RORYK. Sprawa zaginionej perły - Schlick Oliver - ebook

RORYK. Sprawa zaginionej perły ebook

Schlick Oliver

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Roryk jest nietypowym detektywem: wstydzi się przesłuchiwać świadków, jest zbyt nieśmiały, by rozmawiać z informatorami, i zdecydowanie zbyt uprzejmy, by zadręczać podejrzanych pytaniami o alibi. Posiada za to własną, ściśle tajną metodę, dzięki której do tej pory udawało mu się rozwiązywać nawet najtrudniejsze zagadki. Po prostu dotyka różnych przedmiotów i widzi, co się z nimi wcześniej działo. Ale czasami to nie wystarcza i musi je... polizać. Dlatego zawsze nosi przy sobie płyn do płukania ust.

Tym razem nieśmiały detektyw zajmuje się sprawą pewnej miliarderki, której zniknęła perła. A ponieważ każdy mieszkaniec domu  – od sekretarki po lokaja – skrywa jakiś sekret, nie da się uniknąć przesłuchań. Z pomocą dwunastoletniej Matyldy Roryk podejmuje się najtrudniejszej sprawy w swojej karierze...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 234

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Mordercze żony

Ka­żdy, kto chce do­wie­dzieć się, w jaki spo­sób wy­słać spra­wia­jące­go kło­po­ty męża na tam­ten świat, po­wi­nien za­py­tać o to pa­nią Ze­igler. Pani Ze­igler jest na­szą po­mo­cą do­mo­wą i eks­pert­ką w dzie­dzi­nie my­cia podłóg, usu­wa­nia plam i po­zby­wa­nia się ma­rud­nych ma­łżon­ków. Ka­żde­go po­po­łud­nia po pra­cy, czy­li punk­tu­al­nie o sie­dem­na­stej, sia­da z pu­de­łkiem pra­li­nek na na­szej ka­na­pie, by obej­rzeć dwa od­cin­ki Mor­der­czych żon. Wszyst­kie kry­mi­nal­ne spra­wy są tu opar­te na praw­dzi­wych wy­da­rze­niach. Tyle że od­twa­rza­ją je ak­to­rzy.

Nie­szcze­gól­nie in­te­re­su­ję się od­pla­mia­niem i my­ciem podłóg – ale prze­stęp­czo­ść to moja pa­sja. Dla­te­go za­wsze oglądam Mor­der­cze żony ra­zem z pa­nią Ze­igler. W ka­żdym od­cin­ku ja­kiś mąż zo­sta­je uka­tru­pio­ny przez swo­ją ma­łżon­kę. Za­wsze dzie­je się to w wy­ni­ku pod­stępu. Często na­rzędziem zbrod­ni jest coś tępe­go, nie­kie­dy do­cho­dzi do po­ra­że­nia prądem. W jed­nym z od­cin­ków wy­ko­rzy­sta­no na­wet roz­drab­niacz do ga­łęzi!

Dziś była gra­na tru­ci­zna…

– Kie­dy Nor­bert Kum­mer wra­ca do domu pó­źnym po­po­łud­niem siód­me­go li­sto­pa­da 2016 roku, jego żona Gun­du­la wita go kub­kiem go­rącej cze­ko­la­dy – roz­le­ga się głos nar­ra­to­ra. I wła­śnie to wi­dać na ekra­nie: Nor­bert Kum­mer i jego żona wi­ta­ją się prze­lot­nym po­ca­łun­kiem, po­tem ona bie­rze jego płaszcz i tecz­kę, pro­wa­dzi go do sa­lo­nu i przy­no­si mu cze­ko­la­dę ze śmie­tan­ką.

– Czy oni na­praw­dę uwa­ża­ją, że wszy­scy te­le­wi­dzo­wie to idio­ci? – py­tam. – Dla­cze­go nar­ra­tor tłu­ma­czy nam to jak kro­wie na ro­wie? Prze­cież to wszyst­ko do­sko­na­le wi­dać!

– Ciii! – sy­czy pani Ze­igler, wpy­cha so­bie do ust cze­ko­lad­kę i wpa­tru­je się w te­le­wi­zor, z któ­re­go do­bie­ga te­raz mrocz­na, zło­wiesz­cza mu­zy­ka.

– Nor­bert Kum­mer nie ma po­jęcia, że to będzie ostat­nia go­rąca cze­ko­la­da w jego ży­ciu – oznaj­mia nar­ra­tor po­nu­rym to­nem.

W tym cza­sie pan Kum­mer po­pi­ja go­rący na­pój i na­gle robi dziw­ną minę. Po­tem marsz­czy czo­ło i woła do żony:

– Gun­du­lo? Pączu­siu? Ta cze­ko­la­da sma­ku­je ja­koś ina­czej niż zwy­kle.

– Bo dziś da­łam do niej do­dat­ko­wą por­cję mi­ło­ści! – od­po­wia­da ko­bie­ta z kuch­ni.

– Ach tak – stwier­dza Nor­bert, upi­ja ko­lej­ny łyk i krzy­wi się z obrzy­dze­niem. – Pączu­siu, ale mó­wię po­wa­żnie. Śmie­tan­ka chy­ba się zwa­rzy­ła. Na pew­no spraw­dzi­łaś datę wa­żno… – W po­ło­wie zda­nia milk­nie, otwie­ra sze­ro­ko oczy, ła­pie się za szy­ję i pró­bu­je na­brać po­wie­trza. Ku­bek roz­trza­sku­je się o podło­gę, cze­ko­la­da roz­pry­sku­je się wo­kół. Nor­bert Kum­mer zsu­wa się z krze­sła, sa­pie, a po­tem za­mie­ra w bez­ru­chu na podło­dze – i to by było na tyle.

Pani Kum­mer wcho­dzi do sa­lo­nu i omia­ta po­zba­wio­ne­go ży­cia męża mrocz­nym spoj­rze­niem.

– Przez trzy­dzie­ści lat co wie­czór przy­no­si­łam ci two­ją głu­pią go­rącą cze­ko­la­dę. Czy choć raz mi za to po­dzi­ęko­wa­łeś? Nie. Ni­g­dy za nic mi nie po­dzi­ęko­wa­łeś, Nor­ber­cie. Ci­ągle tyl­ko na­rze­ka­łeś. I na­zy­wa­łeś mnie Pączu­siem. Masz te­raz za swo­je! Tak! – Po­tem spo­koj­nie wy­cie­ra śla­dy po na­po­ju, zni­ka w kuch­ni, po chwi­li wra­ca z pla­sti­ko­wą plan­de­ką i za­wi­ja w nią mar­twe­go męża.

– Tru­ci­zna w cze­ko­la­dzie. To wca­le nie ta­kie głu­pie! – za­uwa­ża pani Ze­igler i bie­rze do ust ko­lej­ną pra­lin­kę z orze­cha­mi. – Nie mo­żna mieć pre­ten­sji do tej ko­bie­ty. Je­śli mężczy­zna ci­ągle na­rze­kał, to nic dziw­ne­go, że wresz­cie go otru­ła. A na­zy­wa­nie ko­goś Pączu­siem to już szczyt.

Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, skąd u pani Ze­igler bie­rze się to żywe za­in­te­re­so­wa­nie mor­der­czy­mi za­pęda­mi u żon. Może szu­ka wska­zó­wek lub su­ge­stii? Na miej­scu jej męża za­cho­wa­ła­bym ostro­żno­ść i z pew­no­ścią ni­g­dy bym na nic nie na­rze­ka­ła.

Pani Ze­igler to ni­ska, sil­na ko­bie­ta o czer­wo­nych po­licz­kach i fry­zu­rze przy­po­mi­na­jącej szczot­kę dru­cia­ną. Nie wy­gląda na żonę, któ­ra chcia­ła­by otruć swe­go męża. Ra­czej z ca­łych sił zdzie­li­ła­by go pa­tel­nią. Przy­cho­dzi do nas tyl­ko dwa razy w ty­go­dniu, aby po­sprzątać, ale kie­dy tata i mama wy­je­żdża­ją, miesz­ka tu­taj, go­tu­je mi i się mną opie­ku­je.

Je­stem pew­na, że sama do­sko­na­le da­ła­bym so­bie radę, ale mama nie­ste­ty ma inne zda­nie na ten te­mat:

– Ma­tyl­do, masz dwa­na­ście lat. Za czte­ry czy pięć lat sy­tu­acja będzie wy­glądać zu­pe­łnie ina­czej. Ale do tego cza­su pod nie­obec­no­ść moją i two­je­go ojca to pani Ze­igler będzie stać na po­ste­run­ku. I je­stem jej za to bar­dzo wdzi­ęcz­na.

Moi ro­dzi­ce – Kri­sti­na i Tho­mas Bon­do­wie – są fil­mow­ca­mi zaj­mu­jący­mi się dzi­ką przy­ro­dą, zna­ny­mi z fil­mów do­ku­men­tal­nych o rzad­kich i eg­zo­tycz­nych zwie­rzętach. Przy­zwy­cza­iłam się już, że z tego po­wo­du często nie ma ich w domu. Kie­dy jed­nak po­wie­dzie­li mi, że mu­szą le­cieć do Au­stra­lii aku­rat w Wi­gi­lię, po­czu­łam klu­chę w gar­dle. Mają tam kręcić film o ko­alach.

– Bar­dzo nam przy­kro, Ma­tyl­do – po­wie­dział tata z po­czu­ciem winy. – Na­praw­dę pró­bo­wa­li­śmy prze­su­nąć zdjęcia o kil­ka dni. Ale nie uda­ło nam się prze­mó­wić pro­du­cen­tom do roz­sąd­ku. Mamy lot dwu­dzie­ste­go czwar­te­go grud­nia.

Dla­te­go w tym roku ob­cho­dzi­li­śmy Boże Na­ro­dze­nie już dwu­dzie­ste­go trze­cie­go. Dwu­dzie­ste­go czwar­te­go Raj­mund – mąż pani Ze­igler – od­wió­zł tatę i mamę na lot­ni­sko. Po­je­cha­łam tam ra­zem z nimi i na­wet uda­ło mi się nie roz­pła­kać pod­czas po­że­gna­nia. Kie­dy jed­nak ich sa­mo­lot wy­star­to­wał, uro­ni­łam po ci­chu kil­ka łez.

Mie­li wró­cić do­pie­ro pod ko­niec stycz­nia.

Dziś jest dwu­dzie­sty siód­my grud­nia. Wi­ęk­szo­ść świ­ąt ja i pani Ze­igler spędzi­ły­śmy przed te­le­wi­zo­rem, otu­lo­ne cie­pły­mi ko­ca­mi i przy włączo­nym ogrze­wa­niu. Na ze­wnątrz jest strasz­nie zim­no, od po­cząt­ku świ­ąt śnieg pada nie­mal bez prze­rwy. Wi­dzę, jak za oknem pro­wa­dzącym na ta­ras uno­szą się w ciem­no­ści gru­be bia­łe płat­ki.

– O lu­dzie! Ona chy­ba nie za­mie­rza wrzu­cić go do je­zio­ra, praw­da? Te żó­łto­dzio­by po­pe­łnia­ją tyle błędów! – ko­men­tu­ję i pa­trzę, jak cze­ko­la­do­wa tru­ci­ciel­ka wy­ci­ąga z ba­ga­żni­ka cia­ło swo­je­go męża i ci­ągnie je nad je­zio­ro. – Wrzu­ca­nie zwłok do je­zio­ra to idio­tyzm – wy­ja­śniam pani Ze­igler. – Prędzej czy pó­źniej wy­pły­ną na po­wierzch­nię i wte­dy pani Kum­mer będzie mia­ła pro­blem. Ko­ro­ner usta­li, że mężczy­zna zo­stał otru­ty, a po­li­cja zi­den­ty­fi­ku­je plan­de­kę, w któ­rą owi­ni­ęto cia­ło. A po­tem spraw­dzi, gdzie ją ku­pio­no. Być może sprze­daw­ca przy­po­mni so­bie pa­nią Kum­mer. I wte­dy będzie mia­ła prze­chla­pa­ne. A je­śli do­dat­ko­wo była na tyle głu­pia, że za­pła­ci­ła kar­tą kre­dy­to­wą lub za­mó­wi­ła ją przez in­ter­net, to już w ogó­le mo­gi­ła. Po­li­cja nie da jej spo­ko­ju i ko­bie­ta w ko­ńcu się przy­zna. Ka­żdy wie, że mor­der­stwo do­sko­na­łe ist­nie­je tyl­ko wte­dy, gdy nie ma cia­ła. Gdy­bym ja chcia­ła się ko­goś po­zbyć, wy­pły­nęła­bym ło­dzią w mo­rze i wy­rzu­ci­ła cia­ło na otwar­tych wo­dach. Albo roz­pu­ści­ła­bym je w kwa­sie sol­nym. Wte­dy zo­sta­ły­by tyl­ko zęby. Albo upo­zo­ro­wa­ła­bym wy­pa­dek, na przy­kład upa­dek z dra­bi­ny pod­czas czysz­cze­nia ry­nien. Albo po­ra­że­nie prądem. I z pew­no­ścią za­pew­ni­ła­bym so­bie ali­bi. A po­tem bym…

– Ma­tyl­do! – prze­ry­wa mi po­iry­to­wa­na pani Ze­igler. – Zno­wu to ro­bisz.

– Co ta­kie­go? – py­tam i uda­ję nie­wi­ni­ąt­ko.

– Pa­plasz jak opęta­na! – Pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem. – Na li­to­ść bo­ską, dziec­ko! Chcę w spo­ko­ju po­pa­trzeć, jak ja­kaś ko­bie­ta za­bi­ja swo­je­go męża, a ty ci­ągle ga­dasz! Nie mo­żesz choć raz się opa­no­wać?

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę po­tul­nie, opa­dam na ka­na­pę i od tej pory w mil­cze­niu ob­ser­wu­ję, jak cze­ko­la­do­wa tru­ci­ciel­ka po­zby­wa się swo­je­go męża.

Gdy­by pani Ze­igler była je­dy­ną oso­bą, któ­ra na­rze­ka, że za dużo mó­wię, w ogó­le bym się tym nie prze­jęła. Sama dużo gada i po­tra­fi go­dzi­na­mi opo­wia­dać o Raj­mun­dzie, swo­im mężu. O tym, że nie umie zro­bić so­bie na­wet ja­jecz­ni­cy czy od­po­wied­nio wcze­śnie ku­pić pa­pie­ru to­a­le­to­we­go.

– Mój Raj­mund by beze mnie zgi­nął – jęczy wte­dy pani Ze­igler.

Z pew­no­ścią jest w tym krzta praw­dy. Kie­dy pani Ze­igler miesz­ka u nas, jej mąż zo­sta­je sam w domu. I dzwo­ni co naj­mniej pięć razy dzien­nie z py­ta­niem, gdzie może zna­le­źć to czy tam­to. Albo jak wła­ści­wie włącza się zmy­war­kę. Albo by przy­znać się, że za­lał kuch­nię. Pani Ze­igler wy­gląda wte­dy za­wsze tak, jak­by wy­stępo­wa­ła w od­cin­ku Mor­der­czych żon.

– W sza­fie w przed­po­ko­ju – war­czy do te­le­fo­nu. Lub: – Ustaw pro­gram au­to­ma­tycz­ny. – Albo: – Na li­to­ść bo­ską, Raj­mun­dzie!

Ale zno­wu za­czy­nam pa­plać. Na­wet je­śli tyl­ko w my­ślach. Po pro­stu nie umiem nic na to po­ra­dzić. Kie­dy mam w gło­wie ja­kąś myśl, na­gle skądś po­ja­wia się dru­ga. A po­tem trze­cia i ko­lej­na, i ko­lej­na… Aż wresz­cie przez mój mózg prze­ta­cza się praw­dzi­wa la­wi­na my­śli. A kie­dy już pędzi w dół, moje usta au­to­ma­tycz­nie się otwie­ra­ją i prze­ka­zu­ją te my­śli oto­cze­niu. I to w bły­ska­wicz­nym tem­pie.

Nie tyl­ko pani Ze­igler ma o mnie ta­kie zda­nie. Ko­le­dzy z kla­sy też cza­sem uwa­ża­ją, że je­stem męcząca. A pod­czas ostat­niej wi­zy­ty moja cio­tecz­na bab­ka Wan­da do­sta­ła pal­pi­ta­cji ser­ca i za­częło pisz­czeć jej w uchu po tym, jak przez dwie go­dzi­ny przed­sta­wia­łam jej swo­je prze­my­śle­nia na te­mat tego, co wy­brać – trum­nę czy urnę. Ale tak już jest: nie umiem sie­dzieć ci­cho dłu­żej niż pięć mi­nut. Po trzech za­czy­na bra­ko­wać mi po­wie­trza. A po czte­rech i pół mam wra­że­nie, że moja gło­wa jest jak ba­lon, któ­ry za­raz pęk­nie. I po pro­stu mu­szę spu­ścić z sie­bie po­wie­trze!

Tym ra­zem też uda­je mi się wy­trwać w ci­szy tyl­ko do chwi­li, gdy pani Kum­mer zo­sta­je wy­pro­wa­dzo­na w kaj­dan­kach – wte­dy nie po­tra­fię się już po­wstrzy­mać:

– Nic dziw­ne­go, że ją zła­pa­no! Jak mo­żna tak nie­chluj­nie za­bi­jać? Prze­cież nie ku­pu­je się pla­sti­ko­wej plan­de­ki w skle­pie dla maj­ster­ko­wi­czów na rogu! Tyl­ko gdzieś, gdzie czło­wie­ka nie zna­ją. I trze­ba być w pe­ru­ce. Albo przy­naj­mniej w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. I oczy­wi­ście za­pła­cić go­tów­ką. A przede wszyst­kim nie pyta się sprze­daw­cy, czy plan­de­ka jest wy­star­cza­jąco duża, by mo­żna było za­wi­nąć w nią czło­wie­ka! Całą tę sy­tu­ację mo­żna by jesz­cze ura­to­wać, gdy­by za­ła­twić to na miej­scu – pani Kum­mer po­win­na za­pro­sić męża na urlop nad mo­rzem i wy­brać się z nim na ro­man­tycz­ny rejs ło­dzią. Po­tem, w od­po­wied­nim mo­men­cie, zdzie­lić go w gło­wę i fa­cet już na za­wsze znik­nąłby w nie­zmie­rzo­nych głębi­nach. Po wszyst­kim mo­gła­by ode­grać rolę zroz­pa­czo­nej wdo­wy i po­wie­dzieć wszyst­kim, że jej Nor­bert wy­pa­dł za bur­tę wsku­tek tra­gicz­ne­go wy­pad­ku. I do­sta­ła­by cały spa­dek…

– Ma­tyl­do! – Pani Ze­igler wy­ko­nu­je aż nad­to wy­ra­źny gest ozna­cza­jący „za­mknij się”. Na­stęp­nie wska­zu­je cho­in­kę, przed któ­rą Dok­tor Her­ken­rat wła­śnie bu­dzi się z drzem­ki. – Ktoś musi wy­jść z psem!

Za­wsze na­zy­wa go „psem”, ni­g­dy „Dok­to­rem Her­ken­ra­tem”. Bo jej zda­niem to nie jest od­po­wied­nie imię dla psa.

Dok­tor Her­ken­rat to nasz coc­ker-spa­niel. Ma ru­do­brązo­wą sie­rść, uro­cze zwi­sa­jące uszy i po­twor­nie boi się wie­wió­rek. Wzi­ęli­śmy go ze schro­ni­ska, gdy mia­łam sie­dem lat. Od razu sko­ja­rzył mi się z moim pe­dia­trą – obaj mają to samo smut­ne spoj­rze­nie i lek­kie­go zeza. I w ten spo­sób pies otrzy­mał swo­je imię. I ty­tuł dok­to­ra. Praw­do­po­dob­nie jako je­dy­ny coc­ker-spa­niel na świe­cie.

– Ktoś musi wy­pro­wa­dzić psa – po­wta­rza pani Ze­igler i pa­trzy na mnie w spo­sób, któ­ry nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści co do tego, kim jest ów „ktoś”.

– Cho­dź, Dok­to­rze Her­ken­rat – mó­wię i wsta­ję z ka­na­py. – Pani Ze­igler chce, że­by­śmy przez pół go­dzi­ny ła­zi­li po mro­zie, tak by mo­gła w spo­ko­ju obej­rzeć dru­gi od­ci­nek Mor­der­czych żon.

Pies drep­cze za mną do przed­po­ko­ju, gdzie za­kła­dam gru­bą kurt­kę, szyb­ko zer­kam w lu­stro w sza­fie i spraw­dzam, czy nie wy­sko­czy­ły mi na twa­rzy żad­ne świ­ątecz­ne syf­ki. Przez ostat­nie dni zja­dłam całe góry sło­dy­czy. Prysz­cze po­win­ny się po­ja­wiać jak grzy­by po desz­czu. Ale na ra­zie nic się nie dzie­je. Po­mi­ja­jąc je­den nie­wiel­ki eg­zem­plarz na czo­le, na prysz­czo­wym fron­cie pa­nu­je spo­kój.

– Wy­glądasz jak two­ja mat­ka – po­wta­rza mi pani Ze­igler przy ka­żdej oka­zji.

Z pew­no­ścią ma ra­cję w kwe­stii zie­lo­nych oczu i ru­dych wło­sów. Ale wy­ra­źny do­łe­czek w bro­dzie mam bez wąt­pie­nia po ta­cie.

Za­kła­dam czap­kę z pom­po­nem, cho­wam te­le­fon do kie­sze­ni kurt­ki i wo­łam:

– Będzie­my na ze­wnątrz tak dłu­go, aż za­mar­z­nie­my!

I już mam otwo­rzyć drzwi, gdy pani Ze­igler krzy­czy z sa­lo­nu:

– Dziec­ko! Cho­dź tu! Szyb­ko! Mó­wią coś o nie­śmia­łym de­tek­ty­wie.

– O Ro­ry­ku Nie­śmia­le? – py­tam pod­eks­cy­to­wa­na i pędzę do po­ko­ju.

Dok­tor Her­ken­rat pa­trzy za mną osłu­pia­ły.

2

Wstydliwy detektyw

U dołu ekra­nu wy­świe­tla­ny jest pa­sek in­for­ma­cyj­ny: „Uwa­ga! Wy­da­nie spe­cjal­ne: De­tek­tyw Ro­ryk Nie­śmiał od­na­la­zł za­gi­nio­ną cór­kę mi­lio­ne­ra! Ja­ni­na Pel­zer wró­ci­ła bez­piecz­nie do ro­dzi­ców. Wy­da­nie spe­cjal­ne: De­tek­tyw Ro­ryk Nie­śmiał…”.

– Wow! Nie wie­rzę. Zno­wu mu się uda­ło! – mó­wię z po­dzi­wem i zdej­mu­ję kurt­kę. Nie od­ry­wa­jąc oczu od te­le­wi­zo­ra, pa­dam na ka­na­pę i cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią na roz­po­częcie pro­gra­mu spe­cjal­ne­go.

Za­gi­ni­ęcie Ja­ni­ny Pel­zer było głów­nym te­ma­tem wszyst­kich ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych w ostat­nich dwóch ty­go­dniach. I te­raz Ro­ryk Nie­śmiał ją zna­la­zł! A prze­cież od chwi­li jego włącze­nia się do po­szu­ki­wań nie mi­nęło na­wet czter­dzie­ści osiem go­dzin! Ro­ryk na­praw­dę jest nie­sa­mo­wi­ty!

Nie oglądam tyl­ko Mor­der­czych żon, mam bzi­ka na punk­cie wszel­kich kry­mi­na­łów i hi­sto­rii de­tek­ty­wi­stycz­nych. Wy­star­czy spoj­rzeć na moje te­go­rocz­ne pre­zen­ty świ­ątecz­ne. Są tu: trzy po­wie­ści de­tek­ty­wi­stycz­ne, pla­kat Be­ne­dic­ta Cum­ber­bat­cha jako Sher­loc­ka, de­tek­ty­wi­stycz­na gra plan­szo­wa Za­bój­cza fraj­da oraz ze­staw do po­bie­ra­nia od­ci­sków pal­ców, któ­ry tata i mama za­mó­wi­li na stro­nie dla de­tek­ty­wów ama­to­rów. (Wy­ko­rzy­sta­łam go już pierw­sze­go dnia świ­ąt. Po­twier­dzi­ły się moje po­dej­rze­nia, że pani Ze­igler od cza­su do cza­su ra­czy się szklan­ką ginu z do­mo­we­go bar­ku). Do­sta­łam rów­nież w pre­zen­cie wszyst­kie pi­ęćdzie­si­ąt sze­ść opo­wia­dań o Sher­loc­ku Hol­me­sie w for­mie au­dio­bo­oka. A pro­pos: Sher­lock Hol­mes jest świet­ny, ale to nie­ste­ty tyl­ko po­stać z po­wie­ści. O wie­le bar­dziej niż wy­my­ślo­ne kry­mi­na­ły cie­ka­wią mnie praw­dzi­we spra­wy i praw­dzi­wi de­tek­ty­wi.

A Ro­ryk Nie­śmiał jest praw­dzi­wy! I do tego miesz­ka w moim mie­ście! Od­kąd czte­ry lata temu roz­wi­ązał spra­wę ta­jem­ni­cze­go spi­sku w lo­ka­lu ka­ra­oke, zna go ka­żde dziec­ko. A to był do­pie­ro po­czątek jego za­pie­ra­jącej dech w pier­siach ka­rie­ry de­tek­ty­wi­stycz­nej. Od tego cza­su roz­wi­ązał ka­żdą spra­wę, któ­rej się pod­jął. Uda­ło mu się roz­wi­kłać na­wet za­gad­kę trzech bli­źnia­ków! Albo sen­sa­cyj­ną spra­wę Ga­da­jącej Sa­la­man­dry, któ­ra trzy­ma­ła całe mia­sto w na­pi­ęciu przez wie­le mie­si­ęcy. Nie wspo­mi­na­jąc już o ta­jem­ni­cy zwi­ąza­nej ze śmier­cio­no­śny­mi śnie­żka­mi…

Ro­ryk Nie­śmiał to gwiaz­da wśród de­tek­ty­wów. W in­ter­ne­cie jest mnó­stwo grup, blo­gów i fo­rów, któ­re się nim zaj­mu­ją. Roz­wi­ązu­je spra­wy po­zor­nie nie­roz­wi­ązy­wal­ne i od­no­si suk­ce­sy tam, gdzie po­li­cja so­bie nie ra­dzi. I cały świat za­sta­na­wia się, jak on to wła­ści­wie robi…

Wy­da­nie spe­cjal­ne roz­po­czy­na się od naj­now­szych in­for­ma­cji:

– Dwa ty­go­dnie temu znik­nęła bez śla­du czter­na­sto­let­nia Ja­ni­na Pel­zer, je­dy­na cór­ka ma­łże­ństwa biz­nes­me­nów. Oba­wia­no się, że pa­dła ofia­rą po­rwa­nia. Po­li­cyj­ne śledz­two nie przy­nio­sło re­zul­ta­tów, więc zroz­pa­cze­ni ro­dzi­ce we­zwa­li słyn­ne­go de­tek­ty­wa Ro­ry­ka Nie­śmia­ła. A jemu po raz ko­lej­ny uda­ło się roz­wi­ązać spra­wę w bar­dzo krót­kim cza­sie. Ja­ni­na Pel­zer wró­ci­ła dziś bez­piecz­nie do ro­dzi­ców.

Na­stęp­nie po­ja­wia się ma­te­riał fil­mo­wy przed­sta­wia­jący ro­dzi­nę Pel­ze­rów: ro­dzi­ców pła­czących z ra­do­ści po tym, jak od­zy­ska­li cór­kę. I Ja­ninę, któ­ra wy­gląda na sfo­szo­ną.

– Nie, nie – mówi pani Pel­zer w od­po­wie­dzi na py­ta­nie dzien­ni­ka­rza. – Ja­ni­na nie zo­sta­ła upro­wa­dzo­na. Nasz mały prze­kor­ny skarb ukrył się w jed­nym z na­szych do­mów wa­ka­cyj­nych. Bo nie chcie­li­śmy ku­pić jej dru­gie­go ku­cy­ka.

– Ale te­raz wró­ci­my do tego te­ma­tu – do­da­je pan Pel­zer i z mi­ło­ścią głasz­cze cór­kę po gło­wie. Sfo­szo­na mina zni­ka i dziew­czy­na uśmie­cha się trium­fal­nie.

– Jak pani sądzi? – py­tam pa­nią Ze­igler. – Ja­kie mam szan­se na to, że mama i tata ku­pią mi ku­cy­ka po tym, jak znik­nę na dwa ty­go­dnie?

– Ra­czej mar­ne – mru­czy po­wa­żnie na­sza go­spo­sia. – Na two­im miej­scu wy­bi­ła­bym so­bie ten po­my­sł z gło­wy.

Mat­ka Ja­ni­ny Pel­zer pa­trzy pro­sto w ka­me­rę i wzru­szo­na po­ci­ąga no­sem.

– To, że dziś znów mo­że­my trzy­mać na­szą có­recz­kę w ra­mio­nach, jest za­sługą jed­ne­go czło­wie­ka: Roryka Nie­śmia­ła! Ogrom­nie dzi­ęku­je­my, pa­nie de­tek­ty­wie! Jest pan naj­lep­szy w swo­im fa­chu! Tak wie­le panu za­wdzi­ęcza­my!

– Tak. Wła­śnie – mru­czy pan Pel­zer, marsz­czy czo­ło i pa­trzy na kart­kę, któ­ra praw­do­po­dob­nie jest wy­sta­wio­nym przez Nie­śmia­ła ra­chun­kiem.

Po­tem za­czy­na się na­praw­dę cie­ka­wa część pro­gra­mu.

– Dziś po po­łud­niu – do­da­je pre­zen­ter – moja ko­le­żan­ka Kati Keu­ken prze­pro­wa­dzi­ła wy­wiad z Ro­ry­kiem Nie­śmia­łem na te­mat tej spra­wy. To zna­czy ona… eee… pró­bo­wa­ła to zro­bić. Pro­szę zo­ba­czyć jej re­la­cję. Wró­ci­my do pa­ństwa po krót­kiej prze­rwie.

– Wy­wiad z Ro­ry­kiem? – chi­cho­czę, gdy na ekra­nie wy­świe­tla się re­kla­ma. – Po­wo­dze­nia.

Kil­ku dzien­ni­ka­rzy pró­bo­wa­ło już prze­pro­wa­dzić roz­mo­wę z Ro­ry­kiem Nie­śmia­łem, ale do tej pory jesz­cze ni­ko­mu się to nie uda­ło. Na­wet Kati Keu­ken, mimo iż ta zu­chwa­ła blond dzien­ni­kar­ka na­le­ży do wy­jąt­ko­wo na­chal­nych osób. Bo choć in­ter­net i te­le­wi­zja zro­bi­ły z Ro­ry­ka ce­le­bry­tę, on sam strasz­nie źle się czu­je, gdy jest w cen­trum uwa­gi. W mia­rę mo­żli­wo­ści uni­ka więc dzien­ni­ka­rzy i ka­mer. Jest wy­jąt­ko­wo sku­tecz­ny, ale ta­kże pło­chli­wy i wy­co­fa­ny. Nie bez po­wo­du w te­le­wi­zji i w pra­sie na­zy­wa się go nie­śmia­łym de­tek­ty­wem.

Jest zu­pe­łnie nie­ty­po­wym de­tek­ty­wem: wsty­dzi się prze­słu­chi­wać świad­ków, jest zbyt nie­śmia­ły, by roz­ma­wiać z in­for­ma­to­ra­mi, i zde­cy­do­wa­nie zbyt uprzej­my, by za­dręczać po­dej­rza­nych py­ta­nia­mi o ali­bi. Cały świat za­sta­na­wia się, jak uda­je mu się za­tem roz­wi­ązy­wać spra­wę za spra­wą.

Ogrom­na nie­śmia­ło­ść Ro­ry­ka ob­ro­sła już le­gen­dą. Wszy­scy zna­ją hi­sto­rię o tym, jak w trak­cie spra­wy Błękit­nej Ostry­gi w dziel­ni­cy por­to­wej gro­zi­ło mu pi­ęciu zbi­rów, ale był zbyt nie­śmia­ły, by we­zwać po­si­łki. Był week­end i nie chciał ni­ko­mu prze­szka­dzać. Albo o tym, jak po­strze­lo­ny pod­czas śledz­twa w spra­wie Chi­cho­czącej Ma­don­ny, do­wló­kł się do ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go, ale był zbyt nie­śmia­ły, by po­pro­sić in­nych pa­cjen­tów o prze­pusz­cze­nie w ko­lej­ce. Sie­dział więc z raną po­strza­ło­wą i grzecz­nie cze­kał – aż stra­cił przy­tom­no­ść i zsu­nął się z krze­sła. W in­ter­ne­cie krąży plot­ka, że Ro­ryk za ka­żdym ra­zem, za­nim wej­dzie do swo­jej ła­zien­ki, puka i pyta, czy za­jęte. Cho­ciaż miesz­ka sam.

Ale to z ła­zien­ką to pew­nie tyl­ko żart, choć trud­no po­wie­dzieć. Nie je­stem spe­cja­list­ką od nie­śmia­ło­ści. Szcze­rze mó­wi­ąc, nie mam po­jęcia, ja­kie to uczu­cie.

– Wresz­cie – mru­czy pani Ze­igler i po ko­lej­nej re­kla­mie wyj­mu­je z pu­de­łka jesz­cze jed­ną cze­ko­lad­kę.

Naj­pierw wi­dać gru­pę dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy prze­cha­dza­ją się w za­dym­ce śnie­żnej przed agen­cją de­tek­ty­wi­stycz­ną Ro­ry­ka przy alei Sa­ilen­ze­ra je­de­na­ście. Miej­sce to jest tak po­pu­lar­ne wśród fa­nów Ro­ry­ka jak 221B Ba­ker Stre­et wśród wiel­bi­cie­li Sher­loc­ka Hol­me­sa. Po­tem za­czy­na się dziać: pod­je­żdża tak­sów­ka, Ro­ryk wy­sia­da, ostro­żnie za­my­ka drzwi – i do­pie­ro w tym mo­men­cie za­uwa­ża tłum cze­ka­jących na nie­go dzien­ni­ka­rzy. W jego oczach po­ja­wia się pa­ni­ka. Przez uła­mek se­kun­dy ma taką minę, jak­by roz­wa­żał po­now­ne wsko­cze­nie do tak­sów­ki. Ale ta wła­śnie od­je­żdża. Ro­ryk pa­trzy na śla­dy opon na śnie­gu i prze­ły­ka gło­śno śli­nę.

Jak na de­tek­ty­wa jest jesz­cze dość mło­dy. Po dwu­dzie­st­ce. Jest wy­so­ki, szczu­pły i za­wsze od­po­wied­nio ubra­ny. Lu­dzie wi­du­ją go tyl­ko w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze i ele­ganc­kich wy­po­le­ro­wa­nych bu­tach. Oczy­wi­ście, ze względu na pa­nu­jący mróz na gar­ni­tur za­ło­żył płaszcz, ma też sza­lik i ręka­wicz­ki.

– Ach, czy on nie wy­gląda wspa­nia­le?! To taki za­dba­ny i uprzej­my mło­dy czło­wiek – za­chwy­ca się pani Ze­igler i wy­dłu­bu­je z zębów ka­wa­łek orze­cha.

Pod­eks­cy­to­wa­na prze­su­wam się na kra­wędź ka­na­py i za­sta­na­wiam się, czy tym ra­zem ja­kie­muś dzien­ni­ka­rzo­wi uda się wy­ci­ągnąć z de­tek­ty­wa coś wi­ęcej niż kil­ka nie­śmia­ło wy­jąka­nych słów.

Ro­ryk chwiej­nym kro­kiem ru­sza w stro­nę re­por­te­rów, płat­ki śnie­gu osia­da­ją na jego wło­sach. Z za­kło­po­ta­niem od­gar­nia pa­sem­ko z czo­ła i spusz­cza wzrok. Wsty­dli­wy de­tek­tyw jest nie­ustan­nie bla­dy (z wy­jąt­kiem sy­tu­acji, gdy ru­mie­ni się ze wsty­du) i wy­gląda, jak­by był po­wa­żnie prze­zi­ębio­ny. Rów­nież te­raz, kie­dy Kati Keu­ken zry­wa się i pod­ty­ka mu pod nos mi­kro­fon, Ro­ryk spra­wia wra­że­nie, jak­by cier­piał na je­li­tów­kę. Mimo to zmu­sza się do grzecz­ne­go uśmie­chu.

– Pa­nie Nie­śmiał, gra­tu­lu­ję suk­ce­su w spra­wie Ja­ni­ny Pel­zer – skrze­czy dzien­ni­kar­ka. – Jak się pan czu­je te­raz, gdy ro­dzi­na Pel­ze­rów zno­wu szczęśli­wie jest w kom­ple­cie?

– Eee… hmmm… do­brze – szep­cze Ro­ryk do mi­kro­fo­nu, a jego twarz przy­bie­ra ko­lor bu­ra­ka. – Dzi­ęku­ję, że pani o to pyta. To bar­dzo miło… z pani stro­ny. Czy mó­głbym te­raz może… – Wska­zu­je drzwi swo­je­go domu.

– Pa­nie Nie­śmiał, pro­szę nam zdra­dzić, w jaki spo­sób tra­fił pan na ślad za­gi­nio­nej dziew­czy­ny!

– Och, to… to za­wsze w pew­nym sen­sie kwe­stia szczęścia – szep­cze Ro­ryk i spusz­cza wzrok na czub­ki swo­ich bu­tów. – Na­praw­dę nie chcia­łbym za­dręczać pani szcze­gó­ła­mi, ale czy te­raz mó­głbym już…?

Uda­je mu się prze­pchnąć przez tłum dzien­ni­ka­rzy i do­trzeć do drzwi. Gdy jest już pra­wie w środ­ku, Kati Keu­ken wbi­ja mu ob­cas w sto­pę i krzy­czy do mi­kro­fo­nu:

– Pa­nie Nie­śmiał, ni­g­dy nie opo­wia­da pan o tym, w jaki spo­sób roz­wi­ązu­je pan te wszyst­kie po­wa­żne spra­wy. Czy mó­głby pan w ko­ńcu uchy­lić rąb­ka ta­jem­ni­cy? Dzi­siaj? I udzie­lić wy­jąt­ko­we­go wy­wia­du dla na­szych wi­dzów?

Ro­ryk robi minę za­sko­czo­nej su­ry­kat­ki i mru­czy:

– Nie chcę być nie­grzecz­ny, ale… ale wła­śnie wbi­ja mi pani ob­cas w sto­pę. Czy mo­gła­by pani z ła­ski swo­jej zro­bić nie­wiel­ki krok w tył…? Dzi­ęku­ję. A te­raz na­praw­dę mu­szę już we­jść do domu. W prze­ciw­nym ra­zie… Sama pani ro­zu­mie… – Prze­ci­ska się przez szpa­rę w drzwiach i na­tych­miast je za sobą za­my­ka.

– Cie­ka­wy wy­wiad, jak zwy­kle… – wzdy­cha pani Ze­igler i wkła­da do ust ko­lej­ną cze­ko­lad­kę. – Oba­wiam się, że z tego czło­wie­ka nikt ni­cze­go nie wy­ci­ągnie. Jest bar­dziej nie­śmia­ły niż mi­ni­strant w Nie­dzie­lę Pal­mo­wą. – Na­stęp­nie spo­gląda wy­mow­nie na mnie i na Dok­to­ra Her­ken­ra­ta, któ­ry ner­wo­wo bie­ga mi­ędzy ko­ry­ta­rzem a sa­lo­nem. – Na­dal ktoś musi wy­pro­wa­dzić psa. I to na­tych­miast!

3

Śnieg i cukier puder

Dok­tor Her­ken­rat i ja co wie­czór ro­bi­my tę samą rund­kę: wy­cho­dzi­my z domu, skręca­my w pra­wo w za­drze­wio­ną ale­ję Kasz­ta­nów i idzie­my do uli­cy Li­po­wej. Po­tem tro­chę przez Flo­ra­park, wzdłuż uli­cy Tes­sle­ra do pla­cu Bo­rin­ge­ra, na­stęp­nie w lewo obok ka­wiar­ni Cu­kier Pu­der ulicą Bo­ha­te­rów, któ­ra pro­wa­dzi nas z po­wro­tem do alei Kasz­ta­nów. Gdy tak prze­dzie­ra­my się przez śnieg w stro­nę uli­cy Li­po­wej, w świe­tle la­tar­ni przy­glądam się pu­szy­stym płat­kom śnie­gu, któ­re ci­cho osia­da­ją na da­chach do­mów, ko­ro­nach drzew, ży­wo­pło­tach i za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dach.

Dla Dok­to­ra Her­ken­ra­ta śnieg jest prze­ra­ża­jący. Sta­ra się mieć jak naj­mniej­szy kon­takt z tym bia­łym pu­chem i po­ru­sza się po śnie­żnej po­kry­wie ko­śla­wy­mi su­sa­mi. Z da­le­ka mo­żna by go po­my­lić z ja­ki­mś prze­stra­szo­nym za­jącem. Dok­tor Her­ken­rat boi się nie tyl­ko śnie­gu. Prze­ra­ża go prak­tycz­nie wszyst­ko: bie­dron­ki wio­sną, mo­ty­le la­tem i spa­da­jące li­ście je­sie­nią. Nie­ste­ty nasz pies jest tchó­rzem ab­so­lut­nym. Kom­plet­nie nie na­da­je się na stró­ża domu i po­dwór­ka. Ostat­nie­go lata straż po­żar­na mu­sia­ła go ra­to­wać z dziu­ry w zie­mi, do któ­rej wpa­dł, ucie­ka­jąc przed dwie­ma krwio­żer­czy­mi wie­wiór­ka­mi.

Ob­ser­wu­ję swój od­dech uno­szący się przede mną w po­sta­ci ma­łych chmu­rek. Przy ta­kiej po­go­dzie na dwo­rze nie ma pra­wie ni­ko­go oprócz nas. Pa­trzę, jak Dok­tor Her­ken­rat pró­bu­je uni­kać płat­ków śnie­gu, ale moje my­śli na­dal krążą wokół re­por­ta­żu, któ­ry wi­dzia­łam w te­le­wi­zji, Ro­ry­ka Nie­śmia­ła i roz­wi­ązy­wa­nych przez nie­go za­ga­dek. Za­sta­na­wiam się nad tym, jak eks­cy­tu­jące musi być pro­wa­dze­nie śledz­twa w praw­dzi­wej spra­wie kry­mi­nal­nej. Cza­sa­mi wy­obra­żam so­bie, że w na­szym sąsiedz­twie ktoś po­pe­łnia prze­stęp­stwo. I wca­le nie musi od razu cho­dzić o otru­cie męża. Na po­czątek wy­star­czy wła­ma­nie lub kra­dzież. Mo­gła­bym wte­dy ba­dać spra­wę na wła­sną rękę. I za­wsze by­ła­bym o krok przed po­li­cją. Jak Ro­ryk Nie­śmiał i de­tek­ty­wi z czy­ta­nych prze­ze mnie po­wie­ści.

Aby zo­stać do­brym de­tek­ty­wem, trze­ba być przede wszyst­kim do­cie­kli­wym. A ja je­stem do­cie­kli­wa po­nad wszel­ką wąt­pli­wo­ść. Nie dość, że mó­wię dużo i szyb­ko, to jesz­cze je­stem wręcz wścib­ska. Ta­kie po­łącze­nie moja cio­tecz­na bab­ka Wan­da okre­śli­ła kie­dyś jako iry­tu­jące. Ale zu­pe­łnie mnie to nie ru­sza. Ja też mam dość jej uża­la­nia się nad sobą po­łączo­ne­go z oślim upo­rem. Ale zno­wu od­bie­gam od te­ma­tu… Tak na­praw­dę cho­dzi mi o to, że po co komu cała cie­ka­wo­ść i am­bi­cje de­tek­ty­wi­stycz­ne, je­śli nie ma żad­ne­go prze­stęp­stwa?

W szko­le do­wie­dzia­łam się, że na­sza oko­li­ca to osie­dle kla­sy śred­niej. Co ozna­cza, że są tu duże po­dwór­ka, na któ­rych sto­ją ład­ne domy. I że gdy wie­czo­rem wy­cho­dzi się z psem, nie trze­ba się ni­cze­go oba­wiać. Wła­ści­wie nie dzie­je się tu nic eks­cy­tu­jące­go. Jesz­cze ni­g­dy żad­na żona nie otru­ła tu swo­je­go męża. (Chy­ba że wy­ka­za­ła się ogrom­ną prze­bie­gło­ścią i nie ści­ągnęła na sie­bie żad­nych po­dej­rzeń). Nie ma tu kom­plet­nie żad­nej prze­stęp­czo­ści. Po­mi­ja­jąc hi­sto­rię sprzed dwóch lat, gdy ktoś pró­bo­wał wła­mać się do ro­dzi­ny Fel­le­rów na uli­cy Li­po­wej. Po przy­je­ździe po­li­cji oka­za­ło się, że rze­ko­my wła­my­wacz był po pro­stu sąsia­dem, któ­ry wy­sze­dł z kum­pla­mi na kręgle, wy­pił kil­ka kie­lisz­ków za dużo i po­my­lił drzwi. A po­tem był jesz­cze przy­pa­dek pani von Hak­ke­fress, któ­ra miesz­ka trzy domy da­lej i kie­dyś za­dzwo­ni­ła na po­li­cję, bo wy­da­wa­ło jej się, że ktoś ukra­dł jej srebr­ne po­rsche. Aż na­gle przy­po­mnia­ła so­bie, że od­wio­zła je na prze­gląd. Kie­dy ma się pół tu­zi­na spor­to­wych sa­mo­cho­dów, ła­two stra­cić ra­chu­bę.

Tam, gdzie nie ma żad­nej prze­stęp­czo­ści, de­tek­tyw ama­tor musi wy­ka­zać się w inny spo­sób. Brak prze­stępstw nie ozna­cza jesz­cze bra­ku ta­jem­nic…

Nie­spiesz­nym kro­kiem idę za Dok­to­rem Her­ken­ra­tem, któ­ry ska­cze po uli­cy Tes­sle­ra, i roz­glądam się po oko­li­cy. Ta­jem­ni­ce są wszędzie, rów­nież w dziel­ni­cy kla­sy śred­niej. Oczy­wi­ście nie mogę dzia­łać tak jak de­tek­ty­wi w fil­mach i po­wie­ściach. Nie wcho­dzę do do­mów po­dej­rza­nych, nie grze­bię w cu­dzych sza­fach, nie czy­tam cu­dzej pocz­ty i nie wła­mu­ję się do ni­czy­je­go kom­pu­te­ra. Ta­kich rze­czy nie po­win­no się ro­bić, chy­ba że cho­dzi o na­praw­dę po­wa­żne prze­stęp­stwo. Kie­dyś śle­dzi­łam ko­goś (w de­tek­ty­wi­stycz­nym żar­go­nie mówi się o ob­ser­wa­cji) przez trzy dni. Ale tyl­ko do wpół do szó­stej, bo o siód­mej mu­sia­łam być w domu. I oczy­wi­ście nie­wie­le z tego wy­ni­kło. Z re­gu­ły nie trze­ba ni­ko­go ob­ser­wo­wać czy wła­my­wać się do kom­pu­te­ra. Trze­ba tyl­ko mieć oczy i uszy otwar­te, uwa­żnie ob­ser­wo­wać oto­cze­nie, zbie­rać wszyst­kie in­for­ma­cje i wy­ci­ągać wła­ści­we wnio­ski.

Mogę to po­ka­zać na przy­kła­dzie. Za­wsze da się zna­le­źć od­po­wied­nie przy­kła­dy…

Gdy Dok­tor Her­ken­rat ob­wąchu­je la­tar­nię, ja roz­glądam się po oko­li­cy. Mój wzrok za­trzy­mu­je się na domu, któ­ry nie jest tak ja­sno oświe­tlo­ny i świ­ątecz­nie ude­ko­ro­wa­ny jak inne. Przez wąską szcze­li­nę w fi­ran­ce z okna na pierw­szym pi­ętrze prze­bi­ja przy­tłu­mio­ne świa­tło. W ogro­dzie przed do­mem, ukry­ty za krza­ka­mi, stoi ośnie­żo­ny sku­ter. No i pro­szę! Mamy już od­po­wied­ni przy­kład. Mu­szę tyl­ko po­łączyć to, co wiem o domu, z tym, co wiem o sku­te­rach. A je­śli we­zmę pod uwa­gę przy­ćmio­ne świa­tło i fakt, że na śnie­gu nie ma śla­dów opon, doj­dę do je­dy­ne­go słusz­ne­go wnio­sku: w mo­jej szko­le jest ja­kaś za­ko­cha­na para! Skąd to wiem? To ca­łkiem pro­ste! W domu miesz­ka pani Bu­sch­mann, moja na­uczy­ciel­ka nie­miec­kie­go. Sku­ter na­le­ży do pana Ka­do­glu, na­uczy­cie­la bio­lo­gii, któ­ry uczy u nas do­pie­ro od tego roku. A fakt, że na śnie­gu nie ma śla­dów opon, ozna­cza, że sku­ter był za­par­ko­wa­ny w ogro­dzie pani Bu­sch­mann jesz­cze przed tym, jak za­czął pa­dać śnieg. Czy­li co naj­mniej dwa dni temu. A więc pan Ka­do­glu nie wpa­dł je­dy­nie na szyb­ką kawę do ko­le­żan­ki z pra­cy, tyl­ko no­co­wał u pani Bu­sch­mann. I nikt mi nie po­wie, że po­pra­wia­ją ra­zem kla­sów­ki. W tak sła­bym świe­tle nikt nie by­łby w sta­nie nic od­czy­tać. Kto by po­my­ślał? W szko­le obo­je za­cho­wu­ją się tak, jak­by nic ich nie łączy­ło.

No i pro­szę, w taki wła­śnie spo­sób od­kry­wa się ta­jem­ni­ce.

Tyl­ko żeby nikt o mnie źle nie po­my­ślał: oczy­wi­ście wszyst­ko, co od­kry­wam, za­cho­wu­ję dla sie­bie. Je­śli pani Bu­sch­mann i pan Ka­do­glu chcą utrzy­my­wać swój zwi­ązek w ta­jem­ni­cy, niech tak będzie. A je­śli pani Ze­igler lubi od cza­su do cza­su wy­pić szkla­necz­kę ginu z na­sze­go bar­ku, to na zdro­wie. Osta­tecz­nie nie ma prze­cież ła­twe­go ży­cia z tym swo­im nie­po­rad­nym Raj­mun­dem. Ni­g­dy bym na ni­ko­go nie do­nio­sła (chy­ba że cho­dzi­ło­by o prze­stęp­stwo) ani nie roz­gła­sza­ła­bym plo­tek na jego te­mat. Cho­dzi mi tyl­ko o to, żeby tro­chę po­kom­bi­no­wać. Roz­wi­ązać za­gad­kę. O cie­ka­wo­ść i fraj­dę, jaką mi to daje. O by­cie de­tek­tyw­ką. A nie o zdra­dza­nie świa­tu se­kre­tów in­nych lu­dzi.

Na rogu pla­cu Bo­rin­ge­ra z krza­ka tuż przed nami wy­la­tu­je kos. Za­sko­czo­ny Dok­tor Her­ken­rat od­ska­ku­je na bok, cho­wa się za hy­dran­tem i za­czy­na ża­ło­śnie skam­leć. Pięć mi­nut zaj­mu­je mi uspo­ko­je­nie go na tyle, że­by­śmy mo­gli iść da­lej.

Ka­wiar­nia Cu­kier Pu­der sły­nie z go­frów i pty­siów z dużą ilo­ścią cu­kru pu­dru. Przez jej okna wy­le­wa się cie­płe, po­ma­ra­ńczo­wo­czer­wo­ne świa­tło, a szy­by są po­kry­te wy­ma­lo­wa­ny­mi przez mróz kwia­ta­mi. Kie­dy je­stem tuż obok niej, pod­cho­dzi do mnie pan We­rkhe­imer. Przez ra­mię ma prze­wie­szo­ną spor­to­wą tor­bę. Pan We­rkhe­imer jest na­szym sąsia­dem, ma taką nad­wa­gę i za­dysz­kę, że jego żona po­wa­żnie oba­wia się o jego zdro­wie. Dla­te­go też su­ro­wo za­bro­ni­ła mu wi­zyt w ka­wiar­ni i za­rządzi­ła pro­gram tre­nin­go­wy. I tak od pół roku pan We­rkhe­imer cho­dzi na si­łow­nię trzy razy w ty­go­dniu. Tak przy­naj­mniej my­śli jego żona. I dzi­wi się, że jej mąż mimo wszyst­ko przy­bie­ra na wa­dze.

Wca­le nie je­stem tym za­sko­czo­na. Sądzę, że pan We­rkhe­imer też ma swo­ją ta­jem­ni­cę i nie był na si­łow­ni jesz­cze ani razu. Na­dal na­to­miast cha­dza do ka­wiar­ni Cu­kier Pu­der na pty­sie. Trzy razy w ty­go­dniu. Tyle że nie mam na to żad­nych do­wo­dów. Tym ra­zem na sto pro­cent też chciał tam iść, ale po­nie­waż go za­uwa­ży­łam, musi uda­wać, że zmie­rza w zu­pe­łnie in­nym kie­run­ku. Pod­bie­ga więc do mnie, ci­ężko dy­sząc.

To do­sko­na­ła oka­zja do tego, by go nie­co po­ma­glo­wać. Na wąskim chod­ni­ku nie może mnie wy­prze­dzić: po pra­wej stro­nie jest mały mu­rek, a po le­wej dro­gę blo­ku­je kil­ka ośnie­żo­nych ko­szy na śmie­ci. I dzi­ęki temu mam oka­zję do szli­fo­wa­nia mo­je­go wy­jąt­ko­we­go na­tu­ral­ne­go ta­len­tu.

Wszy­scy wiel­cy de­tek­ty­wi z po­wie­ści mają kon­kret­ne umie­jęt­no­ści, któ­re po­ma­ga­ją im od­kry­wać ta­jem­ni­ce. Sher­lock Hol­mes ma ostry jak brzy­twa umy­sł. Do­bro­dusz­na ama­tor­ka her­ba­ty pan­na Mar­ple jest spryt­na i prze­bie­gła. A Her­ku­les Po­irot, słyn­ny bel­gij­ski de­tek­tyw, spra­wia, że źli lu­dzie go nie do­ce­nia­ją i przez to czu­ją się zbyt bez­piecz­nie. Uwa­ża­ją go za pró­żne­go ma­łe­go czło­wiecz­ka ze śmiesz­ny­mi wąsa­mi i nie zwra­ca­ją uwa­gi na fakt, że jest przy tym nie­zwy­kle mądry. I wte­dy bach! Wpa­da­ją w pu­łap­kę. Mo­żna po­wie­dzieć, że szcze­gól­nym ta­len­tem Her­ku­le­sa Po­iro­ta jest zwo­dze­nie.

Na wy­pa­dek gdy­by ktoś jesz­cze nie za­uwa­żył – moim wy­bit­nym ta­len­tem jest pa­pla­nie. Nie­prze­rwa­ne. I na­uczy­łam się wy­ko­rzy­sty­wać je do swo­ich śledztw. Pan We­rkhe­imer do­słow­nie spa­dł mi z nie­ba.

– Wi­taj, Ma­tyl­do – mówi zdy­sza­ny. – Jak tam? Twoi ro­dzi­ce bez­piecz­nie do­tar­li do Au­stra­lii?

– Tak. Roz­ma­wia­łam już z mamą na Sky­pie. Wszyst­ko w po­rząd­ku.

– To do­brze, do­brze – stwier­dza i oczy­wi­ście ma na­dzie­ję, że to już ko­niec na­szej roz­mo­wy. Chce iść da­lej swo­ją dro­gą, ale ja do­pie­ro się roz­kręcam. Za­czy­nam bez­li­to­śnie ga­dać.

– Ta­kie ilo­ści śnie­gu są na­praw­dę nie­wia­ry­god­ne, praw­da? Sły­sza­łam, że dro­go­wcy nie byli przy­go­to­wa­ni na tak duże opa­dy. Do­pie­ro za­bra­li się za odśnie­ża­nie głów­nych ulic. A prze­cież wi­dać, że śnieg zo­sta­nie z nami na dłu­go. Pani Ze­igler po­wie­dzia­ła, że ostat­ni raz wi­dzia­ła coś ta­kie­go w osiem­dzie­si­ątym pi­ątym. I do­da­ła, że pa­mi­ęta to tak do­brze, bo wła­śnie w tam­tym cza­sie jej mąż do­stał lum­ba­go pod­czas odśnie­ża­nia. A kie­dy po kil­ku dniach do­sze­dł do sie­bie, po­śli­zgnął się na lo­dzie i brzyd­ko roz­ci­ął so­bie tył gło­wy. I stłu­kł kość ogo­no­wą. Pani Ze­igler twier­dzi, że stłu­cze­nia ko­ści ogo­no­wej są naj­gor­szy­mi stłu­cze­nia­mi ze wszyst­kich. Gaby, jej cór­ka, ni­g­dy jesz­cze nie mia­ła żad­ne­go stłu­cze­nia. Ale za to już dwa razy zła­ma­ła rękę. A te­raz strasz­nie ko­cha się w chło­pa­ku, któ­ry ma wy­ta­tu­owa­ny na czo­le herb swo­jej dru­ży­ny pi­łkar­skiej. Dla­te­go pani Ze­igler mie­wa pro­ble­my ze snem…