Rezydencja w Kornwalii - Michelle Conder - ebook

Rezydencja w Kornwalii ebook

Michelle Conder

3,5
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Biznesmen Dare James jedzie do rodzinnej rezydencji na angielskiej prowincji. Ma się tam spotkać z dziadkiem, którego w ogóle nie zna. Na miejscu spotyka Carly Evans, młodą kobietę, która mieszka ze starym baronem. Podejrzewa ją, że jest kochanką dziadka. Jednocześnie uroda i temperament Carly robią na nim ogromne wrażenie. Dare miał w planach jedynie wspólną kolację z rodziną, jednak zaintrygowany osobą Carly zostaje na dłużej…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 149

Oceny
3,5 (25 ocen)
4
6
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michelle Conder

Rezydencja w Kornwalii

Tłumaczenie: Agnieszka Wąsowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zwykło się powszechnie uważać, że Dare James jest człowiekiem, który ma wszystko, choć on sam wcale tak nie myślał. Bez wątpienia był niezwykle przystojnym, atletycznie zbudowanym mężczyzną, obdarzonym niezwykłą charyzmą i niemałym majątkiem. Choć miał zaledwie trzydzieści lat, już był milionerem. Pieniądze zrobił dzięki niezwykłej determinacji, zdolnościom i ciężkiej pracy, i wszystko zawdzięczał samemu sobie.

To, czego mu brakowało, to tolerancji zwłaszcza wobec głupców i ignorantów. Ludzi, którzy nie rozumieli, że gra na giełdzie to nie jest nieustająca hossa.

Rozparł się wygodnie w fotelu i położył nogi na biurku.

‒ Nie interesuje mnie, co on myśli. Nie sprzedam teraz akcji – oznajmił przez telefon swojemu dyrektorowi finansowemu. – Masz je trzymać. A jeśli ten dupek znów zamierza podać w wątpliwość moje decyzje, niech szuka sobie kogoś innego.

Zakończył rozmowę i odwrócił się, słysząc, że ktoś wszedł do biura.

‒ Jakieś kłopoty?

W drzwiach stała jego matka, która wczoraj w nocy przyleciała do Londynu z Karoliny Północnej.

Dare uśmiechnął się i zdjął nogi z biurka.

Matka usiadła na jednej z sof i spojrzała na syna.

‒ Muszę z tobą porozmawiać, kochanie.

‒ Naturalnie. Co się stało?

‒ Miesiąc temu dostałam mejla od mojego ojca.

Dare zmarszczył brwi, nie będąc pewny, czy dobrze usłyszał.

‒ Od dziadka?

‒ Wiem, też byłam zaskoczona.

‒ Czego chciał?

‒ Chce się ze mną zobaczyć.

Dare zaniepokoił się. Jeżeli człowiek, który wyrzucił z domu własną córkę tylko dlatego, że poślubiła mężczyznę, którego nie aprobował, kontaktuje się z nią po trzydziestu latach milczenia, to mogło to oznaczać tylko kłopoty.

‒ Zaprosił mnie do siebie na lunch.

Jego dom, Rothmeyer House, był w rzeczywistości ogromną posiadłością stojącą na liczącej dwadzieścia siedem akrów działce.

‒ Chyba nie zamierzasz tam pojechać? – spytał, nie widząc powodu, dla którego miałaby to zrobić. Po tym, jak ją potraktował, zapewne była to ostatnia rzecz, na jaką miałaby ochotę.

Po jej minie widział jednak, że bardzo poważnie rozważa przyjęcie zaproszenia.

‒ Ten człowiek nic dla ciebie nie zrobił, a teraz nagle chce cię widzieć? Domyślam się, że albo potrzebuje pieniędzy, albo umiera.

‒ Dare! Nie sądziłam, że wychowałam takiego cynika.

‒ Nie jestem cynikiem, tylko realistą. – Jego głos złagodniał. – Nie chcę, żebyś robiła sobie jakieś nadzieje. Nie sądzę, żeby po takim czasie nagle zmienił zdanie.

Dare wiedział, że zabrzmiało to obcesowo, ale ktoś musiał się o nią zatroszczyć. Robił to już od tylu lat, że stało się to jego drugą naturą.

‒ Dare, on jest moim ojcem – powiedziała miękko. – Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale czuję, że powinnam tam jechać.

Dare był człowiekiem czynu i nigdy nie kierował się w życiu uczuciami. Dla niego Benson Granger baron Rothmeyer zbyt późno przypomniał sobie o tym, że ma córkę.

‒ Wspomniał, że już wcześniej próbował mnie odnaleźć.

‒ Najwyraźniej nie bardzo się starał. Jakoś specjalnie się przed nim nie ukrywałaś.

‒ Nie, ale mam wrażenie, że mógł w tym maczać palce twój ojciec.

Dare zmrużył oczy. Nie chciał myśleć o swoim ojcu, nie wspominając o rozmowie o nim.

‒ Skąd ten pomysł?

‒ Kiedyś powiedział mi, że przypilnuje, żeby mój ojciec zrozumiał, co stracił. Wtedy nie przywiązywałam do jego słów zbyt wielkiej wagi, ale teraz zastanawiam się, co miał na myśli. Mój ojciec nie miał pojęcia o twoim istnieniu do czasu, aż mu o tym powiedziałam.

‒ Cóż, jeśli zdecydujesz się tam pojechać i tak się dowie o moim istnieniu, ponieważ nie zamierzam puścić cię tam samej.

‒ Uważasz, że powinnam jechać?

‒ Nie. Uważam, że powinnaś usunąć tego mejla i udawać, że go nigdy nie dostałaś.

‒ Dare, jesteś jednym z jego spadkobierców.

‒ Nie jestem zainteresowany odziedziczeniem posiadłości, której utrzymanie przewyższa zapewne jej wartość.

‒ Mam wrażenie, że popełniłam błąd, izolując cię od niego po śmierci twojego ojca. Poza twoim wujem i kuzynem Beckettem to twój jedyny bliski krewny.

Dare okrążył biurko i podszedł do matki.

‒ Spójrz na mnie, mamo. Postąpiłaś słusznie. Nie potrzebuję go i nigdy nie potrzebowałem.

‒ Po śmierci mamy bardzo się zmienił – powiedziała miękko. – Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale z czasem przestał utrzymywać kontakty z kimkolwiek.

Dare uniósł brew.

‒ Prawdziwy skarb.

Matka uśmiechnęła się, przez co rysy jej twarzy złagodniały. W wieku pięćdziesięciu czterech lat wciąż była niezwykle atrakcyjną kobietą i wreszcie zaczęła cieszyć się życiem, które wcześniej nazbyt jej nie rozpieszczało.

To głównie dlatego Dare niechętnie patrzył na jej pomysł odwiedzenia ojca. Nie potrzebowała, by wspomnienia z przeszłości zburzyły jej spokój.

‒ Poza tym nasze stosunki, a raczej ich brak, nie były tylko jego winą. Miał rację co do twojego ojca, a ja byłam zbyt dumna, żeby to przyznać.

‒ Nie powinnaś się za to winić.

‒ Nie, nie winię się, ale… ‒ Podniosła wzrok na syna. – Wiesz, to dziwne, ale zanim dostałam tego mejla, zaczęłam mieć sny o tym, że wracam do domu. Nie sądzisz, że to jakiś znak?

Dare przewrócił oczami.

‒ Mamo, nie opowiadaj bzdur. W każdym razie możesz być pewna, że wesprę cię we wszystkim, co postanowisz.

Matka uśmiechnęła się promiennie.

‒ Cieszę się bardzo, bo wspomniał, że bardzo chciałby cię poznać.

Tylko tego mi potrzeba, pomyślał.

‒ Kiedy ma być ten lunch?

‒ Jutro.

‒ Jutro!

‒ Wybacz, kochanie. Wiem, że powinnam była wcześniej ci o tym powiedzieć, ale do tej pory sama nie byłam pewna, czy w ogóle pojadę.

‒ Czy oprócz nas ma tam być ktoś jeszcze?

‒ Nie mam pojęcia.

‒ Czy on się ponownie ożenił? Masz macochę? – spytał z cynicznym uśmiechem.

‒ Nie, ale wspomniał, że ma jakiegoś gościa. Nie wiem, kto to jest.

‒ Nieważnie. Poproszę Ninę, żeby przestawiła moje spotkania. – Zmarszczył brwi. – Wyjedziemy o…

‒ Obiecałam Tammy, że ją odwiedzę i nie mogę jej zawieść. Umówmy się w Rothmeyer House jutro około południa.

‒ Skoro tak chcesz. – Usiadł za biurkiem. – Mark odwiezie cię dziś do Southampton.

‒ Dzięki, Dare. Naprawdę jesteś najwspanialszym synem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć.

W odpowiedzi wstał i ją uścisnął.

Wiedział, że życie z jego ojcem nie było łatwe. W najlepszym razie można go było nazwać człowiekiem, który próbuje realizować kolejne pomysły, mające mu przynieść majątek, w najgorszym zaś zwykłym naciągaczem i oszustem.

Jedyną rzeczą, jakiej się od niego nauczył, było to, jak wyczuć na odległość, że ktoś kantuje. Ta umiejętność bardzo mu się w życiu przydała. Z biednej dzielnicy małego amerykańskiego miasteczka dostał się na sam szczyt.

Dare niewielu osobom w życiu ufał i jak dotąd dobrze na tym wychodził.

Nigdy nie chciał poznać rodziny matki, która tak ją potraktowała, i która odmówiła jej jakiegokolwiek wsparcia, kiedy została sama w piętnastoletnim synem. Nie pozwoli, żeby Benson Granger wkroczył teraz w jej życie i zaburzył spokój. Przynajmniej będzie miał okazję, żeby wypróbować swoją nową zabawkę na autostradzie. Co więcej, zaczął się nawet cieszyć z tego, że nadarzyła się sposobność, żeby wyjaśnić drogiemu dziadkowi kilka spraw.

Mieszkańcy wioski mówili, że tak pięknego lata nie było tu od trzydziestu lat. Ciepłe, słoneczne dni i pogodne noce wszystkich wprawiały w dobry nastrój.

Carly Evans wyszła z głębokiego basenu znajdującego się na terenie położonej na obrzeżach wioski posiadłości Rothmeyer House.

‒ Ktokolwiek powiedział, że wysiłek fizyczny powoduje zwiększone wydzielanie endorfin w mózgu, był chyba niespełna rozumu – powiedziała do siebie.

Przyjechała do Rothmeyer trzy tygodnie temu i większość wolnych chwil poświęcała właśnie na biegnie albo pływanie. Mimo to cały czas odczuwała zmęczenie.

Wiedziała, że nie powinna narzekać. Zajmowanie się zdrowiem barona Rothmayera nie było ciężką pracą. Jej zadaniem było przygotowanie go do operacji, którą miał przebyć za dwa tygodnie. Po tym czasie będzie sobie musiała szukać nowego zajęcia, co specjalnie jej nie przerażało. Ostatni rok spędziła, podróżując niczym cyganka po całym kraju.

Wycisnęła wodę z długich rudych włosów i odrzuciła je na plecy. Do tej pory pracowała w jednym z najlepszych londyńskich szpitali i dopiero od roku, kiedy jej dotychczasowe życie legło w gruzach, zaczęła podróżować.

Wytarła się i usiadła na leżaku, postanawiając twardo, że nie będzie rozpamiętywać przeszłości.

‒ Jeśli nie stawisz czoła przeciwnościom – mawiał jej ojciec – urosną do rozmiarów Himalajów.

W jej przypadku były one ogromne i postanowiła, że wróci do domu, dopiero kiedy przybiorą rozmiar łagodnych pagórków. Nie było jej łatwo, ponieważ bardzo kochała zarówno rodziców, jak i siostrę.

Jak zawsze, gdy zaczynała myśleć o przeszłości, coś ścisnęło ją za gardło.

Sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić pocztę. Miała trzy nowe mejle: od rodziców, z uczelni i z biura podróży Travelling Angels. Otworzyła ten środkowy i dowiedziała się, że jest dla niej kolejna praca, jak tylko skończy się ta tutaj. Pytali, czy jest zainteresowana. Była jednym z trzech dyplomowanych lekarzy, którzy pracowali dla tej agencji, i nie narzekała na brak zajęć. Gdy była zajęta, nie miała czasu na rozpamiętywanie popełnionych w przeszłości błędów. Na razie jednak nie chciała się deklarować, dlatego postanowiła przeczytać wiadomość od rodziców. Pytali, kiedy ją znów zobaczą i czy podjęła już jakieś decyzje odnośnie do przyszłości.

Westchnęła i zamknęła mejla.

Rok temu jej śliczna kochana siostra zmarła na rzadką, bardzo agresywną postać białaczki. W tym samym czasie jej chłopak, zamiast wspierać ją w tym trudnym okresie, zdradzał ją.

Nie należała do kobiet, które potrzebują wsparcia silnego mężczyzny, ale mimo to była bardzo rozczarowana postawą Daniela. Jego zainteresowanie jej pochlebiało i to był główny powód, dla którego zaczęli się spotykać. A potem Liv zachorowała i wszystko się posypało. Daniel zaczął być zazdrosny o czas, który spędzała z siostrą, i zarzucał jej, że go oszukuje, a chorobę siostry wykorzystuje jako wymówkę, żeby nie spędzać z nim czasu. Nie wierzył w nic, co mówiła, a z czasem okazało się, że to on sam ją oszukiwał i zdradzał. Co gorsza, wszyscy w szpitalu o tym wiedzieli, ale nikt nie powiedział jej słowa. Wszystko to było bardzo przygnębiające.

Czując, że słońce za bardzo ją przypieka, założyła szorty. Dopiero teraz przypomniała sobie o niewielkim pudełeczku, które miała w kieszeni, a które przybyło do niej dzisiejszego ranka. Otworzyła je i, ku swemu zdumieniu, ujrzała drogi naszyjnik z rubinów umieszczony na aksamitnej poduszce. „Żeby pasował do twoich włosów”, przeczytała na załączonej karteczce. Ofiarodawcą był wnuczek Bensona, Beckett Granger.

Wzięła do ręki naszyjnik i pokręciła głową. Po pierwsze, jej włosy były rude, a nie czerwone, więc zamysł Becketta, żeby zrobić na niej wrażenie, niespecjalnie się powiódł. Wartość naszyjnika także specjalnie jej nie poruszyła. Carly nie należała do kobiet, które przywiązują do takich rzeczy nadmierną wagę, i wciąż nosiła diamentowe kolczyki, które dostała od rodziców dziesięć lat temu.

Nie mogła jednak nie docenić tego, jak bardzo się starał. Bez wątpienia był mężczyzną, który najwięcej zainwestował, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Carly wiedziała jednak, że nie jest to mężczyzna w jej typie. Było w nim coś lekko obmierzłego, co ją odpychało, i wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie ma u niej żadnych szans.

Benson nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o jego chorobie, i Beckett uważał, że jest córką jakiegoś znajomego dziadka. Nie przeszkadzało mu to napastować jej któregoś wieczoru, kiedy wypił nieco zbyt dużo. Carly była pewna, że następnego ranka będzie się tego wstydził, dlatego delikatnie, ale stanowczo przeciwstawiła się jego zalotom.

W ogóle na obecnym etapie życia nie zamierzała wiązać się z żadnym mężczyzną, a już na pewno nie z kimś takim jak Beckett.

Ojciec uważał, że potrzeba jej teraz dobrego planu, żeby wrócić na prostą. Sugerował, że może powinna zrobić kolejną specjalizację, na przykład chirurgię, ale ona nie była nawet pewna, czy chce pozostać w tym zawodzie.

Odłożyła naszyjnik do pudełka. Odda go Beckettowi osobiście, jak tylko go zobaczy.

Właśnie sięgała po leżącą pod fotelem koszulę, kiedy Gregory zaczął ujadać, jakby go ktoś obdzierał ze skóry. Choć od dziecka uwielbiała zwierzęta i zawsze znosiła je do domu, ku utrapieniu mamy, ten pekińczyk jakoś nie wzbudził jej sympatii. Zapewne nie była to jego wina, ale nic nie mogła na to poradzić.

‒ Okej, Gregory. Co cię tak zdenerwowało, mały?

Pies patrzył w kierunku lasu. Carly podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i to był błąd. Kiedy tylko spuściła go z oczu, zrobił ten swój słynny skręt, przed którym ją ostrzegano, i zsunął sobie obrożę.

‒ Gregory, nie! O cholera! – krzyknęła, patrząc bezradnie na uciekającego przez wypielęgnowany trawnik psa. – Wracaj natychmiast!

Tego tylko jej było trzeba, żeby ukochany pies barona zginął na kilka dni przed operacją. Nigdy sobie nie wybaczy.

Zaklęła szpetnie pod nosem, założyła klapki i ruszyła za uciekającym psem.

Dzięki doskonałej kondycji prawie go dogoniła, ale w ostatniej chwili czmychnął do lasu. Krzyknęła, że jak go złapie, da go pani Carlisle, żeby zrobiła z niego zupę.

‒ Gregory, ty mały gnojku!

Rozsunęła okoliczne krzaki, starając się nie podrapać pleców i ramion.

‒ Chodź tutaj, Gregory. Dobry piesek, gdzie jesteś? – starała się, by jej głos zabrzmiał łagodnie, ale nie była pewna, czy jej się udało.

Zobaczyła, że po lewej stronie coś się poruszyło, i znieruchomiała. To tylko rodzina królików wygrzewała się w słońcu. Widok był tak uroczy, że prawie zapomniała o Gregorym. Dopiero kiedy wyskoczył jej zza pleców niczym wystrzelony z procy pocisk, oprzytomniała.

‒ Gregory, nie! – krzyknęła, rzucając się za psem. Króliki zbiły się w ciasną grupkę, a największy z nich, zapewne matka, rzucił się w stronę Gregory’ego.

Zajęta pościgiem Carly nie usłyszała dźwięku motocykla, który właśnie wyłonił się z zakrętu głównej drogi prowadzącej do domu. Dostrzegła go w ostatniej chwili, kiedy nie była już w stanie się zatrzymać. Ściskając w ręku obrożę Gregory’ego, przewróciła się na rosnącą wzdłuż drogi trawę, w nadziei, że w ten sposób uniknie wypadku.

Leżała bez ruchu, spoglądając na rozciągające się nad nią błękitne niebo.

Usłyszała przekleństwo, po czym w polu jej widzenia pojawiła się męska twarz. Potężnie zbudowany mężczyzna klęczał obok, pochylony nad jej nieruchomą postacią.

Jego oczy były chyba jeszcze bardziej błękitne niż niebo, na które przed chwilą patrzyła. Prosty nos, wydatna szczęka, zdecydowanie zarysowane usta. Na taką twarz mogłaby patrzeć bez końca.

‒ Nie ruszaj się. – Głos miał głęboki, niski i zdecydowanie pełen autorytetu.

Poczuła jego ręce na ramionach, a potem nogach.

‒ Co ty wyprawiasz?

‒ Sprawdzam, czy niczego sobie nie złamałaś.

‒ Jesteś lekarzem?

‒ Nie.

Nie zdziwiła się. Nigdy jeszcze nie spotkała lekarza ubranego w czarną skórzaną kurtkę.

‒ Nic mi nie jest – zapewniła go pospiesznie. W końcu to ona była lekarzem!

‒ Nie ruszaj się – powtórzył, kiedy spróbowała unieść się na łokciach.

‒ Powiedziałam, że nic mi się nie stało. – Odsunęła jego rękę, aż się zachwiał.

‒ Dobrze – powiedział w końcu, wstając z kolan. – Może mi powiesz, dlaczego przebiegłaś przez tę drogę? Mogłem cię zabić.

Carly spojrzała na stojący nieopodal motocykl, jakby żywcem wyjęty z filmu o Batmanie. To była jego wina, jechał z nadmierną prędkością.

‒ Naprawdę? Jeślibym zginęła, to tylko dlatego, że jechałeś po tej wąskiej dróżce jak maniak.

Dare spojrzał na rudowłosą piękność, której oczy ciskały na niego gromy. Swoją drogą jej oczy miały ciekawy kolor. Były zbyt zielone, żeby je nazwać szarymi i zbyt szare, aby uznać je za zielone. Najbliższy prawdy był kolor oliwkowy.

‒ Wcale nie jechałem jak maniak.

‒ Owszem, jechałeś. Co więcej, rozmawiałeś przez telefon!

‒ Nie histeryzuj. Nie rozmawiałem przez telefon, tylko sprawdzałem GPS.

‒ Trzymałeś w ręku telefon, prowadząc motocykl! To jest karalne!

‒ Uspokój się, nad wszystkim panowałem.

‒ Co nie zmienia faktu, że to jest karalne.

Dare lekko się uśmiechnął.

‒ I co w związku z tym zamierzasz zrobić? Aresztujesz mnie?

Spojrzała na niego tak, jakby rzeczywiście miała ochotę to zrobić, choć może nie do końca w tym sensie.

‒ Kim ty w ogóle jesteś?

W zasadzie mógłby ją spytać o to samo. Spojrzał na jej krótkie spodenki i różowy stanik od kostiumu i z góry odrzucił pomysł, że jest gościem dziadka.

‒ A kto pyta?

Dziewczyna zacisnęła usta.

‒ Ja.

Podniosła się gwałtownie z ziemi. Dare automatycznie wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać, ale nie zdziwił się, gdy tę rękę odepchnęła. Nie zamierzał się tym przejmować. Ta kobieta właśnie zabrała mu kilka lat życia, wyskakując tak nagle niemal prosto pod koła jego motocykla.

Ujął ją za łokieć i przytrzymał.

‒ Nie potrzebuję twojej pomocy.

‒ Słuchaj, młoda damo. Tylko mojemu wyjątkowemu refleksowi zawdzięczasz to, że wciąż żyjesz. Mogłabyś okazać odrobinę wdzięczności.

‒ Nie jestem żadną damą. I to przez twoją brawurową jazdę znalazłam się w niebezpieczeństwie i mam teraz spuchnięty…

‒ Tył? – spytał pomocnie.

‒ Nieważne.

‒ Jak mogłaś nie usłyszeć, że nadjeżdżam?

‒ To teren prywatny, a ja goniłam psa. Nie spodziewałam się, że jakiś Evel Knievel[1] pojawi się znienacka na drodze.

‒ Mówisz: psa? A jakiego konkretnie?

Dostrzegł, że dziewczyna patrzy na jego pierś, brzuch i jeszcze niżej i poczuł się tak, jakby go tam dotknęła.

‒ Bardzo wielkiego psa, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć – oznajmiła lekko zachrypniętym głosem i odsunęła się.

Zupełnie jakby miał zamiar się na nią rzucić. Choć musiał przyznać, że była warta grzechu. Pełne piersi wypełniały miseczki stanika, a opalone nogi były tak zgrabne, że chyba nigdy nie widział ładniejszych.

‒ Na co tak patrzysz?

Podniósł wzrok na jej oczy i uznał, że dominuje kolor zielony.

‒ Na twoje nogi – odparł z uśmiechem. – Są bardzo ładne i nie możesz mieć mężczyznom za złe, że się na nie gapią.

‒ Słucham? – Spojrzała na niego z miną, która jasno mówiła, co o nim myśli.

‒ Posłuchaj…

‒ Jak śmiesz? – Dźgnęła go palcem w pierś. – Mam na sobie kostium tylko dlatego, że jest gorąco i przed chwilą pływałam.

‒ Wiem, wiem. I goniłaś psa. Ale…

‒ Zresztą, nie muszę się tłumaczyć przed kimś takim jak ty.

‒ A co to miało oznaczać? – Oczy Dare’a zwęziły się niebezpiecznie.

‒ To, co powiedziałam. Masz problemy ze słuchem? Och nie, mój naszyjnik! – Rozejrzała się wokół siebie. – Nie mów mi, że go zgubiłam!

Dare westchnął. Był zmęczony i nie miał ochoty na to, by obrażała go jakaś seksowna dupeczka.

‒ Jak wyglądał?

‒ Rubinowy wisiorek na złotym łańcuszku…

‒ Ten?

Pochylił się i podniósł coś z wysokiej trawy. Kiedy się wyprostował, spojrzał na trzymany w ręku przedmiot i gwizdnął z uznaniem. Najwyraźniej jej nie docenił.

‒ Całkiem niezły. Choć nie jestem pewien, czy do końca pasuje do twojego stroju. Może bikini w kształcie stringów byłoby lepsze?

‒ Nie miałam go na sobie – zapewniła go gorąco. – To prezent.

Dare roześmiał się.

‒ Wcale nie pomyślałem, że sama za niego zapłaciłaś, skarbie. Nie znam kobiety, która kupiłaby sobie coś takiego.

Popatrzyła na niego, jakby nie miała pojęcia, o czym mówi.

‒ Czy ty naprawdę powiedziałeś do mnie „skarbie”?

Naprawdę. Z jakiegoś powodu znalezienie tego naszyjnika skierowało jego myśli w inną stronę.

‒ Posłuchaj…

‒ Nie, to ty posłuchaj. Zachowujesz się jak dupek, skarbie, a ja sobie na to nie pozwolę. Oddaj mi to. – Wyciągnęła rękę, żeby odebrać mu naszyjnik, ale Dare instynktownie uniósł go nad głowę. Nie miała szansy go tam dosięgnąć.

Żeby na niego nie upaść, musiała zaprzeć się rękami o jego opiętą białą koszulką pierś. Jej oczy rozszerzyły się, a usta ułożyły w perfekcyjne „O”.

W tej samej chwili, jak to mówią: czas zatrzymał się w miejscu. Dare mógł myśleć tylko o tym, że chciałby natychmiast zobaczyć ją nagą w pozycji horyzontalnej. Instynktownie objął ją wolną ręką i przyciągnął do siebie. I w tym momencie gdzieś obok jego nogi rozległo się głośne ujadanie. Spojrzał w dół.

‒ To ten ogromny pies, którego ścigasz?

‒ Gregory!

W innych okolicznościach nawet by się uśmiechnął, widząc, jak próbuje go złapać. Był jednak tak wytrącony z równowagi, że tylko wyciągnął rękę z naszyjnikiem.

‒ Nie zapomnij swojego prezentu.

Wyrwała mu z ręki naszyjnik i rzuciła się w pościg za Gregorym. Nie sądził, żeby miał ją jeszcze kiedykolwiek zobaczyć i, nie wiedzieć czemu, ta myśl napełniła go smutkiem. Pokręcił głową i ruszył po swój motocykl. Założył kask, przekręcił kluczyk i skierował się w stronę głównego domu.

[1] Evel Knievel – amerykański kaskader motocyklista (przyp. tłum.).

Tytuł oryginału: Defying the Billionaire’s Command

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2016

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

Korekta: Hanna Lachowska

© 2016 by Michelle Conder

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-3571-6

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.