Romeo i Julia - William Shakespeare - ebook

Romeo i Julia ebook

William Shakespeare

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pani Capulet zamierza wydać swoją córkę, Julię, za krewnego księcia Werony, Parisa. Wydaje bal, na którym młodzi mają się zapoznać. Wśród przybyłych pojawia się też Romeo, potomek zwaśnionego z nimi rodu Monteki. Romeo i Julia od pierwszej chwili zakochują się w sobie. Wkrótce w tajemnicy biorą ślub. Los nie zawsze jednak sprzyja miłości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 109

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Pro­log

Wcho­dzi CHÓR.

CHÓR

Dwa rody, równą odziane god­no­ścią,

W pięk­nej Wero­nie, gdzie prze­biega sztuka,

Gniew dawny nową pod­sy­cają zło­ścią

I krew szla­chetna dło­nie szlachty bruka.

Z lędźwi dwu wro­gów zro­dziło się życie

Pary kochan­ków, przez gwiazdy prze­klę­tych,

A wraz z ich śmier­cią smętną, jak ujrzy­cie,

Zmarła nie­na­wiść rodzi­ców zawzię­tych.

Dzieje miło­ści, śmier­cią nazna­czo­nej,

I nie­na­wi­ści dwu skłó­co­nych rodzin,

Jedy­nie zgo­nem dzieci uga­szo­nej,

Ukaże scena ta w ciągu dwu godzin.

Słu­chaj­cie zatem, a co umknie uszom,

Akto­rzy sztuką swą nad­ro­bić muszą.

Akt pierwszy

Scena I

Scena I

Werona. Plac miej­ski.

Wcho­dzą SAMP­SON i GRZE­GORZ, słu­dzy domu Capu­le­tów, nio­sąc mie­cze i tar­cze.

Samp­son

Daję słowo, Grze­go­rzu, że nie będziemy sie­dzieli na roz­ża­rzo­nych węglach.

Grze­gorz

Nie będziemy; musie­li­by­śmy mieć kamienne zadki.

Samp­son

Chcę rzec, że będąc w gnie­wie, prze­szyję obna­żo­nym mie­czem jak żoł­nierz.

Grze­gorz

Tak, ale póki co, wysta­wiasz obna­żoną szyję nad koł­nierz.

Samp­son

Gdy mnie co poru­szy, ude­rzam prędko.

Grze­gorz

Ale nie­prędko poru­szy cię coś tak, byś ude­rzył.

Samp­son

Poru­szy mnie nawet pies z domu Mon­te­kich.

Grze­gorz

Poru­szyć to wpra­wić w ruch, a waleczni stoją nie­wzru­sze­nie; jeśli więc poru­szy cię, uciek­niesz.

Samp­son

Pies z tego domu poru­szy mnie, każąc stać nie­wzru­sze­nie. Oprę się o mur, widząc męż­czy­znę lub dziewkę Mon­te­kich.

Grze­gorz

Widać z tego, że jesteś osła­błym chłyst­kiem, gdyż tylko naj­słabsi opie­rają się o mur.

Samp­son

To prawda; dla­tego kobiety, jako słab­sze, bywają przy­pie­rane do muru. – Tak więc ode­prę męż­czyzn Mon­te­kich od muru, a przy­prę do niego ich dziewki.

Grze­gorz

To spór naszych panów i nas, ich ludzi.

Samp­son

Wszystko mi jedno: okażę się tyra­nem. Poza­rzy­nam męż­czyzn, a póź­niej będę rżnął okrut­nie dziewki, gdy oręż spo­cznie w pochwie.

Grze­gorz

Będziesz rżnął orę­żem w pochwie?

Samp­son

Przyj­mij to tak, jak poj­mu­jesz.

Grze­gorz

Poj­mie to ten, kto poczuje.

Samp­son

Mnie poczują, póki stoję. Wia­domo, że kawał chłopa ze mnie.

Grze­gorz

Dobrze, że nie ryby, bo był­byś płotką. Obnaż swe narzę­dzie; oto nad­cho­dzi dwóch z domu Mon­te­kich.

Wcho­dzą ABRA­HAM i BAL­TA­ZAR, dwaj słu­dzy Mon­te­kich.

Samp­son

Już obna­ży­łem oręż. Roz­pocz­nij sprzeczkę, a ja za tobą stanę.

Grze­gorz

Co? Za mną? Żeby uciec?

Samp­son

Nie lękaj się o mnie.

Grze­gorz

Nie, Matko Boża, lękam się cie­bie!

Samp­son

Prawo winno być po naszej stro­nie. Nie­chaj oni zaczną.

Grze­gorz

Zmarsz­czę się, prze­cho­dząc, i nie­chaj uczy­nią, jak zechcą.

Samp­son

Nie, jak się odważą. Zwrócę się ku nim i chwycę kciuk w zęby1. Okryją się hańbą, jeśli to zniosą.

Abra­ham

Czy prze­ciw nam chwy­ci­łeś kciuk w zęby, panie?

Samp­son

Chwy­ci­łem kciuk w zęby, panie.

Abra­ham

Czy prze­ciw nam chwy­ci­łeś kciuk w zęby, panie?

Samp­son

na stro­nie do Grze­go­rza

Czy prawo będzie po naszej stro­nie, jeśli powiem: „tak”?

Grze­gorz

na stro­nie

Nie.

Samp­son

Nie, panie, nie chwy­ci­łem kciuka w zęby prze­ciw tobie, panie; ale chwy­tam go sobie w zęby, panie.

Grze­gorz

Szu­kasz sprzeczki, panie?

Abra­ham

Sprzeczki, panie! Nie, panie.

Samp­son

Jeśli szu­kasz, panie, jestem do usług jako sługa pana nie gor­szego niż twój, panie.

Abra­ham

I nie lep­szego.

Samp­son

To prawda, panie.

Grze­gorz

na stro­nie do Samp­sona

Powiedz: „lep­szego”. Nad­cho­dzi jeden z krew­nych mego pana.

Samp­son

Lep­szego, panie.

Abra­ham

Kła­miesz.

Samp­son

Obnaż­cie mie­cze, jeśli jeste­ście mężami – Grze­go­rzu, pamię­taj, byś ciął z roz­ma­chem.

Wal­czą.

Wcho­dzi BENVO­LIO.

Benvo­lio

Rozejść się, głupcy!

Pod­bija ich mie­cze.

Oręż do pochew. Jest to szał bez­myślny.

Wcho­dzi TYBALT.

Tybalt

Co, z obna­żo­nym mie­czem wśród pro­sta­ków? Benvo­lio, obróć się; spójrz na śmierć swoją.

Benvo­lio

Pokój przy­wra­cam tu; włóż miecz do pochwy

Albo wraz ze mną roz­dziel nim tych ludzi.

Tybalt

Co? Gdy miecz nagi, mówisz o pokoju?!

Brzy­dzę się sło­wem tym, jak brzy­dzę pie­kłem,

Każ­dym z Mon­te­kich i tobą, ty tchó­rzu.

Broń się!

Wal­czą.

Wcho­dzą Stron­nicy obu rodów i dołą­czają do walki; póź­niej wcho­dzi trzech lub czte­rech Oby­wa­teli z pał­kami.

Oby­wa­tele

Bij ich ber­dy­szem, pałką, par­ty­zaną!

Bij­cie Mon­te­kich! Bij­cie Capu­le­tów!

Wcho­dzą stary CAPU­LET w poran­nej sza­cie i PANI CAPU­LET.

Capu­let

Cóż to za wrzawa? Miecz długi podaj­cie!

Pani Capu­let

Laskę, tak, laskę! – Czemu o miecz wołasz?

Capu­let

Mój miecz, powia­dam! Już stary Mon­teki

Nad­cho­dzi, godząc we mnie nagim ostrzem.

Wcho­dzą stary MON­TEKI i PANI MON­TEKI.

Mon­teki

To łotr Capu­let! – Puść­cie mnie do niego.

Pani Mon­teki

Nie zro­bisz kroku w stronę wroga swego.

Wcho­dzi KSIĄŻĘ ESCA­LUS z orsza­kiem.

Książę Esca­lus

Ludzie nie­sforni, wro­go­wie pokoju,

Któ­rzy bru­ka­cie swą stal krwią sąsiada –

Co, nie chcą słu­chać? – Pół ludzie, pół bestie,

Któ­rzy zacie­kłych spo­rów żar tłu­mi­cie

W żywych fon­tan­nach swej krwi pur­pu­ro­wej –

Pod grozą tor­tur wypuść­cie bez zwłoki

Z dłoni skrwa­wio­nych roz­wście­czone mie­cze.

Oto co gniewny książę posta­na­wia:

Trzy bójki z waszych bła­hych słów powstały,

Tak, z twych, Mon­teki, i z twych, Capu­le­cie;

I trzy­kroć pierzch­nął spo­kój z naszych ulic,

Każąc sędzi­wym miesz­kań­com Werony

Odrzu­cić godne i dostojne laski

I dło­nią starą ująć stary oręż,

By ostrzem rdzą nad­żar­tym wśród pokoju

Roz­dzie­lać waszą zaja­dłą nie­na­wiść.

Jeśli raz jesz­cze zechce­cie zakłó­cić

Spo­kój tych ulic, zapła­ci­cie życiem

Cenę pokoju. Teraz precz stąd, wszy­scy –

Ty, Capu­le­cie, pójdź nie­zwłocz­nie ze mną –

Mon­teki w sali daw­nego ratu­sza,

Gdzie odpra­wiamy sądy, ma się sta­wić,

Byśmy swą wolę mogli mu obja­wić.

Powta­rzam, precz stąd. Zgi­nie, kto zosta­nie.

Wycho­dzą wszy­scy prócz PANA MON­TEKI, PANI MON­TEKI i BENVO­LIA.

Mon­teki

Kto znów roz­pa­lił tę starą nie­na­wiść? –

Mów, mój sio­strzeń­cze; widzia­łeś począ­tek?

Benvo­lio

Kiedy nad­sze­dłem, ludzie twego wroga

Już bój zacięty toczyli z two­imi;

Nagim orę­żem chcia­łem ich roz­dzie­lić,

Gdy nagle nad­szedł roz­ogniony Tybalt

Z wznie­sio­nym mie­czem i tchnąc w moje uszy

Wyzwa­niem, począł powie­trze nad głową

Ciąć; na co ono, zgoła nie­zra­nione,

Odpo­wia­dało mu wzgar­dli­wym świ­stem.

Gdy nastą­piła cięć i pchnięć wymiana,

Już ze stron obu tłum do boju pędził,

Aż nad­szedł książę i wszyst­kich prze­pę­dził.

Pani Mon­teki

Ach, gdzie Romeo? Czyś widział go dzi­siaj?

Jestem szczę­śliwa, że go tu nie było.

Benvo­lio

Pani, godzinę wcze­śniej, niźli słońce

Zer­k­nęło z okna zło­tego na wscho­dzie,

Myśl nie­spo­kojna wygnała mnie z mia­sta;

I tam, gdzie rośnie na zachód od grodu

Syko­mo­rowy gaj, ujrza­łem twego

Syna. Pra­gną­łem się do niego zbli­żyć,

Lecz gdy mnie dostrzegł, skrył się mię­dzy drzewa.

Ja, mie­rząc jego uczu­cia wła­snymi,

Które kazały mi dążyć do miej­sca,

Gdzie mnie naj­trud­niej mógłby ktoś odna­leźć,

I sam dla sie­bie będąc towa­rzy­stwem

Zbyt licz­nym, wła­sny mój nastrój ści­ga­łem,

Chcąc umknąć temu, który chciał mi umknąć.

Mon­teki

Nie­raz widziano go tam o poranku,

Mie­sza­ją­cego łzy z poranną rosą

I chmury wes­tchnień ślą­cego ku chmu­rom;

Lecz kiedy tylko słońce, szczę­ście świata,

Poczyna w dali na wscho­dzie roz­su­wać

Firanki mroku przy łożu Aurory,

Mój syn mar­kotny ucieka od świata

I w samot­no­ści, skryty w swej kom­na­cie

Przed ślicz­nym bla­skiem dnia, zamyka okna,

By sztuczną nocą tam sie­bie oto­czyć.

Nastrój ów mroczne chwile zapo­wiada;

Musi przy­czynę zwal­czyć dobra rada.

Benvo­lio

Wuju szla­chetny, czy znasz tę przy­czynę?

Mon­teki

Nie znam, a on mi jej nie chce wyja­wić.

Benvo­lio

Czy pró­bo­wa­łeś go może wyba­dać?

Mon­teki

Sam pró­bo­wa­łem, pró­bo­wali inni,

Lecz on, jedyny powier­nik swych uczuć,

Jest wobec sie­bie – nie powiem, tak szczery –

Lecz tak zamknięty, skryty, tak daleki

Od wyja­wie­nia głębi swego wnę­trza,

Jak pąk kąsany przez złego robaka,

Nim słod­kie płatki roz­wi­nie w powie­trzu

I swej urody obraz prze­śle słońcu.

Wie­dząc, skąd biorą się te jego smutki,

Można ule­czyć je, ręcząc za skutki.

Wcho­dzi ROMEO.

Benvo­lio

Oto nad­cho­dzi; odejdź­cie na chwilę;

Poznam ból jego lub wielce się mylę.

Mon­teki

Obyś mógł poznać to, co zata­jono;

Pozo­stań tutaj – a my pójdźmy, żono.

Wycho­dzą Pan i Pani Mon­teki.

Benvo­lio

Dobrego ranka życzę ci, kuzy­nie.

Romeo

Ranka? Więc słońce nie stoi wysoko?

Benvo­lio

Biła dzie­wiąta.

Romeo

Ach, jakże się wloką

Smutne godziny. Czyżby to mój ojciec

Odszedł tak szybko stąd?

Benvo­lio

Tak, to on był. Jaki

Smu­tek wydłuża godziny Romea?

Romeo

Brak tego, co by umiało je skró­cić.

Benvo­lio

Zako­chany?

Romeo

Nie –

Benvo­lio

Nie­za­ko­chany?

Romeo

Nie; zako­chany, ale nie­ko­chany.

Benvo­lio

To źle, że miłość, obraz łagod­no­ści,

Szorstka i wład­cza jest w rze­czy­wi­sto­ści.

Romeo

To źle, że miłość, choć ślepa i głu­cha,

Idzie, gdzie zechce, i czego chce słu­cha.

Gdzie jeść będziemy? – O! – wal­czono tutaj?

Nie opo­wia­daj mi, już wiem o wszyst­kim.

Tu jest nie­na­wiść, lecz wię­cej miło­ści.

O zła miło­ści, nie­na­wi­ści miła!

Nicość z niczego cie­bie uro­dziła!

O ciężki bla­sku! Poważna próż­no­ści!

Kształ­tów powab­nych bez­kształtny cha­osie!

Dymie świe­tli­sty i piórko z oło­wiu,

Pło­mie­niu zimny i cho­robo w zdro­wiu!

O, nie­bę­dący sobą śnie na jawie! –

Łask mi udziela miłość nie­ła­ska­wie.

Czy się nie śmie­jesz?

Benvo­lio

Pła­kał­bym, kuzy­nie.

Romeo

Nad czym, me serce?

Benvo­lio

Nad ser­cem twym dro­gim.

Romeo

Cóż, miłość bywa uczu­ciem zło­wro­gim. –

Ból ciężki gnie­cie biedne serce moje;

Wzro­śnie, gdy dodasz mu współ­czu­cie twoje.

Tak oka­zane twe uczu­cie wierne

Pomnoży tro­ski me, i tak nad­mierne.

Miłość to opar, co z wes­tchnień ucho­dzi;

Rosnąc, w kochan­ków oczach pło­mień rodzi;

Cier­piąc, kocha­nek w łez morze ją zmie­nia.

Czymże jest wię­cej? Sza­leń­stwem mil­czą­cym,

Dła­wiącą żół­cią i lekiem koją­cym. –

Żegnaj, kuzy­nie.

Benvo­lio

Stój! Przy­krość mi spra­wiasz,

Gdy tak odcho­dzisz i mnie pozo­sta­wiasz.

Romeo

Cóż, zagu­bi­łem się. Nie stoję tutaj.

To nie Romeo. On gdzie indziej błą­dzi.

Benvo­lio

Kogo miłu­jesz? Zawierz mi twe smutki.

Romeo

Co, czy mam jęcząc powie­dzieć ci?

Benvo­lio

Jęcząc?

Nie, ale powiedz mi ze smut­kiem, kogo.

Romeo

Pro­sić cho­rego, by zro­bił testa­ment

Ze smut­kiem? – Słowo to wzbu­dzi w nim lament!

Ze smut­kiem: kocham kobietę, kuzy­nie.

Benvo­lio

Nie­mal odga­dłem to, myśląc, że kochasz.

Romeo

Tra­fi­łeś w śro­dek tar­czy! – Gdyż jest piękna.

Benvo­lio

Ów piękny śro­dek daje się ugo­dzić.

Romeo

Pudło; ma ona Diany oby­czaje:

Tra­fić Kupida strzałą się nie daje,

Jak w zbroi skryta żyje w swej czy­sto­ści

I nie prze­bije jej strzała miło­ści.

Nie dba o słó­wek czu­łych oblę­że­nie

Ani o szturmy natar­czy­wych spoj­rzeń,

Ani o złoto, które kusi świę­tych.

Biedna jest jed­nak, choć w pięk­ność bogata,

Gdyż skarb prze­pad­nie, gdy zej­dzie ze świata.

Benvo­lio

A więc w czy­sto­ści życie pra­gnie stra­wić?

Romeo

Tak oszczę­dza­jąc, będzie mar­no­tra­wić.

Gdyż pięk­ność dzięki takiej suro­wo­ści

Odcięta musi być od potom­no­ści.

Zbyt piękna, mądra zbyt, zbyt mądrze piękna,

By ją zba­wiły mej roz­pa­czy piętna.

Przy­się­gła ni­gdy nie kochać, dla­tego

Choć zmar­łem, żyję, na świa­dec­two tego.

Benvo­lio

Chciej mnie posłu­chać, nie myśl o niej wię­cej.

Romeo

O, ucz mnie, pro­szę, jak nie myśleć wię­cej.

Benvo­lio

Zwró­ciw­szy wol­ność oczom, badaj inne

Pięk­no­ści.

Romeo

Jest to droga, by przy­wo­łać

Ponow­nie na myśl jej nie­zwy­kłą pięk­ność.

Szczę­śliwe maski na licach dam pięk­nych

Czarne są, każą więc sądzić, że jasne

Jest to, co kryją. Dotknięty śle­potą

Jak ma zapo­mnieć o stra­co­nym wzroku?

Ukaż mi damę o wiel­kiej uro­dzie;

Czym będzie ona? Jedy­nie stwier­dze­niem,

Że choć ta piękna, tamta jest pięk­niej­sza.

Bądź zdrów. Me serce zapo­mnieć nie może.

Benvo­lio

Niech sko­nam w nędzy, jed­nak się założę!

Wycho­dzą.

Scena II

Scena II

Miej­sce to samo. Ulica.

Wcho­dzą CAPU­LET, HRA­BIA PARIS i Sługa.

Capu­let

Lecz jest podobną karą zagro­żony

Także Mon­teki. Dwóm tak sta­rym ludziom

Nie­trudno pokój zacho­wać, jak sądzę.

Paris

Z rów­nie szla­chet­nych rodów pocho­dzi­cie

I żal to wielki na spór wasz spo­glą­dać.

Lecz o zalo­tach mych cóż powiesz, panie?

Capu­let

To samo, co ci już wcze­śniej mówi­łem:

Jesz­cze me dziecko nie poznało świata,

Nie ukoń­czyło nawet lat czter­na­stu;

Niech jesz­cze dwa­kroć lato się roz­śmieje,

A do mał­żeń­stwa, jak sądzę, doj­rzeje.

Paris

Młod­sze niż ona mat­kami zostają.

Capu­let

Więdną, gdyż nazbyt szybko roz­kwi­tają.

Zie­mia połknęła wszyst­kie me nadzieje

Prócz niej, nadziei jedy­nej ziem moich.

Sta­raj się jed­nak o jej serca względy,

Do zgody mojej wie­dzie droga tędy.

Jeśli się zgo­dzi, wów­czas w tym wybo­rze

I zgoda ojca pomie­ścić się może.

Dziś wie­czór ucztę u sie­bie wydaję,

Będą tam tańce daw­nym oby­cza­jem.

Jeśli i cie­bie nie zabrak­nie przy tym

Wśród miłych gości, będzie to zaszczy­tem;

Ty, naj­ser­decz­niej z wszyst­kich zapro­szony,

Będziesz wśród cen­nych naj­bar­dziej ceniony.

Tego wie­czora w mej sie­dzi­bie bied­nej

Zejdą się gwiazdy; przyj­rzyj się nie­jed­nej,

Bo choć stą­pa­jąc, zdo­bią zie­mię naszą,

Prze­cież blask świa­teł na nie­bio­sach gaszą.

Ucie­chy, którą jurny mło­dzian czuje,

Gdy w pięk­nej sza­cie Kwie­cień nastę­puje,

A z pól umyka Zima, zła i chora,

Zaznasz w domo­stwie mym tego wie­czora

Wśród świe­żych pąków urody dziew­czę­cej.

Obej­rzyj wszyst­kie, lecz patrz naj­go­rę­cej

Na naj­god­niej­szą. Będzie mię­dzy nimi

I moja, choć jej nie rów­nam z innymi.

Pójdź.

do Sługi, dając mu papier

Chłop­cze, obie­gnij uro­czą Weronę,

Znajdź każdą tutaj spi­saną per­sonę

I nie miesz­ka­jąc2, oświadcz wszyst­kim grzecz­nie,

Że ja i dom mój witamy ser­decz­nie.

Wycho­dzą Capu­let i Paris.

Sługa

Odna­leźć wszyst­kie spi­sane per­sony! A napi­sano tu, żeby szewc zaj­mo­wał się swym łok­ciem, kra­wiec kopy­tem, rybak pędz­lem, a malarz sie­ciami. Wysłano mnie, bym odna­lazł per­sony tu spi­sane, lecz ni­gdy nie dowiem się, co wypi­sała per­sona, która je tu spi­sała. Muszę zwró­cić się do uczo­nych w piśmie: – oto nad­cho­dzą w dobrej chwili.

Wcho­dzą BENVO­LIO i ROMEO.

Benvo­lio

Fraszka, czło­wieku, ogień w ogniu ginie;

Ból jeden mija, gdy drugi się zro­dzi;

Spoj­rzyj za sie­bie, zawrót głowy minie;

Stara cho­roba przy nowej prze­cho­dzi;

Nowa zaraza do oka wpusz­czona

Sprawi, że stary, zatę­chły jad skona.

Romeo

Listek bob­kowy dopo­maga świet­nie.

Benvo­lio

Na co pomaga?

Romeo

Na zła­many goleń.

Benvo­lio

Czyś ty osza­lał, Romeo?

Romeo

Nie. Wpa­dłem w gor­szy stan niźli sza­leń­stwo:

Sie­dzę w wię­zie­niu, pozba­wiony jadła,

Tor­tu­ro­wany, chło­stany. – Czło­wieku

Dobry, dobrego popo­łu­dnia życzę.

Sługa

I tobie, panie. Lecz czy umiesz czy­tać?

Romeo

Tak, los czy­tam z mojego nie­szczę­ścia.

Sługa

Tego mogłeś się nauczyć bez książki. Lecz pytam o to, czy możesz prze­czy­tać to, co widzisz.

Romeo

Tak, jeśli język ten znam i litery.

Sługa

Uczci­wie rze­kłeś; pozo­stań­cie z Bogiem.

Romeo

Cze­kaj, czło­wieku; umiem czy­tać.

Czyta.

„Signor Mar­tino z mał­żonką i cór­kami; hra­bia Anselme ze swymi uro­dzi­wymi sio­strami; pani wdowa po Vitru­viu; signor Pla­cen­tio ze swymi uro­czymi sio­strze­ni­cami; Mer­cu­tio i jego brat Valen­tino; mój stryj Capu­let z mał­żonką i cór­kami; moja piękna sio­strze­nica Rosa­lina; Livia; signor Valen­tino i jego kuzyn Tybalt; Lucio i wesoła Helena”.

Oddaje papier.

Piękne zgro­ma­dze­nie. Gdzie mają przy­być?

Sługa

Tam.

Romeo

Gdzie?

Sługa

Na wie­cze­rzę do naszego domu.

Romeo

Czy­jego domu?

Sługa

Mego pana.

Romeo

Powi­nie­nem był doprawdy wcze­śniej cię o to spy­tać.

Sługa

Powiem ci bez pyta­nia: pan mój to potężny i bogaty Capu­let, więc jeśli nie jeste­ście z domu Mon­te­kich, przy­bądź­cie, pro­szę, i wychyl­cie puchar wina. Niech się wam szczę­ści!

Wycho­dzi.

Benvo­lio

Na tej dorocz­nej uczcie Capu­leta

Wie­cze­rzać będzie piękna Rosa­lina –

Którą tak kochasz – a z nią wszyst­kie inne

Podziwu godne pięk­no­ści Werony.

Idź tam i okiem bez­stron­nym porów­naj

Jej lico z każ­dym innym, które wskażę.

Jeśli się uda, będzie odmie­niona,

Ujrzysz, że nie jest to łabędź, lecz wrona.

Romeo

Jeśli mych oczu spoj­rze­nie nabożne

Stwo­rzy fałsz taki, nie­chaj w ogniu tonie,

A że zato­pić oka w łzach nie można,

Nie­chaj na sto­sie jak here­tyk spło­nie!

Inna pięk­niej­sza? Słońce, które bie­gło,

Odkąd świat świa­tem, rów­nej nie dostrze­gło.

Benvo­lio

Fraszka! W twych oczach jej wdzięki waży­łeś,

Gdy ją jej samej w nich prze­ciw­sta­wi­łeś.

Lecz rzuć na owe szale krysz­ta­łowe

Ją, a naprze­ciw połóż liczko nowe,

Które ci pod­czas wie­cze­rzy tam wskażę;

I tę naj­lep­szą łatwo nim prze­ważę.

Romeo

Pójdę nie po to, bym wie­rzył w twe słowa,

Lecz by mą wiarę umoc­nić od nowa.

Wycho­dzą.

Scena III

Scena III

Miej­sce to samo. Kom­nata w domu Capu­le­tów.

Wcho­dzą PANI CAPU­LET i PIA­STUNKA.

Pani Capu­let

Gdzie moja córka? Poproś ją tu, nia­niu.

Pia­stunka

Na me dzie­wic­two – mające lat tuzin –

Już ją woła­łam. Hej, jagniątko! Ptaszku!

Boże ucho­waj! – Gdzie ona jest? – Julio!

Wcho­dzi JULIA.

Julia

Co? Kto mnie woła?

Pia­stunka

Twoja matka.

Julia

Pani, tu jestem; czego sobie życzysz?

Pani Capu­let

Jest pewna sprawa, – nia­niu, wyjdź na chwilę,

Musimy w cztery oczy to omó­wić;

Nia­niu, wróć, gdyż coś sobie przy­po­mnia­łam;

Chcę, żebyś była przy naszej roz­mo­wie.

Wiesz, że ma córka wcho­dzi w wiek prze­śliczny?

Pia­stunka

Klnę się, że znam jej wiek, co do godziny.

Pani Capu­let

Nie skoń­czyła jesz­cze czter­na­stu lat.

Pia­stunka

Posta­wię w zakład czter­na­ście zębów – choć z żalem trzeba przy­znać, że mam ich tylko cztery – nie skoń­czyła jesz­cze czter­na­stu. Ile jesz­cze do Zie­lo­nych Świąt?

Pani Capu­let

Nieco wię­cej niż dwa tygo­dnie.

Pia­stunka

Czy mniej, czy wię­cej, lecz w jed­nym dniu roku,

W wigi­lię Świąt Zie­lo­nych skoń­czy latek

Czter­na­ście. Ona i Suzanna – Nie­chaj

Da Pan Bóg wszyst­kim duszom chrze­ści­jań­skim

Odpo­czy­wa­nie wieczne! – Były w rów­nym

Wieku; Suzanna jest teraz u Boga;

Za dobra była dla mnie – lecz, jak rze­kłam,

Nocą w wigi­lię Świąt Zie­lo­nych skoń­czy

Czter­na­ście. Pewne to jest, Matko Boża,

Dobrze pamię­tam. Od trzę­sie­nia ziemi

Rok jede­na­sty mija; odłą­czy­łam

Ją wtedy wła­śnie od piersi. – O, tego

To nie zapo­mnę ni­gdy; wła­śnie w dzień ten

Z wszyst­kich dni roku; bo natar­łam sobie

Cycek pio­łu­nem, sie­dząc na sło­neczku

Przy gołęb­niku, pod murem; pan z panią

Byli w Man­tui; – no, czy złą mam pamięć?

Ale, jak rze­kłam, kiedy to poczuło

Pio­łun na sutce i całą tę gorycz,

Jak nie zawrza­śnie. Zachwiał się gołęb­nik,

Nie było jed­nak z pew­no­ścią przy­czyny,

By dalej pod nim sie­dzieć.

Lat jede­na­ście od dnia tego prze­szło,

Bo stać umiała już, tak, na Krzyż Święty,

Umiała bie­gać i wędro­wać wkoło.

A o dzień wcze­śniej czoło sobie stłu­kła;

I wów­czas mąż mój – Panie, świeć nad jego

Duszą! A był to człek wielce ucieszny –

Pod­niósł to dziecko. „Na wznak padasz?” – mówi –

„Na wznak upad­niesz, gdy będziesz mądrzej­sza.

Nie­prawda, Jul­ciu?”. I, na me zba­wie­nie,

Śliczne bie­dac­two zaprze­stało pła­czu

I „Tak” odparło. Taki to żart wyszedł!

I choć­bym miała tysiąc lat żyć, ręczę,

Że nie zapo­mnę go. „Na wznak upad­niesz,

Jul­ciu?”, a mały ów, śliczny głup­ta­sek

„Tak” odparł.

Pani Capu­let

Dość już. Ucisz się już, pro­szę.

Pia­stunka

Tak, pani, – ale muszę śmiać się, kiedy

Przy­po­mnę sobie, że ten mały głup­tas

Zaprze­stał pła­czu i „Tak” odpo­wie­dział.

A prze­cież, ręczę, że miała na czole

Guza wiel­kiego jak kogu­cie jajo;

Ból był nie­mały i pła­kała gorzko.

„No” – mówi mąż mój – „na twarz padasz teraz;

Na wznak upad­niesz, gdy będziesz mądrzej­sza.

Czy nie tak, Jul­ciu?” A ona uci­chła

I „Tak” odparła.

Julia

I ty ucich­nij, nia­niu; zamilcz, bła­gam.

Pia­stunka

Milknę, skoń­czy­łam. Niech ci Bóg da zdro­wie!

Z tych wszyst­kich dzieci, które wykar­mi­łam,

Ty naj­pięk­niej­sza byłaś. Gdy­bym mogła

Ujrzeć wesele twe na wła­sne oczy;

Wię­cej nie pra­gnę.

Pani Capu­let

Ślub ten przed­mio­tem ma być tej roz­mowy;

Wesele! Wła­śnie tu przy­szłam, by mówić

O tym weselu. – Córko moja, Julio,

Powiedz, co sądzisz o swym zamąż­pój­ściu?

Julia

Że jest to zaszczyt, o któ­rym nie marzę.

Pia­stunka

Zaszczyt! Ach, gdy­bym nie była jedyną

Twą kar­mi­cielką, rze­kła­bym, że pew­nie

Takie mądro­ści wyssa­łaś wprost z cycka.

Pani Capu­let

Cóż, pomyśl teraz o swym zamąż­pój­ściu;

Tutaj w Wero­nie panny z dobrych domów,

Młod­sze niż jesteś ty, są już mat­kami,

A według mego obli­cze­nia byłam

Już matką twoją w wieku, w któ­rym panną

Ty jesteś. Tak więc, by rzec to pokrótce:

Waleczny Paris prosi o twą miłość.

Pia­stunka

Panienko, oto czło­wiek! A rów­nego

Świat nie zna! – Forma to żywa na posąg.

Pani Capu­let

To naj­wspa­nial­szy kwiat lata Werony.

Pia­stunka

Tak, tak, to kwiat jest; klnę się, kwiat nad kwiaty.

Pani Capu­let

Powiedz, czy możesz kochać tego pana?

Wie­czo­rem ujrzysz go u nas na uczcie.

Lico mło­dego Parisa odczy­taj

Jak księgę pió­rem piękna nakre­śloną.

Przy­patrz się rysom idą­cym w zawody,

By każdy wszyst­kim mógł dodać urody.

A co ta księga uro­cza ukryje,

Na mar­gi­ne­sie oczu wnet ożyje.

Miło­sna księga ta, kocha­nek prawy,

Wadę ma jedną, brak­nie jej oprawy.

Morze okrywa rybę, a uroda

W pięk­nej opra­wie piękna sobie doda.

Dzieło tym więk­szą okryje się chwałą,

Gdy treść wspa­niała ma szatę wspa­niałą.

Zostaw­szy twoim, ów mąż naj­pięk­niej­szy

Urodą swoją two­jej nie umniej­szy.

Pia­stunka

Powięk­szy. Baby przez męż­czyzn pęcz­nieją.

Pani Capu­let

Mów krótko: spełni Paris twe marze­nia?

Julia

Zoba­czę, jeśli dość na to patrze­nia,

Lecz nie zapusz­czę głę­biej oka mego,

Niż to wynika z nakazu two­jego.

Wcho­dzi Sługa.

Sługa

Pani, przy­byli już goście, wie­cze­rzę podają, cie­bie wołają, panienkę wzy­wają, pia­stunkę klną w kre­den­sie, a wszystko to w naj­więk­szym pośpie­chu. Muszę iść stąd, by poda­wać. Bła­gam was, panie, ruszaj­cie za mną bez zwłoki.

Pani Capu­let

Tak.

Wycho­dzi Sługa.

Julio, czeka hra­bia nie­cier­pliwy.

Pia­stunka

Szczę­śliwe noce niech da dzień szczę­śliwy.

Wycho­dzą.

Scena IV

Scena IV

Miej­sce to samo. Ulica.

Wcho­dzą ROMEO, MER­CU­TIO, BENVO­LIO i pięć czy sześć innych Masek oraz Ludzie nio­sący pochod­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W elż­bie­tań­skiej Anglii gest obraź­liwy, wyko­ny­wany poprzez umiesz­cze­nie czubka kciuka za przed­nimi zębami i skie­ro­wa­nie go do przodu. Można go inter­pre­to­wać jako wyzwa­nie do walki [przyp. red.]. [wróć]

2. nie zwle­ka­jąc [przyp. red.] [wróć]