Rękopis znaleziony w Saragossie. wersja z 1810 r - Jan Potocki - ebook

Rękopis znaleziony w Saragossie. wersja z 1810 r ebook

Jan Potocki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

PRAWDZIWY Rękopis znaleziony w Saragossie! Ostatnia autentyczna i kompletna wersja arcydzieła — w nowym tłumaczeniu.

Całe pokolenia polskich czytelników (z Wojciechem Jerzym Hasem, autorem kultowej ekranizacji, włącznie) znają Rękopis… w przekładzie Edmunda Chojeckiego z 1847 roku. Szkopuł jednak w tym, że – jak się okazuje – wersja Chojeckiego została przezeń spreparowana: jest kompilacją dwóch wariantów powieści, do których tłumacz dopisał własne fragmenty tam, gdzie połączenie obu wersji było niepełne lub absurdalne.

François Rosset i Dominique Triaire, francuscy badacze literatury i biografowie Potockiego, zidentyfikowali i przeanalizowali wszystkie dostępne manuskrypty i druki dotyczące Rękopisu znalezionego w Saragossie. Dzięki temu czytelnicy po raz pierwszy mają okazję poznać kultową powieść w takiej formie, w jakiej pozostawił ją po sobie autor, i w nowym znakomitym przekładzie Anny Wasilewskiej.

Rękopis znaleziony w Saragossie był jedną z pierwszych książek totalnych, jakie przeczytałam w życiu, co znaczy, że dawał pierwotną, czystą przyjemność czytania i uczestniczenia w opowiadanej historii. Ta książka jest też dla mnie książką formacyjną – nie byłabym tym, kim jestem, gdybym w odpowiednim czasie  jej nie przeczytała  i gdybym nie poświęciła jej tyle myśli, zadziwień i zachwytów. Na dodatek Rękopis… należy do mojej apteczki literackiej - mam tam kilka tytułów, po które sięgam wtedy, kiedy sama czuję się w kryzysie pisarskim, kiedy wydaje mi się, że nie umiem sklecić zdania. Wtedy podczytuję sobie jakiś jeden wątek na przypadkowo otwartej stronie i dostaję całkiem niezłą dawkę pisarskiej energii. To jest czysty żywioł literatury. — OLGA TOKARCZUK

Nie ma wątpliwości, że pierwsze polskie tłumaczenie nowo odkrytej autorskiej wersji Rękopisu znalezionego w Saragossie zasługuje na miano wydarzenia literackiego roku, o ile nie pięciolecia! — JERZY SOSNOWSKI, Program 3 Polskiego Radia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1032

Oceny
4,5 (10 ocen)
7
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stina17

Całkiem niezła

Czytanie “Rękopisu” to jak przeprawa przez dżunglę, dżunglę historii i opowieści. Trzeba sobie to doświadczenie dozować i zażywać nie więcej niż pół Dekameronu na dzień, bo można się zwyczajnie pogubić. Potocki zadziwia fantazją i erudycją.
20
Kubutex

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła powieść, niezwykły autor,, niezwykle dzieje samej książki:)
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: MA­NU­SCRIT TRO­UVÉ À SA­RA­GOSSE
Opieka re­dak­cyjna: BAR­BARA GÓR­SKA
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: KRZYSZ­TOF LI­SOW­SKI, ANNA RUD­NICKA,MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK
Opra­co­wa­nie gra­ficzne, ko­laże na okładce i stro­nach ty­tu­ło­wych: MA­REK PAW­ŁOW­SKI z wy­ko­rzy­sta­niem planu Sa­ra­gossy z 1808 roku, wła­snych fo­to­gra­fii oraz ry­cin na­stę­pu­ją­cych au­to­rów: Ja­cques Fir­min Be­au­var­let, Pierre Fra­nçois Co­ur­tois, Ni­co­las de Lau­nay, Ja­cques Phi­lippe Le­bas, Char­les Em­ma­nuel Pa­tas
Re­dak­cja tech­niczna: BO­ŻENA KOR­BUT
Skład i ła­ma­nie: In­fo­mar­ket
Pu­bli­ca­tion fi­nan­cée par la Fon­da­tion Jan Mi­chal­ski pour l’écri­ture et la lit­téra­ture à Mon­tri­cher Wy­da­nie do­fi­nan­so­wane przez Fun­da­cję im. Jana Mi­chal­skiego
Prze­kład zre­ali­zo­wano w ra­mach sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego
La tra­duc­trice a bénéfi­cié, pour cet ouvrage, du so­utien du Cen­tre Na­tio­nal du Li­vre
© Co­py­ri­ght for the in­tro­duc­tion by Fra­nçois Ros­set & Do­mi­ni­que Tria­ire © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2015
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-05818-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ DRUGI

Wresz­cie prze­bu­dzi­łem się na­prawdę. Słońce pa­liło mi po­wieki, z tru­dem zdo­ła­łem je unieść, doj­rza­łem niebo, by­łem za­tem na wol­nym po­wie­trzu, ale sen na­dal mi cią­żył. Nie spa­łem już, ale jesz­cze nie by­łem roz­bu­dzony. Na­wie­dzały mnie ob­razy ka­tu­szy, zdjęła mnie trwoga. Ze­rwa­łem się gwał­tow­nie.

Gdzie znajdę słowa, by wy­ra­zić zgrozę, jaka mną owład­nęła?... Znaj­do­wa­łem się pod szu­bie­nicą Los Her­ma­nos. Trupy dwóch braci Zota już nie wi­siały, lecz le­żały po obu mo­ich bo­kach. Wy­da­wało się, żem spę­dził z nimi całą noc. Spo­czy­wa­łem na ka­wał­kach po­stron­ków, odłam­kach kół, reszt­kach ludz­kich szkie­le­tów i na strzę­pach ohyd­nych, prze­gni­łych łach­ma­nów.

Są­dzi­łem, że nie je­stem jesz­cze cał­kiem prze­bu­dzony i że drę­czy mnie zły sen. Za­mkną­łem oczy i ją­łem szu­kać w pa­mięci, gdzie by­łem po­przed­niego wie­czoru... Wten­czas po­czu­łem szpony wbi­ja­jące mi się w bok. Uj­rza­łem sępa, który spadł na mnie i po­że­rał jed­nego z to­wa­rzy­szy z mo­jego le­go­wi­ska. Ból, jaki spra­wiły mi jego pa­zury, cał­kiem mnie roz­bu­dził. Uj­rza­łem[1] tuż obok swoje odzie­nie i po­śpiesz­nie je na sie­bie na­rzu­ci­łem. Kiedy już by­łem go­tów, chcia­łem wyjść z za­grody szu­bie­nicy, ale brama była za­mknięta, a wszel­kie próby jej otwar­cia na nic się nie zdały. Mu­sia­łem za­tem wdra­pać się na to po­sępne ob­mu­ro­wa­nie. Wów­czas, oparł­szy się o słup szu­bie­nicy, za­czą­łem roz­glą­dać się do­koła. Z ła­two­ścią przy­szło mi po­znać, gdzie je­stem. Znaj­do­wa­łem się u wej­ścia do do­liny Los Her­ma­nos, nie­opo­dal brze­gów Gwa­dal­ki­wiru.

Kiedy tak ba­da­łem oko­licę, do­strze­głem nad rzeką dwóch po­dróż­nych, z któ­rych je­den szy­ko­wał po­si­łek, drugi zaś trzy­mał cu­gle obu koni. Tak mnie za­chwy­cił wi­dok lu­dzi, że w pierw­szym od­ru­chu za­czą­łem wo­łać:

– Agur! Agur! – co po hisz­pań­sku zna­czy „dzień do­bry” albo „wi­taj”[2].

Po­dróżni, do­strze­gł­szy te uprzej­mo­ści, które pra­wiono im ze szczytu szu­bie­nicy, po chwili wa­ha­nia do­sie­dli koni, pu­ścili się ga­lo­pem i wy­pa­dli na drogę do Al­cor­no­ques. Krzy­cza­łem, żeby się za­trzy­mali, ale na próżno: im gło­śniej krzy­cza­łem, tym moc­niej spi­nali ostro­gami wierz­chowce. Kiedy już cał­kiem znik­nęli mi z oczu, po­sta­no­wi­łem opu­ścić swój po­ste­ru­nek. Ze­ska­ku­jąc na zie­mię, po­tłu­kłem się nieco.

Ku­le­jąc, do­tar­łem nad brzeg Gwa­dal­ki­wiru i za­sta­łem tam śnia­da­nie, które po­rzu­cili po­dróżni; nic lep­szego nie mo­gło mi się przy­tra­fić, gdyż czu­łem się do szczętu wy­cień­czony. Zna­la­złem go­tu­jącą się jesz­cze cze­ko­ladę, spon­hao[3] ma­czane w wi­nie z Ali­cante, chleb i jajka. Kiedy się po­si­li­łem, za­czą­łem roz­my­ślać o tym, co przy­da­rzyło mi się ubie­głej nocy. Moje wspo­mnie­nia były do­syć zmą­cone, ale pa­mię­ta­łem do­brze, że da­łem słowo ho­noru, iż do­cho­wam ta­jem­nicy, i po­sta­no­wi­łem do­trzy­mać przy­sięgi. Roz­strzy­gnąw­szy ową kwe­stię, za­czą­łem za­sta­na­wiać się nad dal­szymi po­czy­na­niami, czyli nad drogą, jaką mam obrać, i nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że prawa ho­noru na­ka­zują mi ru­szyć przez Sierra Mo­renę.

Dziwne może się wy­dać, że tak bar­dzo zaj­mo­wały mnie sprawy wła­snego ho­noru, a tak nie­wiele wy­padki ubie­głej nocy, ale ów spo­sób my­śle­nia był na­stęp­stwem otrzy­ma­nego wy­cho­wa­nia, jak się póź­niej w mo­jej opo­wie­ści okaże. Tym­cza­sem wra­cam do swo­jej po­dróży.

Bar­dzo by­łem cie­kaw, co dia­bli uczy­nili z moim ko­niem, któ­rego zo­sta­wi­łem w Venta Qu­emada, a po­nie­waż było mi po dro­dze, po­sta­no­wi­łem tam wstą­pić. Mu­sia­łem prze­być pie­szo całą do­linę Los Her­ma­nos i drogę do venty; zmę­czony, ma­rzy­łem o chwili, gdy od­zy­skam ko­nia. Istot­nie, zna­la­złem go w tej sa­mej stajni, w któ­rej go zo­sta­wi­łem, wy­da­wał się dziar­ski, za­dbany i świeżo oczysz­czony zgrze­błem. Nie wie­dzia­łem, kto mógł się tym za­jąć, ale tyle już wi­dzia­łem rze­czy nie­zwy­czaj­nych, że jedna wię­cej nie przy­kuła na dłu­żej mo­jej uwagi. Ru­szył­bym od razu w dal­szą drogę, gdyby cie­ka­wość nie na­ka­zała mi raz jesz­cze zaj­rzeć do go­spody. Tra­fi­łem do izby, w któ­rej za­sną­łem, ale po­mimo usil­nych po­szu­ki­wań nie od­na­la­złem kom­naty, gdzie uj­rza­łem piękne Afry­kanki. Znu­żony, po­sta­no­wi­łem za­prze­stać dal­szych oglę­dzin, do­sia­dłem ko­nia i ru­szy­łem w drogę.

Kiedy się obu­dzi­łem pod szu­bie­nicą Los Her­ma­nos, słońce stało już wy­soko. Dwie go­dziny za­brało mi doj­ście do venty, to­też po prze­je­cha­niu dwóch mil trzeba mi było po­my­śleć o ja­kimś schro­nie­niu, jed­nak nie wi­dzia­łem żad­nego, więc je­cha­łem da­lej. Wresz­cie do­strze­głem z dala go­tycką ka­plicę i li­chą chatkę, która wy­dała mi się miesz­ka­niem pu­stel­nika. Stały w spo­rej od­le­gło­ści od go­ścińca, ale po­nie­waż głód za­czął mi do­skwie­rać, nie za­wa­ha­łem się zbo­czyć z drogi, by zdo­być po­ży­wie­nie. Do­tarł­szy na miej­sce, przy­wią­za­łem ko­nia do drzewa, za­stu­ka­łem do drzwi pu­stelni i uj­rza­łem za­kon­nika czci­god­nej po­stawy. Uści­skał mnie z oj­cow­ską czu­ło­ścią i rzekł:

– Wejdź, mój synu, czym ry­chlej. Nie spę­dzaj nocy pod go­łym nie­bem. Strzeż się ku­si­ciela, gdy Pan usuwa rękę spo­nad na­szych głów.

Po­dzię­ko­wa­łem pu­stel­ni­kowi za oka­zaną do­broć i wy­zna­łem, że głód mnie trapi.

Od­parł:

– Myśl o swo­jej du­szy, mój synu. Wejdź do ka­plicy. Uklęk­nij przed krzy­żem. Za­trosz­czę się o po­trzeby two­jego ciała, ale bę­dzie to pro­sty po­si­łek, ja­kiego można ocze­ki­wać od pu­stel­nika.

Wsze­dłem do ka­plicy i za­czą­łem się mo­dlić, gdyż nie by­łem wol­no­my­śli­cie­lem, a na­wet nie wie­dzia­łem, że tacy lu­dzie ist­nieją; wszystko to było skut­kiem mo­jego wy­cho­wa­nia.

Pu­stel­nik przy­szedł po mnie, nim mi­nął kwa­drans, i wpro­wa­dził do chaty, gdzie za­sta­łem do­syć schludne na­kry­cie. Były tam do­sko­nałe oliwki, kar­czo­chy za­lane octem win­nym, słodka ce­bula w so­sie win­nym i su­chary za­miast chleba. A także nie­wielka bu­telka wina. Pu­stel­nik oznaj­mił, że wina ni­gdy nie pije, ale służy mu ono do ofiary mszy świę­tej. Gdy to usły­sza­łem, rów­nież po­sta­no­wi­łem nie pić, cho­ciaż resztę wie­cze­rzy spo­ży­łem z przy­jem­no­ścią. Kiedy się po­si­la­łem, do chaty we­szła po­stać strasz­liw­sza niż wszystko, co do­tąd dane mi było wi­dzieć w ży­ciu. Był to czło­wiek na oko młody, lecz prze­raź­li­wej chu­do­ści. Włosy miał ster­czące, ję­zyk wy­wie­szony i okryty pianą to­czoną z ust; z wy­łu­pio­nego oka wy­pły­wała krew. Miał na so­bie do­syć po­rządną czarną suk­nię, ale było to jego je­dyne odzie­nie; nie miał poń­czoch ani ko­szuli.

Okropna ta po­stać nie ode­zwała się ani sło­wem i po­szła przy­cup­nąć w ką­cie, gdzie trwała nie­ru­chomo jak po­sąg, z je­dy­nym okiem utkwio­nym w kru­cy­fik­sie, który trzy­mała w ręku. Kiedy skoń­czy­łem wie­cze­rzę, za­py­ta­łem pu­stel­nika, kim jest ten czło­wiek. Pu­stel­nik zaś od­parł:

– Czło­wiek ów jest opę­tany, a ja wy­pę­dzam z niego złe du­chy. Jego strasz­liwa hi­sto­ria do­wo­dzi, jak zgubną moc po­siada anioł ciem­no­ści, który za­wład­nął tą nie­szczę­sną kra­iną; jego opo­wieść może się przy­czy­nić do two­jego zba­wie­nia i na­każę mu, żeby za­czął mó­wić.

Tu ob­ró­cił się w stronę opę­ta­nego i rzekł:

– Pa­checo! Pa­checo[4]! W imię two­jego od­ku­pi­ciela, roz­ka­zuję ci opo­wie­dzieć swoją hi­sto­rię.

Pa­checo wy­dał strasz­liwy ryk i ode­zwał się w te oto słowa:

HI­STO­RIA OPĘ­TA­NEGO PA­CHECA

Uro­dzi­łem się w Kor­do­bie; mój oj­ciec żył w do­statku. Matka umarła przed trzema laty. Oj­ciec wy­da­wał się nie­po­cie­szony, ale kiedy po kilku mie­sią­cach sko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści i wy­je­chał do Se­willi, za­ko­chał się w mło­dej wdo­wie, która na­zy­wała się Ka­milla de Tor­mes. Nie cie­szyła się ona do­brą sławą i wielu przy­ja­ciół ojca pró­bo­wało od­wieść go od tej zna­jo­mo­ści, ale na prze­kór ich sta­ra­niom mał­żeń­stwo do­szło do skutku w dwa lata po śmierci mo­jej matki. Ślub od­był się w Se­willi i kilka dni po­tem oj­ciec wró­cił do Kor­doby z nową żoną Ka­millą oraz jej sio­strą, In­e­zillą.

Za­cho­wa­nie ma­co­chy do­sko­nale od­po­wia­dało jej złej re­pu­ta­cji; za­raz po przy­by­ciu do na­szego domu pró­bo­wała obu­dzić we mnie mi­łość. Nie po­wiódł jej się ów za­miar. Jed­nak za­ko­cha­łem się w jej sio­strze In­e­zilli. Moja na­mięt­ność tak się na­si­liła, że po­sze­dłem rzu­cić się ojcu do nóg i bła­ga­łem, by od­dał mi rękę swo­jej szwa­gierki.

Oj­ciec pod­niósł mnie z do­bro­cią, a po­tem rzekł:

– Synu, za­ka­zuję ci my­śleć o tym mał­żeń­stwie, i czy­nię to z trzech po­wo­dów. Po pierw­sze: nie przy­stoi, byś stał się szwa­grem swo­jego ojca. Po dru­gie: święte prawa Ko­ścioła nie ze­zwa­lają na ta­kie mał­żeń­stwa. Po trze­cie: nie chcę, byś po­ślu­bił In­e­zillę.

Wy­ło­żyw­szy mi swoje trzy po­wody, oj­ciec od­wró­cił się i od­szedł.

Za­mkną­łem się w swoim po­koju i po­grą­ży­łem w roz­pa­czy. Ma­co­cha, którą oj­ciec wkrótce po­wia­do­mił o tym, co za­szło, przy­szła do mnie i za­pew­niła, że nie­po­trzeb­nie się smucę, bo jak­kol­wiek nie mogę po­ślu­bić In­e­zilli, za­wsze mogę zo­stać jej cor­teho, czyli ko­chan­kiem, i sama się tym zaj­mie, a za­ra­zem wy­znała mi mi­łość i mó­wiła o ofie­rze, jaką czyni, od­stę­pu­jąc mnie sio­strze. Za­chłan­nie słu­cha­łem tych słów, które da­wały na­dzieję mo­jej na­mięt­no­ści; In­e­zilla była jed­nak tak skromna, że wy­da­wało mi się nie­moż­liwe, by ze­chciała od­po­wie­dzieć na moją mi­łość.

W tam­tym cza­sie oj­ciec po­sta­no­wił wy­brać się do Ma­drytu, żeby ubie­gać się o po­sadę cor­re­gi­dora[5] Kor­doby; w po­dróż za­brał żonę i jej sio­strę. Jego nie­obec­ność miała po­trwać tylko dwa mie­siące, ale czas ten wy­dał mi się długi, gdyż by­łem da­leko od In­e­zilli.

Po upły­wie nie­spełna dwóch mie­sięcy otrzy­ma­łem od ojca list, w któ­rym na­ka­zy­wał, bym wy­je­chał mu na spo­tka­nie i cze­kał w Venta Qu­emada, u wjazdu do Sierra Mo­reny. Jesz­cze kilka ty­go­dni wcze­śniej nie zdo­był­bym się ła­two na prze­jazd przez Sierra Mo­renę, ale wła­śnie nie­dawno po­wie­szono dwóch braci Zota. Szajka roz­pierz­chła się, a drogi ucho­dziły za do­syć bez­pieczne.

Wy­ru­szy­łem za­tem z Kor­doby około dzie­sią­tej rano i sta­ną­łem na noc­leg w An­du­jar, u naj­ga­da­tliw­szego obe­rży­sty w ca­łej An­da­lu­zji. Za­mó­wi­łem ob­fitą wie­cze­rzę, część zja­dłem, a resztę za­cho­wa­łem na dal­szą po­dróż.

Na­za­jutrz w Los Al­cor­no­ques spo­ży­łem za­pasy z ko­la­cji i na wie­czór sta­ną­łem w Venta Qu­emada. Nie za­sta­łem tam ojca, ale po­nie­waż li­stow­nie ka­zał mi na sie­bie za­cze­kać, przy­sta­łem na to tym chęt­niej, że go­spoda była ob­szerna i wy­godna. Obe­rży­stą był wtedy nie­jaki Gon­za­les z Mur­cji, czło­wiek do­syć po­czciwy, ale wielki sa­mo­chwał, który nie omiesz­kał obie­cać mi wie­cze­rzy god­nej hisz­pań­skiego granda. Pod­czas gdy ją szy­ko­wał, po­sze­dłem na prze­chadzkę nad brzeg Gwa­dal­ki­wiru, a po po­wro­cie za­sta­łem wie­cze­rzę, która w rze­czy sa­mej nie była nie­smaczna.

Gdy już się po­si­li­łem, rze­kłem do Gon­za­lesa, by przy­go­to­wał mi łóżko. Zmie­szał się i wy­po­wie­dział kilka słów cał­kiem nie­do­rzecz­nych. Wresz­cie wy­znał, że za­jazd jest na­wie­dzany przez du­chy i że on z ro­dziną no­cuje w ma­łym go­spo­dar­stwie nad rzeką; do­dał, że je­śli­bym pra­gnął spę­dzić tam noc, każe do­sta­wić mi łóżko.

Pro­po­zy­cja ta wy­dała mi się cał­kiem nie­sto­sowna; rze­kłem, że może no­co­wać, gdzie mu się tylko po­doba, by­leby ze­chciał przy­słać mi mo­ich lu­dzi. Gon­za­les obie­cał i od­szedł, krę­cąc głową i wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

Moi słu­żący zja­wili się chwilę po­tem; sły­szeli już o upio­rach i chcieli mnie na­kło­nić, bym spę­dził noc w go­spo­dar­stwie. Po­trak­to­wa­łem ich rady do­syć opry­skli­wie i ka­za­łem przy­go­to­wać łóżko w tej sa­mej izbie, w któ­rej spo­ży­łem wie­cze­rzę. Usłu­chali, choć nie­chęt­nie, a gdy po­sła­nie było go­towe, ze łzami w oczach znów po­częli mnie za­kli­nać, bym prze­no­co­wał w go­spo­dar­stwie. Mocno znie­cier­pli­wiony ich prze­stro­gami, da­łem upust zło­ści, która skło­niła ich do ucieczki, ale po­nie­waż nie mia­łem w zwy­czaju ko­rzy­stać z po­mocy służby przy roz­bie­ra­niu, ob­sze­dłem się bez nich. Oka­zali mi więk­szą tro­skli­wość, niż na to za­słu­gi­wa­łem, zo­sta­wili bo­wiem przy łóżku za­pa­loną świecę, a także drugą, za­pa­sową, dwa pi­sto­lety i kilka ksiąg, któ­rych lek­tura mo­gła utrzy­mać mnie w sta­nie czu­wa­nia, ale prawdę po­wie­dziaw­szy, sen­ność już mnie opu­ściła.

Spę­dzi­łem ja­kieś dwie go­dziny, to czy­ta­jąc, to prze­wra­ca­jąc się w łóżku. Wresz­cie do­biegł mnie dźwięk dzwonu czy też ze­gara, który wy­bił pół­noc. Zdzi­wiło mnie to, po­nie­waż nie sły­sza­łem, żeby wy­bi­jał po­przed­nie go­dziny. Wtem drzwi się otwarły i uj­rza­łem, jak wcho­dzi moja ma­co­cha, w swo­bod­nym noc­nym stroju, z lich­ta­rzem w ręku. Po­de­szła do mnie po ci­chu, z pal­cem przy­tknię­tym do warg, jakby chciała na­rzu­cić mi mil­cze­nie, po­sta­wiła lich­tarz na noc­nym sto­liku, sia­dła na łóżku i prze­mó­wiła w te słowa:

– Pa­checo, oto na­de­szła chwila, w któ­rej mogę po­da­ro­wać ci obie­cane roz­ko­sze. Przed go­dziną przy­by­li­śmy do tej go­spody. Twój oj­ciec no­cuje na fer­mie, ale ja, do­wie­dziaw­szy się, że tu je­steś, do­sta­łam po­zwo­le­nie, by spę­dzić noc z moją sio­strą In­e­zillą. Sio­stra czeka na cie­bie i ni­czego ci nie od­mówi, ale mu­sisz po­znać wa­runki swo­jego szczę­ścia. Ty ko­chasz In­e­zillę, ja ko­cham cie­bie. Pra­gnę was po­łą­czyć, lecz nie zdo­będę się na to, by zo­sta­wić was sa­mych, i was nie opusz­czę[6]. Pójdź za mną.

Ma­co­cha nie dała mi dużo czasu na od­po­wiedź; ujęła mnie za rękę i po­pro­wa­dziła ko­ry­ta­rzami, aż do­tar­li­śmy do ja­kichś drzwi, gdzie przy­sta­wiła oko do dziurki od klu­cza[7].

Gdy dość się już na­pa­trzyła, rze­kła:

– Wszystko idzie do­brze, sam zo­bacz...

Za­ją­łem jej miej­sce przy dziurce od klu­cza i rze­czy­wi­ście uj­rza­łem uro­czą In­e­zillę, która le­żała w łożu, ale da­leko jej było do zwy­kle oka­zy­wa­nej skrom­no­ści.

Wy­raz oczu, wzbu­rzony od­dech, oży­wiona cera i jej za­cho­wa­nie wska­zy­wały na to, że ocze­kuje ko­chanka.

Ka­milla po­zwo­liła mi się na­pa­trzeć, a po­tem rze­kła:

– Drogi Pa­checo, zo­stań przy drzwiach; kiedy na­dej­dzie czas, przyjdę po cie­bie.

Gdy we­szła do środka, przy­ło­ży­łem znów oko do dziurki i uj­rza­łem ty­siąc rze­czy, o któ­rych trudno mi wprost mó­wić. Ka­milla zdjęła suk­nie, a po­tem, kła­dąc się obok sio­stry, rze­kła:

– Moja nie­szczę­sna In­e­zillo, czy to prawda, że chcesz mieć ko­chanka? Nie­szczę­sne dziecko, na­wet nie wiesz, jaki ból ci zada. Prze­wróci cię, przy­ci­śnie, ro­ze­drze.

Kiedy Ka­milla uznała, że dość już po­uczyła swoją uczen­nicę, otwo­rzyła mi drzwi i przy­wio­dła do łóżka sio­stry. Cóż mam ci po­wie­dzieć o tej zgub­nej nocy: zgłę­bi­łem roz­kosz i zbrod­nię. Długo jesz­cze wal­czy­łem z sen­no­ścią i z na­turą, by jak naj­bar­dziej prze­cią­gnąć pie­kielne ucie­chy. Wresz­cie usną­łem i na­za­jutrz obu­dzi­łem się pod szu­bie­nicą braci Zota, po­mię­dzy tru­pami dwóch nik­czem­ni­ków.

Tu pu­stel­nik prze­rwał opę­ta­nemu i rzekł:

– A za­tem, mój synu, co o tym po­wiesz? My­ślę, że trwoga by cię zdjęła, gdy­byś się zna­lazł mię­dzy dwoma wi­siel­cami.

Od­par­łem:

– Oj­cze, ob­ra­żasz mnie. Szlach­cic ni­gdy nie po­wi­nien się bać, tym bar­dziej je­śli ma za­szczyt być ka­pi­ta­nem gwar­dii wa­loń­skiej.

– Ależ, synu – mó­wił da­lej pu­stel­nik – czy sły­sza­łeś, aby po­dobna rzecz przy­tra­fiła się ko­muś in­nemu?

Za­wa­ha­łem się przez chwilę i od­par­łem:

– Oj­cze, skoro ta przy­goda przy­da­rzyła się panu Pa­checo, mo­gła też przy­da­rzyć się in­nym. Osą­dzę to le­piej, je­śli na­ka­żesz mu da­lej opo­wia­dać.

Pu­stel­nik ob­ró­cił się do opę­ta­nego i rzekł:

– Pa­checo! Pa­checo! W imię twego od­ku­pi­ciela, na­ka­zuję ci mó­wić da­lej.

Pa­checo wy­dał strasz­liwy ryk i tak da­lej pra­wił:

– Na wpół umarły umkną­łem spod szu­bie­nicy. Wlo­kłem się, nie wie­dząc do­kąd. Wresz­cie na­po­tka­łem po­dróż­nych, któ­rzy uli­to­wali się nade mną i od­pro­wa­dzili do Venta Qu­emada. Za­sta­łem tam obe­rży­stę i mo­ich lu­dzi mocno za­tro­ska­nych. Spy­ta­łem, czy oj­ciec mój no­co­wał w go­spo­dar­stwie. Od­parli, że nikt się w nocy nie po­ja­wił.

Nie mo­głem dłu­żej wy­trzy­mać w Venta Qu­emada i ru­szy­łem do An­du­jar. Do­tar­łem tam już po za­cho­dzie słońca. W obe­rży było tłoczno, więc po­słano mi w kuchni; po­ło­ży­łem się, ale nie mo­głem za­snąć, gdyż moje my­śli na­dal za­przą­tały po­twor­no­ści mi­nio­nej nocy. Na ku­chen­nym pa­le­ni­sku po­sta­wi­łem za­pa­loną świeczkę. Wtem świeca zga­sła i po­czu­łem, jak śmier­telny dreszcz ścina mi krew w ży­łach.

Coś cią­gnęło koł­drę; po­tem do­biegł mnie ci­chy gło­sik:

– To ja, Ka­milla, twoja ma­co­cha. Zimno mi, ko­cha­nieńki, zrób mi miej­sce pod koł­drą.

Po chwili ode­zwał się drugi gło­sik:

– To, ja, In­e­zilla, po­zwól mi wejść do swo­jego łóżka. Tak mi zimno.

Wtem uczu­łem, jak brodę ści­ska mi czy­jaś lo­do­wata ręka. Ze­bra­łem wszyst­kie siły i krzyk­ną­łem:

– Precz, Sza­ta­nie!

Gło­siki znów się ode­zwały:

– Czemu nas wy­pę­dzasz? Czyż nie je­steś na­szym mę­żu­siem? Zimno nam. Roz­pa­limy ogień.

W isto­cie doj­rza­łem wkrótce pło­mień na pa­le­ni­sku. Gdy w kuchni się roz­ja­śniło, do­strze­głem nie In­e­zillę i Ka­millę, lecz dwóch braci Zota wi­szą­cych w ko­mi­nie.

Wi­dok ten nie­mal od­jął mi zmy­sły. Ze­rwa­łem się z łóżka, wy­sko­czy­łem przez okno i pu­ści­łem się pę­dem przez pola. Przez chwilę po­chle­bia­łem so­bie, żem zdo­łał umknąć przed tym okro­pień­stwem, ale ob­ró­ciw­szy się, uj­rza­łem dwóch wi­siel­ców, któ­rzy za mną go­nili. Jesz­cze przy­spie­szy­łem kroku i wi­sielcy zo­stali w tyle. Ale moja ra­dość nie trwała długo. Ohydne stwory za­częły ob­ra­cać się ko­łem i w mig mnie do­ści­gnęły. Bie­głem jesz­cze, aż siły mnie opu­ściły.

Wten­czas uczu­łem, jak je­den z wi­siel­ców chwyta mnie za kostkę le­wej nogi. Pró­bo­wa­łem się uwol­nić, ale drugi od­ciął mi drogę. Sta­nął przede mną, wy­trzesz­czył oczy i wy­wa­lił ję­zyk, roz­pa­lony do czer­wo­no­ści jak że­lazo do­byte z ognia. Bła­ga­łem o ła­skę, lecz na próżno. Jedną rękę chwy­cił mnie za gar­dło, drugą wy­rwał mi oko. Przez oczo­dół wsu­nął swój pa­lący ję­zyk. Za­czął li­zać mi mózg – wy­łem z bólu.

Wtedy drugi wi­sie­lec, który schwy­cił mnie za lewą nogę, pu­ścił w ruch pa­zury. Naj­pierw za­czął ła­sko­tać mnie w po­de­szwę stopy. Na­stęp­nie zdarł mi skórę, wy­dzie­lił nerwy, ob­na­żył je i po­czął grać na nich jak na in­stru­men­cie mu­zycz­nym, ale po­nie­waż nie wy­da­wa­łem dźwię­ków przy­jem­nych dla jego uszu, wbił mi szpony pod ko­la­nem, za­ci­snął ścię­gna i po­czął je wy­krę­cać, jakby stroił harfę. Wresz­cie za­czął grać na mo­jej no­dze, z któ­rej uczy­nił so­bie psal­te­rion. Sły­sza­łem jego dia­bel­ski śmiech. Ból wy­ry­wał mi z gar­dła prze­raź­liwe krzyki, a pie­kielne wy­cia do­peł­niały chóru. Usły­sza­łem zgrzy­ta­nie po­tę­pień­ców; wy­da­wało mi się, że miaż­dżą zę­bami każde włókno mo­jego ciała. Na ko­niec stra­ci­łem przy­tom­ność. Na­za­jutrz pa­ste­rze zna­leźli mnie na polu i za­nie­śli do pu­stelni. Wy­zna­łem swoje grze­chy i u stóp krzyża zna­la­złem ulgę w cier­pie­niach. Tu­taj opę­ta­niec wy­dał strasz­liwy ryk i umilkł.

Wów­czas za­brał głos pu­stel­nik:

– Wi­dzisz za­tem, mło­dzień­cze, po­tęgę Sza­tana, módl się i płacz. Jest już późno. Mu­simy się roz­stać. Nie ofe­ruję ci swo­jej celi, al­bo­wiem krzyki Pa­checa nie da­łyby ci za­snąć. Idź do ka­plicy. Bę­dziesz tam pod opieką krzyża, który osłoni cię przed de­mo­nami.

Od­rze­kłem, że będę spał tam, gdzie mi każe. Wnie­śli­śmy do ka­plicy małe łóżko po­lowe. Po­ło­ży­łem się, a pu­stel­nik ży­czył mi do­brej nocy.

Kiedy zo­sta­łem sam, wró­ciła do mnie opo­wieść Pa­checa. Do­strze­głem w niej wiele zbież­no­ści z mo­imi wła­snymi przy­go­dami i jesz­cze o niej roz­my­śla­łem, gdy wy­biła pół­noc. Nie mia­łem pew­no­ści, czy to pu­stel­nik dzwo­nił, czy też była to sprawka upio­rów. Wtedy do­bie­gło mnie skro­ba­nie do drzwi. Pod­sze­dłem i spy­ta­łem:

– Kto tam?

Ci­chy głos od­po­wie­dział:

– Zimno nam, otwórz, to my, twoje ko­chanki.

– Idź­cie precz, prze­klęci wi­sielcy – od­par­łem – wra­caj­cie na szu­bie­nicę i daj­cie mi spać.

Na to ci­chy głos znów się ode­zwał:

– Szy­dzisz z nas, bo sie­dzisz w ka­plicy, ale wyjdź no tu do nas na dwór.

– Za­raz tam będę – od­par­łem.

Po­sze­dłem po szpadę i chcia­łem wyjść, lecz drzwi były za­mknięte. Po­wie­dzia­łem to upio­rom, ale nic nie od­rze­kły. Po­ło­ży­łem się i spa­łem do rana.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

DZIEŃ DRUGI

[1] Można od­czy­tać tę scenę jako pa­ro­dy­styczne od­wró­ce­nie za­pa­try­wań Con­dil­laca na sen i prze­bu­dze­nie z Trak­tatu o wra­że­niach (Her­man, 2001, Skrzy­pek).

[2]Agur – po­wi­ta­nie ba­skij­skie, bli­skie wło­skiemu au­guri.

[3]Espon­jado – od­miana su­chara.

[4] Po­stać o imie­niu Pa­checo do­syć czę­sto wy­stę­puje w opo­wie­ściach o hisz­pań­skim ko­lo­ry­cie, po­cząw­szy od Przy­pad­ków Idziego Blasa Le­sage’a, książki, która do­star­czyła Po­toc­kiemu licz­nych mo­ty­wów; od­no­tujmy też obec­ność nie­ja­kiego Pa­checa w Ines de Ca­stro pani de Gen­lis, którą Po­tocki znał do­brze, po­nie­waż była przy­ja­ciółką jego matki. Po­wieść pani de Gen­lis, wy­dana w 1817 r., nie mo­gła jed­nak za­in­spi­ro­wać au­tora Rę­ko­pisu. Przy­po­mnijmy po­nadto, że Ro­drigo de Pa­checo, pan Ar­ga­ma­silla de Alba z Man­czy, który ucho­dził za sza­leńca i ka­zał uwię­zić Ce­rvan­tesa za ja­kąś mroczną sprawę po­dat­kową, jest uzna­wany za pier­wo­wzór po­staci Don Ki­chote’a.

[5]Cor­re­gi­dor (hiszp.) – sta­no­wi­sko łą­czące urząd bur­mi­strza i sę­dziego.

[6] Po­dob­nie jak w wielu in­nych frag­men­tach, ero­tyzm wer­sji z 1804 zo­stał tu zła­go­dzony: „Ty ko­chasz In­e­zillę, ja ko­cham cie­bie. Nie może być tak, żeby dwoje z nas trojga za­znało szczę­ścia kosz­tem trze­ciego. Chcę, żeby jedno łoże przy­jęło nas tej nocy”.

[7] Pierw­sza sy­tu­acja, w któ­rej po­ja­wia się po­wra­ca­jący póź­niej wie­lo­krot­nie mo­tyw osoby po­stron­nej pod­glą­da­ją­cej scenę.