dwa dni rozliczyłem się z jednostką! Dali mi nawet Honkera, żebym jeździł po różnych magazynach. Późnej zamiast siedzieć w domu na pięciodniowym urlopie przed misją, przejmowałem obowiązki w Lublinie. Żona się denerwowała. Załatwiłem formalności i wróciłem do Wesołej. Naszą kompanię przerzucono do Afganistanu dwa miesiące wcześniej przed innymi, jako wzmocnienie VI zmiany. Dzięki temu ominęła mnie część szkolenia.
A jak to szkolenie wyglądało?
Po pierwsze poligony. Z dodatkowymi elementami – strzelanie z wozów, zasadzka, wyjście z zasadzki. Do tego aspekt polityczny.
Czyli mieliście też zajęcia teoretyczne?
Tak, ale niestety były one realizowane w taki sposób, że żołnierze mieli to w... Zwłaszcza z „bojówek”. Jeżeli w trakcie przygotowań mieliśmy kolejny raz godzinę słuchać o konwencji genewskiej, to część ludzi wolała wykorzystać ten czas na sen. Wiadomo przecież, że nie będziemy strzelać do ich karetek... Bo oni nie mają karetek. [śmiech] A tak poważnie, to mi akurat dużo dały zajęcia o kulturze Afganistanu. Informacje okazały się przydatne.
Był jakiś test fizyczny, czy przyjęto założenie, że będąc w armii jesteś w odpowiedniej formie?
To drugie. Była komisja lekarska przed wyjazdem.
Szczepienia?
Tak. Dury, tężce, inne gady.
Dostawaliście jakieś informatory dotyczące klimatu, zwierząt itd.?
Tak, przed Irakiem i przed Afganistanem dostawaliśmy poradniki.
Czyli wiedzieliście jak się zachować np. po ukąszeniu przez węża?
Tak. Mieliśmy nawet taki problem w Kosowie. Żołnierza z plutonu Michała ukąsił wąż.
I...?
Żyje, dalej służy. Wtedy ręka mu spuchła.
Mieliście surowicę?
Nie właśnie chodzi o to, że nie było surowicy, ani nawet pompek do odsysania jadu. Na cały batalion przypadała jedna taka pompka. Dopiero później uznano, że musi ją mieć każdy patrol.
Cała sytuacja miała miejsce, kiedy chłopaki przechodzili gdzieś w górach, podpierając sie o kamień, za którym akurat leżał wąż. W momencie, gdy jeden z żołnierzy się podparł, zwierzak widocznie był już zdenerwowany. Kiedy chłopak wyciągnął rękę, wąż wisiał mu na palcu. Miał z pół metra, odpadł i uciekł. Chłopaki zabrali kolegę do Bondsteel8, a stamtąd śmigłem poleciał do niemieckiego szpitala. Tam lekarz musiał najpierw stwierdzić, o jaki gatunek chodzi. Pokazuje zdjęcia, pytając, który to wąż. Wreszcie rozpoznali – Ten! A lekarz patrzy na nich i mówi: Oh shit! [śmiech] Trafiła się najgorsza żmija, jaka mogła być w Kosowie! Mimo to nie dostał surowicy, nie wiem, czy nie mieli. Transportu śmigłowcem podobno już nie pamiętał.
Organizm sam zwalczył toksyny.
Pewnie tak, chociaż nacinali mu skórę na ręce, żeby nie popękała. Wciąż służy. Nie mam z nim teraz kontaktu, ale miał trochę sztywniejszego tego palca. Pewnie go niedługo za to wyrzucą. [śmiech]
W dzienniku kilkakrotnie pojawia się określenie „kod ubiorczy 2 (U2)”, co ono oznacza?
Chodzi o kody ubiorcze wprowadzane w celu ochrony personelu. Jest ich chyba cztery. 1 – to mundur lub strój sportowy. 2 wprowadzano, gdy było niebezpieczeństwo ostrzałów – hełm, kamizelka na sobie. Jak szedłeś na siłownię czy pobiegać, to teoretycznie też powinieneś mieć, a nawet w nich spać... 3 – to broń przy sobie. 4 – to broń przy sobie z wprowadzonym nabojem do komory nabojowej. Na zewnątrz baz był nieustający kod 4. Oczywiście mogę się mylić w szczegółach, ale z grubsza tak to wyglądało.
I na pewno cała „bojówka” spała w kamizelkach... [śmiech]
Przestań... [śmiech]
Patrząc od misji w Syrii po Afganistan, widać przepaść, jeśli chodzi o wyposażenie indywidualne polskiego żołnierza. Zauważasz jakiś moment, w którym to się gwałtownie zmienia?
Irak. W Kosowie, po zmianie kalibru broni strzeleckiej na natowski, pierwsze Beryle to była masakra. Z mojego cała oksyda zeszła po dwóch miesiącach. Pistolety WIST też były szeroko komentowane...
Delikatnie mówiąc...
Dzięki misji w Iraku na szerszą skalę wprowadzono Gore-Tex. Okazało się, że bechatki i gumofilce to nie jest coś, co wygrywa wojnę. Chociaż zdarzali się oponenci, którzy mówili, że Gore-Tex szeleści. Dowódcy niższego szczebla na poziomie batalionu, czy kompanii widzieli konieczność wymiany niektórych sprzętów. Na IX zmianie w Iraku zebrano dowódców drużyn, żołnierzy i pisaliśmy, co należałoby zmienić – typu bezpieczniki w Berylach, zaczepy do magazynków. Część proponowanych rozwiązań została później wprowadzona, jak przezroczyste magazynki, czy szyny Picatinny9.
Podsumowując, w twojej ocenie misje przyczyniły się do tego, że wojsko wykonało skok naprzód.
Tak, na pewno.
Nie wiem, czy się nie mylę, ale przed misjami dostawaliście specjalny fundusz na uzupełnienie sprzętu.
Tak. Nie wiem, jak to się w tym momencie nazywa, ale to było 2,5 tys. złotych na doumundurowanie.
Pierwsze zmiany też dostawały ten dodatek?
Tak. Brano pod uwagę, że potrzebne mogą być rzeczy, których armia nie ma na wyposażeniu. Już jak jechałem do Syrii tak to działało.
Początkowo towarem pierwszej potrzeby, który dokupowano były podobno dodatkowe magazynki. To prawda?
Tak, podczas pierwszej zmiany w Iraku nie przewidywano więcej niż czterech magazynków. Szybko się okazało, że cztery magazynki, to może w Polsce wystarczą, ale nie na wojnie. Następnie zwiększono tę liczbę do sześciu, ale to też okazało się za mało. Na późniejszych zmianach rozwiązano ten problem. Przyjeżdżałeś z czterema, a na miejscu szef wydawał ci dodatkowe cztery, czy pięć.
A ty co dokupowałeś?
Mundur – polski wyglądał ładnie, ale niekoniecznie był praktyczny. Przynajmniej wtedy – teraz mamy nowy wzór, lepszy. Jeśli chodzi o materiał, to też średnio. Większość moich kolegów-wariatów kupowała z Helikona mundury w polskim kamuflażu. Buty – polskie nie są złe, wygodne do chodzenia po bazie, ale nie trzymają kostki. Dlatego kupowało się jakieś trekkingi albo buty od Amerykanów. Ewentualnie kupowało się od Arabów...
?
... buty kradzione Amerykanom. [śmiech] Najlepsze są takie jak te [tu Robert pokazuje czarne Jungle], dałem 20 dolców. Jak za darmo.
Na zdjęciach widać, że w polskim kamuflażu chodziłeś głównie w bazie, a na patrole zakładałeś MultiCam10.
Słyszeliśmy, że MultiCam w Afganistanie fajnie się sprawdza. Na Polskę to jest za jasny kamuflaż. Lecz nie była to norma, brałem ten, który był czysty…
Ile kompletów umundurowania dostawaliście wyjeżdżając na misję?
Dwa pustynne i jeden zielony. Zwykle trzy komplety wystarczają. Zielony na działania w nocy. Ja akurat nie wziąłem żadnego munduru monowskiego – miałem sprawdzone na poprzednich misjach mundury z Helikona i dokupiłem MultiCam.
Czy żołnierze nie narażają się przełożonym używając zróżnicowanego umundurowania? Znane są opinie oficerów o tym, że nasze wojsko na misjach wygląda jak banda najemników.
I bardzo dobrze, że tak wygląda. [śmiech] Wymyślił to pewnie jakiś pierdolony esteta, który nigdy nie wyszedł z bunkra w sztabie. Pewnie facet wyznaje zasadę, że w wojsku jest ch....o, ale jednakowo. Fakt, że mamy dość liberalne przepisy. U Amerykanów by to nie przeszło. Z drugiej strony nasze służby mundurowe porobiły 1500 wzorów bluz, trzy rodzaje polarów. Więc sami to sobie zrobili. Wiadomo, że część tych rzeczy się nie sprawdza, więc naturalne jest to, że żołnierz chce sobie kupić coś lepszego.
Jakie elementy najczęściej zapożycza się od Amerykanów oprócz wzoru kamuflażu?
Nakolanniki, chociaż w Afganistanie już dostaliśmy je z przydziału. Poza tym camelbaki, hełmy, kamizelki kuloodporne.
A zwyczaj zaznaczania grupy krwi na elementach umundurowania?
Też, chociaż od medyków dowiedziałem się, że jeśli jest czas, zawsze i tak badają krew przed podaniem.
Coś jeszcze sam dokupowałeś?
Celownik czterokrotnego zbliżenia, kopię ACOGA, zresztą piszę o tym w dzienniku. Lubię strzelanie precyzyjne. Wynikało to też z mojego lenistwa – dowódca drużyny powinien mieć lornetkę.
A co przepisy mówią o modyfikowaniu uzbrojenia? Rozumiem, że żołnierz powinien mieć jak najlepiej dopasowaną broń...
Jeżeli przewiercisz Beryla, to pewnie złamiesz przepisy. Ale ja się nie spotkałem z jakimiś problemami. Nawet niektórym przełożonym podobało się, że masz jakiś fajny dodatek.
Zdarzały problemy z pobraniem sprzętu z magazynów?
Tak, podczas każdej misji. Zdarzało się, że magazynierzy „oszczędzali”. U nas cały absurd polega na tym, że jeśli chcesz np. nowy mundur, musisz oddać stary do magazynu. Na V zmianie w Iraku była taka sytuacja z sierżantem z Lublina. Facetowi w kręgosłupie wypadł dysk, gdy chciał wstrzymać kichnięcie. Dlatego ja nigdy nie wstrzymuję. [śmiech] Zabrali go do amerykańskiego szpitala i tam szybko postawili na nogi. Problem w tym, że na początku w ogóle nie mógł się ruszyć, dlatego lekarze porozcinali jego mundur. Jak wychodził dostał amerykański. Pyta się polskiego medyka łącznikowego – Gdzie mój mundur? – Pocięty, pewnie na śmietniku. – To jak ja się rozliczę w magazynie?! Wyobraź sobie zdziwienie Amerykanów, kiedy poproszono ich o zwrot tych strzępów munduru.
Musisz mieć ze sobą stary na wymianę – może być porwany, brudny, ale musi być. A zdarzały sie przypadki, kiedy magazynier nie chciał wymienić nadpalonego, albo zakrwawionego munduru, twierdząc, że jeszcze jest ok. Podczas misji niektórzy magazynierzy chcieli też pracować jak w kraju – do piętnastej – Przyjdź jutro, a za chwilę jedziesz na patrol.
Często trzeba było czekać po dwa tygodnie np. na jakąś śrubkę, bo nie było gościa, który mógł wypisać kwitek na to ważne dla obronności urządzenie. [śmiech]
Utkwiły ci w pamięci jakieś szczególne sytuacje z kontaktów z innymi armiami?
Pamiętam zabawną sytuację z Iraku. Przychodzi do kolegi znajomy – Polak służący w armii amerykańskiej i prosi, żeby pożyczył mu Beryla, bo chce go wypróbować na patrolu, a zostawi mu swoje M411. Kolega mówi: No co ty? A jak zginiesz? Jak ja się wytłumaczę?
Amerykanie mają miesięcznie dodatek 300 dolarów do umundurowania. Nie dostają tych pieniędzy do ręki, ale mogą sobie za nie zamawiać jakieś nowe gadżety. Dostawaliśmy więc od nich w prezencie sporo sprzętu, który nie był im potrzebny.
A czego chcieli w zamian?
Wódki. Dawaliśmy też inne rzeczy. Lubują się np. w naszywkach. Mieliśmy sympatyczną sytuację z Amerykaninem. Podczas popijawy kolega pokazał mu naszą kamizelkę kuloodporną OLV12 z blachą pancerną. Amerykanin popatrzył i oddał mu swoją – lepszą. Okazało się, że Jankesowi rodzina kupiła jeszcze lepszy model – Dragon Skin, który nie wszedł w Stanach do uzbrojenia.
Widocznie on nie musiał się rozliczyć ze swoim magazynem. Rzeczywiście nasze kamizelki są znacznie gorsze od amerykańskich?
Starsze