34,99 zł
Kolejna przygoda prowadzi Roryka i Matyldę do szkoły z internatem. Tym razem zajmą się sprawą śmierci jednego z nauczycieli. Tylko komu zależy na tym, żeby wracać do wydarzeń... sprzed 25 lat? Dlaczego akurat teraz pojawiły się pogłoski, że to wcale nie był wypadek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 236
– Nie rób takiego zamieszania! – mówię do Doktora Herkenrata, który jęczy ze strachu, gdy próbuję zawiązać czarną aksamitną kokardę na jego futrze. – Kiedy uczestniczysz w ceremonii pogrzebowej, musisz być ubrany na czarno. Tak wypada.
Oczywiście Doktor Herkenrat nie może tego wiedzieć. Jako cocker-spaniel nie chodzi zbyt często na pogrzeby. Dziś jednak go do tego zmuszam. Z jednej strony po to, żebym nie była jedynym żałobnikiem, a z drugiej, ponieważ jego tęskne zezujące spojrzenie uczyni z niego ozdobę każdego pogrzebu.
Oczywiście ja również ubrałam się odpowiednio na tę okazję: w czarną zwiewną letnią sukienkę i czarne sandały rzymianki. Niezbędną nutkę elegancji zapewnia mały czarny kapelusz, który mama zawsze zakłada na pogrzeby. Pożyczyłam go z jej szafy.
Gdyby mama się o tym dowiedziała, nie byłaby zadowolona. Trzymamy się swoich zasad: ja nie pożyczam nikomu książek, mama nie pożycza ubrań, butów ani czapek. Zwłaszcza mnie po tym, jak kiedyś pożyczyłam od niej szalik (bez pytania) i ubrudziłam go dżemem jagodowym.
Ale mama jest teraz dwa tysiące pięćset kilometrów stąd. Ona i tata zajmują się filmowaniem przyrody i od kilku dni przebywają w Grecji, gdzie kręcą dokument o ośmiornicach. Gdy zakończą się zdjęcia, polecę do nich na rodzinne wakacje wśród błękitnego morza i starożytnych zabytków. Nigdy wcześniej nie byłam w Grecji i naprawdę nie mogę się doczekać poznawania tego kraju razem z mamą i tatą. Ale do tego czasu pozostały jeszcze dobre dwa tygodnie. Dzisiaj był ostatni dzień szkoły, od niecałej godziny mam wakacje.
Nigdzie, nawet nad Morzem Śródziemnym, nie może być goręcej niż tutaj. Nad miastem wisi nieprzenikniony płaszcz gorąca i nie czuć najlżejszego powiewu wiatru. Liście zwisają leniwie z drzew, śpiew ptaków w koronach wydaje się stłumiony i słaby, od czasu do czasu jedynie jakiś oszołomiony słońcem motyl plącze się w powietrzu. Można odnieść wrażenie, że wszystko wlecze się w ślimaczym tempie. Na zewnątrz jest co najmniej trzydzieści pięć stopni, ale w moim pokoju da się jakoś wytrzymać dzięki opuszczonym roletom.
Słyszę, jak pani Zeigler stąpa ciężko po schodach, wchodzi do pokoju gościnnego i z jękiem opada na łóżko. Aby „uciąć komara”. Z jakiegoś nieznanego powodu tak właśnie nazywa swoją drzemkę.
Pani Zeigler, drobna, rezolutna kobieta o stanowczym głosie, jest naszą pomocą domową. Teraz mieszka z nami – jak zawsze, gdy tata i mama wyjeżdżają w sprawach zawodowych. Kontroluje mnie w imieniu moich rodziców. Na ten właśnie temat odbyłam z mamą krótką dyskusję.
– Nie będzie cię „kontrolować”, Matyldo, tylko uważać na ciebie. Pani Zeigler jest na tyle uprzejma, że wprowadzi się do nas i zaopiekuje tobą na czas naszej nieobecności. Nie ma to nic wspólnego z kontrolą.
– Uważać to trzeba na czterolatki. Na ośmiolatki może też. Ale dwunastolatka potrafi doskonale o siebie zadbać! Nie potrzebuję opiekunki. Ograniczacie moją wolność! – protestowałam gwałtownie.
Na mamie nie zrobiło to większego wrażenia.
– Możesz złożyć skargę do urzędu do spraw młodzieży – powiedziała spokojnie i schowała stos koszulek do walizki.
– Jestem bezbronną i pozbawioną praw ofiarą totalnej kontroli rodzicielskiej!
Mama westchnęła i przewróciła oczami.
– Nazywaj to, jak chcesz. Mnie to obojętne. Ale aż do naszego powrotu pani Zeigler będzie tu mieszkać. Jak zwykle. Koniec dyskusji.
* * *
Na szczęście całkowita kontrola tak naprawdę nie działa. Ponieważ pani Zeigler już wielokrotnie się mną opiekowała, doskonale znam wszystkie słabe punkty jej systemu nadzoru. Jednym z nich jest czas między godziną siedemnastą a osiemnastą. To właśnie wtedy w telewizji lecą dwa odcinki Morderczych żon. Pani Zeigler zawsze je ogląda, żeby nie wiem co.
Kiedy tak niczym zaczarowana obserwuje poczynania morderczych żon przecinających przewody hamulcowe lub zabijających swoich mężów z kuszy, właściwie nie zwraca uwagi na otoczenie. Gdybym chciała, między siedemnastą a osiemnastą mogłabym kogoś zamordować, zakopać w naszym ogrodzie i radośnie zalać betonem, a pani Zeigler nawet nie zauważyłaby, że wyszłam z salonu.
Czasami gdy tak siedzi, ciamkając czekoladę z orzechami i wpatrując się jak zahipnotyzowana w ekran, żartuję sobie z niej i gadam różne bzdury. Jej na wpół bełkotliwe odpowiedzi świadczą o tym, że ani słowo z tego nie dociera do jej świadomości.
– Pani Zeigler, zaręczyłam się.
– Hm? Dobrze, dobrze, dziecko.
– Z liderem kapeli rockowej.
– Aha.
– Chcemy się pobrać, jak tylko wyjdzie z więzienia.
– Hm? Baw się dobrze, dziecko.
– A, i… możliwe, że wkrótce przed drzwiami stanie wściekły urzędnik z nadleśnictwa, bo podczas spaceru w parku Doktor Herkenrat zabił jelenia.
– W parku. Zabił jelenia. Tak, tak!
* * *
Gdyby Doktor Herkenrat stanął twarzą w twarz z jeleniem, rzuciłby się do ucieczki. I nie tylko wtedy. Jest co najmniej w takim samy stopniu tchórzem jak cockerspanielem i ucieka przed wszystkim, co się rusza: listonoszami, wiewiórkami, kotami, owadami, liśćmi niesionymi przez wiatr… Raz prawie wpadł pod samochód, bo spanikował na widok stonogi.
* * *
Drugim słabym punktem systemu nadzoru pani Zeigler jest czas pomiędzy wpół do dwunastej a kwadrans po pierwszej po południu. Ponieważ pani Zeigler ucina sobie wtedy komara. Codziennie w południe ma ten sam rytuał: po sprzątnięciu ze stołu i włączeniu zmywarki demonstracyjnie ziewa i oznajmia:
– Chyba czas uciąć sobie komara. Jeśli nie wstanę kwadrans po pierwszej, to proszę, Matyldo, obudź mnie.
* * *
Ceremonia pogrzebowa wymaga urny. Ponieważ rzadko kiedy mamy coś takiego na stanie, musiałam rozejrzeć się za zamiennikiem i ukradłam z kuchni puszkę po kawie. Gdyby pani Zeigler dowiedziała się, że zakopuję puszkę po kawie w ogrodzie, czekałaby mnie burza z piorunami. Dlatego nie może dowiedzieć się o tej małej ceremonii pogrzebowej.
Jestem na tyle sprytna, że zaplanowałam wszystko na kwadrans przed pierwszą w czasie ucinania komara przez panią Zeigler. Co było dość proste, ponieważ jestem nie tylko jedynym ludzkim uczestnikiem, lecz także organizatorką i mistrzynią ceremonii.
Dwie minuty po tym, jak pani Zeigler się położyła, za ścianą rozlega się głośne chrapanie.
– Zaczynajmy – szepczę do Doktora Herkenrata, biorę puszkę pod pachę i na palcach schodzę po schodach.
Rozmerdany cocker-spaniel idzie za mną do przedpokoju, gdzie szybko zerkam na swoje odbicie w lustrze. Czarny żałobny kapelusz ciekawie kontrastuje z moimi rudymi włosami. Ma również koronkowy woal, który sięga pod oczy i nadaje noszącej go osobie nutkę tajemniczości.
Tego typu nakrycia głowy często można podziwiać w filmach kryminalnych. Widać cmentarz ze starymi nagrobkami. Pada deszcz. Zwłoki ofiary morderstwa są niesione do grobu wśród szlochów i lamentów licznych żałobników. Grube krople stukają o drewno trumny – gdy nagle pojawia się tajemnicza nieznajoma. Oczywiście w kapeluszu z woalem.
I gdy wszyscy wciąż zastanawiają się, kim jest owa nieznajoma, ona ponownie znika w deszczu. Jak zjawa. Od tego momentu zwykle nie trzeba długo czekać i wkrótce ziemię gryzie druga ofiara.
Poprawiam nieco woal, przebiegam przez salon tak cicho, jak to możliwe, otwieram przesuwane drzwi na taras –i uderza we mnie fala gorąca. Czuję się, jakbym weszła do pieca! Jest spora szansa, że dostanę udaru cieplnego. Ale przecież chodzi o godne pożegnanie starej przyjaciółki. W takiej sytuacji trzeba się poświęcić. Podczas gdy Doktor Herkenrat i ja suniemy dostojnym krokiem po trawniku, zrywam kilka stokrotek. Bo co to za nabożeństwo pogrzebowe bez kwiatów?
Mój cocker-spaniel idzie za mną za wysoki żywopłot, przy którym wcześniej, gdy pani Zeigler była na zakupach, wykopałam okrągłe zagłębienie. Dzisiejsza ceremonia jest dokładnym przeciwieństwem klasycznego pogrzebu z thrillera kryminalnego: palące słońce zamiast ulewnego deszczu, żałobnicy składają się tylko z Doktora Herkenrata i mnie, nie ma też trumny. Tylko puszka po kawie. Która nie zawiera ludzkich szczątków, a odrobinę mielonej kawy.
Przez cały czas świadomie mówię o ceremonii pogrzebowej, a nie o pochówku. To drugie potrzebuje przede wszystkim jednego: zwłok. A ja ich nie mam. Ponieważ dziewczyna, którą dziś opłakujemy, nigdy nie żyła.
Trzeba przyznać, że brzmi to zagmatwanie. Można by podejrzewać, że już nabawiłam się udaru i bełkoczę w gorączce. Tak więc – aby wyjaśnić zamieszanie: opłakuję dziś moją przyjaciółkę Karolinę. Która nigdy nie istniała. Wymyśliłam ją sobie. Wymyślona przyjaciółka jest najlepszą przyjaciółką, jaką możesz mieć, gdy robisz coś, o czym nie powinni dowiedzieć się dorośli.
Każdy zna tę sytuację: chcesz iść gdzieś, gdzie absolutnie nie wolno ci iść, i zostało ci to surowo wzbronione. I właśnie wtedy, gdy masz zamiar wymknąć się z domu, znikąd pojawia się twój opiekun i zadaje nieuniknione pytanie: „A ty dokąd?”.
Można odpowiedzieć na to kulawym „donikąd” albo pytaniem na pytanie: „A co planujesz?”, ale wówczas natychmiast wzbudzisz podejrzliwość.
I do tego przydaje się wymyślona przyjaciółka. Jako alibi. Przy czym nie wystarczy po prostu wymyślić jakieś imię. Aby całość była przekonująca, musisz dokładnie wiedzieć, jak wygląda ta przyjaciółka, jakie ma hobby, co lubi, a czego nie, czy jest jedynaczką, czy ma rodzeństwo….
Ja natychmiast wymyśliłam mojej przyjaciółce Karolinie całą rodzinę. Wszyscy byli członkami dziwnej smutnej sekty, której zasady zabraniały im używania wszelkich telefonów i komputerów. Co uniemożliwiło sprawdzenie, czy naprawdę byłam z Karoliną, kiedy używałam jej jako alibi.
Oczywiście trzeba wiedzieć, komu można wciskać taki kit, a komu nie. Łatwowierna pani Zeigler zawsze łykała moje wymówki. Ale o mojej rzekomej przyjaciółce wreszcie dowiedziała się mama, natychmiast wyczuła podstęp i poddała mnie bezlitosnemu przesłuchaniu. W końcu musiałam ze skruchą przyznać, że Karolina nigdy nie istniała. Chociaż mamie nie udało się dowiedzieć, gdzie tak naprawdę byłam, kiedy twierdziłam, że jestem z Karoliną (gdyby się dowiedziała, miałbym duże kłopoty), moja wymyślona przyjaciółka musiała oczywiście umrzeć i już nie mogła mnie ratować z opresji.
A kiedy umiera dobra przyjaciółka, należy ją opłakiwać. Nawet jeśli nigdy nie istniała.
Doktor Herkenrat nie jest w stu procentach świadomy tego, co się dzieje, ale zachowuje się zdecydowanie w porządku, nie wydaje żadnych dźwięków i wygląda na cudownie smutnego.
Czas na przemówienie. Poruszająca przemowa jest centralnym punktem każdego pogrzebu. A jeśli miałabym wymienić jedną rzecz, w której jestem dobra, to mówienie. Lubię mówić dużo i szybko. Co czasami doprowadza innych ludzi na skraj załamania nerwowego.
Na przykład panią von Hakkefress, naszą sąsiadkę. Kiedyś dałam jej półgodzinny wykład na temat różnic między masłem, smalcem i margaryną, robiąc przerwy tylko na złapanie oddechu. Pani von Hakkefress zaczęło się wreszcie kręcić w głowie i musiała się położyć. Przy czym podejrzewałam, że nie kręciło jej się w głowie od samego potoku moich słów, ale głównie dlatego, że już wcześnie rano wychyliła kilka kielonków.
W każdym razie tu i teraz nie mam kogo zagadywać. Oprócz Doktora Herkenrata. Ale on jest przyzwyczajony do moich rozwlekłych monologów.
– Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby pożegnać naszą dobrą przyjaciółkę Karolinę Pobożną – zaczynam, patrząc na pustą puszkę po kawie i starając się nadać swojemu głosowi odpowiednią intonację. – Najdroższa Karolino: przez całe życie byłaś moją najlepszą przyjaciółką. Ani razu się nie pokłóciłyśmy i nigdy nie padło między nami złe słowo. Byłaś przy mnie zawsze, gdy cię potrzebowałam. Będzie mi cię bardzo brakowało. Podobnie jak twoich rodziców i ich ponurej sekty.
Wyszedł mi całkiem niezły wstęp, ale czynnikiem decydującym o tym, czy żałobnicy są naprawdę poruszeni, jest środkowa część przemówienia. Ma ona podkreślić wyjątkową osobowość zmarłego. Tylko początkujący mogą w tym miejscu wymieniać zasługi, osiągnięcia i wyróżnienia. Wrażliwy i doświadczony mówca pogrzebowy wie, że o wiele skuteczniejsze jest opisanie kilku wzruszających anegdot z życia zmarłego. Co w przypadku fikcyjnej przyjaciółki oczywiście też trzeba wymyślić.
– Karolino, byłaś wspaniałą osobą – kontynuuję smutnym tonem. – Nawet jeśli, żeby się pośmiać, musiałaś schodzić do piwnicy. Często wspominam fatalny moment, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy: był zimny, mokry i mglisty listopadowy dzień. Miałaś na sobie szare ubranie i razem z rodzicami rozdawałaś ulotki na jednym z deptaków, by ostrzec wszystkich przed grzechem wesołości. Staliście akurat przed sklepem ze śmiesznymi rzeczami. Było to dla mnie tak ekscytujące, że nie mogłam przestać chichotać. Tak, bardzo się różniłyśmy, ale od tego momentu stałyśmy się najlepszymi przyjaciółkami na świecie.
A czego razem nie przeżyłyśmy! Pamiętasz, jak pomalowałyśmy twój pokój na szaro? Cóż to był za cudownie ponury dzień! A potem nasze wycieczki do oceanarium… „Lubię ryby”, mawiałaś zawsze. „One się nie śmieją”.
Kątem oka widzę, że Doktor Herkenrat ziewa i układa się na ziemi. Sprawia wrażenie, jakby tracił zainteresowanie ceremonią. Dlatego postanawiam zrezygnować z kolejnych anegdot i zakończyć przemowę.
– Wszystkiego dobrego, Karolino – mówię i spoglądam smutno na prowizoryczną urnę. – Jestem wdzięczna, że nasze drogi się skrzyżowały i że mogłam być twoją przyjaciółką. To był dla mnie zaszczyt. – Przez chwilę jestem tak poruszona swoimi słowami, że po moim policzku spływa łza.
„O ludzie!” – myślę. „Naprawdę mogłabyś zrobić karierę w charakterze mówczyni pogrzebowej”. Nawet Doktor Herkenrat jęczy smutno i wygląda, jakby miał zaraz zacząć płakać.
Ocieram łzę, biorę puszkę z kawą i uroczyście wsadzam ją do zagłębienia. Następnie wypełniam dołek ziemią, kładę stokrotki i nucę „Seasons in the Sun”. W ramach muzycznego pożegnania z moją wymyśloną przyjaciółką.
Następnie robię krok w tył, kłaniam się jeszcze raz miejscu spoczynku puszki z kawą, odwracam się, przechodzę z powrotem przez trawnik do domu – i oddycham z ulgą, gdy w salonie wita mnie przyjemny chłód.
Doktor Herkenrat idzie do kuchni, siada przed lodówką, przekrzywia głowę i na mnie patrzy. Najwyraźniej oczekuje nagrody za wzorowe zachowanie podczas ceremonii pogrzebowej.
„Takie ceremonie są dobre”– myślę, wyjmując z lodówki kawałek kiełbasy i karmiąc nią psa. „Bo pomagają się z czymś pogodzić. Zostawić przeszłość za sobą i wrócić do życia i przyszłości”.
A ja powinnam zrobić to jak najszybciej. Z powodu nagłego odejścia Karoliny mam ogromny problem: pilnie potrzebuję nowego fałszywego alibi.
Do mojej współpracy z Rorykiem Nieśmiałem.
Nieśmiałym detektywem.
Nieśmiałe podziękowania należą się mojej żonie Birgit, Annie Mechler z agencji literackiej Lesen & Hören oraz mojej redaktorce Kathleen Neumann.
Wielkie podziękowania dla zespołu z Ueberreuter Verlag i oczywiście dla wszystkich nieśmiałych i odważnych czytelników, którzy śledzą przygody Roryka.