Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Peter Mayle osiada wraz z żoną w romantycznym wiejskim domku gdzieś między Avinionem i Aix. Ta przeprowadzka była początkiem pełnego rozkoszy i zmór roku w Prowansji.
Książeczka napisana dowcipnie i ze smakiem, malująca znane i nieznane oblicza barwnej krainy, urzekła już miliony czytelników na całym świecie.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rok w Prowansji
Tego samego autora dotychczas ukazały się:
Hotel Pastis Jeszcze raz Prowansja Kosztowne nawyki Lekcje francuskiego Pogoń za Cezanne’em Psi żywot Rok w Prowansji Wiwat Agencja! Wszystko, tylko nie... Zawsze Prowansja
Dobry rok
Przełożyła Ewa Adamska
Prószyński i S-ko
Tytuł oryginału * 1 A YEAR IN PROVENCE
Copyright © 1989 by Escargot Productions Ltd. All Rights Reserved.
Projekt okładki i strony tytułowej Mirosław Adamczyk
Redakcja
Monika Machlejd-Ziemkiewicz
Redakcja techniczna
Małgorzata Kozub
Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Skład i łamanie
Małgorzata Wnuk
ISBN 83-7469-018-6
Wydawca
Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Kochanej Jennie z podziękowaniami
Po napisaniu tej książki nastąpiło smutne wydarzenie. Zmarl pan Soliva, mąż Tan te Yvonne z Lam-besc, i restauracja została zamknięta. Pan Soliva był przemiłym staruszkiem i bardzo nam go żal.
Poza tym życie w Prowansji toczy się nadal tak, jak je przedstawiłem - powoli i rozkosznie w upale lata, powoli i rozkosznie w chłodzie zimy. Przeżyliśmy tu już trzy lata i nie żałujemy ani chwilki.
Mam mieszane uczucia co do wpływu, jaki ukazanie się książki wywarto na nasze życie. Wspaniale jest otrzymywać listy od czytelników - a listy napływały tuzinami, z miejsc tak różnych jak Pekin i więzienie Jej Królewskiej Wysokości w Wormwood Scrubs. Natomiast niekiedy mniej cudownie jest znaleźć czytelnika na własnym progu, z książką w ręku i z wywieszonym językiem, w nadziei na szklaneczkę lub dwie. Były to pochlebne, ale zazwyczaj tak niespodziewane wizyty, że nieraz zostałem zaskoczony - dosłownie - bez spodni. Podpisywanie książki, kiedy człowiek wyszedł spod prysznica i jeszcze ocieka wodą, a jedynym odzieniem jest ręcznik, nie przestało być dla mnie osobliwym doświadczeniem!
Jedyna chmurka na naszym horyzoncie w tej chwili jest niewielka, nie większa niż prowizja agencji handlu nieruchomościami. Krążą pogłoski o czymś, co nasi miejscowi przyjaciele określają jako un boum. Jak mówią, w 1992 roku Prowansja już na dobre stanie się Kalifornią Europy.
Liczę, że te pogłoski są fałszywe. Przeraża mnie perspektywa zwariowanych na punkcie diety amatorów wody mineralnej uprawiających jogging w granatowych dresach, telefonów komórkowych przy basenach i autentycznych jacuzzi w prowansalskim stylu obok kortów tenisowych. Gnębi mnie straszliwe przeczucie, że Francuzom się to wszystko spodoba. To tylko uchodźcy mają nadzieję, że Prowansja zostanie taka, jaką była, kiedy ją odkryli.
Ale na razie mogę wyjrzeć przez okno i zobaczyć jedynie winnice i góry, i nie usłyszeć żadnych dźwięków prócz głosu sąsiada, przeklinającego swój zepsuty traktor. W południe przestanie kląć i pójdzie do domu na dejeuner, a potem wyśle żonę, żeby naprawiła traktor, sam zaś pójdzie z psem do lasu. Letnia posucha i pożary lasu wypędziły wprawdzie całą zwierzynę daleko, aż ku Basses-Al-pes, ale myśliwi są niepoprawnymi optymistami. A jeśli żaden uczynny królik ani ptak nie wystawi się na strzał, cóż, tant pis, tym gorzej. Zawsze jeszcze mamy przed sobą jutrzejszy dzień.
Zbliża się Boże Narodzenie, czas zamówić ostrygi, foiegras i świeże czarne trufle. Czas obiecać sobie, że tym razem już na pewno wybierzemy się na żywą creche1 do kościoła w Menerbes. Szopkę wystawia się o północy - jeśli monsier Poncent dotrze na czas ze swoim osłem i jeśli pośród nowo narodzonych mieszkańców wioski znajdzie się dostatecznie grzeczne niemowlę do roli małego Jezuska. Przez trzy kolejne lata mieliśmy szczery zamiar obejrzeć szopkę i przez trzy kolejne lata kolacja i ogień płonący na kominku wciągały nas w zasadzkę. Najedzeni i senni, wystawialiśmy nosy na chłód, patrzyliśmy na choinkę gwiazd na niebie i myśleliśmy sobie, jakie to szczęście, że tu mieszkamy. W tym roku pewnie skończy się na tym samym.
Peter Mayle grudzień 1989
1
szopkę
Początek roku uczciliśmy obiadem.
Zawsze uważaliśmy sylwestra, z szaleństwami ostatniej godziny starego roku i nieuchronnie żałosnym zakończeniem, za dość smętną imprezę -przy całej jej wymuszonej wesołości, toastach i całusach o północy. Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że we wsi Lacoste, odległej o kilka kilometrów, właściciel Le Simiane oferuje swojej miłej klienteli sześciodaniowy obiad z szampanem rose, uznaliśmy, że będzie to dużo przyjemniejszy sposób inauguracji następnych dwunastu miesięcy.
O pół do pierwszej mała restauracyjka o kamiennych ścianach była pełna. Dało się tu zauważyć niejedno potężne brzuszysko - całe rodziny z embonpoint1, która bierze się ze spędzania codziennie przy stole dwóch, trzech pracowitych godzin, z wzrokiem opuszczonym na talerze i konwersacją zawieszoną na rzecz odprawiania ulubionego rytuału Francuzów. Właściciel restauracji, który mimo pokaźnych wymiarów jakimś cudem opanował do perfekcji sztukę unoszenia się w powietrzu, przywdział na tę uroczystą okazję aksamitny smoking i muszkę. Jego lśniące od pomady wąsy drżały z entuzjazmu, kiedy opiewał jadłospis: foie gras*, pasztet z homara, wołowina en croute'**, sałatki z oliwą z pierwszego tłoczenia, wyborowe sery, cudownie lekkie desery, digestifs'*'**. Była to popisowa aria gastronomiczna, a odśpiewywał ją przy każdym stoliku, cmokając w końce swoich palców tak często, że musiał to przypłacić pęcherzami na wargach.
Wreszcie umilkły ostatnie bon appetit i cała uwaga skupiła się na jedzeniu, a w restauracji zapadła niemal cisza. Moja żona i ja zadumaliśmy się nad wszystkimi poprzednimi dniami Nowego Roku, w większości spędzonymi pod angielskim niebem, pokrytym nieprzeniknionymi chmurami. Trudno nam było skojarzyć pełne słońce i intensywnie błękitne niebo z pierwszym dniem stycznia, ale jak nas wszyscy zapewniali, tu było to normalne. W końcu znajdowaliśmy się w Prowansji!
Bywaliśmy tu częstokroć już wcześniej jako turyści, rozpaczliwie spragnieni naszej dorocznej dawki dwóch lub trzech tygodni prawdziwego ciepła i jaskrawego słońca. De razy stąd wyjeżdżaliśmy, z głębokim żalem i obłażącymi ze skóry nosami, obiecywaliśmy sobie, że pewnego dnia zamieszkamy tu na stałe. Marzyliśmy o tym w dłużące się szare zimy i zielone, wilgotne lata, oglądając z tęsknotą nałogowców zdjęcia winnic i wiejskich ryneczków, wyobrażając sobie, że budzą nas promienie słońca, wpadające skośnie przez okna sypialni. A teraz, poniekąd ku własnemu zdumieniu, zrealizowa-
* wątróbki ze specjalnie tuczonych gęsi lub kaczek
* * zapiekana w cieście
* ** likiery liśmy to marzenie. Spaliliśmy mosty za sobą. Kupiliśmy dom, wzięliśmy lekcje francuskiego, pożegnaliśmy krewnych i przyjaciół, zabraliśmy nasze dwa psy i zostaliśmy cudzoziemcami.
Decyzję podjęliśmy niespodziewanie - wiedze-ni nagłym impulsem - z powodu domu. Zobaczyliśmy go pewnego popołudnia i jeszcze przed kolacją duszą wprowadziliśmy się do niego.
Dom stał ponad gościńcem, biegnącym pomiędzy dwiema pamiętającymi średniowiecze, położonymi na wzgórzach wioskami Menerbes i Bon-nieux, na końcu polnej drogi wśród winnic i sadów czereśniowych. Był to mas, czyli dom wiejski, zbudowany z miejscowego kamienia, który pod wpływem dwustu lat słońca i wichrów przybrał barwę pośrednią między bladoszarą a jasnomiodową. Dom powstał w osiemnastym wieku jako jednoizbowy i w kolejnych dziesięcioleciach stopniowo się rozrastał, w przypadkowym stylu wiejskiego budownictwa, by pomieścić dzieci, babki, kozy i narzędzia rolnicze, aż stał się nieregularną budowlą o trzech kondygnacjach. Wszystko w nim było solidne. Masywne stopnie spiralnej klatki schodowej, która łączyła piwnicę na wino, cave, z najwyższym piętrem, były zrobione z kamiennych bloków. Ściany, niektóre o grubości metra, zbudowano tak, by chroniły przed porywami mistralu, który, jak tu mówią, potrafi zdmuchnąć osłu uszy. Na tyłach domu znajdował się otoczony murem dziedziniec, a za nim basen kąpielowy, wyłożony wyblakłym do białości kamieniem. Były tam też trzy studnie, żywopłoty z rozmarynu, rosły drzewa dające głęboki cień i wysmukłe zielone cyprysy, a także olbrzymie drzewo migdałowe. W popołudniowym słońcu, z drewnianymi okiennicami półprzymkniętymi jak senne powieki, dom tchnął nieodpartym urokiem.
Był też zabezpieczony, tak skutecznie jak to tylko możliwe, przed pełzającym horrorem nowoczesnej zabudowy. Francuzi mają słabość do wznoszenia jolies villas wszędzie, gdzie na to pozwala prawo budowlane - a niekiedy i tam, gdzie nie pozwala -zwłaszcza w pięknych i dotychczas niezeszpe-conych wiejskich okolicach. Wokół starego targowego miasteczka Apt widzieliśmy upiorną wysypkę takich willi, pudełek z tego specjalnego rodzaju jaskraworóżowego betonu, który pozostaje jaskrawy bez względu na to, co z nim wyczynia najgorsza pogoda. Bardzo niewiele rejonów prowincjonalnej Francji nie jest zagrożone tym zalewem brzydoty, o ile nie chroni ich prawo, i jedną z licznych zalet tego domu było położenie w granicach parku narodowego, świętego dla francuskiego dziedzictwa kulturowego i dzięki temu pozostającego poza zasięgiem betoniarek.
Tuż za domem zaczynają się zbocza gór Luberon, które wznoszą się do wysokości ponad tysiąca metrów i ciągną się głębokimi fałdami z zachodu na wschód przez sześćdziesiąt kilometrów. Cedry, sosny i dąb karłowaty czynią je wiecznie zielonymi i zapewniają schronienie dzikom, królikom i łownemu ptactwu. Wśród skał i pod drzewami rosną polne kwiaty, tymianek, lawenda i grzyby, a ze szczytów przy dobrej pogodzie widać departament Basses-Alpes po jednej stronie i Morze Śródziemne po drugiej. Przez większą część roku można włóczyć się po nich przez osiem czy dziewięć godzin i nie zobaczyć ani samochodu, ani człowieka. Stanowią stu-tysięcznohektarowe przedłużenie przydomowego ogrodu, raj dla psów i naturalną barykadę, zabezpieczającą tyły przed inwazją sąsiadów.
Sąsiedzi, jak mieliśmy się przekonać, mają na wsi dużo większe znaczenie niż w mieście. Możecie żyć całe lata w Londynie czy w Nowym Jorku i zamienić zaledwie parę zdawkowych uwag z ludźmi mieszkającymi o piętnaście centymetrów od was po drugiej stronie ściany. Na wsi, choć mogą was dzielić setki metrów od najbliższego domu, sąsiedzi są cząstką waszego życia, a wy - cząstką ich życia. Jeśli do tego jesteście przypadkiem cudzoziemcami, a zatem postaciami nieco egzotycznymi, spotkacie się z zainteresowaniem większym niż zazwyczaj. A jeśli w dodatku dziedziczycie pradawny i delikatny układ dzierżawny, szybko uświadamiacie sobie, że wasza postawa życiowa i podejmowane przez was decyzje mają bezpośredni wpływ na dobrobyt innych.
Ludzie, od których kupiliśmy dom, przedstawili nas naszym nowym sąsiadom przy pięciogodzinnym obiedzie, cechującym się potężną dawką dobrej woli po obu stronach i niemal całkowitym brakiem zrozumienia po naszej. Mówiono po francusku, ale nie był to francuski, jakiego uczyliśmy się z podręczników i z kaset; był to bogaty, zawiesisty patois2', wychodzący gdzieś z głębi gardła i przedzierający się przez nos. Wśród mylących, nosowych dźwięków prowansalskiej wymowy dawały się niejasno rozpoznać znajome słowa: demain brzmiało jak demang, vin stawało się vang, maison przechodziło w mesong. Samo to nie czyniłoby jeszcze problemu, gdyby słowa artykułowano z normalną prędkością i bez dalszych ozdóbek, ale były wyrzucane jak pociski z karabinu maszynowego, często - dla pełni szczęścia - z dodatkową samogłoską doczepianą na końcu. Wskutek tego prosta oferta kawałka chleba - materiał z pierwszej lekcji francuskiego dla początkujących - brzmiała jak jedno nosowo wymawiane słowo: Encoredupanga?
Na nasze szczęście dobry humor i życzliwość sąsiadów były dla nas oczywiste, chociaż treść ich wypowiedzi pozostawała tajemnicą. Henriette była ładną, wiecznie uśmiechniętą kobietką o brązowych włosach, z entuzjazmem sprinterki usiłującą osiągnąć koniec każdego zdania w rekordowym czasie. Jej mąż Faustin - przez wiele tygodni myśle-liśmy, że jego imię pisze się Faustang - był wielki i łagodny, nieśpieszny w ruchach i stosunkowo powolny w mowie. Urodził się w tej dolinie, całe życie spędził w tej dolinie i miał zamiar umrzeć w tej dolinie. Jego ojciec, Pepe Andre, który mieszkał obok niego, w wieku osiemdziesięciu lat zastrzelił swojego ostatniego dzika i zrezygnował z myślistwa na rzecz jazdy na rowerze. Dwa razy w tygodniu pedałował do wsi na zakupy i porcję plotek. Wydawali się szczęśliwą rodziną.
Interesowaliśmy ich jednakże nie tylko jako są-siedzi, lecz również jako ewentualni partnerzy w interesach, i poprzez opary wielu kolejek marc3, kłęby dymu z czarnego tytoniu i jeszcze bardziej nieprzeniknioną mgłę wymowy dotarliśmy wreszcie do sedna sprawy.
Większą część dwóch i pół hektara ziemi, którą kupiliśmy wraz z domem, zajmowały winnice, a oni opiekowali się nimi od wielu lat zgodnie z tradycyjnym systemem metayage: właściciel ziemi opłaca koszty nawożenia i nowych nasadzeń winorośli, rolnik zaś przycina i opryskuje krzewy i zbiera winogrona. Po sezonie rolnik bierze dwie trzecie zysku, a właściciel jedną trzecią. Jeśli ziemia zmienia właściciela, umowa podlega odnowieniu, i na tym polegało zmartwienie Faustina. Wiadomo było ogólnie, że wiele posiadłości w Luberon kupiono jako residences secondaires, korzystano z nich wyłącznie w czasie wakacji i jedynie dla wypoczynku, a należące do nich żyzne ziemie uprawne przekształcono w wymyślnie zaprojektowane ogrody. Zdarzyły się nawet wypadki krańcowego świętokradztwa: wykarczowano krzewy winorośli, żeby zrobić miejsce na korty tenisowe. Korty tenisowe! Faustin wzdrygnął się z pogardą, jego ramiona i brwi uniosły się zgodnie nad niedorzecznym pomysłem zniszczenia cennych winnic dla szczególnej przyjemności uganiania się w upale za małą, szorstką piłeczką.
Niepotrzebnie się martwił. Kochamy winnice -uporządkowany rytm krzewów na tle nieregularnej sylwety gór; zmiany ich barw w miarę jak wiosna przechodzi w lato, a lato w jesień - z jasnoseledy-nowej w ciemną zieleń i wreszcie w żółcie i czerwienie; błękitnawe dymy w porze przycinania winorośli, kiedy pali się ścięte pędy; rzędy ogołoconych krzewów sterczących z nagich pól w zimie - one były tu na swoim miejscu. Korty tenisowe i wymyślne ogrody - nie. (Nasz basen do kąpieli też nie, ale przynajmniej nie znalazł się na miejscu wykarczo-wanych winnic). A poza tym lubimy wino. Mogliśmy odbierać naszą należność w gotówce lub w naturze, a przeciętnie nasz roczny udział w zyskach mógł wynieść około tysiąca litrów dobrego, zwykłego czerwonego i różowego wina. Z całym naciskiem, na jaki pozwolił nasz wątpliwy francuski, zapewniliśmy Faustina, że będziemy uszczęśliwieni przedłużeniem dotychczasowej umowy. Wieśniak rozpromienił się. Był już pewny, że nasze sąsiedzkie stosunki dobrze się ułożą. Któregoś dnia może nawet zdołamy uciąć ze sobą pogawędkę.
Właściciel Le Simiane złożył nam życzenia szczęśliwego nowego roku i zawisł w drzwiach, podczas gdy my staliśmy na wąskiej ulicy, mrużąc oczy w ostrym słońcu.
- Niebrzydkie, co? - zagadnął, obejmując ruchem okrytego aksamitem ramienia wioskę, ruiny zamku, należącego niegdyś do markiza de Sade, a przycupniętego na wzgórzu ponad wsią, całą dolinę aż po góry oraz błękitne, czyste niebo. Był to niedbały gest posiadacza, który jakby wskazywał nam fragment swych prywatnych włości. - Szczęśliwy, kto mieszka w Prowansji.
W pełni się z tym zgadzamy - pomyśleliśmy. Mimo zimy nie potrzebowaliśmy całego tego ekwipunku na złą pogodę - ciepłych butów, palt i grubych na cal swetrów, które przywieźliśmy z Anglii. Wracaliśmy powoli do naszego nowego domu, dobrze nakarmieni, w mocno grzejącym słońcu, zakładając się, kiedy będziemy mogli pierwszy raz w tym roku popływać, pełni fałszywego współczucia, jakie mający wszelkie powody do zadowolenia człowiek potrafi żywić dla tych wszystkich nieszczęśników, mieszkających w surowszym, klimacie, którzy muszą znosić prawdziwe zinay, x
A tymczasem o tysiące kilometrów na północ zrodzony na Syberii wiatr nabierał prędkości na ostatni odcinek swojej drogi. Słyszeliśmy o mistra-lu najróżniejsze historie. Miał doprowadzać ludzi i zwierzęta do szału. Stanowił okoliczność łagodzącą dla przestępstw z użyciem przemocy. Potrafił wiać przez piętnaście dni bez przerwy, wyrywając drzewa z korzeniami, przewracając samochody, tłukąc okna, spychając starsze panie do rynsztoków, łamiąc słupy telegraficzne, jęcząc i zawodząc w domach jak szczególnie złośliwy duch, powodując la grippe, nieporozumienia i kłótnie domowe, bumelanctwo, bóle zębów, migreny - w Prowansji każdy problem, jeśli nie można obarczyć zań winą polityków, jest sprawką owego sacre venti', o którym Prowansalczycy mówią z rodzajem masochistycznej dumy.
Typowo galijska przesada - myśleliśmy. Gdyby musieli znosić zawieruchy, jakie nacierają znad Kanału Angielskiego** i powodują, że deszcz bije w twarz niemal poziomo, wiedzieliby, co znaczy prawdziwa wichura. Wysłuchiwaliśmy opowiadanych nam historii i dla sprawienia satysfakcji rozmówcy udawaliśmy, że zrobiły na nas wrażenie.
Byliśmy więc źle przygotowani, kiedy pierwszy w nowym roku mistral nadleciał z wyciem doliną Rodanu, zakręcił w lewo i uderzył w zachodnią ścianę naszego domu z siłą wystarczającą, by zedrzeć dachówki z dachu i wrzucić je do basenu oraz wyrwać z zawiasów okno, które nieopatrznie pozostawiliśmy otwarte. Temperatura spadła do
* przeklętego wiatru
* * Tak Anglicy nazywają kanał La Manche i tłumacz nie zamierza im tego poprawiać.
zera, a następnie do minus sześciu stopni - o dwadzieścia stopni w ciągu dwudziestu czterech godzin! W Marsylii prędkość wiatru wynosiła sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Żona przygotowywała posiłki w palcie, a ja usiłowałem pisać na maszynie w rękawiczkach. Przestaliśmy mówić o naszej pierwszej kąpieli w basenie, a zaczęliśmy myśleć o centralnym ogrzewaniu. Pewnego zaś ranka z hukiem łamiących się gałęzi zaczęły pękać jedna po drugiej rury, rozsadzone przez zamarzniętą w nocy wodę.
Zwisały ze ścian, spuchnięte i zablokowane lodem, a hydraulik, monsieur Menicucci przyglądał się im okiem fachowca.
- Oh la, la - powiedział. - Oh la, la. - Zwrócił się do swego młodego czeladnika, którego nieodmiennie nazywał jeune homme lub jeune. - Sam widzisz, co tu mamy, jeune. Gołe rury. Żadnej izolacji. Instalacja jak na Lazurowym Wybrzeżu. W Cannes, w Nicei to ujdzie, ale tutaj...
Skrzywił się z dezaprobatą, pokiwał palcem pod nosem jeune dla podkreślenia różnicy pomiędzy łagodnymi zimami wybrzeża a lodowatym zimnem, którego właśnie doświadczaliśmy, i naciągnął głębiej na uszy swą wełnianą czapkę. Był niski i drobny, „zbudowany do swojej roboty”, jak mówił, gdyż potrafił wcisnąć się w każdy kąt, niedostępny dla mniej zwinnego człowieka. Czekając, aż jeune przygotuje palnik spawalniczy, monsieur Menicucci wygłosił pierwszy z serii swoich pensees - wykładów i myśli zebranych, których miałem wysłuchiwać z rosnącą uciechą przez cały rok. Tego dnia przedstawił dysertację geologiczną na temat narastającej surowości prowansalskich zim.
Przez kolejne trzy lata zimy były znacznie ostrzejsze niż dawniej, tak ostre, jakich nie pamiętali najstarsi mieszkańcy - tak ostre, że wymarzały prastare oliwki. Używając prowansalskiego wyrażenia, wypowiadanego zawsze, kiedy tylko słońce chowa się za chmury, było to pas normale4. Ale skąd takie surowe zimy? Monsieur Menicucci dał mi symboliczne dwie sekundy do namysłu nad tym fenomenem, nim zaczął z entuzjazmem wyłuszczać swoją teorię, poszturchując mnie od czasu do czasu palcem dla zapewnienia sobie mojej uwagi.
- Jasne jest - twierdził - że wiatry, które przynoszą chłody z Rosji, nadciągają do Prowansji z większą prędkością niż poprzednio. W rezultacie dotarcie na miejsce przeznaczenia zajmuje im mniej czasu, co z kolei daje mniej czasu na ogrzanie się po drodze. A przyczyną - tu monsieur Menicucci pozwolił sobie na krótką, lecz dramatyczną pauzę - są zmiany w budowie skorupy ziemskiej. Mais oui! Gdzieś pomiędzy Syberią a Menerbes ziemia uległa spłaszczeniu, wskutek czego wiatry mają prostszą drogę na południe. Było to całkiem logiczne wyjaśnienie. Niestety, część drugą wykładu („Dlaczego Ziemia Staje się Bardziej Płaska”) przerwał huk kolejnej pękającej rury, a konieczność wykonania jakiegoś mistrzowskiego manewru palnikiem spowodowała odłożenie mojej edukacji na inną okazję.
Wpływ pogody na mieszkańców Prowansji jest oczywisty i zrozumiały. Liczą, że każdy dzień będzie słoneczny, i cierpią, jeśli tak nie jest. Deszcz uważają za osobistą krzywdę i przy spotkaniu w kawiarni wyrażają sobie nawzajem współczucie, potrząsając głowami i patrząc z głęboką podejrzliwością w niebo, jakby w oczekiwaniu na plagę szarańczy, a idąc chodnikiem, z niesmakiem wypatrują drogi pomiędzy kałużami. Jeśli wydarzy się jeszcze coś gorszego niż deszczowy dzień, na przykład temperatura spadnie poniżej zera, rezultat jest zadziwiający: miejscowa ludność po prostu znika.
Kiedy w połowie stycznia chłód zaczyna być dojmujący, miasteczka i wioski zamierają. Na targu, zwykle zatłoczonym i hałaśliwym, garstka odważnych straganiarzy, gotowych zaryzykować odmrożenia dla zarobku, przytupuje i pociąga z flaszek. Kupujący poruszają się szybko, robią zakupy i odchodzą, niemal nie zatrzymując się dla przeliczenia reszty. Bary zamykają szczelnie drzwi i okna i obsługują klientów w skisłym zaduchu. Nikt nie przy-staje na zwyczajowe pogawędki na ulicach.
Nasza dolina zapadła w sen zimowy i bardzo mi brakowało dźwięków, które zaznaczały upływ dnia niemal równie precyzyjnie jak zegar: porannej czkawki koguta Faustina; wściekłego grzechotu -jakby ktoś potrząsał blaszanym pudełkiem pełnym śrub i nakrętek - małych dostawczych citroenów, którymi rolnicy wracają do domu na dejeuner, pełnych nadziei wystrzałów myśliwego patrolującego po południu winnice na przeciwległym wzgórzu; dalekiego zawodzenia piły łańcuchowej w lesie; wieczornej serenady wiejskich psów. Teraz panowała cisza. Całymi godzinami w dolinie było zupełnie pusto i cicho. W końcu zdjęła nas ciekawość: co ci wszyscy ludzie robią?
Faustin, jak wiedzieliśmy, krążył po sąsiednich gospodarstwach w roli wędrownego rzeźnika, podrzynając gardła i skręcając szyje królikom, kaczkom, świniom i gęsiom, żeby można je było przerobić na terrines*') szynki i confits**. Wydawało nam się to wyjątkowo nieodpowiednim zajęciem dla dobrodusznego człowieka, który rozpieszczał swoje psy - ale Faustin niewątpliwie miał duże doświadczenie, pewną rękę i jak każdy prawdziwy wieśniak nie bawił się w sentymenty. My mogliśmy traktować królika jak domowego ulubieńca lub przywiązać się do gęsi, ale pochodziliśmy z miasta, gdzie ludzie mają do czynienia z mięsem higienicznie pozbawionym jakiegokolwiek podobieństwa do żywej istoty. Owinięty w termokurczliwą folię kotlet schabowy przybiera abstrakcyjną, sterylną postać, nie mającą nic wspólnego z ciepłym, ubłoconym cielskiem wieprzka. Tu, na wsi, nie można było zignorować bezpośredniego związku pomiędzy śmiercią a obiadem, i w przyszłości mieliśmy wiele powodów, by żywić wdzięczność dla Faustina za jego zimowe rzemiosło.
Ale co robili inni? Ziemia była zmarznięta, krzewy winne przycięte i pogrążone w śnie zimowym, zbytni ziąb uniemożliwiał polowanie. Czyżby wyjechali na wypoczynek? Nie, na pewno nie. To nie był ten gatunek rolników-dżentelmenów, którzy spędzają zimy szusując w górach na nartach lub żeglując jachtem na Karaibach. Tutejsi wieśniacy mieli wakacje w sierpniu i spędzali je w domu, jadając do przesytu, ciesząc się sjestą i odpoczywając przed długimi dniami vendange'kirk. Ich zimowe zajęcia były dla nas zagadką, póki nie zorientowali-
* zapiekanki, pasztety
* * galarety
* ** winobrania
śmy się, jak wielu miejscowych obchodzi urodziny we wrześniu lub w październiku. Przyszło nam więc do głowy możliwe, choć niesprawdzalne wyjaśnienie: byli zajęci w domach płodzeniem dzieci. W Prowansji wszystko ma swoją właściwą porę, i te dwa miesiące zimy najwyraźniej są poświęcone prokreacji. Nigdy nie ośmieliliśmy się zapytać.
W czasie mrozów mało jest rozrywek. Poza niezwykłym spokojem w opustoszałym krajobrazie zima w Prowansji ma szczególny zapach, uwydatniony przez wiatr i czyste, suche powietrze. Wędrując po wzgórzach, zwykle mogłem wyczuć dom nosem, zanim go zobaczyłem, dzięki zapachowi palącego się drewna, uchodzącego z niewidocznego jeszcze komina. Jest to jeden z najpierwotniejszych zapachów życia, całkowicie wyeliminowany z większości miast, gdzie przepisy przeciwpożarowe i inwencja architektów wnętrz sprzysięgły się, by zmienić kominki w zamknięte dziury w ścianie, podświetlone „elementy dekoracyjne”. Kominy w Prowansji wciąż jeszcze pełnią swoje funkcje - gotuje się na kuchni, rodzina rozsiada się wokół kominka, by ogrzać stopy i uradować oczy - i ogień rozpala się co rano, a potem podsyca cały dzień polanami karłowatego dębu z gór Luberon lub buka z podnóża Mont Ventoux. Wracając o zmierzchu z psami do domu zatrzymywałem się zawsze, by popatrzeć ze zboczy doliny na długie zygzaki dymu, unoszącego się z gospodarstw, rozrzuconych wzdłuż drogi do Bonnieux. Był to widok, który kazał mi myśleć o ciepłej kuchni i dobrze przyprawionym gulaszu; zawsze dodawał mi apetytu.
Powszechnie znane prowansalskie dania to dania lata - melony, brzoskwinie, szparagi i bakłażany, papryka i pomidory, aioli56 i bouillabaisse'5'5, potężne porcje sałatki z oliwek, anchois i tuńczyka, jajek na twardo i pokrojonych w plastry ziemniaków na wielobarwnej sałacie, błyszczącej od oliwy, świeże sery z koziego mleka - takie wspomnienia dręczyły nas za każdym razem, kiedy patrzyliśmy na przywiędłe i pomarszczone warzywa wystawione na sprzedaż w angielskich sklepach. Nie przyszło nam wtedy do głowy, że w Prowansji istnieje też zimowe, całkowicie odmienne, lecz równie smakowite menu.
Prowansalska kuchnia pory zimowej jest kuchnią wieśniaka. Ma długo zalegać w żołądku, rozgrzewać, dawać siły i posyłać człowieka do łóżka z pełnym brzuchem. Nie jest elegancka - w tym sensie, w jakim są eleganckie maleńkie i artystycznie przybrane porcyjki, podawane w modnych restauracjach - ale na mroźny wieczór z mi-stralem tnącym jak brzytwa nie ma nic lepszego. W taki właśnie wieczór byliśmy zaproszeni do naszych sąsiadów na kolację - z powodu zimna krótki spacer do ich domu zamienił się w krótki bieg.
Przekroczyliśmy próg jadalni i moje okulary zapociły się w cieple bijącym od kominka, zajmującego większą część przeciwległej ściany. Kiedy mgła znikła, zobaczyłem wielki stół, przykryty ceratą w kratkę i nakryty na dziesięć osób; mieli przyjść krewni i przyjaciele, by nas obejrzeć. W kącie gawędził telewizor, z kuchni odpowiadało mu radio, a psy i koty wyrzucane za drzwi, kiedy wchodził gość, wślizgiwały się z powrotem za następnym.
Wniesiono tacę z alkoholami, anyżówką dla mężczyzn i schłodzonym, słodkim muszkatem dla kobiet. Trafiliśmy na kulminacyjny moment utyskiwań na złą pogodę. Czy jest aż tak zła jak w Anglii? Tylko w lecie - odpowiedziałem. Przez chwilę wzięto mnie na serio, ale na szczęście ktoś oszczędził mi zakłopotania, wybuchając śmiechem. Po długich ceregielach co do miejsc - nie jestem pewien, czy chodziło o to, by siedzieć jak najbliżej nas, czy możliwie jak najdalej - rozsiedliśmy się przy stole.
Był to niezapomniany posiłek - ściśle, było to kilka niezapomnianych posiłków, ponieważ ta biesiada przekroczyła wszelkie granice naszego doświadczenia, zarówno co do ilości jedzenia jak i czasu trwania.
Uczta zaczęła się od domowej pizzy - nie jednej, lecz trzech: z anchois, z grzybami i z serem - i obowiązkowo trzeba było wziąć kawałek każdej z nich. Następnie należało wytrzeć talerz kawałkiem bułki, oderwanym z przeszło półmetrowych bagietek, leżących na środku stołu, i wniesiono następne dania. Były pasztety z królika, dzika i drozdów. Były gliniane miseczki z zapiekanką z kawałkami wieprzowiny, przedzielane kieliszkami marc. Były sau-cissons7 przybrane rożkami papryki. Były maleńkie słodkie cebulki, marynowane w sosie ze świeżych pomidorów. Talerze należało ponownie wytrzeć i gospodyni podała kaczki. Nie były to wąziutkie paseczki, magret, ułożone w kształt wachlarza, z dekoracyjną porcyjką sosu, jakie pojawiają się na wykwintnych stołach nouvelle cuisine. O, nie! Tu dostawaliśmy całe piersi, całe nogi, pokryte ciemnym, pachnącym, zawiesistym sosem, w wieńcu z leśnych grzybów.
Odsunęliśmy się nieco od stołu, szczęśliwi, że udało się nam skończyć, lecz już po chwili zobaczyliśmy bliscy paniki, jak talerze zostały wytarte raz jeszcze i na stole umieszczono wielki, parujący gar. Była to specjalność naszej gospodyni - wspaniale brązowa civet^ z królika - toteż nasze nieśmiałe prośby o małe porcje zostały z uśmiechem zlekceważone.
Zjedliśmy królika, zieloną sałatę z grzankami usmażonymi z czosnkiem na prawdziwej oliwie, zjedliśmy pulchne okrągłe crottins z koziego sera, zjedliśmy tort migdałowy z kremem, który zrobiła córka gospodarzy. Tego wieczora jedliśmy za Anglię.
Do kawy podano pewną liczbę niekształtnych butelek, zawierających wybór tutejszych digestifs. Żołądek podszedłby mi do gardła, gdyby mógł ruszyć z miejsca z takim obciążeniem, ale nie sposób było odmówić mojemu gospodarzowi. Musiałem spróbować pewnego szczególnego konkoktu, sporządzanego według przepisu z jedenastego stulecia przez osiadły w Basses-Alpes zakon mnichów ze słabością do alkoholu. Zażądano, bym zamknął oczy na czas nalewania, a kiedy je otworzyłem, stała przede mną szklanka gęstego żółtego płynu. Rozejrzałem się z rozpaczą wokół stołu. Wszyscy na mnie patrzyli - nie miałem najmniejszej szansy ofiarowania zawartości psu lub wylania jej dyskretnie do własnego buta. Jedną ręką trzymając się kurczowo stołu, drugą uniosłem szklankę, zamknąłem oczy, odmówiłem krótką modlitwę do świętego od niestrawności i przechyliłem szklankę.
* potrawka
Nic nie wypłynęło. Spodziewałem się w najlepszym razie oparzenia języka, w najgorszym nieodwracalnego wypalenia kubków smakowych, lecz wciągnąłem jedynie powietrze. Była to żartobliwa sztuczka: zmyślnie wykonana szklanka udawała pełną. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu odczułem ogromną ulgę, że nie dostałem drinka. Kiedy ucichł śmiech gości, zagroziły nam prawdziwe alkohole, ale uratowała nas kotka. Polując na ćmę, skoczyła ze swojego kąta na szczycie wielkiej armoire^ i wylądowała niefortunnie na stole, pośród butelek i filiżanek kawy. Uznaliśmy to za dobrą okazję, żeby wyjść. Powlekliśmy się do domu, dźwigając przed sobą nabite brzuchy, niepomni zimna i niezdolni do rozmowy. Spaliśmy tej nocy jak zabici.
Nawet na prowansalską miarę było to niecodzienne obżarstwo. Ludzie pracujący na roli wolą jadać obficie w dzień i skromnie wieczorem - jest to zwyczaj niewątpliwie rozsądny i zdrowy, ale my nie mogliśmy się do niego dostosować. Stwierdziliśmy, że nic tak nie pobudza naszego apetytu na kolację, jak dobry obiad. Było to niepokojące. Mu-siało chyba mieć jakiś związek z nowym dla nas przeżyciem - przebywaniem wśród takiej obfitości smakowitych rzeczy i pośród ludzi, u których zainteresowanie jedzeniem graniczy z obsesją. Rzeź-nik, na przykład, nie zadowala się jedynie sprzedaniem wam mięsa. Opowie wam nader szczegółowo, podczas gdy za waszymi plecami gromadzi się kolejka, jak je przyrządzić, jak podać, z jakimi dodatkami i jakim rodzajem wina.
* szafy
Pierwszy raz nam się to przydarzyło, kiedy wybraliśmy się do Apt kupić cielęcinę na prowansal-ski gulasz, zwany pebronata. Skierowano nas do starej części miasta, do rzeźnika, który miał reputację mistrza i zarazem człeka tres serieux. Sklepik był malutki, rzeźnik i jego żona byli ogromnej postury, toteż nas czworo stanowiło już tłum. Rzeźnik słuchał uważnie, kiedy tłumaczyliśmy, że chcemy zrobić to właśnie konkretne danie; może je zna?
Nadął się z pychy i zaczął ostrzyć wielki nóż tak energicznie, że cofnęliśmy się o krok. Czy wiemy - zaczął - że mamy do czynienia ze specjalistą, być może największym autorytetem od pebronaty w całym departamencie Vaucluse? Jego żona przytaknęła z entuzjazmem. A tak - mówił, wywijając przed naszymi nosami piętnastoma centymetrami ostrej stali - napisał nawet książkę na ten temat, rozstrzygające dzieło, zawierające dwadzieścia odmian podstawowego przepisu. Jego żona ponownie przytaknęła. Grała rolę siostry instrumentariusz-ki przy wybitnym chirurgu, podającej mu kolejne noże do naostrzenia przed operacją.
Usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie na nas zrobił, wykroił piękny kawał cielęciny i zmienił ton na profesjonalny. Wyżyłował mięso, obrał z błon, pokroił w kostki, napełnił małą torebeczkę posiekanymi ziołami, powiedział nam, gdzie kupić najlepszą paprykę (cztery zielone i jedną czerwoną, w kontrastujących barwach ze względów estetycznych), dwukrotnie sprawdził przepis, by się upewnić, że nie popełnimy jakiegoś betise\ i zasu-
* głupstwa
gerował odpowiednie wino reńskie. Był to wspaniały spektakl.
W Prowansji smakoszy jest na pęczki, a perełki mądrości sypią się czasem z najbardziej nieoczekiwanych źródeł. Przywykaliśmy do faktu, że Francuzi pasjonują się jedzeniem, tak jak inne nacje sportem lub polityką, ale mimo to niespodzianką były dla nas zwierzenia monsieur Bagnol-sa, czyściciela podłóg, bywalca trzygwiazdkowych restauracji. Przybył do nas z Nimes, by wypolerować kamienną podłogę, i od początku było jasne, że nie jest to człowiek, który by lekko podchodził do spraw żołądka. Codziennie dokładnie w południe ściągał swój roboczy kombinezon i udawał się na dwie godziny do którejś z miejscowych restauracji.
Uznał, że są znośne, ale oczywiście nie umywają się do Beaumaniere w Les Baux. Beaumaniere ma trzy gwiazdki w Michelinie i siedemnaście punktów na dwadzieścia możliwych w przewodniku Gault--Millau; jadł tam, jak mówił, zupełnie wyjątkowego okonia morskiego en croute. Ale Troisgros w Roan-ne to także znakomity lokal, choć - ze względu na dworzec kolejowy naprzeciwko - nie jest tak pięknie położony jak Beaumaniere. Troisgros ma trzy gwiazdki w Michelinie i dziewiętnaście i pół punktu z dwudziestu możliwych w przewodniku Gault--Millau. I tak, poprawiając podkładki pod kolana i szlifując podłogę, monsieur Bagnols kontynuował swój prywatny przewodnik po pięciu lub sześciu najdroższych restauracjach we Francji, w których sprawiał sobie coroczną ucztę.
Był kiedyś w Anglii i jadł pieczone jagnię w jakimś hotelu w Liverpoolu. Mięso było szare, letnie i zupełnie bez smaku. Ale oczywiście - dodał - ogólnie wiadomo, że Anglicy mordują swoje jagnięta dwukrotnie: raz, kiedy je zarzynają, a drugi raz, kiedy je przyrządzają. Wobec tak miażdżącej pogardy dla mojej narodowej kuchni wycofałem się i pozostawiłem go podłodze tudzież marzeniom o następnej wizycie u Bocuse’a.
Zima była nadal ostra, z lodowatymi, ale cudownie rozgwieżdżonymi nocami i widowiskowymi wschodami słońca. Pewnego ranka, gdy wyszedłem na spacer, słońce wydawało się nienormalnie wielkie i stało nisko, a otoczenie bądź pławiło się w blasku, bądź tonęło w głębokim cieniu. Psy biegły daleko przede mną i usłyszałem ich poszczekiwanie dużo wcześniej, zanim mogłem zobaczyć, co odkryły.
Doszedłem do tej części lasu, gdzie zbocze opadało, tworząc głęboką nieckę, w której sto lat temu jakiś nierozważny rolnik zbudował dom, niemal zawsze pogrążony w cieniu rzucanym przez otaczające go drzewa. Przechodziłem obok niego wielokrotnie. Okiennice były za każdym razem zamknięte, a jedyną oznaką ludzkiej obecności był dym, snują-cy się z komina. Na podwórzu dwa wielkie wilczury o zmierzwionej sierści i czarny kundel ustawicznie biegały targane żądzą łupu, ujadając i napinając łańcuchy, żeby dorwać się do przechodzącego obok człowieka. Te psy były znane jako naprawdę groźne: jeden z nich wyrwał się na wolność i rozerwał łydkę dziadkowi Andre. Moje psy, dzielnie stawiające czoło tchórzliwym kotom, roztropnie omijały z daleka trzy pary wrażych szczęk i nabrały zwyczaju okrążania domu po niewielkim stromym pagórku. Były teraz na jego szczycie, poszczekując w ów nie-
pewny i nerwowy sposób, w jaki psy usiłują dodać sobie odwagi, kiedy na znajomym terytorium natkną się na coś nieoczekiwanego.
Wchodziłem na szczyt wzgórza wprost pod słońce, ale widziałem wśród drzew podświetloną od tyłu sylwetkę mężczyzny, z otoczką dymu wokół głowy. Psy lustrowały go z bezpiecznej odległości. Kiedy podszedłem do niego, wyciągnął do mnie dłoń, zimną i całą w odciskach.
- Bonjour. - Odlepił niedopałek papierosa z kącika ust i przedstawił się. - Massot, Antoine.
Był wyszykowany jak na wojnę. Łaciata panterka, czapka komandosa, pas z nabojami i wiatrówka. Jego twarz miała barwę i fakturę niedosmażo-nego befsztyka, z ostrym klinem nosa sterczącym ponad zaniedbanymi, pożółkłymi od nikotyny wą-sami. Bladoniebieskie oczy zerkały spod plątaniny rudych, krzaczastych brwi, a jego uśmiech mógłby pogrążyć w rozpaczy najbardziej optymistycznego dentystę. Niemniej roztaczał wokół siebie szczególną atmosferę, zwariowaną, ale przyjazną.
Spytałem, czy udało mu się polowanie.
- Lis - odpowiedział krótko. - Niestety, zbyt stary do zjedzenia. - Wzruszywszy ramionami, zapalił kolejnego ze swych grubych boyardów w żółtym papierze z łodyg kukurydzy i w porannym powietrzu rozszedł się zapach świeżo rozpalonego ogniska. - Ale nie będzie już budził moich psów po nocy - dodał i skinął głową w kierunku domu.
Rzuciłem uwagę, że psy wydają się złe, na co on wyszczerzył zęby. Och, one tylko tak się bawią -powiedział. A co z tym wypadkiem, kiedy jeden z nich się urwał i pogryzł starego? A, to! Potrząsnął głową na owo przykre wspomnienie. Cóż, człowiek nigdy nie powinien odwracać się plecami do baraszkującego psa, i na tym polegał błąd starego. Une vraie catastrophe. Przez chwilę myślałem, że współczuje biednemu Andre, któremu pies przegryzł żyłę w nodze i który musiał pójść do szpitala na założenie szwów i zastrzyki, ale się myliłem. Prawdziwą przyczyną zmartwienia Massota była konieczność nabycia nowego łańcucha, a ci zbóje z Cavaillon policzyli mu za niego 250 franków. To było boleśniejsze od psich zębów.
Aby mu oszczędzić dalszej udręki, zmieniłem temat i spytałem, czy naprawdę jada lisie mięso. Wydawał się zdumiony tak głupim pytaniem i patrzył na mnie przez moment nie odpowiadając, jakby podejrzewał, że kpię sobie z niego.
- W Anglii nie jada się lisów?
Jeść lisa? Zobaczyłem oczami wyobraźni członków klubu myśliwskiego Belvoir piszących pełen oburzenia list do „Timesa” i reagujących zbiorowym atakiem serca na tak niesportowy i typowo cudzoziemski pomysł.
- Nie, w Anglii nie jada się lisów. Ludzie przebierają się w czerwone kurtki i gonią lisa konno, ze sforą psów, a potem obcinają mu ogon.
Przekrzywił głowę ze zdumienia. - lis sont bizar-res, lesAnglais8. - A następnie, z wielkim entuzjazmem i kilkoma przeraźliwie wyrazistymi gestami, wyjaśnił, co cywilizowani ludzie robią z lisem.
Civet de renard a la faęon Massot
Podejść młodego lisa i celować starannie w głowę, która nie jest interesująca od strony kulinarnej. Śrut w jadalnych częściach lisa może spowodować złamanie zęba - Massot wskazał na dwa własne ułomki - i niestrawność.
Obedrzeć lisa ze skóry i obciąć jego parties. Tu Massot wykonał odpowiedni ruch ręką w okolicy własnej pachwiny, a następnie skomplikowanymi skrętami dłoni zilustrował procedurę patroszenia.
Pozostawić oczyszczony korpus pod zimną bieżącą wodą na 24 godziny, by stracił gout saiwage'9. Osuszyć, włożyć do worka i wywiesić na noc na dworze, najlepiej, gdy jest mróz.
Następnego dnia umieścić lisa w żeliwnej bryt-fance i zalać mieszaniną krwi z czerwonym winem. Dodać ziół, cebuli i ząbków czosnku i dusić przez dzień lub dwa. (Massot przeprosił za brak precyzji, lecz jak wyjaśnił, czas duszenia zależy od wielkości i wieku lisa).
W dawnych czasach jadało się lisav z chlebem i gotowanymi ziemniakami, ale dziś, dzięki postępowi i wynalezieniu garnków do smażenia frytek, można podać lisa z pommes frites.
Massot się rozgadał. Powiedział mi, że mieszka sam i że w zimie rzadko miewa towarzystwo. Spędził całe życie w górach, ale nadchodzi już chyba czas, żeby się przenieść do wsi, gdzie znalazłby się wśród ludzi. Oczywiście, byłaby to dla niego tragedia opuścić tak piękny dom, tak spokojny, tak osłonięty przed mistralem, tak idealnie położony, schowany przed żarem południowego słońca - miejsce, gdzie przeżył tyle szczęśliwych lat. Złamałoby mu to serce, chyba że - tu spojrzał na mnie z bliska, ze szczerością w wyblakłych oczach - chyba że mógłby mi oddać przysługę i sprzedać dom któremuś z moich przyjaciół.
Popatrzyłem na walącą się budowlę, przycupniętą w wiecznym cieniu, z trzema psami biegającymi tam i z powrotem na zardzewiałych łańcuchach, i pomyślałem, że w całej Prowansji trudno by znaleźć mniej pociągające miejsce. Nie zaglądało tam nigdy słońce, z okien nie roztaczał się żaden widok, brakowało przestrzeni, a wnętrze domu było na pewno wilgotne i obskurne. Obiecałem Massotowi, że będę pamiętał o sprawie, a on mrugnął do mnie. - Milion franków - oświadczył. - To poświęcenie z mojej strony. - A tymczasem, zanim opuści swój kawałek raju, służy radą we wszystkim, co dotyczy życia na wsi. Zna każdy centymetr lasu, wie, gdzie rosną grzyby, gdzie przychodzą dziki do wodopoju, jaką strzelbę wybrać, jak wytresować ogara - nie ma niczego, czego by nie wiedział, i wiedzę tę oddaj e w całości do mojej dyspozycji. Podziękowałem mu. - C’est normale - odrzekł i ciężkim krokiem powlókł się w dół do swej rezydencji za milion franków.
Znajomy ze wsi, któremu powiedziałem o spotkaniu z Massotem, uśmiechnął się.
- Opisał panu, jak przyrządzić lisa?
Przytaknąłem.
- Próbował sprzedać panu swój dom? Przytaknąłem.
- Stary blagueur. To taka gadanina.
Nie przeszkadzało mi to. Polubiłem Massota i czułem, że będzie obfitym źródłem fascynujących a wysoce podejrzanych informacji. Mając już Mas-sota, który obiecywał wprowadzić mnie w radości wiejskiego życia, i monsieur Menicucciego, który zajął się bardziej naukowymi sprawami, potrzebowałem jeszcze nawigatora, zdolnego posterować mną przez mętne wody francuskiej biurokracji, która swoją drobiazgowością i różnorodnością utrudnień potrafi przekształcić kretowisko aktywności w górę frustracji.
Pierwszym ostrzeżeniem dla nas powinny już być komplikacje przy kupnie domu. Chcieliśmy dom kupić, właściciel chciał go sprzedać, cena została uzgodniona, wszystko zdawało się proste. Ale wtedy okazało się, że chcąc nie chcąc musimy zabrać się do uprawiania francuskiego narodowego sportu - zabawy w gromadzenie papierków. Potrzebne były świadectwa urodzenia dla potwierdzenia, że istniejemy; paszporty - dla udowodnienia, że jesteśmy Brytyjczykami; świadectwo ślubu, żebyśmy mogli kupić dom na wspólne nazwisko; akty rozwodu jako dowód, że nasze świadectwo ślubu jest ważne; potwierdzenie naszego adresu w Anglii (prawa jazdy z wypisanym wyraźnie adresem uznano za niewystarczające; czy nie mamy bardziej urzędowego dowodu, dokumentującego fakt naszego zamieszkania - na przykład starego rachunku za światło?). Papiery - wszelkie możliwe strzępy informacji, z wyjątkiem grupy krwi i odcisków palców - krążyły z Francji do Anglii i z powrotem, póki miejscowy notariusz nie miał całego naszego życia w opasłej teczce. Dopiero wtedy można było dokonać transakcji.
Godziliśmy się z tym, ponieważ byliśmy cudzoziemcami, kupującymi skraweczek Francji, i mogliśmy zrozumieć dbałość o narodowe bezpieczeństwo. W przekonaniu, że mniej ważne sprawy są załatwiane szybciej i bez zbędnych papierków, wybraliśmy się kupić samochód.
Zdecydowaliśmy się na standardowego citroena deux chevaux, model, który niewiele się zmienił w ostatnich dwudziestu pięciu latach. Dzięki temu części zamienne można dostać w każdej wiosce. Mechanizm nie jest bardziej skomplikowany niż w prostej maszynie do szycia i przeciętny wiejski kowal powinien poradzić sobie z naprawą. Pojazd ten jest tani i ma sympatycznie małą szybkość maksymalną. Poza przykrym faktem, że zawieszenie zrobiono z galaretki migdałowej, wskutek czego jest to jedyny samochód na świecie, w którym można nabawić się morskiej choroby, taki citroen to uroczy, praktyczny wehikuł. I właśnie jeden był do kupienia.
Sprzedawca popatrzył na nasze prawa jazdy, ważne we wszystkich krajach Wspólnego Rynku długo poza rok 2000. Z wyrazem najgłębszego żalu potrząsnął głową i spojrzał na nas.
- Non.
-Non?
- Non.
Zaprezentowaliśmy naszą tajną broń: dwa brytyjskie paszporty.
- Non.
Pogrzebaliśmy w naszych papierach. Czego mógł chcieć? Naszego świadectwa ślubu? Starego angielskiego rachunku za światło? Ręce nam opadły. Spytaliśmy, co jeszcze jest potrzebne - oprócz pieniędzy - żeby kupić samochód.
- Adres państwa we Francji?
Podaliśmy mu adres, który wypisał bardzo starannie na umowie kupna, sprawdzając od czasu do czasu, czy trzecia kopia jest czytelna.
- Mają państwo jakiś dowód, że to rzeczywiście jest państwa adres? Może rachunek za telefon? Za elektryczność?
Wyjaśniłem, że nie dostaliśmy jeszcze żadnych rachunków, bo dopiero niedawno się sprowadziliśmy. Wytłumaczył nam, że adres jest niezbędny do wystawienia carte grise - świadectwa własności samochodu. Nie ma adresu, nie ma carte grise. Nie ma carte grise, nie ma samochodu.
Na szczęście jego instynkt sprzedawcy przełamał ten biurokratyczny impas. Mężczyzna pochylił się ku nam z rozwiązaniem: jeśli dostarczymy mu akt kupna domu, cała sprawa zostanie załatwiona szybko i ku obopólnemu zadowoleniu - będziemy mogli nabyć auto. Akt kupna znajdował się w biurze notarialnym, dwadzieścia pięć kilometrów od siedziby agenta. Przywieźliśmy dokument i położyliśmy go triumfalnie na biurku wraz z czekiem. Czy już możemy mieć auto?
- Malheureusement, non. - Najpierw czek mu-siał zostać zrealizowany, co miało zająć całe cztery czy pięć dni, mimo że był wystawiony na miejscowy bank. Czy nie moglibyśmy pójść razem do banku i zrealizować czeku od ręki? Nie, to niemożliwe. Była już pora obiadowa. Dwie dziedziny, w których Francja przoduje - biurokracja i gastronomia -sprzysięgły się, by nam pokazać, gdzie jest nasze miejsce.
Te doświadczenia przyprawiły nas o łagodny atak paranoi: jeszcze przez wiele tygodni nie wychodziliśmy z domu bez fotokopii rodzinnego archiwum i podtykaliśmy nasze paszporty i świadectwa urodzenia pod nos każdemu, z kim mieliśmy do czynienia, od kasjerki w domu towarowym do staruszka, który pod sklepem spożywczym ładował nam wino do bagażnika. Dokumenty zawsze budziły zainteresowanie, ponieważ dokumenty są tu święte i zasługują na szacunek, ale też często nas pytano, po co nosimy je ze sobą. Czy w Anglii jest to obowiązkowe? Cóż to musi być za dziwny i męczący kraj! Jedyną krótką odpowiedzią na takie pytania było wzruszenie ramionami. Nabraliśmy wprawy we wzruszaniu ramionami.
Mrozy trwały aż do końca stycznia, ale wreszcie zrobiło się wyraźnie cieplej. Zaczęliśmy spodziewać się wiosny. Chciałem zasięgnąć w tej sprawie fachowej porady, toteż postanowiłem udać się do znawcy natury.
Massot z namysłem pociągnął za wąs. Są pewne oznaki - orzekł. Szczury potrafią przeczuć nadejście ciepłej pogody wcześniej niż te wszystkie skomplikowane satelity, a szczury u niego na strychu były w ostatnich paru dniach niezwykle ruchliwe. Pewnej nocy wręcz nie dały mu spać i tak mu dokuczyły, że wystrzelił kilka razy w sufit, by je uciszyć. Eh, oui. Ponadto księżyc był na nowiu, a o tej porze roku sprowadza to częstokroć odmianę pogody. Opierając się na tych dwóch znaczących przesłankach, Massot przewidywał wczesną, ciepłą wiosnę. Pośpieszyłem do domu, żeby sprawdzić, czy migdałowiec nie ma przypadkiem ochoty zakwitnąć, i zacząłem myśleć o oczyszczeniu basenu.
1
nadwagą (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)
2
dialekt
3
wódki z wytłoczyn winnych
4
anomalią
5
sos z drobno posiekanego czosnku i oliwy
6
zupa rybna
7
kiełbaski
8
Dziwni są ci Anglicy.
9
smak dziczyzny
Pierwsza strona naszej lokalnej gazety, „Le Pro-venęal”, jest zwykle poświęcona sukcesom i porażkom miejscowej drużyny piłki nożnej, czczej gadaninie drugorzędnych polityków, pełnym emocji reportażom po napadzie na supermarket w Cavai-llon - „Le Chicago de Provence” - i od czasu do czasu makabrycznym opisom śmiertelnych wypadków samochodowych, spowodowanych przez kierowców małych renaultów, którzy usiłowali naśladować Alaina Prosta.
Pewnego dnia na początku lutego cały ten tradycyjny zestaw został odłożony na bok, żeby ustąpić miejsca wydarzeniu, które nie miało nic wspólnego ani ze sportem, ani ze zbrodnią, ani z polityką: PROWANSJA POD OKRYWĄ ŚNIEGU! - krzyczał tytuł. W podtekście wyczuwało się skrywaną radość autora wobec perspektywy dalszych reportaży, do jakich niewątpliwie da sposobność ten kaprys pogody. Miały się tam pojawić opowieści o matkach z niemowlętami, które cudem ocalały, spędziwszy noc w uwięzionym przez śniegi samochodzie, o staruszkach obojga płci, którzy o włos uniknęli zamarznięcia na śmierć dzięki czujności i społecznikowskiemu zacięciu sąsiadów, o wspinaczach zdjętych
ze zboczy Mont Ventoux przy użyciu śmigłowca, o listonoszach dzielnie borykających się z zaspami, by doręczyć rachunki za światło, wspominki starych mieszkańców wiosek o poprzednich podobnych katastrofach - reporterzy mieli przed sobą wiele dni takich sensacji i można było zobaczyć oczami wyobraźni, jak autor pierwszego tekstu, zastanawiając się, gdzie by tu jeszcze dostawić wykrzyknik, zaciera dłonie w radosnych przewidywaniach.
Niecodziennemu tekstowi towarzyszyły dwie fotografie. Jedna przedstawiała rząd białych, pierzastych parasoli - ośnieżone palmy na Promenadę des Anglais w Nicei, druga - z Marsylii - zakutaną postać, która ciągnie po śniegu na sznurku przenośny grzejnik na kółkach, co wyglądało, jakby ktoś ciągnął na smyczy szczególnie kanciastego i upartego psa. Nie było zdjęć wsi pod śniegiem, ponieważ wsie zostały odcięte; najbliższy pług śnieżny znajdował się na północ od Lyonu, o trzysta kilometrów od Prowansji, a prowansalski kierowca - nawet nieustraszony reporter - przywykły do kół pewnie trzymających się pieczonego słońcem asfaltu, wołał uniknąć przerażającego tańca na oblodzonej szosie, pozostając w domu lub brnąc pieszo do najbliższego baru. W końcu ta sytuacja nie mogła potrwać długo. Była to tylko pogodowa aberracja, krótkotrwała klimatyczna czkawka, pretekst do kolejnej cafe creme i być może czegoś mocniejszego dla pokrzepienia ducha przed śmiałą wyprawą na dwór.
Nasza dolina już była cicha w mroźnych dniach stycznia, ale teraz śnieg położył dodatkową warstwę ciszy, jakby dźwięki w całej okolicy zostały wytłumione. Mieliśmy dla siebie całe Luberon, piękne i bajkowe, kilometry śnieżnej bieli, poznaczonej jedynie tu i ówdzie przez tropy wiewiórki czy królika, przecinające ścieżki prostymi, celowymi liniami. Nie było żadnych śladów człowieka prócz naszych. Myśliwi, tak rzucający się w oczy przy cieplejszej pogodzie, ze swym orężem i całym arsenałem salami, bagietek, piwa, gauloisów i wszelkich innych akcesoriów niezbędnych, by śmiało stawić czoło naturze w całej jej surowości i spędzić dzień na świeżym powietrzu, teraz pochowali się w swoich kryjówkach. Huki, które mylnie braliśmy za wystrzały, wydawały w rzeczywistości gałęzie, łamiące się pod ciężarem grubych poduszek śniegu. Poza tymi sporadycznymi odgłosami było tak cicho, że jak zauważył później Massot, można by usłyszeć pierdnięcie myszy.
Nasz podjazd zmienił się w miniaturowy krajobraz górski, gdyż wiatr nawiał pasmo sięgających kolan śnieżnych zasp, i wybrać się dokądkolwiek mogliśmy jedynie na piechotę. Kupno bułki stało się niemal dwugodzinną wyprawą - do Menerbes i z powrotem - a na całej trasie nie spotykało się ani jednego pojazdu w ruchu. Za to na poboczach drogi prowadzącej pod górę do wsi tkwiły cierpliwie jak owce białe garby zaparkowanych samochodów. Pogoda jak z pocztówek na Boże Narodzenie stała się przyczyną szczególnej epidemii wśród mieszkańców, którzy, szczerze rozbawieni własnymi usiłowaniami, pokonywali strome i zdradliwie śliskie uliczki bądź niebezpiecznie wychyleni do przodu, bądź jeszcze bardziej ryzykownie wygięci do tyłu, stawiając stopy z przesadną ostrożnością pijaka usiłującego jeździć na wrotkach. Miejska służba odśnieżania, dwóch ludzi z miotłami, oczyściła dojścia do podstawowych placówek usługowych: rzeźnika, piekarza, epicerie^ oraz kawiarni, i niewielkie grupki mieszkańców stały w słońcu, gratulując sobie nawzajem hartu ducha w obliczu katastrofy. Od strony merostwa nadjechał mężczyzna na nartach i z cudowną nieuchronnością zderzył się z jedynym prócz niego użytkownikiem jakiegokolwiek środka transportu, mężczyzną na staroświeckich sankach. Szkoda, że na miejscu nie było reportera z „Le Provenęal”! Zaobserwowawszy wydarzenie z wygodnego, ciepłego kąta w zadymionym wnętrzu kawiarni, mógłby napisać: ŚNIEG PRZYCZYNĄ CZOŁOWEGO ZDERZENIA.
Psy przystosowały się do śniegu jak młode niedźwiadki, dawały nura w zaspy i wyłaniały się z pobielonymi pyskami, sadziły przez pola długimi susami, wzbijając puszyste obłoki śnieżnego pyłu. Nauczyły się też ślizgać. Woda w basenie, który właśnie w tych dniach zamierzałem oczyścić i przygotować do wczesnej, wiosennej kąpieli, zamieniła się w blok zielononiebieskiego lodu, który niezmiernie psy fascynował. Najpierw na śliską taflę opuszczały się przednie łapy, potem ostrożnie trzecia, w końcu do reszty psa dołącfcda ostatnia łapa. Następowała chwila zastanowienia nad tym zdumiewającym światem, w którym jednego dnia można coś pić, a następnego stać na tym, po czym ogon zaczynał wirować z podniecenia i pies ruszał z miejsca. Zawsze myślałem, że psy są skonstruowane podobnie jak pojazd z napędem na cztery koła i że każda łapa gra taką samą rolę, wygląda jednak na to, że psi napęd jest skoncentrowany z tyłu. I tak
* sklepu spożywczego
przednia połowa ślizgającego się psa może mieć zamiar posuwania się do przodu po linii prostej, ale tylna połówka wcale nie daje sobą kierować, robiąc wymachy z boku na bok jak ryba ogonem i niekiedy grożąc wyprzedzeniem części przedniej.
Nowe doświadczenie życiowe: uwięzienie w środku malowniczego śnieżnego oceanu, było - w dzień - nader przyjemne. Odbywaliśmy wielokilometrowe wędrówki, rąbaliśmy drewno, zjadaliśmy w południe obfite posiłki i było nam ciepło. Ale wieczorem, mimo kominków, grubych swetrów i obfitych kolacji, dokuczał nam ciągnący od kamiennych podłóg i ścian ziąb, od którego drętwiały mięśnie i sztywniały palce u nóg. Często chodziliśmy spać już o dziewiątej, a nieraz przy wczesnym śniadaniu nasz oddech był widoczny w postaci obłoczków pary nad stołem. Jeśli teoria Menicucciego jest prawdziwa i w istocie żyjemy na bardziej spłaszczonej Ziemi, wszystkie przyszłe zimy będą równie mroźne. Najwyższy czas przestać się łudzić, że mieszkamy w klimacie podzwrotnikowym, i ulec pokusie założenia centralnego ogrzewania.
Zatelefonowałem do monsieur Menicucciego, który zapytał z niepokojem o nasze rury. Odparłem, że mają się dobrze. - Całe szczęście - powiedział - bo jest minus pięć stopni, drogi są niebezpieczne, a ja mam pięćdziesiąt osiem lat. Nie ruszam się z domu. - Przerwał na chwilę, a potem dodał: - Będę grał na klarnecie. - Robił to codziennie dla zachowania sprawności palców i dla odprężenia po hałaśliwych robotach instalatorskich. Miałem pewne trudności, żeby zmienić temat rozmowy: z barokowych kompozycji na przyziemną sprawę naszej nie ogrzewanej siedziby. W końcu umówiliśmy się, że złożę mu wizytę, kiedy tylko drogi będą przejezdne. Menicucci miał w domu instalacje wszelkiego rodzaju: gazowe, olejowe, elektryczne i najnowszy nabytek - obrotowe, kierujące się ku słońcu płyty ogrzewania słonecznego. Obiecał mi je pokazać; miałem także poznać madame Menicucci, znakomitą sopranistkę. Najwyraźniej czekał mnie poranek muzyczny wśród kranów, kaloryferów i rur.
Perspektywa ciepłego domu nasunęła nam myśl o lecie, i zaczęliśmy snuć plany przekształcenia otoczonego murem dziedzińca na tyłach domu w salon na świeżym powietrzu. Był tam już w jednym końcu ruszt i barek, ale brakowało dużego, solidnego, stałego stołu. Brnąc w śniegu powyżej kostek usiłowaliśmy wyobrazić sobie sierpniowy piknik i w końcu na kamiennych płytach dziedzińca wykreśliliśmy w śniegu kontur stołu o rozmiarach półtora metra na półtora, dostatecznie dużego, żeby mogło się przy nim rozsiąść osiem opalonych, bosonogich ciał i żeby pomieścił wielkie półmiski sałatek, pasztetów i serów, zimnej pieczonej papryki, pieczywa i schłodzonych butelek wina. Mistral szalał po dziedzińcu i zacierał rysunek na śniegu, ale już podjęliśmy decyzję: stół miał być kwadratowy, a jego blat powinna stanowić jednolita kamienna płyta.
Jak większość ludzi, którzy sprowadzili się do Luberon, byliśmy pod wrażeniem rozmaitości odmian tutejszego kamienia i wszechstronności jego zastosowań. Kamień może być gładkim, jasnobeżowym, drobnoziarnistym pierre froide z kamieniołomów w Tavel, może być białawym, szorstkim, o grubszym ziarnie pierre chaude z Lacoste lub którymkolwiek z dwudziestu innych, o odcieniach i fakturze pośredniej pomiędzy tamtymi dwoma. Jest specjalny kamień na kominki, inny na baseny kąpielowe, jeszcze inny na schody, na ściany i na podłogi, na ławki ogrodowe i zlewy kuchenne. Może być chropawy lub wypolerowany, o ostrych lub zaokrąglonych krawędziach, cięty prostoliniowo lub w zmysłowych krzywiznach. Stosuje się go tam, gdzie angielski lub amerykański architekt zastosowałby drewno, stal lub sztuczne tworzywo. Ma jedynie tę wadę, że jak właśnie stwierdzaliśmy, jest lodowaty w zimie.
Co było dla nas zupełną niespodzianką, to cena. Kamień okazał się tańszy niż linoleum. Byliśmy tak zachwyceni tym dość zwodniczym odkryciem -nieopatrznie przeoczywszy koszt obróbki i transportu - żć postanowiliśmy stawić czoło żywiołowi i nie czekając na wiosnę, udać się do kamieniołomów. Znajomi polecili kamieniarza z Lacoste nazwiskiem Pierrot, który znał się na rzeczy i nie zdzierał. Opisano go nam jako un original, niebanalną postać. Umówiliśmy się z nim na pół do dziewiątej rano, kiedy w kamieniołomie jeszcze panuje cisza.
Z bocznego traktu wiodącego z Lacoste zjechaliśmy zgodnie ze strzałką na drogę gruntową, prowadzącą w kierunku pól przez obszar porośnięty karłowatymi dębami. Nie wyglądało to na teren przemysłowy i już chcieliśmy zawrócić, kiedy omal nie wpadliśmy do kamieniołomu - wielkiej dziury w ziemi, usłanej blokami skały. Część bloków była jeszcze nie obrobiona, z innych wykuto już grobowce, pomniki, wielkie wazy ogrodowe, skrzydlate anioły z onieśmielającym, niewidzącym spojrze-
niem, małe łuki triumfalne i przysadziste okrągłe kolumny. Wciśnięty w kąt stał drewniak o oknach pokrytych wieloletnim pyłem z kamieniołomu.
Zapukaliśmy i weszliśmy, Pierrot był w środku. Zarośnięty, z rozwichrzoną czarną brodą i potężnymi brwiami wyglądał na pirata. Zaproponował nam krzesła, strzepnąwszy z nich wierzchnią warstwę pyłu zniszczonym filcowym kapeluszem, którym następnie przykrył telefon, stojący na stole.
- Anglicy, co?
Przytaknęliśmy, a on pochylił się ku nam z miną, jakby chciał się nam zwierzyć z poufnej wiadomości.
- Mam angielski samochód, marki Aston Martin. Magnifiąue.
Cmoknął wargami czubki swoich palców, posypując brodę białym proszkiem, i pogrzebał wśród stosów papierów na stole, podnosząc kłęby pyłu. Gdzieś spomiędzy kartek wydobył fotografię.
Tymczasem telefon zaczął wydawać chrapliwe dźwięki przypominające odgłos jazdy po żwirze. Pierrot wydostał go spod kapelusza i słuchał z coraz poważniejszą twarzą. Wreszcie położył słuchawkę.
- Kolejny nagrobek - powiedział. - To ta pogoda. Staruszkowie nie wytrzymują zimna. - Rozejrzał się dookoła za kapeluszem, znalazł go na własnej głowie i ponownie nasadził na telefon, ukrywając złą wiadomość. Wrócił do interesów.
- Powiedziano mi, że państwo chcą zamówić stół.
Narysowałem szczegółowo nasz stół, zaznaczając wszystkie wymiary w metrach i centymetrach. Jak na kogoś o artystycznych umiejętnościach pięcioletniego dziecka, było to arcydzieło. Pierrot po-46
patrzył chwilę na rysunek, zezując na liczby, i potrząsnął głową.
- Non. Kamienna płyta tej wielkości musi być dwa razy grubsza. A ponadto podstawa pańskiego stołu załamie się - pouf! - w pięć minut, ponieważ blat będzie ważył... - nagryzmolił na moim rysunku jakieś obliczenia - ... trzysta do czterystu kilo. - Odwrócił kartkę i zaczął szkicować na drugiej stronie. - Proszę, oto jak powinien wyglądać wasz stół. - Przesunął szkic w naszym kierunku. Był dużo lepszy od mojego i przedstawiał zgrabną strukturę: prostą, kwadratową, o dobrych proporcjach. - Tysiąc franków, łącznie z dostawą.
Przypieczętowaliśmy umowę uściskiem dłoni i obiecałem wrócić w ciągu tygodnia z czekiem. Przyjechałem ponownie pod koniec dnia pracy i stwierdziłem, że Pierrot zmienił barwę. Od czubka swego filcowego kapelusza po czubki butów był zupełnie biały, cały pokryty pyłem, jakby się wytarzał w cukrze pudrze. Pierwszy raz widziałem człowieka, który postarzał się o dwadzieścia pięć lat w ciągu jednej roboczej dniówki. Według naszych przyjaciół, których informacje nie są do końca wiarygodne, jego żona czyściła go codziennie po pracy odkurzaczem, a całe wyposażenie jego domu, od bidetów do foteli, było z kamienia.
W tym momencie gotów byłem w to uwierzyć. Środek zimy w Prowansji ma szczególnie nierealną atmosferę, cisza i pustka stwarzają wrażenie, że jest się odizolowanym od reszty świata, oderwanym od normalnego życia. Łatwo było sobie wyobrazić spotkanie z trollami w lesie lub podglądanie dwugłowych kóz baraszkujących w świetle księżyca w pełni. Ten kontrast z Prowansją, jaką pamiętaliśmy z letnich wakacji, dziwnie nas cieszył! Dla innych zima oznaczała nudę, melancholię lub jeszcze coś gorszego; procent samobójstw w Vaucluse, jak nam powiedziano, był najwyższy we Francji i kiedy dowiedzieliśmy się, że człowiek mieszkający o parę kilometrów od nas powiesił się pewnej nocy, liczba samobójstw stała się dla nas czymś więcej niż wyłącznie informacją statystyczną.
Śmierć w Vaucluse przynosi smutne małe klepsydry, nalepiane w oknach sklepów i domów. Huczy kościelny dzwon i procesja w uroczystych strojach powoli sunie w górę na cmentarz, z którego w niejednej wsi roztacza się najpiękniejszy widok w całej okolicy. Pewien stary człowiek wytłumaczył nam, dlaczego tak jest. - Zmarli muszą mieć piękny widok - oznajmił - bo przebywają tutaj tak długo. - Chichotał z takim zapałem, ubawiony własnym dowcipem, że dostał ataku kaszlu, a ja zacząłem się obawiać, że przyszła jego kolej dołączyć do tych, o których mówił. Opowiedziałem mu o cmentarzu w Kalifornii, gdzie płaci się więcej za miejsce na grób z ładniejszym widokiem. Wcale go to nie zdziwiło. - Zawsze się znajdą głupcy - powiedział. - Żywi czy umarli.
Mijały dnie bez żadnych oznak odwilży, ale na drogach zaczęły się pokazywać czarne pasy w miejscach, gdzie rolnicze traktory wyjeździły w śniegu koleiny, robiąc jednopasmowe przejazdy przez zaspy. Ta sytuacja ujawniła cechę francuskich kierowców, której zupełnie nie oczekiwałem: wykazywali niezwykłą, wręcz stoicką cierpliwość, a raczej rodzaj oślego uporu, bardzo odległy od zwykłego ich zachowania za kółkiem, w stylu Grand Prix. Na drogach w pobliżu wsi obserwowałem takie oto scenki: dwa samochody jadą ostrożnie naprzeciw siebie po oczyszczonym środkowym pasie. Wreszcie się spotykają. Zatrzymują się zderzak w zderzak. Żaden nie ustąpi, żaden się nie cofnie. Żaden nie zjedzie na bok i nie zaryzykuje utknięcia w zaspie. Patrząc na siebie przez szyby, obaj kierowcy będą czekać w nadziei, że nadjedzie z tyłu inne auto, co stworzy oczywisty przypadek force majeur^ i zmusi pojedynczy samochód tego drugiego do ustąpienia, żeby większość mogła przejechać.