Reguły pożądania - Anna Bellon - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Reguły pożądania ebook i audiobook

Anna Bellon

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

617 osób interesuje się tą książką

Opis

Kamila Rudnicka od roku pracuje jako asystentka dyrektora finansowego BRM Industries. Jest obowiązkowa, lojalna i zdeterminowana.

Właśnie kogoś takiego potrzebuje Łukasz Dębski. Pracoholik, zatwardziały kawaler i szef Kamili, który po tragicznej śmierci narzeczonej całkowicie poświęcił się karierze.

Po srogo zakrapianej firmowej imprezie Kamila dla bezpieczeństwa zabiera wstawionemu Łukaszowi kluczyki do auta i postanawia samodzielnie odwieźć go do domu. W końcu była w mieszkaniu szefa już wiele razy, zna jego adres na pamięć. Nie krępuje jej więc wchodzenie w prywatną przestrzeń przełożonego.

Podchmielony Łukasz zdobywa się na wyznanie, które stanowczo wykracza poza ich relacje zawodowe, a Kamili podoba się to znacznie bardziej, niż jest gotowa przyznać...

Od tego już tylko krok do katastrofy. A może jednak zupełnie odwrotnie?

Romans biurowy, pełen niekwestionowanej chemii między bohaterami, od którego trudno się oderwać, napisany lekkim i dowcipnym piórem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 13 min

Lektor: Patrycja Potylarska

Oceny
4,1 (317 ocen)
146
91
48
26
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paulin20

Całkiem niezła

Czytało się przyjemnie, ale zakończenie zostawia ogromny niedosyt. Ucięto fabułę,jakby nagle wyłączył się prąd podczas jej pisania...
rmalw1
(edytowany)

Całkiem niezła

Ewa to chyba najgorsza postać, taka irytująca. Niby wszystko spoko, ale brakuje chemii między głównymi bohaterami. IMO za dużo alkoholu.
Ell890

Z braku laku…

Historia bez polotu, bohaterowie nijacy - da się przeczytać ale chyba warto wybrać coś innego ...
10
Angelika35

Z braku laku…

Nie dopracowana jeśli chodzi o fabułę, pominięcie istotnych wątków na końcu.. Ogólnie na pewno nie jest to książka która się zapamiętuj, chyba że z powodu jej niedociągnięć 😉
10
klio14

Z braku laku…

Jak dla mnie dramat.
00

Popularność




Rozdział 1

Roz­dział 1

„Asy­stentka wie o swoim sze­fie wię­cej, niż byłoby w sta­nie dowie­dzieć się o nim FBI” – te zna­mienne słowa usły­sza­łam już pierw­szego dnia swo­jej pracy w BRM Indu­stries. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, jak wiele było w tym prawdy. Teraz…

– Kamila?

Odwró­ci­łam się w stronę swo­jego szefa, który non­sza­lancko opie­rał się o bar. Rękawy czar­nej koszuli miał już od dawna pod­wi­nięte do łokci. Dawna, czyli dwa drinki temu.

Łukasz Dęb­ski był typem pra­co­ho­lika. Pierw­szy przy­cho­dził do biura i ostatni z niego wycho­dził. Wysy­łał mi maile od siód­mej rano do dru­giej w nocy. Jako dyrek­tor finan­sowy miał dużo pracy, a przez to ja – jako jego asy­stentka – rów­nież nie mogłam narze­kać na nudę. Sam fakt, że w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat pia­sto­wał takie sta­no­wi­sko, mówił wszystko.

Jego naj­więk­szą wadą, zaraz po paskud­nym cha­rak­te­rze, był wygląd. Oglą­dało się za nim pół biura. Dru­gie pół skła­dało się z hete­ro­sek­su­al­nych męż­czyzn. Wysoki bru­net o nie­bie­skich oczach, z twa­rzą, jakby wyrzeź­bił ją Michał Anioł… Nie­trudno się roz­ma­rzyć. Z wyż­szymi świę­to­ściami nie­wiele miał jed­nak wspól­nego… I nie tylko ja tak uwa­ża­łam, bo więk­szość pra­cow­ni­ków nazy­wała Łuka­sza Hade­sem. Mroczny świat pod­zie­mia i te sprawy.

– Tak? – zapy­ta­łam na wyde­chu, wpa­tru­jąc się w Łuka­sza. Teo­re­tycz­nie byłam już po godzi­nach pracy. Teo­re­tycz­nie.

– Idę zapa­lić, chcesz się prze­wie­trzyć?

Rozej­rza­łam się wokół. Nie byłam duszą towa­rzy­stwa i tłumy po jakimś cza­sie mnie męczyły. Z więk­szo­ścią z tych ludzi zamie­nia­łam tylko krót­kie „cześć” w biu­ro­wej kuchni. Naj­bli­żej trzy­ma­łam się z resztą asy­sten­tek i zespo­łem zarzą­dza­nym przez Łuka­sza.

– Pew­nie, czemu nie – odpo­wie­dzia­łam i zgar­nę­łam z baru swój kie­li­szek wina.

Wyszli­śmy na taras i ode­tchnę­łam wciąż lep­kim, choć na szczę­ście już odro­binę chłod­niej­szym powie­trzem. Czerw­cowe upały w beto­no­wej sto­licy były nie do znie­sie­nia i naj­chęt­niej zamiesz­ka­ła­bym w naszym kli­ma­ty­zo­wa­nym biu­rze.

– Stre­su­jesz się czymś? – zaga­iłam.

Obser­wo­wa­łam, jak twarz Łuka­sza przez krótki moment oświe­tla cie­pły pło­mień zapal­niczki.

– Hm? – mruk­nął pod nosem.

Upi­łam spory łyk ze swo­jego kie­liszka i prze­łknę­łam. Skrzy­wi­łam się, ale bez­al­ko­ho­lowe wino brzmiało wciąż lepiej niż vir­gin mojito. Nie zno­si­łam drin­ków z miętą.

– Wycho­dzisz dzi­siaj na fajkę czę­ściej niż zwy­kle.

Nie żebym liczyła, ale ponie­waż sie­dzia­łam naprze­ciwko drzwi do jego gabi­netu, potra­fi­łam wyła­pać każdą zmianę rutyny. W końcu codzien­nie rano parzy­łam mu kawę dokład­nie taką, jaką lubił, kupo­wa­łam mu obiad i zawsze uda­wało mi się ide­al­nie tra­fiać w jego gust. Już na pod­sta­wie samego har­mo­no­gramu danego dnia byłam w sta­nie wyty­po­wać, kiedy pój­dzie się prze­wie­trzyć.

Roze­śmiał się cicho.

– Aż tak łatwo mnie przej­rzeć? – Uniósł ciemne brwi i spoj­rzał na mnie lekko zadzior­nie. Gdy­bym go nie znała, pomy­śla­ła­bym, że ze mną flir­tuje.

– Masz swoje rytu­ały. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – W ciągu dnia zwy­kle wycho­dzisz zapa­lić maks cztery razy. Jeste­śmy tu od dwóch godzin, a to już twoja trze­cia fajka.

– Serio? – Spoj­rzał na swoją dłoń, w któ­rej trzy­mał papie­rosa.

– Serio co?

Popa­trzył na mnie zasko­czony.

– Serio wiesz nawet, jak czę­sto wycho­dzę na fajkę?

– Znam imiona two­ich rodzi­ców, PESEL, roz­miar koł­nie­rzyka i PIN do alarmu w miesz­ka­niu, a dzi­wisz się, że wiem, ile palisz?

– Okej, dobra, to ma sens – zaśmiał się. – I rze­czy­wi­ście, stre­suję się.

Zapa­dła mię­dzy nami nie­zręczna cisza. Ow­szem, wie­dzia­łam o nim sporo, ale rzadko poru­sza­li­śmy pry­watne tematy, które wykra­czały poza zwy­kłe „Jak ci minął week­end?”. Nie zwie­rza­li­śmy się sobie i choć naprawdę zna­łam PIN do alarmu w jego miesz­ka­niu, nie mia­łam bla­dego poję­cia o jego życiu poza pracą.

– Wiesz, że to straszne świń­stwo? – Posta­no­wi­łam zmie­nić temat i wypa­li­łam pierw­sze, co przy­szło mi do głowy. Wska­za­łam na jego palce ści­ska­jące papie­rosa.

– Wiem, paskudny nawyk, prawda? Trudno się go pozbyć, jak już raz się do niego wróci.

Opar­łam się o chłodną ścianę i ode­tchnę­łam głę­boko. Chro­po­wata ele­wa­cja draż­niła moją skórę przez cienki mate­riał saty­no­wej koszuli.

– Kamila?

– Tak? – Obró­ci­łam głowę i spoj­rza­łam w te prze­ni­kliwe, jasno­nie­bie­skie oczy, które choć teraz wyda­wały się nieco mętne, nie były mniej onie­śmie­la­jące niż zwy­kle.

– Pijesz dziś bez­al­ko­ho­lowe, tak?

Zamru­ga­łam. Skąd to wie­dział?

– Strasz­nie się krzy­wisz, gdy drin­ku­jesz bez pro­cen­tów – odpo­wie­dział na moje nie­za­dane pyta­nie. – Wra­cajmy do środka, zanim ktoś sobie coś pomy­śli. – Mru­gnął żar­to­bli­wie, a ja cała się spię­łam.

Od roku robi­łam wszystko, żeby nie ulec jego uro­kowi, jed­nak cza­sem było to wyjąt­kowo trudne. Jak dziś, gdy wyraź­nie coś go gry­zło. Z ulgą wyszu­ka­łam w tłu­mie zna­jomą twarz Ewy, mojej naj­bliż­szej kole­żanki z pracy, i dys­kret­nie się ulot­ni­łam. Łukasz z pew­no­ścią znaj­dzie sobie grono fanów i ado­ra­to­rek, nawet nie zauważy mojego znik­nię­cia.

– Gdzie się podzie­wa­łaś? – zapy­tała Ewa, a ciemne oczy błysz­czały jej od wypi­tego alko­holu. W ręce ści­skała szklankę z kolo­ro­wym drin­kiem.

– Tu i tam… – mruk­nę­łam wymi­ja­jąco.

Kum­pela przej­rzała mnie jed­nak na wylot w ułamku sekundy.

– Wiesz, że nie musisz go pil­no­wać? Jesteś jego asy­stentką, a nie niańką, do cho­lery, Kama! Hades nie Hades, doro­sły chłop, jak zachleje pałę, to jego pro­blem.

Miała rację, nie byłam jego niańką. Dawno już się jed­nak prze­ko­na­łam, że zawsze cią­gnęło mnie do naj­bar­dziej nie­wła­ści­wych face­tów, jacy tylko sta­wali na mojej dro­dze przez dwa­dzie­ścia sześć lat życia. Nie wyłą­cza­jąc z tej puli Łuka­sza Dęb­skiego, od któ­rego – to oczy­wi­ste – powin­nam trzy­mać się jak naj­da­lej. Zruj­no­wa­ła­bym swoją karierę w tej fir­mie.

– Chodź, zjesz coś. – Ewa pocią­gnęła mnie za rękę do stołu. Gdy chcia­łam zapro­te­sto­wać, posłała mi groźne spoj­rze­nie. – Kilka kawał­ków pity z humu­sem to nie jedze­nie, tylko prze­ką­ska. Widzia­łam, że ledwo tknę­łaś główne danie.

Było nas pra­wie trzy­dzie­ścioro na – jak to ład­nie nazwał szef sze­fów – nie­ofi­cjal­nej czę­ści spo­tka­nia kwar­tal­nego. Z asy­sten­tek poja­wi­ły­śmy się tylko ja i Ewa, bo to do nas nale­żała orga­ni­za­cja logi­styki tego eventu. Ewa, ponie­waż była asy­stentką pre­zesa… Ja dla­tego, że mnie popro­siła o pomoc.

– Na­dal nie mam ape­tytu po tej cho­ler­nej angi­nie – wymam­ro­ta­łam, ale wie­dzia­łam, że Ewka nie odpu­ści, więc nało­ży­łam sobie po tro­chu wszyst­kiego, co wyglą­dało naj­smacz­niej.

Jedną ręką jadłam, drugą spraw­dza­łam maila. Kilka wia­do­mo­ści ofla­go­wa­łam na póź­niej, jedną prze­sła­łam do Łuka­sza z krót­kim komen­ta­rzem. Wsu­nę­łam do ust ostatni kęs paluszka chle­bo­wego i unio­słam wzrok znad smart­fona aku­rat, gdy mój szef się­gnął po tele­fon, zmarsz­czył nos i spoj­rzał na mnie spod unie­sio­nych brwi, zada­jąc bez­gło­śnie pyta­nie „Serio?”. Wzru­szy­łam tylko ramio­nami, posy­ła­jąc mu w odpo­wie­dzi nie­winny uśmiech, i zablo­ko­wa­łam ekran.

Przez dłuż­szą chwilę przy­słu­chi­wa­łam się roz­mo­wie Ewy z mene­dże­rem działu kon­tro­lingu. Oboje nie­dawno wró­cili z urlo­pów i wymie­niali się wra­że­niami. Adrian był mega­za­ja­rany safari w RPA.

– Kamila, a ty kiedy idziesz na jakiś urlop? – spy­tał nagle, a ja pra­wie zakrztu­si­łam się kre­wetką w tem­pu­rze.

– Jesz­cze nie wiem – odpo­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą. – Może we wrze­śniu się gdzieś wybiorę, mniej ludzi.

Nie chcia­łam mówić Adria­nowi, że z mojej pen­sji o RPA to mogę co naj­wy­żej poma­rzyć, a pojadę naj­pew­niej tam, dokąd uda mi się dostać tanie loty. Nie prze­ry­wa­łam mu też więc, gdy zaczął rzu­cać suge­stiami kie­run­ków, które powin­nam roz­wa­żyć, choć więk­szość ozna­cza­łaby wyda­nie całej pen­sji na waka­cje, i to pew­nie z nawiązką. Zamiast tego wyko­rzy­sta­łam fakt, że skoń­czyło mi się wino w kie­liszku, aby się ulot­nić.

Wpa­dłam na Łuka­sza, gdy wycho­dzi­łam z toa­lety, i to dosłow­nie – wpa­dłam. Poczu­łam na dekol­cie chlust zim­nego drinka. Od wido­wi­sko­wej gleby ura­to­wała mnie ściana, o którą się opar­łam, i ramię Łuka­sza nagle owi­nięte wokół mojej talii.

– W porządku? – Ścią­gnął brwi w tro­sce i puścił mnie, kiedy się upew­nił, że stoję sta­bil­nie. Sam jed­nak wyda­wał się nieco wsta­wiony.

– W porządku – zapew­ni­łam, mimo że serce waliło mi jak osza­lałe. Zer­k­nę­łam w dół, na swoją białą saty­nową koszulę, na któ­rej wid­niała teraz plama po czymś, co pach­niało jak whi­sky. – To nic takiego.

Łukasz przy­mknął oczy i gdy znów na mnie popa­trzył, na moment zaparło mi dech pod wpły­wem inten­syw­no­ści jego spoj­rze­nia. Zaschło mi w ustach. Ta chwila trwała może sekundę albo dwie, zanim odwró­cił wzrok i się­gnął do kie­szeni mary­narki. Wyjął z niej klu­czyki do samo­chodu.

– Nie zamie­rza­łem pić, przy­je­cha­łem autem. Ja i tak dzi­siaj nie sko­rzy­stam.

Wzię­łam je z lek­kim waha­niem.

– Może jed­nak przyda ci się pod­wózka? – zasu­ge­ro­wa­łam ostroż­nie.

Zamru­gał.

– To chyba nie taki głupi pomysł, bo tro­chę kręci mi się w gło­wie. Przez moment nawet wyda­wało mi się, że jest was dwie. – Uniósł dłoń, jakby chciał poka­zać dwa palce, ale po chwili zre­zy­gno­wał.

Par­sk­nę­łam cichym śmie­chem.

– Odwiozę cię do domu, może jutro będzie łatwiej z tym licze­niem.

Miał odro­binę chwiejny krok, więc posta­no­wi­łam wziąć go pod ramię. Gdy tylko wyszli­śmy z restau­ra­cji, dostrze­głam jego czarne volvo zapar­ko­wane przy kra­węż­niku. Zacze­ka­łam, aż Łukasz wsią­dzie, i zaję­łam miej­sce za kie­row­nicą. Zanim ruszy­łam, spoj­rza­łam na swo­jego szefa, który wyglą­dał, jakby miał za moment zapaść w sen.

Miesz­kał na Karol­ko­wej, więc droga z Grzy­bow­skiej trwała kró­cej niż usta­wia­nie fotela i luste­rek. Ale i tak udało mu się zasnąć, jesz­cze zanim doje­cha­łam do świa­teł na Wro­niej.

– Łukasz, pobudka. – Szturch­nę­łam go lekko i na szczę­ście tyle wystar­czyło.

– Prze­pra­szam – wymam­ro­tał. – Nor­mal­nie nie śpię w samo­cho­dzie.

– Potrze­bu­jesz cze­goś z bagaż­nika? – zapy­ta­łam, ale pokrę­cił głową.

Odpro­wa­dzi­łam go na górę, a z szu­flady na sztućce wyję­łam zapa­sowy kom­plet klu­czy. W tym cza­sie Łukasz ścią­gnął kra­wat i opróż­nił zawar­tość kie­szeni na blat. W jasnym, prze­stron­nym apar­ta­men­cie widać było kobiecą rękę, choć ni­gdy go o to nie pyta­łam. Od Ewy wie­dzia­łam, że jego narze­czona kilka lat temu zgi­nęła w górach pod­czas wspi­naczki. Musieli tu razem miesz­kać, jed­nak poza bibe­lo­tami i podusz­kami na kana­pie, któ­rych nie kupiłby sam z sie­bie żaden znany mi facet, nie było tu po niej ani śladu.

– Potrze­bu­jesz cze­goś? – spy­ta­łam na wyde­chu, ści­ska­jąc w dłoni klu­cze.

Znów zaprze­czył ruchem głowy, ale pod­niósł na mnie wzrok i chwy­cił kosmyk moich rudych wło­sów mię­dzy palce, zanim zało­żył mi je za ucho, prze­su­wa­jąc przy tym opusz­kami po policzku.

– Gdy­by­śmy nie pra­co­wali razem, zacią­gnął­bym cię teraz do łóżka. – Te słowa w połą­cze­niu z intym­nym gestem wpra­wiły mnie w drże­nie. Zalała mnie fala gorąca, którą zaraz zdu­sił kubeł zim­nej wody zwany roz­sąd­kiem. Cof­nę­łam się o krok, ucie­ka­jąc przed jego dłońmi.

– Gdy­by­śmy nie pra­co­wali razem, nawet nie musiał­byś mnie tam cią­gnąć – odpo­wie­dzia­łam, zanim zdą­ży­łam ugryźć się w język. Bio­rąc pod uwagę jego aktu­alny stan, wąt­pi­łam, że jutro będzie cokol­wiek pamię­tał.

Wymi­nę­łam go, wyszłam z miesz­ka­nia i zamknę­łam je na klucz. Gdy zeszłam na dół, dotarło do mnie, co wła­śnie się stało. Ryzy­ko­wa­łam zbyt wiele. Musia­łam wybić sobie Łuka­sza z głowy.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Jęk­ną­łem, gdy zadzwo­nił budzik. Czu­łem nie­smak w ustach, choć brak łupa­nia w gło­wie suge­ro­wał, że kac dopiero miał nadejść. Na oślep odszu­ka­łem tele­fon na sto­liku noc­nym. Na samej górze wielu powia­do­mień cze­kała na mnie wia­do­mość od Kamili.

Zabra­łam zapa­sowy kom­plet klu­czy, bo nie byłam pewna, czy sam zamkniesz miesz­ka­nie na noc. Oddam rano. K

Kamila… Kurwa. Moją wciąż ciężką głowę zalały wspo­mnie­nia z minio­nego wie­czoru. Byłem wystar­cza­jąco pijany, żeby powie­dzieć, co powie­dzia­łem, ale nie aż tak, by tego nie pamię­tać. Wolał­bym, żeby mnie zwy­czaj­nie zje­bała za ten tekst, na co w pełni zasłu­gi­wa­łem. Wtedy bym po pro­stu prze­pro­sił, co i tak powi­nie­nem zro­bić. Jej odpo­wiedź nie dawała mi jed­nak spo­koju.

Wzią­łem prysz­nic i dopro­wa­dzi­łem się do względ­nego porządku. Dopi­ja­łem resztkę kawy. Musia­łem otwo­rzyć okno, bo w powie­trzu wciąż były wyczu­walne per­fumy Kamili. Słod­kie, lekko kwia­towe, ale z nutą cze­goś pie­prz­nego.

Na pierw­sze maile zaczą­łem odpi­sy­wać jesz­cze w tak­sówce. Byłem już spóź­niony, co zda­rzało mi się wyjąt­kowo rzadko. Za pół godziny zaczy­na­łem ciąg spo­tkań i o dziwo nawet mnie to cie­szyło – dzięki temu zyski­wa­łem dużą część dnia na prze­my­śle­nie, jak wybrnąć z pijac­kiej gadki bez więk­szego szwanku. Kamila, gdyby chciała, mogłaby to zgło­sić do HR-ów, a dyrek­torka tego działu była na mnie wyjąt­kowo cięta. Coś mi jed­nak mówiło, że moja asy­stentka nie miała takiego zamiaru…

Kamila sie­działa przy swoim sta­no­wi­sku, gdy wsze­dłem do biura. Posłała mi zmę­czony uśmiech, kiedy rzu­ci­łem w jej stronę krót­kie „cześć”. Wyglą­dała, jakby nie naj­le­piej spała minio­nej nocy.

Na biurku cze­kały na mnie klu­cze do miesz­ka­nia, tak jak uprze­dzała. Kolejna natrętna przy­po­mi­najka wczo­raj­szego wie­czoru. Wrzu­ci­łem je do ple­caka i wes­tchną­łem ciężko. Potrze­bo­wa­łem kolej­nej dawki kofe­iny, zanim się czym­kol­wiek zajmę, a ostat­nim, czego chcia­łem, było pro­sze­nie Kamili… o cokol­wiek. Przy­naj­mniej na razie.

Sam posta­wi­łem fili­żankę pod eks­pre­sem i naszy­ko­wa­łem sobie też karafkę wody. Tak na wszelki wypa­dek, żeby się za czę­sto nie wychy­lać ze swo­jego gabi­netu. Zresztą oba­wia­łem się, że na­dal śmier­dzę jak gorzel­nia.

Do połu­dnia szło mi cał­kiem nie­źle. Prze­glą­da­łem wła­śnie roz­li­cze­nie pode­słane przez ana­li­tyka, gdy w ciszy roz­brzmiał dźwięk wia­do­mo­ści przy­cho­dzą­cej na Team­sie.

Kamila Rud­nicka: Jest kilka doku­men­tów do pod­pisu. Masz chwilę?

Zer­k­ną­łem w kalen­darz. Został mi jesz­cze kwa­drans do następ­nego spo­tka­nia, na któ­rym Kamila miała być obecna jako pro­to­ko­lantka, nie było więc sensu odwle­kać tego na póź­niej.

Ja: Jasne, zapra­szam.

Unio­słem głowę aku­rat, gdy prze­kra­czała próg gabi­netu z pli­kiem kar­tek w ręce. Rude włosy spięła nad kar­kiem w nie­dbały węzeł. Wło­żyła dziś jedną z tych swo­ich sukie­nek, które opi­nały ją jak druga skóra. Jed­no­cze­śnie ni­gdy nie poka­zy­wała za dużo dekoltu, a mate­riał zawsze koń­czył się tuż przed kola­nem. Wciąż jed­nak wyglą­dała sek­sow­nie jak dia­bli i przy­kuło to moją uwagę już pierw­szego dnia jej pracy. Efekt wyda­wał się zupeł­nie nie­wy­mu­szony. Kamila nawet w dżin­sach nie tra­ciła swo­jego sek­sa­pilu.

Poda­wała mi doku­menty po kolei, komen­tu­jąc w jed­nym zda­niu ich zawar­tość. Posta­no­wi­łem wyko­rzy­stać moment, odda­jąc na jej ręce ostatni wnio­sek.

– Kamila, co do wczo­raj­szego wie­czoru…

Nie pozwo­liła mi dokoń­czyć i prze­rwała w poło­wie zda­nia.

– Zapo­mnijmy o wczo­raj, tak będzie łatwiej dla nas obojga.

W zie­lo­nych oczach dostrze­głem bła­ga­nie i zmię­kłem. Miała rację. Tak z pew­no­ścią będzie łatwiej.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łem na wyde­chu, choć wciąż drę­czył mnie kac moralny. Ale to już aku­rat był wyłącz­nie mój pro­blem.

Roz­luź­ni­łam się dopiero, gdy wyszłam z gabi­netu Łuka­sza. Prze­ka­za­łam w sekre­ta­ria­cie doku­menty do wysyłki, zgar­nę­łam lap­topa i uda­łam się do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Z kie­szeni mary­narki wyję­łam archa­iczny dyk­ta­fon. Miej­sca przy dłu­gim stole stop­niowo się zapeł­niały. Ostatni wszedł Łukasz, równo o usta­lo­nej godzi­nie, ani minuty wcze­śniej. Usiadł obok mnie z tele­fo­nem i otwo­rzył notes na pustej stro­nie.

Spo­tka­nia budże­towe na ogół były nudne i cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Tym mniej więc lubi­łam je pro­to­ko­ło­wać. Zwy­kle połowa i tak nie nada­wała się do uwzględ­nie­nia w minut­kach, bo pole­gała na prze­py­chan­kach słow­nych mię­dzy Łuka­szem a naszym dyrek­to­rem ope­ra­cyj­nym – Mariu­szem Bie­lec­kim. Nie ina­czej wyglą­dało to dzi­siaj.

Łukasz wyszedł z sali ze mną przy boku. Był wyraź­nie poiry­to­wany.

– Przy­po­mnij mi, kto, do kurwy, dał mu to sta­no­wi­sko? Albo nie, lepiej, kto mu dał ten jebany dyplom MBA?

Roze­śmia­łam się cicho, zanim zdą­ży­łam się powstrzy­mać. Odchrząk­nę­łam, przy­ci­ska­jąc do piersi lap­topa.

– Wszy­scy wiemy, kto i dla­czego go zatrud­nił – wymam­ro­ta­łam cicho.

Zaklął pod nosem.

– Upew­nij się, żeby nikt mi nie prze­szka­dzał przez następną godzinę, dobrze? Muszę zło­żyć ten budżet do kupy z Adim.

Przy­tak­nę­łam i wró­ci­łam do swo­jego biurka, gdzie dybała już na mnie Ewa. Wcze­śniej miała spo­tka­nie z pre­ze­sem.

– Gdzie wczo­raj tak znik­nę­li­ście z Łuka­szem? – zaga­iła, okrę­ciw­szy się na krze­śle z fili­żanką kawy w ręce.

Poczu­łam, że drga mi powieka. Zawsze tak reago­wa­łam na stres.

– Odwio­złam go do domu, bo przy­je­chał samo­cho­dem, nic takiego. – Wzru­szy­łam obo­jęt­nie ramio­nami, gdy pod­łą­cza­łam lap­topa do sta­cji doku­ją­cej.

Nikt nie mógł się dowie­dzieć o póź­niej­szym zaj­ściu w miesz­ka­niu Łuka­sza. Szcze­gól­nie Ewa. Jeśli zaczę­łaby się choćby cze­go­kol­wiek domy­ślać, jutro pół biura usły­sza­łoby pod­ko­lo­ry­zo­waną wer­sję. Była kochana, ale uwiel­biała plotki i potra­fiła coś chlap­nąć, nawet nie­opatrz­nie. Jedyne, co zacho­wy­wała dla sie­bie, to sprawy stricte służ­bowe. Może wła­śnie dla­tego bra­ko­wało jej hamul­ców na bar­dziej pry­wat­nej sto­pie?

– Kama… Naprawdę musisz prze­stać go tak niań­czyć. Za chwilę wej­dzie ci na głowę.

Spoj­rza­łam na nią zna­cząco.

– Mam ci przy­po­mnieć, jak jeź­dzi­łaś po całej War­sza­wie za winem z kon­kret­nego rocz­nika, bo pre­zes chciał zro­bić pre­zent kadro­wej?

Momen­tal­nie się wzdry­gnęła.

– Nie przy­po­mi­naj mi… Do tej pory mam traumę. Ale wiesz, o co mi cho­dzi, Kama…

– Spo­koj­nie, nie martw się, mam wszystko pod kon­trolą.

Mam wszystko pod kon­trolą. Natrętny gło­sik w mojej gło­wie wła­śnie mnie prze­drzeź­niał. Logu­jąc się do sys­temu, pomy­śla­łam, że potrze­buję urlopu. Nie było jed­nak szans, żebym z dnia na dzień mogła znik­nąć choć na chwilę. Uru­cho­mi­łam więc pro­ce­durę awa­ryjną i napi­sa­łam do mojej współ­lo­ka­torki.

Ja: Miśka, idziemy dzi­siaj na drinka. Na 18 robię rezer­wa­cję. Plis…

Micha­lina odpi­sała po minu­cie.

Miśka: Alko­ho­lowi mówię dzi­siaj sta­now­cze czemu nie ;) I lalecz­kom voodoo mojego szefa, kur­wa­ja­pier­dolę…

Uśmiech­nę­łam się do tele­fonu. Nie byłam pewna, która z nas tra­fiła gorzej. Czy ja, czy Miśka, która pra­co­wała w agen­cji rekla­mo­wej, a jej prze­ło­żony był typo­wym przy­pad­kiem cho­le­ryka, na doda­tek z kry­zy­sem wieku śred­niego.

Spoj­rza­łam w stronę prze­szklo­nego gabi­netu Łuka­sza. Sie­dział za biur­kiem i żywo gesty­ku­lo­wał. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo ode­rwał wzrok od ekranu i z jego twa­rzy nagle znik­nął gry­mas, a poja­wił się cień uśmie­chu. Ten męż­czy­zna chyba wziął sobie za cel, by mnie wykoń­czyć…

Rozdział 3

Roz­dział 3

Zaci­sną­łem mocno ósemkę i zanu­rzy­łem dło­nie w magne­zji, zanim zła­pa­łem pierw­szy uchwyt. Pod­cią­gną­łem się w górę bar­dziej na rękach, niż wybi­ja­jąc się z nóg. Nie mia­łem cier­pli­wo­ści na sku­pia­nie się dzi­siaj na tech­nice, choć wie­dzia­łem, że potem będę tego żało­wać. Chcia­łem po pro­stu dotrzeć na samą górę.

– Stary, nie na łapach! – upo­mniał mnie Bar­tek, który mnie ase­ku­ro­wał. – Jutro się z łóżka nie dźwi­gniesz.

Mój szwa­gier był jed­no­cze­śnie moim naj­lep­szym kum­plem. Tak wła­śnie poznali się z Jagodą. On też wcią­gnął mnie we wspi­naczkę. Gdy mia­łem kiep­ski dzień, lądo­wa­łem w Makaku. W ten spo­sób poko­ny­wa­łem lęk, który za każ­dym razem wyda­wał mi się coraz słab­szy, choć wie­dzia­łem, że prędko nie wybiorę się poza kon­tro­lo­wane śro­do­wi­sko sztucz­nych ścia­nek takich jak ta. Cza­sem przy­cho­dzi­łem tu sam, ale wspi­na­nie się na auto­ma­tach było mniej eks­cy­tu­jące, więc kiedy się dało, cią­ga­łem ze sobą Bartka. Od nie­dawna uda­wało mi się to cał­kiem czę­sto. Pół­roczne bliź­niaczki były dla niego odpo­wied­nią moty­wa­cją, by spę­dzić cho­ciaż godzinę poza domem.

Prze­cho­dzi­łem wła­śnie przez prze­wie­sze­nie, gdy kolejny uchwyt, któ­rego się zła­pa­łem, oka­zał się luźny. Nie zdo­ła­łem odzy­skać rów­no­wagi i opa­dłem z metr w dół, zanim Bar­tek mnie wyha­mo­wał, i bole­śnie wal­ną­łem w ściankę bokiem. Skrzy­wi­łem się. Z całą pew­no­ścią naba­wi­łem się kilku sinia­ków.

– W porządku?! – zawo­łał z dołu Bar­tek, gdy już przy­kle­iłem się z powro­tem do ściany. Spoj­rza­łem w górę. Zostały mi ze cztery metry. Poka­za­łem kum­plowi kciuk na znak, że wszystko jest okej, i popra­wi­łem chwyt.

Teraz już wie­dzia­łem, któ­rego kamie­nia lepiej się nie łapać, więc poko­na­łem prze­wie­sze­nie bez więk­szego pro­blemu, choć musia­łem tro­chę pokom­bi­no­wać. Dotar­łem na sam szczyt i chwilę odpo­czą­łem, pole­ga­jąc na ase­ku­ra­cji Bartka, zanim krzyk­ną­łem „dół!”, a on zaczął luzo­wać zabez­pie­cze­nie. Odbi­ja­jąc się miękko od ściany, opa­dłem na zie­mię i odwią­za­łem linę, po czym ścią­gną­łem ją w dół, a kara­biń­czyki zadzwo­niły o drew­nianą pod­łogę.

Zdją­łem buty i usia­dłem na chwilę na ławce, pocią­gną­łem zdrowy łyk z butelki z wodą. Mia­łem rację, kac przy­szedł z opóź­nie­niem i po połu­dniu zaczęło mnie strasz­nie suszyć.

– Co jest, Łuki? – zapy­tał Bar­tek, zaj­mu­jąc miej­sce koło mnie.

Wes­tchną­łem, sku­biąc pla­sti­kową nakrętkę.

– Pamię­tasz Kamilę?

– Twoją asy­stentkę? – upew­nił się, a ja przy­tak­ną­łem. – Chyba nie zło­żyła wypo­wie­dze­nia? Cho­ciaż w sumie bym się jej nie dzi­wił.

– Nie… Ale nie będę zasko­czony, jeśli to zrobi w naj­bliż­szym cza­sie – mruk­ną­łem.

– O rany, co odje­ba­łeś?

Stre­ści­łem Bart­kowi poprzedni wie­czór i obser­wo­wa­łem, jak coraz bar­dziej ściąga brwi. W końcu pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Stary, jaki ty cza­sem jesteś durny… Od początku ci mówi­łem, że zatrud­nie­nie dziew­czyny, która ci się podoba pod kątem fizycz­nym, to błąd. I tak jesteś na cen­zu­ro­wa­nym przez Bie­lec­kiego. Gdyby się dowie­dział, od razu pod­je­bałby cię do teścia, w ciągu godziny dostał­byś na biurko wypo­wie­dze­nie pod­pi­sane przez samego pre­zesa. Nie powi­nie­neś tak ryzy­ko­wać, dopóki macie na pieńku.

– Wiesz, że nie zaofe­ro­wa­łem jej pracy dla­tego, że jest ładna.

– Nie powie­dzia­łem tego i nie kwe­stio­nuję jej kwa­li­fi­ka­cji, to mądra dziew­czyna. Ale ty powi­nie­neś być mądrzej­szy. Zresztą, o czym ja mówię, to nie pierw­szy raz, kiedy wikłasz się w poje­baną rela­cję…

Spoj­rzał na mnie zna­cząco. Miał rację, nawet jeśli nie chcia­łem tego przy­znać na głos. Ceni­łem Kamilę jako pra­cow­nika. Zawsze była lojalna i sumienna, mogłem na niej pole­gać. Zamie­rza­łem sobie to teraz powta­rzać jak man­trę, żeby znów nie odwa­lić cze­goś głu­piego.

– Do niczego nie doj­dzie, nie martw się. – Pokle­pa­łem go przy­ja­ciel­sko po ple­cach. – A teraz jazda na górę, zanim Jaga zacznie wydzwa­niać.

Widzia­łem, że Bar­tek nie wygląda na prze­ko­na­nego, ale odpu­ścił i wziął ode mnie linę. Każdy z nas zro­bił jesz­cze dwie ścianki, zanim zadzwo­niła.

– Stary, zasta­nów się trzy razy, zanim zro­bisz sobie dzieci… – wes­tchnął Bar­tek, zbie­ra­jąc swoje rze­czy. – Zwi­jamy się?

– Jasne.

Pozby­li­śmy się uprzęży, zmie­ni­li­śmy buty, naprędce zwi­ną­łem linę i wyszli­śmy na zewnątrz. Byłem zgrzany, a powie­trze było wyjąt­kowo lep­kie jak na tę porę dnia, a w zasa­dzie wie­czór. W samo­cho­dzie od razu włą­czy­łem klimę i ruszy­łem w kie­runku Saskiej Kępy, gdzie miesz­kali Jagoda z Bart­kiem.

Bar­tek namó­wił mnie, bym wszedł na górę. Spoj­rza­łem kry­tycz­nie na swoje prze­po­cone dresy i białe ślady magne­zji… wszę­dzie. Cóż, Jagoda widy­wała mnie w gor­szym sta­nie. Wzru­szy­łem więc ramio­nami i ruszy­łem za nim do odno­wio­nej kamie­nicy przy Pary­skiej. Jagoda otwo­rzyła nam z pła­czącą Hanią na rękach. Ciemne, krę­cone włosy miała spięte w nie­ła­dzie, a jasno­nie­bie­skie oczy, iden­tyczne jak moje, błysz­czały groź­nie, jakby ich wła­ści­cielka była już na skraju zała­ma­nia ner­wo­wego. I chyba się nie pomy­li­łem. Prędko więc prze­ją­łem roz­wrzesz­czaną sio­strze­nicę i przy­tu­li­łem do sie­bie drobne ciałko.

– Gdzie Ninka? – zapy­tał Bar­tek.

– O dziwo śpi – wes­tchnęła Jagoda. – Ale ona prze­spa­łaby chyba wybuch bomby. Za to Hania pła­cze od pra­wie godziny i nie mam poję­cia dla­czego, do cho­lery.

– Może ma kolkę? – zasu­ge­ro­wa­łem, a sio­stra zgro­miła mnie wzro­kiem.

– Myślisz, że nie spraw­dzi­łam tego na samym początku?

Spoj­rza­łem w wykrzy­wioną pła­czem dzie­cięcą twa­rzyczkę.

– Co ci nie pasuje, młoda? Powiesz wuj­kowi?

Hania wydarła się ile sił w płu­cach, aż się skrzy­wi­łem. Popra­wi­łem chwyt i pod pal­cami wyczu­łem twardą metkę po lewej stro­nie dzie­cię­cego paja­cyka.

– Jaga, Hania nosiła już ten paja­cyk?

– Nie, pierw­szy raz jej go wło­ży­łam, a co?

– Może metka jej prze­szka­dza?

Jagoda popa­trzyła na mnie, jak­bym postra­dał rozum, ale wzięła ode mnie Hanię i poło­żyła ją na kana­pie. Spraw­nym ruchem roz­pięła bodziak i pisnęła cicho.

– Cho­lera, ma cały bok czer­wony. – Odwró­ciła się do mnie. – Skąd wie­dzia­łeś?

– Ty mia­łaś to samo. Cią­gle było ci nie­wy­god­nie. – Uśmiech­ną­łem się pół­gęb­kiem.

Jagoda potrzą­snęła głową z nie­do­wie­rza­niem i wysłała Bartka do pokoju dzie­cię­cego po coś na zmianę. W tym cza­sie zdjęła paja­cyk z Hani, która już tylko cicho pochli­py­wała. Dziew­czynka po wysma­ro­wa­niu kre­mem i prze­bra­niu w nowe ubranko zupeł­nie się uspo­ko­iła.

– Jeśli uda mi się ją szybko poło­żyć, to może zjesz z nami kola­cję? – zapro­po­no­wała Jaga.

– Czemu nie, chęt­nie.

Wizja domo­wego posiłku wyda­wała mi się aż nazbyt kusząca. Sam rzadko coś goto­wa­łem. Dla sie­bie jed­nego zwy­czaj­nie mi się nie chciało. W więk­szo­ści jecha­łem albo na cate­rin­gach, albo na daniach na wynos. Na doda­tek nie widy­wa­łem się z sio­strą za czę­sto. Ja dużo pra­co­wa­łem, Jagoda miała aż za dużo na gło­wie z dwójką małych dzieci.

Bar­tek sko­czył pod prysz­nic, a ja w tym cza­sie tro­chę ogar­ną­łem salon. Wszę­dzie walały się zabawki, porzu­cone smoczki, pusta butelka po mleku… Pozbie­ra­łem bała­gan i zanio­słem do kuchni wszystko to, co wyma­gało wypa­rze­nia. Tam zastała mnie Jagoda.

– Zasnęła? – spy­ta­łem.

– Tak, nawet się nie wier­ciła za bar­dzo. Chyba ten płacz ją wymę­czył.

Usia­dła ciężko na krze­śle i przy­mknęła oczy, opie­ra­jąc głowę o ścianę. Wyglą­dała na wykoń­czoną.

– Jaga, może ja zro­bię kola­cję?

– Ale to ja powin­nam się tym zająć, w końcu cię zapro­si­łam… – zapro­te­sto­wała słabo, widzia­łem, że nie ma siły na kłót­nię.

– Jaga – rzu­ci­łem ostrze­gaw­czo. – Powiedz mi, co masz w lodówce i co da się z tego upich­cić.

– Przede wszyst­kim w lodówce mam wino… Potrze­buję wina.

Roze­śmia­łem się i wycią­gną­łem otwartą butelkę mer­lota. Nala­łem obfity kie­li­szek, po czym posta­wi­łem go przed sio­strą.

– W takich momen­tach cie­szę się, że lak­ta­cja u mnie nie wypa­liła… – wes­tchnęła. – Nie sądzi­łam, że to powiem, ale tęsk­nię za korpo. Tam to się cho­ciaż wyłą­czało po paru godzi­nach i spo­kój, a tu? Mam ochotę pod­wią­zać sobie jajo­wody.

– Może będzie łatwiej, kiedy pod­ro­sną? – zasu­ge­ro­wa­łem.

– Może. – Wzięła duży łyk i prze­łknęła. – W lodówce jest patel­nia z risotto i słoik bulionu. Postaw patel­nię na płytę, dolej tro­chę bulionu, pil­nuj, żeby się nie przy­pa­liło.

Zro­bi­łem wszystko według jej instruk­cji. Czu­łem się tro­chę jak za daw­nych cza­sów, gdy jesz­cze cho­dzi­li­śmy oboje do szkoły, a rodzice mieli wró­cić póź­niej. Jaga była roz­trze­pana i przez długi czas nie pozwa­la­li­śmy jej się choćby zbli­żać do kuchenki, goto­wa­nie więc spa­dało na mnie, dopóki nie wyje­cha­łem na stu­dia, a Jaga poszła do liceum.

– W pracy w porządku? – spy­tała nagle. – Bar­tek mówił mi o tym Bie­lec­kim, co za zjeb.

– To palant. – Wzru­szy­łem ramio­nami. – Jak wielu innych, z tym że ten jest nie do rusze­nia.

– I nic nie da się zro­bić?

– To osta­tecz­nie nie moja kasa, pre­zes się pod tym pod­pi­suje… Excel wszystko przyj­mie, jak się dobrze pozy­cje wpi­sze.

– Lubi­łeś tam pra­co­wać.

Wes­tchną­łem ciężko. Miała rację. Lubi­łem. Czas prze­szły. Gdy zaczą­łem pracę w BRM jako kon­tro­ler biz­ne­sowy, byłem zachwy­cony. Więk­szość naszych docho­dów gene­ro­wały spe­cja­li­styczne urzą­dze­nia medyczne i nawet sie­dząc za biur­kiem, mia­łem poczu­cie, że robimy coś dobrego. Mój entu­zjazm opadł, gdy pre­zes zatrud­nił swo­jego zię­cia jako dyrek­tora ope­ra­cyj­nego. Od tam­tej pory sporo się zmie­niło, a przede wszyst­kim – zamiast się roz­wi­jać, to zaczy­na­li­śmy się zwi­jać. Wielu mówiło, że ot, takie czasy nastały, wszyst­kim jest trudno. Ja jed­nak widzia­łem liczby i wie­dzia­łem, na któ­rych inwe­sty­cjach tra­cimy naj­wię­cej, a pre­zes był inży­nie­rem, nie biz­nes­me­nem. Oczy­wi­ście, że wie­rzył, iż jego zięć chce dla firmy jak naj­le­piej, i moż­liwe, że chciał, ale kom­plet­nie nie znał się na branży.

– Lubi­łem, nie lubi­łem, to praca. Nie muszę jej lubić.

– Myśla­łeś o zmia­nie?

Pomy­śla­łem o Kamili. Zanim ją zatrud­ni­łem, rze­czy­wi­ście roz­wa­ża­łem odej­ście z BRM, a potem dostrze­głem w niej ten entu­zjazm, który sam mia­łem, gdy tu zaczy­na­łem, i przez moment nawet chciało mi się tro­chę bar­dziej. Ten powiew świe­żo­ści był jed­nak chwi­lowy. Ona też znaj­do­wała się zbyt bli­sko „góry”, by z cza­sem nie zacząć tra­cić wiary w ten biz­nes.

– Od czasu do czasu – przy­zna­łem. – Ale nic nie zain­te­re­so­wało mnie na tyle, żeby gdzieś star­to­wać.

– Ide­ali­sta – mruk­nęła Jaga i pocią­gnęła kolejny łyk z kie­liszka. – A co z tą laską, z którą się ostat­nio spo­ty­ka­łeś? Anita? Aneta?

– Ali­cja… – popra­wi­łem ją. – I nic. Skoń­czyło się na kilku rand­kach.

Moja sio­stra od dwóch lat usil­nie pró­bo­wała mnie zeswa­tać. Dotych­czas z mar­nym skut­kiem, ale ile razy dowie­działa się ode mnie lub od Bartka, że z kimś się widuję, od nowa się nakrę­cała.

– Kto skoń­czył? – Unio­sła wyzy­wa­jąco brew.

– Ja. Zado­wo­lona?

– Zado­wo­lona? Niby czemu bym miała? Po pro­stu… Minęły dwa lata, a ty nie spo­ty­ka­łeś się z żadną kobietą dłu­żej niż mie­siąc.

– Może po pro­stu źle tra­fiam? – Mimo­wol­nie pod­nio­słem głos, a Jaga drgnęła zasko­czona. – Sio­stra, odpuść, dobra? – doda­łem już ciszej. Nie było sensu wyży­wać się na Jago­dzie. Wie­dzia­łem, że chciała dobrze. Zawsze chciała dobrze.

W tym momen­cie w progu kuchni sta­nął Bar­tek i wymie­nił ze mną poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Gdyby Jagoda dowie­działa się o akcji z Kamilą, zebra­łaby w sobie resztki sił, żeby sko­pać mi porząd­nie dupę.

Rozdział 4

Roz­dział 4

– Misia, następ­nym razem, jak będę chciała iść na drinka w tygo­dniu, powiedz „nie”… – mruk­nę­łam nie­mrawo, wle­wa­jąc w sie­bie pra­wie cały kubek kawy.

Nie wypi­łam tyle, by mieć dzi­siaj kaca, ale wró­ci­ły­śmy do domu po dru­giej w nocy. Zanim się poło­ży­łam, docho­dziła trze­cia. Teraz była szó­sta trzy­dzie­ści i… umie­ra­łam.

– Obie wiemy, że ci nie odmó­wię. Ale cho­lera, nie wiem, jak my to robi­ły­śmy na stu­diach. Trzy godziny snu, a były­śmy rześ­kie i kwit­nące! A teraz? Dra­mat.

Z Micha­liną pozna­ły­śmy się na uczelni. Od razu zła­pa­ły­śmy kon­takt i przy­jaź­ni­ły­śmy się od sied­miu lat. Na dru­gim roku zaczę­ły­śmy dzie­lić pokój w aka­de­miku, a gdy przy­szedł czas, żeby się z niego wypro­wa­dzić, wybór współ­lo­ka­torki wyszedł natu­ral­nie. Miśka była dla mnie jak sio­stra. Iry­tu­jąca – chwi­lami, ale przez więk­szość czasu jed­nak kochana. I, ku mojej zazdro­ści, po zarwa­nej nocy wyglą­dała dużo lepiej niż ja. Jak twier­dziła – to zasługa cery. Ja przy Miśce mogła­bym kon­ku­ro­wać z białą ścianą i nawet z nią i tak bym wygrała. Mia­łam skórę tak bladą, że wyj­ście latem bez kremu z fil­trem ozna­czało popa­rze­nia dru­giego stop­nia. Za to Miśka po dniu na działce wyglą­dała, jakby wła­śnie wró­ciła z Seszeli. Gdzie tu spra­wie­dli­wość?

– Chcia­ła­bym napi­sać Hade­sowi, że mam dżumę i nie przyjdę do pracy… już ni­gdy – jęk­nę­łam, pocie­ra­jąc pal­cami pul­su­jące skro­nie.

Micha­lina pra­wie zakrztu­siła się kawą.

– Dżumę? Gdzie ty byś się miała zara­zić dżumą w tych cza­sach, co?

– Oj, wiesz, o co mi cho­dzi… – wes­tchnę­łam.

– Wiem… Taksa na pół? Nie ustoję w auto­bu­sie, nie ma chuja we wsi.

– Taksa na pół – zgo­dzi­łam się.

Zdą­ży­łam jesz­cze zjeść na szybko bato­nika pro­te­ino­wego i naszy­ko­wać sobie kolejną kawę na drogę przed przy­jaz­dem taryfy. Zwy­kle w dro­dze zaczy­na­łam już pracę, ale dzi­siaj chcia­łam to mak­sy­mal­nie odwlec. Nie mia­łam poję­cia, jak wysie­dzę te osiem godzin.

Wcho­dząc do firmy, stłu­mi­łam ziew­nię­cie i prze­mknę­łam do swo­jego biurka, omi­nąw­szy kuch­nię, z któ­rej docho­dził gwar poran­nych roz­mów. Pew­nie była tam też Ewa, bo nie zasta­łam jej przy sta­no­wi­sku, a na kon­te­nerku stała jej pstro­kata torebka. Spoj­rza­łam na zega­rek. Trzy po ósmej. Mia­łam jesz­cze przy­naj­mniej kwa­drans spo­koju.

Włą­czy­łam lap­topa, przej­rza­łam pobież­nie maile, ofla­go­wa­łam kilka, które wyma­gały odpo­wie­dzi, po czym zer­k­nę­łam do kalen­da­rza Łuka­sza. Fuck. Zapo­mnia­łam o kon­fe­ren­cji za tydzień. Łukasz chciał, żebym poje­chała na nią razem z nim. Cudow­nie. Cze­kała mnie podróż do Sopotu i dwie doby z Łuka­szem. Wła­śnie tego teraz potrze­bo­wa­łam. Się­gnę­łam po tele­fon.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki