34,99 zł
Roryk jest nietypowym detektywem: wstydzi się przesłuchiwać świadków, jest zbyt nieśmiały, by rozmawiać z informatorami, i zdecydowanie zbyt uprzejmy, by zadręczać podejrzanych pytaniami o alibi. Posiada za to własną, ściśle tajną metodę, dzięki której do tej pory udawało mu się rozwiązywać nawet najtrudniejsze zagadki. Po prostu dotyka różnych przedmiotów i widzi, co się z nimi wcześniej działo. Ale czasami to nie wystarcza i musi je... polizać. Dlatego zawsze nosi przy sobie płyn do płukania ust.
Tym razem nieśmiały detektyw zajmuje się sprawą pewnej miliarderki, której zniknęła perła. A ponieważ każdy mieszkaniec domu – od sekretarki po lokaja – skrywa jakiś sekret, nie da się uniknąć przesłuchań. Z pomocą dwunastoletniej Matyldy Roryk podejmuje się najtrudniejszej sprawy w swojej karierze...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 234
Każdy, kto chce dowiedzieć się, w jaki sposób wysłać sprawiającego kłopoty męża na tamten świat, powinien zapytać o to panią Zeigler. Pani Zeigler jest naszą pomocą domową i ekspertką w dziedzinie mycia podłóg, usuwania plam i pozbywania się marudnych małżonków. Każdego popołudnia po pracy, czyli punktualnie o siedemnastej, siada z pudełkiem pralinek na naszej kanapie, by obejrzeć dwa odcinki Morderczych żon. Wszystkie kryminalne sprawy są tu oparte na prawdziwych wydarzeniach. Tyle że odtwarzają je aktorzy.
Nieszczególnie interesuję się odplamianiem i myciem podłóg – ale przestępczość to moja pasja. Dlatego zawsze oglądam Mordercze żony razem z panią Zeigler. W każdym odcinku jakiś mąż zostaje ukatrupiony przez swoją małżonkę. Zawsze dzieje się to w wyniku podstępu. Często narzędziem zbrodni jest coś tępego, niekiedy dochodzi do porażenia prądem. W jednym z odcinków wykorzystano nawet rozdrabniacz do gałęzi!
Dziś była grana trucizna…
– Kiedy Norbert Kummer wraca do domu późnym popołudniem siódmego listopada 2016 roku, jego żona Gundula wita go kubkiem gorącej czekolady – rozlega się głos narratora. I właśnie to widać na ekranie: Norbert Kummer i jego żona witają się przelotnym pocałunkiem, potem ona bierze jego płaszcz i teczkę, prowadzi go do salonu i przynosi mu czekoladę ze śmietanką.
– Czy oni naprawdę uważają, że wszyscy telewidzowie to idioci? – pytam. – Dlaczego narrator tłumaczy nam to jak krowie na rowie? Przecież to wszystko doskonale widać!
– Ciii! – syczy pani Zeigler, wpycha sobie do ust czekoladkę i wpatruje się w telewizor, z którego dobiega teraz mroczna, złowieszcza muzyka.
– Norbert Kummer nie ma pojęcia, że to będzie ostatnia gorąca czekolada w jego życiu – oznajmia narrator ponurym tonem.
W tym czasie pan Kummer popija gorący napój i nagle robi dziwną minę. Potem marszczy czoło i woła do żony:
– Gundulo? Pączusiu? Ta czekolada smakuje jakoś inaczej niż zwykle.
– Bo dziś dałam do niej dodatkową porcję miłości! – odpowiada kobieta z kuchni.
– Ach tak – stwierdza Norbert, upija kolejny łyk i krzywi się z obrzydzeniem. – Pączusiu, ale mówię poważnie. Śmietanka chyba się zwarzyła. Na pewno sprawdziłaś datę ważno… – W połowie zdania milknie, otwiera szeroko oczy, łapie się za szyję i próbuje nabrać powietrza. Kubek roztrzaskuje się o podłogę, czekolada rozpryskuje się wokół. Norbert Kummer zsuwa się z krzesła, sapie, a potem zamiera w bezruchu na podłodze – i to by było na tyle.
Pani Kummer wchodzi do salonu i omiata pozbawionego życia męża mrocznym spojrzeniem.
– Przez trzydzieści lat co wieczór przynosiłam ci twoją głupią gorącą czekoladę. Czy choć raz mi za to podziękowałeś? Nie. Nigdy za nic mi nie podziękowałeś, Norbercie. Ciągle tylko narzekałeś. I nazywałeś mnie Pączusiem. Masz teraz za swoje! Tak! – Potem spokojnie wyciera ślady po napoju, znika w kuchni, po chwili wraca z plastikową plandeką i zawija w nią martwego męża.
– Trucizna w czekoladzie. To wcale nie takie głupie! – zauważa pani Zeigler i bierze do ust kolejną pralinkę z orzechami. – Nie można mieć pretensji do tej kobiety. Jeśli mężczyzna ciągle narzekał, to nic dziwnego, że wreszcie go otruła. A nazywanie kogoś Pączusiem to już szczyt.
Czasami zastanawiam się, skąd u pani Zeigler bierze się to żywe zainteresowanie morderczymi zapędami u żon. Może szuka wskazówek lub sugestii? Na miejscu jej męża zachowałabym ostrożność i z pewnością nigdy bym na nic nie narzekała.
Pani Zeigler to niska, silna kobieta o czerwonych policzkach i fryzurze przypominającej szczotkę drucianą. Nie wygląda na żonę, która chciałaby otruć swego męża. Raczej z całych sił zdzieliłaby go patelnią. Przychodzi do nas tylko dwa razy w tygodniu, aby posprzątać, ale kiedy tata i mama wyjeżdżają, mieszka tutaj, gotuje mi i się mną opiekuje.
Jestem pewna, że sama doskonale dałabym sobie radę, ale mama niestety ma inne zdanie na ten temat:
– Matyldo, masz dwanaście lat. Za cztery czy pięć lat sytuacja będzie wyglądać zupełnie inaczej. Ale do tego czasu pod nieobecność moją i twojego ojca to pani Zeigler będzie stać na posterunku. I jestem jej za to bardzo wdzięczna.
Moi rodzice – Kristina i Thomas Bondowie – są filmowcami zajmującymi się dziką przyrodą, znanymi z filmów dokumentalnych o rzadkich i egzotycznych zwierzętach. Przyzwyczaiłam się już, że z tego powodu często nie ma ich w domu. Kiedy jednak powiedzieli mi, że muszą lecieć do Australii akurat w Wigilię, poczułam kluchę w gardle. Mają tam kręcić film o koalach.
– Bardzo nam przykro, Matyldo – powiedział tata z poczuciem winy. – Naprawdę próbowaliśmy przesunąć zdjęcia o kilka dni. Ale nie udało nam się przemówić producentom do rozsądku. Mamy lot dwudziestego czwartego grudnia.
Dlatego w tym roku obchodziliśmy Boże Narodzenie już dwudziestego trzeciego. Dwudziestego czwartego Rajmund – mąż pani Zeigler – odwiózł tatę i mamę na lotnisko. Pojechałam tam razem z nimi i nawet udało mi się nie rozpłakać podczas pożegnania. Kiedy jednak ich samolot wystartował, uroniłam po cichu kilka łez.
Mieli wrócić dopiero pod koniec stycznia.
Dziś jest dwudziesty siódmy grudnia. Większość świąt ja i pani Zeigler spędziłyśmy przed telewizorem, otulone ciepłymi kocami i przy włączonym ogrzewaniu. Na zewnątrz jest strasznie zimno, od początku świąt śnieg pada niemal bez przerwy. Widzę, jak za oknem prowadzącym na taras unoszą się w ciemności grube białe płatki.
– O ludzie! Ona chyba nie zamierza wrzucić go do jeziora, prawda? Te żółtodzioby popełniają tyle błędów! – komentuję i patrzę, jak czekoladowa trucicielka wyciąga z bagażnika ciało swojego męża i ciągnie je nad jezioro. – Wrzucanie zwłok do jeziora to idiotyzm – wyjaśniam pani Zeigler. – Prędzej czy później wypłyną na powierzchnię i wtedy pani Kummer będzie miała problem. Koroner ustali, że mężczyzna został otruty, a policja zidentyfikuje plandekę, w którą owinięto ciało. A potem sprawdzi, gdzie ją kupiono. Być może sprzedawca przypomni sobie panią Kummer. I wtedy będzie miała przechlapane. A jeśli dodatkowo była na tyle głupia, że zapłaciła kartą kredytową lub zamówiła ją przez internet, to już w ogóle mogiła. Policja nie da jej spokoju i kobieta w końcu się przyzna. Każdy wie, że morderstwo doskonałe istnieje tylko wtedy, gdy nie ma ciała. Gdybym ja chciała się kogoś pozbyć, wypłynęłabym łodzią w morze i wyrzuciła ciało na otwartych wodach. Albo rozpuściłabym je w kwasie solnym. Wtedy zostałyby tylko zęby. Albo upozorowałabym wypadek, na przykład upadek z drabiny podczas czyszczenia rynien. Albo porażenie prądem. I z pewnością zapewniłabym sobie alibi. A potem bym…
– Matyldo! – przerywa mi poirytowana pani Zeigler. – Znowu to robisz.
– Co takiego? – pytam i udaję niewiniątko.
– Paplasz jak opętana! – Patrzy na mnie z wyrzutem. – Na litość boską, dziecko! Chcę w spokoju popatrzeć, jak jakaś kobieta zabija swojego męża, a ty ciągle gadasz! Nie możesz choć raz się opanować?
– Przepraszam – mamroczę potulnie, opadam na kanapę i od tej pory w milczeniu obserwuję, jak czekoladowa trucicielka pozbywa się swojego męża.
Gdyby pani Zeigler była jedyną osobą, która narzeka, że za dużo mówię, w ogóle bym się tym nie przejęła. Sama dużo gada i potrafi godzinami opowiadać o Rajmundzie, swoim mężu. O tym, że nie umie zrobić sobie nawet jajecznicy czy odpowiednio wcześnie kupić papieru toaletowego.
– Mój Rajmund by beze mnie zginął – jęczy wtedy pani Zeigler.
Z pewnością jest w tym krzta prawdy. Kiedy pani Zeigler mieszka u nas, jej mąż zostaje sam w domu. I dzwoni co najmniej pięć razy dziennie z pytaniem, gdzie może znaleźć to czy tamto. Albo jak właściwie włącza się zmywarkę. Albo by przyznać się, że zalał kuchnię. Pani Zeigler wygląda wtedy zawsze tak, jakby występowała w odcinku Morderczych żon.
– W szafie w przedpokoju – warczy do telefonu. Lub: – Ustaw program automatyczny. – Albo: – Na litość boską, Rajmundzie!
Ale znowu zaczynam paplać. Nawet jeśli tylko w myślach. Po prostu nie umiem nic na to poradzić. Kiedy mam w głowie jakąś myśl, nagle skądś pojawia się druga. A potem trzecia i kolejna, i kolejna… Aż wreszcie przez mój mózg przetacza się prawdziwa lawina myśli. A kiedy już pędzi w dół, moje usta automatycznie się otwierają i przekazują te myśli otoczeniu. I to w błyskawicznym tempie.
Nie tylko pani Zeigler ma o mnie takie zdanie. Koledzy z klasy też czasem uważają, że jestem męcząca. A podczas ostatniej wizyty moja cioteczna babka Wanda dostała palpitacji serca i zaczęło piszczeć jej w uchu po tym, jak przez dwie godziny przedstawiałam jej swoje przemyślenia na temat tego, co wybrać – trumnę czy urnę. Ale tak już jest: nie umiem siedzieć cicho dłużej niż pięć minut. Po trzech zaczyna brakować mi powietrza. A po czterech i pół mam wrażenie, że moja głowa jest jak balon, który zaraz pęknie. I po prostu muszę spuścić z siebie powietrze!
Tym razem też udaje mi się wytrwać w ciszy tylko do chwili, gdy pani Kummer zostaje wyprowadzona w kajdankach – wtedy nie potrafię się już powstrzymać:
– Nic dziwnego, że ją złapano! Jak można tak niechlujnie zabijać? Przecież nie kupuje się plastikowej plandeki w sklepie dla majsterkowiczów na rogu! Tylko gdzieś, gdzie człowieka nie znają. I trzeba być w peruce. Albo przynajmniej w okularach przeciwsłonecznych. I oczywiście zapłacić gotówką. A przede wszystkim nie pyta się sprzedawcy, czy plandeka jest wystarczająco duża, by można było zawinąć w nią człowieka! Całą tę sytuację można by jeszcze uratować, gdyby załatwić to na miejscu – pani Kummer powinna zaprosić męża na urlop nad morzem i wybrać się z nim na romantyczny rejs łodzią. Potem, w odpowiednim momencie, zdzielić go w głowę i facet już na zawsze zniknąłby w niezmierzonych głębinach. Po wszystkim mogłaby odegrać rolę zrozpaczonej wdowy i powiedzieć wszystkim, że jej Norbert wypadł za burtę wskutek tragicznego wypadku. I dostałaby cały spadek…
– Matyldo! – Pani Zeigler wykonuje aż nadto wyraźny gest oznaczający „zamknij się”. Następnie wskazuje choinkę, przed którą Doktor Herkenrat właśnie budzi się z drzemki. – Ktoś musi wyjść z psem!
Zawsze nazywa go „psem”, nigdy „Doktorem Herkenratem”. Bo jej zdaniem to nie jest odpowiednie imię dla psa.
Doktor Herkenrat to nasz cocker-spaniel. Ma rudobrązową sierść, urocze zwisające uszy i potwornie boi się wiewiórek. Wzięliśmy go ze schroniska, gdy miałam siedem lat. Od razu skojarzył mi się z moim pediatrą – obaj mają to samo smutne spojrzenie i lekkiego zeza. I w ten sposób pies otrzymał swoje imię. I tytuł doktora. Prawdopodobnie jako jedyny cocker-spaniel na świecie.
– Ktoś musi wyprowadzić psa – powtarza pani Zeigler i patrzy na mnie w sposób, który nie pozostawia wątpliwości co do tego, kim jest ów „ktoś”.
– Chodź, Doktorze Herkenrat – mówię i wstaję z kanapy. – Pani Zeigler chce, żebyśmy przez pół godziny łazili po mrozie, tak by mogła w spokoju obejrzeć drugi odcinek Morderczych żon.
Pies drepcze za mną do przedpokoju, gdzie zakładam grubą kurtkę, szybko zerkam w lustro w szafie i sprawdzam, czy nie wyskoczyły mi na twarzy żadne świąteczne syfki. Przez ostatnie dni zjadłam całe góry słodyczy. Pryszcze powinny się pojawiać jak grzyby po deszczu. Ale na razie nic się nie dzieje. Pomijając jeden niewielki egzemplarz na czole, na pryszczowym froncie panuje spokój.
– Wyglądasz jak twoja matka – powtarza mi pani Zeigler przy każdej okazji.
Z pewnością ma rację w kwestii zielonych oczu i rudych włosów. Ale wyraźny dołeczek w brodzie mam bez wątpienia po tacie.
Zakładam czapkę z pomponem, chowam telefon do kieszeni kurtki i wołam:
– Będziemy na zewnątrz tak długo, aż zamarzniemy!
I już mam otworzyć drzwi, gdy pani Zeigler krzyczy z salonu:
– Dziecko! Chodź tu! Szybko! Mówią coś o nieśmiałym detektywie.
– O Roryku Nieśmiale? – pytam podekscytowana i pędzę do pokoju.
Doktor Herkenrat patrzy za mną osłupiały.
U dołu ekranu wyświetlany jest pasek informacyjny: „Uwaga! Wydanie specjalne: Detektyw Roryk Nieśmiał odnalazł zaginioną córkę milionera! Janina Pelzer wróciła bezpiecznie do rodziców. Wydanie specjalne: Detektyw Roryk Nieśmiał…”.
– Wow! Nie wierzę. Znowu mu się udało! – mówię z podziwem i zdejmuję kurtkę. Nie odrywając oczu od telewizora, padam na kanapę i czekam z niecierpliwością na rozpoczęcie programu specjalnego.
Zaginięcie Janiny Pelzer było głównym tematem wszystkich serwisów informacyjnych w ostatnich dwóch tygodniach. I teraz Roryk Nieśmiał ją znalazł! A przecież od chwili jego włączenia się do poszukiwań nie minęło nawet czterdzieści osiem godzin! Roryk naprawdę jest niesamowity!
Nie oglądam tylko Morderczych żon, mam bzika na punkcie wszelkich kryminałów i historii detektywistycznych. Wystarczy spojrzeć na moje tegoroczne prezenty świąteczne. Są tu: trzy powieści detektywistyczne, plakat Benedicta Cumberbatcha jako Sherlocka, detektywistyczna gra planszowa Zabójcza frajda oraz zestaw do pobierania odcisków palców, który tata i mama zamówili na stronie dla detektywów amatorów. (Wykorzystałam go już pierwszego dnia świąt. Potwierdziły się moje podejrzenia, że pani Zeigler od czasu do czasu raczy się szklanką ginu z domowego barku). Dostałam również w prezencie wszystkie pięćdziesiąt sześć opowiadań o Sherlocku Holmesie w formie audiobooka. A propos: Sherlock Holmes jest świetny, ale to niestety tylko postać z powieści. O wiele bardziej niż wymyślone kryminały ciekawią mnie prawdziwe sprawy i prawdziwi detektywi.
A Roryk Nieśmiał jest prawdziwy! I do tego mieszka w moim mieście! Odkąd cztery lata temu rozwiązał sprawę tajemniczego spisku w lokalu karaoke, zna go każde dziecko. A to był dopiero początek jego zapierającej dech w piersiach kariery detektywistycznej. Od tego czasu rozwiązał każdą sprawę, której się podjął. Udało mu się rozwikłać nawet zagadkę trzech bliźniaków! Albo sensacyjną sprawę Gadającej Salamandry, która trzymała całe miasto w napięciu przez wiele miesięcy. Nie wspominając już o tajemnicy związanej ze śmiercionośnymi śnieżkami…
Roryk Nieśmiał to gwiazda wśród detektywów. W internecie jest mnóstwo grup, blogów i forów, które się nim zajmują. Rozwiązuje sprawy pozornie nierozwiązywalne i odnosi sukcesy tam, gdzie policja sobie nie radzi. I cały świat zastanawia się, jak on to właściwie robi…
Wydanie specjalne rozpoczyna się od najnowszych informacji:
– Dwa tygodnie temu zniknęła bez śladu czternastoletnia Janina Pelzer, jedyna córka małżeństwa biznesmenów. Obawiano się, że padła ofiarą porwania. Policyjne śledztwo nie przyniosło rezultatów, więc zrozpaczeni rodzice wezwali słynnego detektywa Roryka Nieśmiała. A jemu po raz kolejny udało się rozwiązać sprawę w bardzo krótkim czasie. Janina Pelzer wróciła dziś bezpiecznie do rodziców.
Następnie pojawia się materiał filmowy przedstawiający rodzinę Pelzerów: rodziców płaczących z radości po tym, jak odzyskali córkę. I Janinę, która wygląda na sfoszoną.
– Nie, nie – mówi pani Pelzer w odpowiedzi na pytanie dziennikarza. – Janina nie została uprowadzona. Nasz mały przekorny skarb ukrył się w jednym z naszych domów wakacyjnych. Bo nie chcieliśmy kupić jej drugiego kucyka.
– Ale teraz wrócimy do tego tematu – dodaje pan Pelzer i z miłością głaszcze córkę po głowie. Sfoszona mina znika i dziewczyna uśmiecha się triumfalnie.
– Jak pani sądzi? – pytam panią Zeigler. – Jakie mam szanse na to, że mama i tata kupią mi kucyka po tym, jak zniknę na dwa tygodnie?
– Raczej marne – mruczy poważnie nasza gosposia. – Na twoim miejscu wybiłabym sobie ten pomysł z głowy.
Matka Janiny Pelzer patrzy prosto w kamerę i wzruszona pociąga nosem.
– To, że dziś znów możemy trzymać naszą córeczkę w ramionach, jest zasługą jednego człowieka: Roryka Nieśmiała! Ogromnie dziękujemy, panie detektywie! Jest pan najlepszy w swoim fachu! Tak wiele panu zawdzięczamy!
– Tak. Właśnie – mruczy pan Pelzer, marszczy czoło i patrzy na kartkę, która prawdopodobnie jest wystawionym przez Nieśmiała rachunkiem.
Potem zaczyna się naprawdę ciekawa część programu.
– Dziś po południu – dodaje prezenter – moja koleżanka Kati Keuken przeprowadziła wywiad z Rorykiem Nieśmiałem na temat tej sprawy. To znaczy ona… eee… próbowała to zrobić. Proszę zobaczyć jej relację. Wrócimy do państwa po krótkiej przerwie.
– Wywiad z Rorykiem? – chichoczę, gdy na ekranie wyświetla się reklama. – Powodzenia.
Kilku dziennikarzy próbowało już przeprowadzić rozmowę z Rorykiem Nieśmiałem, ale do tej pory jeszcze nikomu się to nie udało. Nawet Kati Keuken, mimo iż ta zuchwała blond dziennikarka należy do wyjątkowo nachalnych osób. Bo choć internet i telewizja zrobiły z Roryka celebrytę, on sam strasznie źle się czuje, gdy jest w centrum uwagi. W miarę możliwości unika więc dziennikarzy i kamer. Jest wyjątkowo skuteczny, ale także płochliwy i wycofany. Nie bez powodu w telewizji i w prasie nazywa się go nieśmiałym detektywem.
Jest zupełnie nietypowym detektywem: wstydzi się przesłuchiwać świadków, jest zbyt nieśmiały, by rozmawiać z informatorami, i zdecydowanie zbyt uprzejmy, by zadręczać podejrzanych pytaniami o alibi. Cały świat zastanawia się, jak udaje mu się zatem rozwiązywać sprawę za sprawą.
Ogromna nieśmiałość Roryka obrosła już legendą. Wszyscy znają historię o tym, jak w trakcie sprawy Błękitnej Ostrygi w dzielnicy portowej groziło mu pięciu zbirów, ale był zbyt nieśmiały, by wezwać posiłki. Był weekend i nie chciał nikomu przeszkadzać. Albo o tym, jak postrzelony podczas śledztwa w sprawie Chichoczącej Madonny, dowlókł się do gabinetu lekarskiego, ale był zbyt nieśmiały, by poprosić innych pacjentów o przepuszczenie w kolejce. Siedział więc z raną postrzałową i grzecznie czekał – aż stracił przytomność i zsunął się z krzesła. W internecie krąży plotka, że Roryk za każdym razem, zanim wejdzie do swojej łazienki, puka i pyta, czy zajęte. Chociaż mieszka sam.
Ale to z łazienką to pewnie tylko żart, choć trudno powiedzieć. Nie jestem specjalistką od nieśmiałości. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jakie to uczucie.
– Wreszcie – mruczy pani Zeigler i po kolejnej reklamie wyjmuje z pudełka jeszcze jedną czekoladkę.
Najpierw widać grupę dziennikarzy, którzy przechadzają się w zadymce śnieżnej przed agencją detektywistyczną Roryka przy alei Sailenzera jedenaście. Miejsce to jest tak popularne wśród fanów Roryka jak 221B Baker Street wśród wielbicieli Sherlocka Holmesa. Potem zaczyna się dziać: podjeżdża taksówka, Roryk wysiada, ostrożnie zamyka drzwi – i dopiero w tym momencie zauważa tłum czekających na niego dziennikarzy. W jego oczach pojawia się panika. Przez ułamek sekundy ma taką minę, jakby rozważał ponowne wskoczenie do taksówki. Ale ta właśnie odjeżdża. Roryk patrzy na ślady opon na śniegu i przełyka głośno ślinę.
Jak na detektywa jest jeszcze dość młody. Po dwudziestce. Jest wysoki, szczupły i zawsze odpowiednio ubrany. Ludzie widują go tylko w idealnie skrojonym garniturze i eleganckich wypolerowanych butach. Oczywiście, ze względu na panujący mróz na garnitur założył płaszcz, ma też szalik i rękawiczki.
– Ach, czy on nie wygląda wspaniale?! To taki zadbany i uprzejmy młody człowiek – zachwyca się pani Zeigler i wydłubuje z zębów kawałek orzecha.
Podekscytowana przesuwam się na krawędź kanapy i zastanawiam się, czy tym razem jakiemuś dziennikarzowi uda się wyciągnąć z detektywa coś więcej niż kilka nieśmiało wyjąkanych słów.
Roryk chwiejnym krokiem rusza w stronę reporterów, płatki śniegu osiadają na jego włosach. Z zakłopotaniem odgarnia pasemko z czoła i spuszcza wzrok. Wstydliwy detektyw jest nieustannie blady (z wyjątkiem sytuacji, gdy rumieni się ze wstydu) i wygląda, jakby był poważnie przeziębiony. Również teraz, kiedy Kati Keuken zrywa się i podtyka mu pod nos mikrofon, Roryk sprawia wrażenie, jakby cierpiał na jelitówkę. Mimo to zmusza się do grzecznego uśmiechu.
– Panie Nieśmiał, gratuluję sukcesu w sprawie Janiny Pelzer – skrzeczy dziennikarka. – Jak się pan czuje teraz, gdy rodzina Pelzerów znowu szczęśliwie jest w komplecie?
– Eee… hmmm… dobrze – szepcze Roryk do mikrofonu, a jego twarz przybiera kolor buraka. – Dziękuję, że pani o to pyta. To bardzo miło… z pani strony. Czy mógłbym teraz może… – Wskazuje drzwi swojego domu.
– Panie Nieśmiał, proszę nam zdradzić, w jaki sposób trafił pan na ślad zaginionej dziewczyny!
– Och, to… to zawsze w pewnym sensie kwestia szczęścia – szepcze Roryk i spuszcza wzrok na czubki swoich butów. – Naprawdę nie chciałbym zadręczać pani szczegółami, ale czy teraz mógłbym już…?
Udaje mu się przepchnąć przez tłum dziennikarzy i dotrzeć do drzwi. Gdy jest już prawie w środku, Kati Keuken wbija mu obcas w stopę i krzyczy do mikrofonu:
– Panie Nieśmiał, nigdy nie opowiada pan o tym, w jaki sposób rozwiązuje pan te wszystkie poważne sprawy. Czy mógłby pan w końcu uchylić rąbka tajemnicy? Dzisiaj? I udzielić wyjątkowego wywiadu dla naszych widzów?
Roryk robi minę zaskoczonej surykatki i mruczy:
– Nie chcę być niegrzeczny, ale… ale właśnie wbija mi pani obcas w stopę. Czy mogłaby pani z łaski swojej zrobić niewielki krok w tył…? Dziękuję. A teraz naprawdę muszę już wejść do domu. W przeciwnym razie… Sama pani rozumie… – Przeciska się przez szparę w drzwiach i natychmiast je za sobą zamyka.
– Ciekawy wywiad, jak zwykle… – wzdycha pani Zeigler i wkłada do ust kolejną czekoladkę. – Obawiam się, że z tego człowieka nikt niczego nie wyciągnie. Jest bardziej nieśmiały niż ministrant w Niedzielę Palmową. – Następnie spogląda wymownie na mnie i na Doktora Herkenrata, który nerwowo biega między korytarzem a salonem. – Nadal ktoś musi wyprowadzić psa. I to natychmiast!
Doktor Herkenrat i ja co wieczór robimy tę samą rundkę: wychodzimy z domu, skręcamy w prawo w zadrzewioną aleję Kasztanów i idziemy do ulicy Lipowej. Potem trochę przez Florapark, wzdłuż ulicy Tesslera do placu Boringera, następnie w lewo obok kawiarni Cukier Puder ulicą Bohaterów, która prowadzi nas z powrotem do alei Kasztanów. Gdy tak przedzieramy się przez śnieg w stronę ulicy Lipowej, w świetle latarni przyglądam się puszystym płatkom śniegu, które cicho osiadają na dachach domów, koronach drzew, żywopłotach i zaparkowanych samochodach.
Dla Doktora Herkenrata śnieg jest przerażający. Stara się mieć jak najmniejszy kontakt z tym białym puchem i porusza się po śnieżnej pokrywie koślawymi susami. Z daleka można by go pomylić z jakimś przestraszonym zającem. Doktor Herkenrat boi się nie tylko śniegu. Przeraża go praktycznie wszystko: biedronki wiosną, motyle latem i spadające liście jesienią. Niestety nasz pies jest tchórzem absolutnym. Kompletnie nie nadaje się na stróża domu i podwórka. Ostatniego lata straż pożarna musiała go ratować z dziury w ziemi, do której wpadł, uciekając przed dwiema krwiożerczymi wiewiórkami.
Obserwuję swój oddech unoszący się przede mną w postaci małych chmurek. Przy takiej pogodzie na dworze nie ma prawie nikogo oprócz nas. Patrzę, jak Doktor Herkenrat próbuje unikać płatków śniegu, ale moje myśli nadal krążą wokół reportażu, który widziałam w telewizji, Roryka Nieśmiała i rozwiązywanych przez niego zagadek. Zastanawiam się nad tym, jak ekscytujące musi być prowadzenie śledztwa w prawdziwej sprawie kryminalnej. Czasami wyobrażam sobie, że w naszym sąsiedztwie ktoś popełnia przestępstwo. I wcale nie musi od razu chodzić o otrucie męża. Na początek wystarczy włamanie lub kradzież. Mogłabym wtedy badać sprawę na własną rękę. I zawsze byłabym o krok przed policją. Jak Roryk Nieśmiał i detektywi z czytanych przeze mnie powieści.
Aby zostać dobrym detektywem, trzeba być przede wszystkim dociekliwym. A ja jestem dociekliwa ponad wszelką wątpliwość. Nie dość, że mówię dużo i szybko, to jeszcze jestem wręcz wścibska. Takie połączenie moja cioteczna babka Wanda określiła kiedyś jako irytujące. Ale zupełnie mnie to nie rusza. Ja też mam dość jej użalania się nad sobą połączonego z oślim uporem. Ale znowu odbiegam od tematu… Tak naprawdę chodzi mi o to, że po co komu cała ciekawość i ambicje detektywistyczne, jeśli nie ma żadnego przestępstwa?
W szkole dowiedziałam się, że nasza okolica to osiedle klasy średniej. Co oznacza, że są tu duże podwórka, na których stoją ładne domy. I że gdy wieczorem wychodzi się z psem, nie trzeba się niczego obawiać. Właściwie nie dzieje się tu nic ekscytującego. Jeszcze nigdy żadna żona nie otruła tu swojego męża. (Chyba że wykazała się ogromną przebiegłością i nie ściągnęła na siebie żadnych podejrzeń). Nie ma tu kompletnie żadnej przestępczości. Pomijając historię sprzed dwóch lat, gdy ktoś próbował włamać się do rodziny Fellerów na ulicy Lipowej. Po przyjeździe policji okazało się, że rzekomy włamywacz był po prostu sąsiadem, który wyszedł z kumplami na kręgle, wypił kilka kieliszków za dużo i pomylił drzwi. A potem był jeszcze przypadek pani von Hakkefress, która mieszka trzy domy dalej i kiedyś zadzwoniła na policję, bo wydawało jej się, że ktoś ukradł jej srebrne porsche. Aż nagle przypomniała sobie, że odwiozła je na przegląd. Kiedy ma się pół tuzina sportowych samochodów, łatwo stracić rachubę.
Tam, gdzie nie ma żadnej przestępczości, detektyw amator musi wykazać się w inny sposób. Brak przestępstw nie oznacza jeszcze braku tajemnic…
Niespiesznym krokiem idę za Doktorem Herkenratem, który skacze po ulicy Tesslera, i rozglądam się po okolicy. Tajemnice są wszędzie, również w dzielnicy klasy średniej. Oczywiście nie mogę działać tak jak detektywi w filmach i powieściach. Nie wchodzę do domów podejrzanych, nie grzebię w cudzych szafach, nie czytam cudzej poczty i nie włamuję się do niczyjego komputera. Takich rzeczy nie powinno się robić, chyba że chodzi o naprawdę poważne przestępstwo. Kiedyś śledziłam kogoś (w detektywistycznym żargonie mówi się o obserwacji) przez trzy dni. Ale tylko do wpół do szóstej, bo o siódmej musiałam być w domu. I oczywiście niewiele z tego wynikło. Z reguły nie trzeba nikogo obserwować czy włamywać się do komputera. Trzeba tylko mieć oczy i uszy otwarte, uważnie obserwować otoczenie, zbierać wszystkie informacje i wyciągać właściwe wnioski.
Mogę to pokazać na przykładzie. Zawsze da się znaleźć odpowiednie przykłady…
Gdy Doktor Herkenrat obwąchuje latarnię, ja rozglądam się po okolicy. Mój wzrok zatrzymuje się na domu, który nie jest tak jasno oświetlony i świątecznie udekorowany jak inne. Przez wąską szczelinę w firance z okna na pierwszym piętrze przebija przytłumione światło. W ogrodzie przed domem, ukryty za krzakami, stoi ośnieżony skuter. No i proszę! Mamy już odpowiedni przykład. Muszę tylko połączyć to, co wiem o domu, z tym, co wiem o skuterach. A jeśli wezmę pod uwagę przyćmione światło i fakt, że na śniegu nie ma śladów opon, dojdę do jedynego słusznego wniosku: w mojej szkole jest jakaś zakochana para! Skąd to wiem? To całkiem proste! W domu mieszka pani Buschmann, moja nauczycielka niemieckiego. Skuter należy do pana Kadoglu, nauczyciela biologii, który uczy u nas dopiero od tego roku. A fakt, że na śniegu nie ma śladów opon, oznacza, że skuter był zaparkowany w ogrodzie pani Buschmann jeszcze przed tym, jak zaczął padać śnieg. Czyli co najmniej dwa dni temu. A więc pan Kadoglu nie wpadł jedynie na szybką kawę do koleżanki z pracy, tylko nocował u pani Buschmann. I nikt mi nie powie, że poprawiają razem klasówki. W tak słabym świetle nikt nie byłby w stanie nic odczytać. Kto by pomyślał? W szkole oboje zachowują się tak, jakby nic ich nie łączyło.
No i proszę, w taki właśnie sposób odkrywa się tajemnice.
Tylko żeby nikt o mnie źle nie pomyślał: oczywiście wszystko, co odkrywam, zachowuję dla siebie. Jeśli pani Buschmann i pan Kadoglu chcą utrzymywać swój związek w tajemnicy, niech tak będzie. A jeśli pani Zeigler lubi od czasu do czasu wypić szklaneczkę ginu z naszego barku, to na zdrowie. Ostatecznie nie ma przecież łatwego życia z tym swoim nieporadnym Rajmundem. Nigdy bym na nikogo nie doniosła (chyba że chodziłoby o przestępstwo) ani nie rozgłaszałabym plotek na jego temat. Chodzi mi tylko o to, żeby trochę pokombinować. Rozwiązać zagadkę. O ciekawość i frajdę, jaką mi to daje. O bycie detektywką. A nie o zdradzanie światu sekretów innych ludzi.
Na rogu placu Boringera z krzaka tuż przed nami wylatuje kos. Zaskoczony Doktor Herkenrat odskakuje na bok, chowa się za hydrantem i zaczyna żałośnie skamleć. Pięć minut zajmuje mi uspokojenie go na tyle, żebyśmy mogli iść dalej.
Kawiarnia Cukier Puder słynie z gofrów i ptysiów z dużą ilością cukru pudru. Przez jej okna wylewa się ciepłe, pomarańczowoczerwone światło, a szyby są pokryte wymalowanymi przez mróz kwiatami. Kiedy jestem tuż obok niej, podchodzi do mnie pan Werkheimer. Przez ramię ma przewieszoną sportową torbę. Pan Werkheimer jest naszym sąsiadem, ma taką nadwagę i zadyszkę, że jego żona poważnie obawia się o jego zdrowie. Dlatego też surowo zabroniła mu wizyt w kawiarni i zarządziła program treningowy. I tak od pół roku pan Werkheimer chodzi na siłownię trzy razy w tygodniu. Tak przynajmniej myśli jego żona. I dziwi się, że jej mąż mimo wszystko przybiera na wadze.
Wcale nie jestem tym zaskoczona. Sądzę, że pan Werkheimer też ma swoją tajemnicę i nie był na siłowni jeszcze ani razu. Nadal natomiast chadza do kawiarni Cukier Puder na ptysie. Trzy razy w tygodniu. Tyle że nie mam na to żadnych dowodów. Tym razem na sto procent też chciał tam iść, ale ponieważ go zauważyłam, musi udawać, że zmierza w zupełnie innym kierunku. Podbiega więc do mnie, ciężko dysząc.
To doskonała okazja do tego, by go nieco pomaglować. Na wąskim chodniku nie może mnie wyprzedzić: po prawej stronie jest mały murek, a po lewej drogę blokuje kilka ośnieżonych koszy na śmieci. I dzięki temu mam okazję do szlifowania mojego wyjątkowego naturalnego talentu.
Wszyscy wielcy detektywi z powieści mają konkretne umiejętności, które pomagają im odkrywać tajemnice. Sherlock Holmes ma ostry jak brzytwa umysł. Dobroduszna amatorka herbaty panna Marple jest sprytna i przebiegła. A Herkules Poirot, słynny belgijski detektyw, sprawia, że źli ludzie go nie doceniają i przez to czują się zbyt bezpiecznie. Uważają go za próżnego małego człowieczka ze śmiesznymi wąsami i nie zwracają uwagi na fakt, że jest przy tym niezwykle mądry. I wtedy bach! Wpadają w pułapkę. Można powiedzieć, że szczególnym talentem Herkulesa Poirota jest zwodzenie.
Na wypadek gdyby ktoś jeszcze nie zauważył – moim wybitnym talentem jest paplanie. Nieprzerwane. I nauczyłam się wykorzystywać je do swoich śledztw. Pan Werkheimer dosłownie spadł mi z nieba.
– Witaj, Matyldo – mówi zdyszany. – Jak tam? Twoi rodzice bezpiecznie dotarli do Australii?
– Tak. Rozmawiałam już z mamą na Skypie. Wszystko w porządku.
– To dobrze, dobrze – stwierdza i oczywiście ma nadzieję, że to już koniec naszej rozmowy. Chce iść dalej swoją drogą, ale ja dopiero się rozkręcam. Zaczynam bezlitośnie gadać.
– Takie ilości śniegu są naprawdę niewiarygodne, prawda? Słyszałam, że drogowcy nie byli przygotowani na tak duże opady. Dopiero zabrali się za odśnieżanie głównych ulic. A przecież widać, że śnieg zostanie z nami na długo. Pani Zeigler powiedziała, że ostatni raz widziała coś takiego w osiemdziesiątym piątym. I dodała, że pamięta to tak dobrze, bo właśnie w tamtym czasie jej mąż dostał lumbago podczas odśnieżania. A kiedy po kilku dniach doszedł do siebie, poślizgnął się na lodzie i brzydko rozciął sobie tył głowy. I stłukł kość ogonową. Pani Zeigler twierdzi, że stłuczenia kości ogonowej są najgorszymi stłuczeniami ze wszystkich. Gaby, jej córka, nigdy jeszcze nie miała żadnego stłuczenia. Ale za to już dwa razy złamała rękę. A teraz strasznie kocha się w chłopaku, który ma wytatuowany na czole herb swojej drużyny piłkarskiej. Dlatego pani Zeigler miewa problemy ze snem…