Rombo - Esther Kinsky - ebook + książka
NOWOŚĆ

Rombo ebook

Esther Kinsky

4,0
39,00 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka wyróżniona Nagrodą Sebalda i nominowana do Deutscher Buchpreis

W maju i wrześniu 1976 roku okolice Udine w północnych Włoszech nawiedziła seria trzęsień ziemi. W kataklizmach śmierć poniosło niemal tysiąc osób, a dziesiątki tysięcy straciły dach nad głową. Preludium wstrząsów stanowiło rombo, swoisty pomruk, który dało się dosłyszeć, jeszcze zanim ziemia się zatrzęsła.

Esther Kinsky przygląda się, jak trzęsienia ziemi zmieniły życie mieszkańców jednej z alpejskich dolin. Siedmioro bohaterów jej prozy opowiada o okolicznościach przerażających wydarzeń, o traumie, jaką wstrząsy pozostawiły w ich psychice, i o nieposkromionej sile natury, która lokuje się poza kategoriami dobra i zła. „Rombo” jest jednak także próbą opisania kulturowego i przyrodniczego ekosystemu doliny w całej jego rozciągłości. Autorkę interesują bowiem nie tylko ludzie, ale też lokalne legendy i mity, rośliny, ptaki, węże i – wreszcie – spektakularny pejzaż, wobec którego nie da się przejść obojętnie.

*

W najnowszej powieści Esther Kinsky język staje się najwyższą formą współodczuwania i solidarności – nie tylko z ludźmi, ale z całym światem, zarówno organicznym, jak i nieorganicznym, mówiącym wieloma ustami i żywymi głosami. Wspaniała książka, która powinna wręcz lśnić, gdy robi się ciemno.
Maria Stiepanowa

*

Fragment:

Później każdy będzie mówić o tym odgłosie. O rombo, od którego wszystko się zaczęło. Które wszystko zmieniło, jak to się mówi, za jednym zamachem, przy czym przypominało raczej cios, głuchy, tępy odgłos siły nadciągającej z bardzo daleka. Każdemu w pamięci zapisał się ten dźwięk, pod różnymi określeniami. Buczący, furkoczący, grzmiący, mruczący, huczący, łomoczący, szumiący, świszczący, bulgoczący, gwiżdżący, brzęczący, ryczący. I tak dalej. Ale zawsze potężny. Także ci, którzy określili go jako gwiżdżący, zwracają uwagę, że gwizd był potężny. Nikt nie uznał go za jazgoczący, przenikliwy ani wrzaskliwy. Nikt nie przeczy, że wydobył się z głębi, zamiast stoczyć na przykład z górskich zboczy, nawet jeśli pewien łomot rozległ się kilkukrotnie, gdy tylko – co tego pierwszego wieczoru powtarzało się nieustannie – poruszone masy skalne oderwały się od góry i runęły w dolinę.

*

 

Esther Kinsky – urodziła się w 1956 roku w Engelskirchen, dorastała w Nadrenii. Za swój bogaty dorobek prozatorski i eseistyczny, jak również za przekłady z języków polskiego, rosyjskiego i angielskiego otrzymała wiele prestiżowych nagród. Po polsku ukazały się dotąd jej książki „Nad rzeką” oraz „Obcowanie z obcym”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 268

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Dobrze spędzony czas

„Później każdy będzie mówić o tym odgłosie. O rombo, od którego wszystko się zaczęło. Które wszystko zmieniło, jak to się mówi, za jednym zamachem, przy czym przypominało raczej cios, głuchy, tępy odgłos siły nadciągającej z bardzo daleka. Nikt nie przeczy, że wydobył się z głębi, zamiast stoczyć na przykład z górskich zboczy, nawet jeśli pewien łomot rozległ się kilkukrotnie, gdy tylko (…) poruszone masy skalne oderwały się od góry i runęły w dolinę”. Książkę Esther Kinsky trudno jest mi zaklasyfikować gatunkowo. Jedni mówią, że to powieść, inni że nonfiction, bo to przecież historia o prawdziwej serii trzęsień ziemi, które nawiedziły włoskie góry w 1976. Dla mnie to połączenie tych obu, bo z jednej strony to faktycznie relacja z tamtych wydarzeń, ale z drugiej nie można tej relacji odmówić niezwykłej literackości plus czuć tu też szczypce fikcyjności. Pierwsze o czym pomyślałam po jej skończeniu było to, że nie spodziewałam się, że można tak pięknie, tak lirycznie pisać o katastrofie...
00

Popularność




Es­ther Kin­sky, Rombo,prze­ło­żyła Zo­fia Su­char­ska, Oko­niny 2024
Ty­tuł ory­gi­nału: Rombo
© Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin 2022 All ri­ghts re­se­rved by and con­trol­led thro­ugh Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Zo­fia Su­char­ska, 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Drza­zgi, 2024
Tłu­maczka dzię­kuje Jo­an­nie Ga­biśza kon­sul­ta­cję po­jęć fa­cho­wych z dzie­dziny geo­lo­gii.
Za hojne wspar­cie pracy nad książką au­torka dzię­kuje Ber­liń­skiemu Se­na­towi. Prze­kład zo­stał do­fi­nan­so­wany przez Ber­liń­ski Se­nat w for­mie grantu ba­daw­czego dla tłu­ma­czy.
The trans­la­tion of this work was sup­por­ted by a grant from the Go­ethe-In­sti­tut.
Re­dak­cja: We­ro­nika Kli­mo­wicz-Ko­złow­ska
Ko­rekta: Agata Chmie­lecka, Fi­lip Fie­rek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie: By Mo­use | by­mo­use.pl
Pro­jekt okładki: Sara Ma­kuch
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-972710-1-2
Wy­daw­nic­two Drza­zgi Oko­niny 17B 89-530 Śli­wice
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Fi­nito qu­esto, la buia cam­pa­gna

tremò sì forte, che de lo spa­vento

la mente di su­dore an­cor mi ba­gna.

La terra la­gri­mosa diede vento,

che ba­lenò una luce ver­mi­glia

la qual mi vinse cia­scun sen­ti­mento.

Dante Ali­ghieri,La Com­me­dia, In­ferno,pieśń III, w. 130 – 135

Unbek­nownst to me at the time,I just wan­ted to be seen.

C. Fau­sto Ca­brera,The Pa­ra­me­ters of Our Cage

I

Jedno z nie­wielu zja­wisk prak­tycz­nie za­wsze to­wa­rzy­szą­cych trzę­sie­niu ziemi i na­der czę­sto wy­stę­pu­ją­cych za­le­d­wie chwilę przed nim po­lega na oso­bli­wych pod­ziem­nych od­gło­sach, które nie­malże wszę­dzie, gdzie tylko po­jawi się o nich wzmianka, wy­dają się ta­kiej sa­mej na­tury. Od­głosy te skła­dają się z sze­regu dźwię­ków po­wią­za­nych ze sobą drob­nych eks­plo­zji, czę­sto po­rów­ny­wa­nych do prze­ta­cza­ją­cych się grzmo­tów, które mają jed­nak mniej­szą moc, do po­brzę­ki­wa­nia wielu wo­zów ja­dą­cych po­spiesz­nie po wy­bo­istym bruku. [...] W Peru siła tego oso­bli­wego brzmie­nia wy­daje się pro­por­cjo­nalna do siły na­stę­pu­ją­cych po nich wstrzą­sów; to samo mówi się o Ka­la­brii, gdzie owo bu­dzące strach zja­wi­sko na­zy­wane jest il rombo.

Frie­drich Hof­f­mann,Hi­sto­ria geo­gno­zji i opiszja­wisk wul­ka­nicz­nych, 1838

.

KRA­JO­BRAZ

Do­okoła: roz­le­wa­jący się kra­jo­braz mo­re­nowy. Ła­godne pa­górki, pola, tor­fo­wi­ska w od­le­głych niec­kach, roz­pro­szone wa­pienne formy kra­sowe z dę­bo­wymi za­gaj­ni­kami i kasz­ta­now­cami, trawa o ostrych, cien­kich źdźbłach na gra­niach, które udają bar­dziej gó­rzy­ste, niż są w rze­czy­wi­sto­ści, choć roz­po­ściera się z nich wi­dok: na pa­gór­ko­waty te­ren, na kopy po­prze­ty­kane ko­ścio­łami i wsiami oraz tu i ów­dzie zam­ko­watą ru­iną, która zresztą jest tak na­prawdę roz­pa­da­jącą się po­zo­sta­ło­ścią pierw­szej wojny świa­to­wej. Kra­jo­braz za­wdzię­cza swój urok gwał­tow­nemu prze­su­wa­niu się ma­te­riału: lo­dow­ców, skał, mas ziemi, które do­tarły aż do tego miej­sca, nie­chyb­nie w to­wa­rzy­stwie ha­łasu, znacz­nie wy­kra­cza­ją­cego poza grzmie­nie rombo; nie „pre­lu­diu­ją­cego huku”, jak na­zy­wano go przed dwu­stu laty, lecz nie­usta­ją­cych grzmo­tów, któ­rym nie spro­sta żadne ludz­kie ucho.

Na po­łu­dnie wzgó­rza ule­gają rów­ni­nie, wiel­ko­ści nieba, otwar­to­ści mo­rza. Ogromne pola ku­ku­ry­dzy, pasy te­re­nów prze­my­sło­wych, au­to­strada, żwi­row­nie nad rze­kami, które ucho­dzą do Ad­ria­tyku. Piave, Ta­glia­mento, Isonzo, każda z rzek od­daje ka­wa­łek sie­bie Al­pom, do­lo­mi­towe skały me­ta­mor­ficzne, kon­glo­me­raty Pre­alp, kra­sowe skały wa­pienne w ko­ry­cie Isonzo, któ­rej ostrą biel do dziś przy­pi­suje się ko­ściom dzie­sią­tek żoł­nie­rzy po­le­głych na fron­cie wło­skim w trak­cie pierw­szej wojny świa­to­wej. W po­godne dni ze szczy­tów wzgórz roz­ciąga się wi­dok aż po mo­rze, la­gunę Grado upstrzoną pę­kami wysp i kan­cia­ste ho­tele nad­mor­skich miej­sco­wo­ści, przy­po­mi­na­jące ostre, nie­równe zęby na ho­ry­zon­cie.

Rzeka kształ­tu­jąca owe gó­rzy­ste te­reny to Ta­glia­mento; okre­śla się ją mia­nem dzi­kiej, ta dzi­kość jed­nak, poza kil­koma ty­go­dniami rwą­cego nurtu po roz­to­pach i ule­wach, to ra­czej pustka, ogrom nie­ure­gu­lo­wa­nego skal­nego ko­ryta, sa­mo­wola ską­pych stru­mieni, które nie­ustan­nie szu­kają dla sie­bie no­wych ście­żek. Tam gdzie góry prze­cho­dzą w kra­jo­braz mo­re­nowy, bie­gnąca na wschód rzeka skręca na po­łu­dnie, od pół­nocy nie­chęt­nie przyj­mu­jąc Fellę; obie, tur­ku­sowa i biała, są nie­zde­cy­do­wane i przez to nie­zde­cy­do­wa­nie na­gro­ma­dziły się oto­czaki i żwir, two­rząc trój­kątne pole, które od­dziela Alpy Kar­nic­kie od Pre­alp Ju­lij­skich, ja­sną po­wierzch­nię ni­czym uszko­dze­nie, prze­strzeń zwąt­pie­nia na tle gór­skich do­lin, od­le­głych krain z wła­snymi ję­zy­kami milk­ną­cymi od co­raz rzad­szego uży­wa­nia, ich prze­ni­kli­wymi, nie­po­rad­nymi pie­śniami i za­wi­łymi tań­cami.

Cmen­ta­rze we wsiach na pa­gór­ko­wa­tych te­re­nach mają swoje wła­sne nie­wy­so­kie szczyty, z ko­ściół­kiem i wi­do­kiem na pół­noc, na góry, na prze­łom do­liny Ta­glia­mento, na wą­ski prze­smyk w do­li­nie Felli, któ­rym Rzy­mia­nie po­dą­żali na pół­noc, a Cel­to­wie na po­łu­dnie. Na pół­noc­nym za­cho­dzie znaj­dują się Alpy Kar­nic­kie, pełne roz­pa­dlin wierz­chołki tuż za łań­cu­chem Pre­alp, książ­kowy przy­kład ogrom­nej siły, która mu­siała od­dzia­ły­wać, by te góry po­wstały. Znaj­duje się on na chwiej­nym styku dwóch na­cho­dzą­cych na sie­bie płyt kon­ty­nen­tal­nych, któ­rym nie od­po­wiada ich obecne po­ło­że­nie. Swoim nie­za­do­wo­le­niem pro­mie­niują na wschód, w gór­skie do­liny po­gra­ni­cza, aż po ła­godne pa­gór­ko­wate te­reny na pół­noc od pasa wy­brzeża.

W kie­runku pół­nocno-wschod­nim wi­dok roz­po­ściera się na Pre­alpy i Alpy Ju­lij­skie oraz – w za­leż­no­ści od świa­tła i za­chmu­rze­nia – szary, nie­bie­ski, fio­le­towy lub po­ma­rań­czowy ry­giel Monte Musi. W każ­dym świe­tle jego zbo­cza są strome, ni­czym ciemna ba­riera, na którą nie da się wspiąć, któ­rej nie da się po­ko­nać, od wschodu za­skle­piona bia­łym ni­czym wapno lub śnieg szczy­tem Monte Ca­nin, tę­pym kłem i zę­bem gra­nicz­nym do­liny w tle.

Spo­ty­kają się tu dwie strefy, kli­mat kon­ty­nen­talny ze śród­ziem­no­mor­skim, wia­try, opady i tem­pe­ra­tury dwóch prze­strzeni mi­gra­cji – ku lą­dowi i ku mo­rzu. Bu­rze, wi­chury, ulewy, trzę­sie­nia ziemi nie­ustan­nie za­cie­rają ślady ludz­kiego wę­dro­wa­nia, które cią­gną się przez te te­reny i któ­rych nie­za­leż­nie od tego, jak mocno od­dzia­łuje na nie przy­roda, ni­gdy nie da się za­trzeć cał­ko­wi­cie. Niebo po­pada w nie­po­godny na­strój, rombo za­wsze jest w po­bliżu.

TRZĘ­SIE­NIE

Trzę­sie­nie ziemi jest wszę­dzie. W po­ro­śnię­tych gę­sto blusz­czem ru­inach za­wa­lo­nych do­mów przy dro­dze kra­jo­wej nu­mer trzy­na­ście, w ry­sach i bli­znach wy­so­kich bu­dyn­ków, po­pę­ka­nych na­grob­kach, krzy­wi­znach od­bu­do­wa­nych ka­tedr, pu­stych ulicz­kach sta­rych wio­sek, za­wi­łych ni­czym układ li­nii na pla­strze miodu, brzyd­kich no­wo­cze­snych do­mach i osie­dlach, po­sta­wio­nych na wzór wy­ide­ali­zo­wa­nego miej­sca, ja­kim są przed­mie­ścia z ame­ry­kań­skich se­riali. Da­lej, na polu, stoją nowe bu­dynki, poza za­sy­pa­nymi miej­sco­wo­ściami, czę­sto jed­no­pię­trowe; grunt, żeby na głowę nie spa­dło za dużo, je­śli znów... – tak jak w tam­tym roku, roku trzę­sie­nia ziemi: 1976. Od tam­tego czasu mi­nął już ka­wał ży­cia albo i wię­cej, ale in­skryp­cja, którą to wy­da­rze­nie wryło w pa­mięć wszyst­kich, nie znik­nęła, wciąż na nowo żłobi ją przy­po­mi­na­nie, mó­wie­nie o tym, co i gdzie, o tym, jak szu­kało się schro­nie­nia, i o stra­chu, o tym, jak na­słu­chi­wało się po­now­nych grzmo­tów w ga­ra­żach, na po­wie­trzu, w wy­pcha­nym ro­dzin­nym fia­cie, w ru­inach, mię­dzy zmar­łymi, z ko­tem w ra­mio­nach. Wszyst­kich tych przy­wo­ła­nych ob­ra­zów wy­star­czy­łoby, by wy­ło­żyć całą drogę stąd, od cmen­ta­rza z wi­do­kiem na pół­noc, aż do od­da­lo­nego, li­lio­wo­nie­bie­skiego, wy­raź­nie szra­fo­wa­nego łań­cu­cha Monte Musi, szczytu, który przy­po­mina ra­czej gębę lub pysk z kłami niż muzy. Wszystko we­dle gór­skiego al­fa­betu. Osta­tecz­nie może zna­la­złaby się nie­spo­dzie­wa­nie uto­ro­wana ścieżka pro­wa­dząca na jego grań, z wi­do­kiem na nie­wielką do­linę rzeczną u stóp Monte Ca­nin, pro­sto­pa­dłą do ścieżki wy­ło­żo­nej ob­ra­zami trzę­sie­nia ziemi. Do­brze by było, gdyby tego dnia, gdy zo­staną wy­ło­żone ob­razy, nie było wia­tru i pa­no­wała cał­ko­wita ci­sza, uro­czy­sta ci­sza, w któ­rej można by po­ko­nać drogę wspo­mnień.

Dziś jed­nak wieje wiatr. Tuż obok muru z wi­do­kiem na góry, które w świe­tle bez cie­nia wy­glą­dają jak po­skła­dane, obok grobu za­la­ko­wa­nego be­to­nem, gład­kiego i bia­łego, z wień­cem z wy­bla­kłych pla­sti­ko­wych kwia­tów, stoi ni­ski męż­czy­zna o bia­łych wło­sach i brzyd­kich zę­bach i roz­ma­wia przez te­le­fon. Opi­suje mo­giłę, za­zna­cza, że jest czy­sta i wy­sprzą­tana, po­woli wy­ma­wia wid­nie­jące na niej na­zwi­ska i wspo­mina także o wieńcu, nie mó­wiąc jed­nak o wy­bla­kłych kwia­tach, na ko­niec zaś stwier­dza, jak gdyby w od­po­wie­dzi na coś, co po­wie­dział głos po dru­giej stro­nie: Pa­mięć jest zwie­rzę­ciem, które szczeka wie­loma py­skami.

AN­SELMO

Ni­ski męż­czy­zna o bia­łych wło­sach i brzyd­kich zę­bach na­zywa się An­selmo. Jest pra­cow­ni­kiem gminy i lubi szu­kać dla sie­bie za­dań na cmen­ta­rzu. Tu­taj za­wsze znaj­dzie się coś do ro­boty, na wzgó­rzu za skal­nym gar­bem zie­mia jest płytka, a liczba gro­bów ogra­ni­czona. Roz­bu­do­wuje się ko­lum­ba­ria, mo­giły równa z zie­mią, szczątki znosi do kost­nicy, przy­cina się ga­łę­zie i ścina drzewa, spraw­dza wy­trzy­ma­łość płyt i na­grob­ków. An­selmo zna się na rze­czy. Wie, w któ­rych miej­scach za­pa­dają się groby, ja­kie uszko­dze­nia mogą po­wstać na na­grob­kach i które miej­sce po­chówku jest naj­bez­piecz­niej­sze w przy­padku trzę­sie­nia ziemi. Od­ra­dza wzno­sze­nie mau­zo­leów, zwra­ca­jąc uwagę na pęk­nię­cia w ścia­nach oka­za­łych gro­bow­ców ro­dzin­nych. Chęt­nie wdaje się w po­ga­wędki z od­wie­dza­ją­cymi, a za­miej­sco­wym po­leca się jako za­ufana osoba.

Wę­drow­com i ro­we­rzy­stom su­ge­ruje się po­stój na cmen­ta­rzu, bo od pół­noc­nego za­chodu pod mu­rem usta­wiono długą ta­blicę z pa­no­ramą, z któ­rej można od­czy­tać na­zwę każ­dego wierz­chołka. Pół­okrąg szczy­tów i grzbie­tów, które ni­czym ochra­nia­jące ra­miona ota­czają kra­jo­braz mo­re­nowy od za­chodu, pół­nocy i wschodu, na pa­no­ra­mie roz­po­ściera się jak pro­sty łań­cuch przed ob­ser­wu­ją­cymi, któ­rzy mu­szą się przy­zwy­czaić do znie­kształ­ce­nia kra­jo­brazu, gdy pa­trzą to na ilu­stra­cję, to na góry, prze­su­wa­jąc opusz­kami pal­ców po szczy­tach na ta­blicy, jak gdyby mo­gli wy­czuć na niej ich struk­turę. Także do tych wy­ciecz­ko­wi­czów An­selmo chęt­nie pod­cho­dzi i opo­wiada o kra­jo­bra­zie. Za­wsze zwraca uwagę na Monte Ca­nin i jego ośnie­żoną aż do wio­sny kopę i wspo­mina, że do­ra­stał w cie­niu tej góry. Gdy szczyt za­sła­niają chmury, mówi: Dziś nie chce nam się po­ka­zać. Czę­sto tak robi. Po­ka­zuje się tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Ca­nin jest bar­dzo hu­mo­rza­sty.

SZÓ­STY MAJA

O po­ranku szó­stego maja na reszt­kach śniegu po­kry­wa­ją­cych szczyt Monte Ca­nin przez chwilę kła­dzie się ró­żowe świa­tło. Wkrótce bled­nie, słońce się nie wy­chyla. Tego po­ranka na po­czątku maja na zbo­czach w do­li­nie, bia­łej od wa­pie­nia i zie­lo­nej od bu­ków i lesz­czyny, sre­brzy­stej od oliw­ni­ków na brzegu, pa­nuje ci­sza. Pod cienką war­stwą chmur roz­cho­dzi się upał.

*

Olga wcze­śnie wy­cho­dzi z domu, ru­sza ulicą w dół na przy­sta­nek. Za­py­tana póź­niej, po­wie: Gdy tego po­ranka scho­dzi­łam po stop­niach na ulicę, zo­ba­czy­łam węża, car­bon, któ­rego za­zwy­czaj można spo­tkać ra­czej na dole nad rzeką, nie na gó­rze we wsi. Le­żał na frag­men­cie murku, jak gdyby wy­grze­wał się w słońcu, czarny pa­tyk, mimo że słońce wcale nie świe­ciło, choć było cie­pło. Ku­kułka wo­łała bez prze­rwy, już od sa­mego rana. To wła­śnie pa­mię­tam do­sko­nale: ku­kułkę, tego węża i wszyst­kie hi­sto­rie o tym ga­tunku, które przy­szły mi do głowy póź­niej.

*

Po po­łu­dniu An­selmo po­maga w ko­sze­niu trawy. Jest na to jesz­cze wcze­śnie. An­selmo za­pa­mięta ten czwar­tek. Pa­mię­tam to do­kład­nie, po­wie póź­niej. W czwartki wra­ca­li­śmy wcze­śniej ze szkoły. Pa­mię­tam, że było go­rąco, a po je­dze­niu mu­sie­li­śmy zejść z sio­strą zbo­czem na łąkę, by po­móc w ko­sze­niu, po raz pierw­szy tego roku. Trawa zdą­żyła mocno wy­ro­snąć.

Tego dnia słońce jest ja­skrawą dziurą w chmu­rach, pali dzieci w kark, aż do bólu. Świersz­cze ter­ko­czą cienko i ner­wowo, jak gdyby było im spieszno. Babka tnie źdźbła kosą. Trawa jest ciężka, babka się poci, a na­rzę­dzie raz po raz tępi i czę­ściej niż za­zwy­czaj trzeba je ostrzyć. Dzieci w po­śpie­chu gra­bią i ukła­dają ścięte kępki war­stwami. Da­lej!, sły­chać nie­ustan­nie na­wo­ły­wa­nie babki. Szyb­ciej!

An­selmo bę­dzie pa­mię­tał, że zło­ściła ją opie­sza­łość dzieci, ale także trawa, która – choć z po­zoru tak su­cha i szorstka – tę­piła kosę, jak gdyby była mo­kra. Osełka ude­rza w ostrze, ale echo się nie roz­cho­dzi, jakby po­wie­trze po­chła­niało dźwięk. Przy czym, po­wie póź­niej An­selmo, aż na łące sły­sze­li­śmy śpiew dzwońca.

Ten to się drze, jak gdyby się pa­liło, stwier­dza męż­czy­zna, który za­ma­szy­stymi ru­chami kosi trawę na łące obok. Tnie ostrzem źdźbła, a wie­chliny opa­dają na zie­mię. Mimo to rów­nie czę­sto jak babka An­selma musi ro­bić prze­rwy i ostrzyć kosę.

*

Szó­stego maja śnieg na szczy­cie lśni w po­zba­wio­nym cieni świe­tle po­ranka. Na­wet naj­lżej­sze od­dzia­ły­wa­nie me­cha­niczne mo­głoby szybko ob­ru­szyć po­ła­cie śniegu i spra­wić, że zejdą w do­linę. Wy­star­czyłby nie­roz­ważny wę­dro­wiec czy ob­ryw skalny. Ale o tej po­rze roku nikt nie cho­dzi tu­taj po gó­rach.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

UWAGI

Motto ze strony 5 w pol­skim prze­kła­dzie brzmi na­stę­pu­jąco:

Kiedy to skoń­czył, ciemne pole

Za­drżało tak mocno, że ze stra­chu

Umysł jesz­cze za­lewa mnie po­tem.

Zie­mia za­pła­kana wy­dała wiatr,

co roz­bły­snął kar­mi­no­wym świa­tłem,

które zwal­czyło moje wszel­kie czu­cie,

i upa­dłem jak czło­wiek, któ­rego chwyta sen.

Dante Ali­ghieri, Bo­ska ko­me­dia,przeł. Ja­ro­sław Mi­ko­ła­jew­ski,Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie,Kra­ków 2021, s. 49

Baśń (s. 50) oraz Baśń o ko­szuli (s. 121 – 123) to bar­dzo luźne in­ter­pre­ta­cje tek­stów za­war­tych w zbio­rze Ba­śnie wło­skie Itala Ca­lvina.