39,99 zł
Niezwykle oryginalny, rozbrajająco nieśmiały i cudownie zabawny detektyw Roryk Nieśmiał znowu w akcji! A wraz z nim – jego przebojowa, uparta i wygadana 12-letnia asystentka Matylda. I jeszcze nieco ciapowaty, ale ostatecznie nieoceniony cocker-spaniel, Doktor Herkenrat. Tym razem słynny detektyw ma rozwikłać zagadkę zaginięcia uznanej autorki powieści kryminalnych. Matylda – wielka fanka książek Amandy Kent – jest zachwycona! Czy za tajemniczym zniknięciem pisarki stoi jej wydawca?
To już czwarty tom serii kryminalnej dla młodych czytelników – ujmującej, zaskakującej, przesyconej subtelnym i inteligentnym poczuciem humoru. O Roryku, nieśmiałym detektywie, który wstydzi się przesłuchiwać świadków, a dowody zbrodni bada… językiem. Mimo to – czy może właśnie dzięki temu? – gdy chodzi o skuteczne śledztwa, nie ma sobie równych. Z tomu na tom autor trzyma poziom – ta seria nie może się znudzić!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 229
Oda do nieśmiałej piękności
Zawsze chodzisz na paluszkach,
z głową schyloną i lękliwym spojrzeniem.
Tam, gdzie inni hałas robią,
ty odchodzisz uniżenie.
Lica twe są krasne,
twój głos jest jeno szeptem.
Ale gdy mówisz, to z uśmiechem,
bo takt głównym twym konceptem.
Natura twa pełna łagodności
i pięknej nieśmiałości.
Śpiewasz po swojemu,
cicho i bez krzty próżności.
Och, nieśmiała piękności, jakże mnie oczarowujesz.
Och, nieśmiała piękności, jakże mnie fascynujesz.
Ale nigdy się nie dowiesz,
zamknę usta, milczeć będę.
Jam nieśmiały jest jak ty,
na wyznanie się nie zdobędę.
Jan Christian Pąsowiec
Nieśmiały poeta niemieckiego romantyzmu,
który może istniał.
A może nie.
~1~
Pani Gleine-Wanz chyba ma nierówno pod sufitem! Ta kobieta zrobiła nam niezapowiedzianą klasówkę z matmy na ostatniej lekcji przed przerwą jesienną! Kto by się spodziewał czegoś takiego na dzień przed wolnym? Byłam kompletnie nieprzygotowana i rozwiązałam tylko połowę zadań. W najlepszym przypadku i przy dużej dozie szczęścia dostanę czwórkę z olbrzymim minusem.
Kiedy wychodzę przez bramę szkoły i ruszam do domu, jestem potwornie wściekła. Głośno pomstuję i rzucam paskudnymi przekleństwami pod adresem nauczycielki matematyki. Starsze małżeństwo, które mijam na ulicy, patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, a ja zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak dziki zwierz.
„Weź się w garść, Matyldo”, mówię do siebie i decyduję się na małą wycieczkę po parku Flory. Mówi się, że świeże powietrze ma uspokajający wpływ na umysł.
Kiedy tak spaceruję po zasypanych liśćmi parkowych alejkach, powoli schodzi ze mnie napięcie. A gdy znów jestem w stanie jasno myśleć, muszę przyznać, że nie powinnam być zła na panią Gleine-Wanz, tylko na siebie. Gdybym wczoraj trochę się pouczyła, zamiast czytać kryminał, nie byłabym teraz sfrustrowana.
Mój gniew stopniowo topnieje i po jakimś czasie na widok czerwonych i żółtych liści ogarnia mnie jesienna melancholia.
Najbardziej lubię lato i upały. Gdy liście zmieniają kolor, w mieście zamykają odkryty basen, a z tarasu kawiarni Cukier Puder znikają stoliki i krzesła, zawsze odczuwam tęsknotę. Bo wtedy do mnie dociera, że pikniki na wsi, długie wieczory w ogrodzie i bieganie boso już się w tym roku skończyły. Ale jesień to idealna pora, aby otulić się wełnianym kocem, poczytać książkę i popijać gorące kakao z bitą śmietaną, gdy o szyby uderza deszcz… Ten czas też coś w sobie ma. Można powiedzieć, że moja opinia na temat jesieni jest skomplikowana.
Pani Zeigler, nasza pomoc domowa, ma o jesieni konkretne zdanie. Nie znosi jej, i już.
– Ciągle tylko wilgoć i błoto, w dodatku wszyscy się przeziębiają. Wokół słychać jedynie kaszel i pociąganie nosem. I wszędzie leżą bezużyteczne mokre liście. W zeszłym roku mój Rajmund się na nich poślizgnął, złamał kostkę i przez osiem tygodni do niczego się nie nadawał. A gdy księciunio leżał sobie wygodnie na kanapie, kto musiał używać dmuchawy do liści każdego ranka? Ja! Jakbym nie miała nic lepszego do roboty. Jeśli o mnie chodzi, jesień mogłaby w ogóle nie istnieć!
Z drugiej strony, gdyby zapytać o tę porę roku pewną nieśmiałą osobę, nie byłaby zapewne w stanie powstrzymać swojego (cichego) entuzjazmu. Jesień to ukochany czas wszystkich nieśmiałych. Prawdopodobnie dlatego, że w porównaniu z ponurą zimą jest niezwykle uprzejma i w przeciwieństwie do wiosny i lata – dość powściągliwa.
Mam bujną wyobraźnię i lubię fantazjować na temat tego, co powiedziałyby pory roku, gdyby mogły mówić. Humorzasta Zima by warknęła:
– Proszę iść, zanim nabawi się pani odmrożeń. Nie ma tu nic do oglądania.
Wiosna krzyczałaby radośnie:
– Ludzie, ludzie, zaraz się zacznie!
Lato ryknęłoby na całą okolicę jak szalony megaloman:
– Jestem! Chodźcie, zaczynamy imprezę!
A Jesień? Nie warczy, nie cieszy się i nie krzyczy, ale szepcze nieśmiało i grzecznie:
– To, khem, już wszystko na ten rok. Dziękujemy za zainteresowanie, khem, i mamy nadzieję, że się państwu podobało. Pozwolę sobie jeszcze przez chwilę pozachwycać państwa kilkoma nienachalnymi promieniami słońca i kolorowymi liśćmi. Proszę się nimi rozkoszować. Ale oczywiście tylko jeśli nie jest to żaden… eee… problem.
Oprócz tego, że osoby nieśmiałe uważają, iż jesień jest ich bratnią duszą, istnieją również bardzo praktyczne powody, dla których ta pora roku stała się ich ulubioną: leżące na chodnikach liście tłumią dźwięk zbyt głośnych kroków, a jesienna poranna mgła oraz wczesny zmierzch ukrywają nieśmiałych spacerowiczów przed wścibskimi oczami innych ludzi.
A dlaczego mogę zabłysnąć tak dużą wiedzą na temat nieśmiałych ludzi? To całkiem proste! Ponieważ trzy kwartały temu poznałam Roryka Nieśmiała, słynnego nieśmiałego detektywa, i jego nie mniej nieśmiałą dziewczynę Charlottę Zdrój. Dzięki temu miałam wiele okazji do obserwacji nieśmiałych ludzi i analizy ich nieśmiałych zachowań.
Chcecie poznać kilka przykładów?
Jeśli nieśmiała osoba utknie w windzie w sobotę lub niedzielę, z wciskaniem guzika alarmowego poczeka do poniedziałku rano. Ponieważ uważa, że przeszkadzanie pracownikowi pogotowia technicznego w weekend jest niegrzeczne i uciążliwe.
Jeśli płonie dach domu nieśmiałej osoby, najpierw zadaje sobie ona pytanie, czy to naprawdę wystarczający powód, aby wezwać straż pożarną. A kiedy jednak się zdecyduje, brzmi to mniej więcej tak:
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale obawiam się, że u mnie się pali. No… tak troszeczkę. Prawdopodobnie nie jest tak źle. Ale czy mogliby państwo rzucić na to okiem? Oczywiście tylko jeśli to nie kłopot. Chociaż… jeśli poczekam trochę dłużej, może ogień sam zgaśnie. W takiej sytuacji… eee… nie musieliby państwo zawracać sobie mną głowy.
Nieśmiali ludzie są zbyt nieśmiali, aby narzekać, jeśli kelner w restauracji wydał im za mało reszty. Lubią popijać napar, który nazywam nieśmiałą kawą, bo jest tak cienka, że niemal przezroczysta. A kiedy patrzysz, jak dwoje nieśmiałych ludzi prowadzi rozmowę, odczuwasz niemal fizyczny ból. Ponieważ rozmowy te składają się głównie z niedokończonych zdań, zakłopotanego pochrząkiwania i nieśmiałego milczenia.
Można o mnie powiedzieć wiele, ale nie to, że jestem nieśmiała. Nie miałabym skrupułów przed wezwaniem pogotowia technicznego w weekend, piję kawę, przez którą nic nie widać, gadam dużo i szybko, a jak już się rozkręcę, trudno powstrzymać mój potok słów.
Co sprawia, że nawet pani Zeigler, która sama ma silną potrzebę mówienia, od czasu do czasu jęczy z irytacją:
– Jezu, Matyldo! Czy ty masz gdzieś wyłącznik?
Ale być może to właśnie połączenie nienieśmiałej detektywki amatorki i nieśmiałego profesjonalnego detektywa sprawia, że Roryk i ja odnosimy takie sukcesy jako duet śledczych. Zgadza się: duet śledczych. Odkąd po raz pierwszy spotkałam nieśmiałego detektywa (i pomogłam mu wydostać się z paskudnej sytuacji), współpracujemy ze sobą. Rozwiązaliśmy razem już trzy sprawy.
Jako nieletnia młodsza detektywka muszę oczywiście radzić sobie z bardzo szczególnym problemem: rodzice i opiekunowie zazwyczaj nie są zbyt zachwyceni faktem, że ich dwunastoletnia córka tropi złodziei, szantażystów lub innych przestępców. Dlatego zawsze muszę dopilnować, by mama i tata nie dowiedzieli się o mojej pracy. Tak się szczęśliwie złożyło, że moi rodzice, Tomasz i Krystyna Bondowie, zajmują się filmowaniem przyrody. A taki zawód oznacza częste wyjazdy. Podczas nieobecności mamy i taty pani Zeigler, która zazwyczaj przychodzi tylko dwa razy w tygodniu, wprowadza się do nas i się mną opiekuje.
Ta kobieta to prawdziwy fenomen: z jednej strony jest tak podejrzliwa, że waży każdą paczkę szpinaku, aby upewnić się, że zawiera ona dokładnie dwieście gramów szpinaku ze śmietaną. Z drugiej jest tak łatwowierna, że aż trudno w to uwierzyć.
Aby móc pracować z nieśmiałym detektywem, opowiadałam jej najbardziej niestworzone historie: że wezmę udział w przedstawieniu pasyjnym, będę karmić krokodyle w zoo lub pracować dorywczo w kawiarni Cukier Puder. A pani Zeigler łyknęła wszystkie te wymówki jak pelikan. Co – jeśli mogę to nieskromnie powiedzieć – wynikało nie tylko z jej naiwności, lecz także z faktu, że mam prawdziwy talent do wymyślania fikcyjnych, ale logicznie brzmiących historii.
Mogłam więc udać się z nieśmiałym detektywem na polowanie na przestępców podczas świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy i wakacji. I oczywiście miałam nadzieję, że będziemy kontynuować tę wspaniałą tradycję podczas przerwy jesiennej.
Ale nic z tego nie wyjdzie, ponieważ tym razem moi rodzice nigdzie się nie wybierają.
Na razie są jeszcze na Wyspach Owczych. Od trzech tygodni kręcą film dokumentalny o życiu tamtejszych ptaków i filmują oceanniki, nurzyki polarne i maskonury, a w tym czasie pani Zeigler znów strzeże fortecy. Ale moi rodzice wracają w niedzielę, aby trochę ze mną pobyć.
Tylko że ja jednocześnie cieszę się i nie cieszę. Kiedy twoi rodzice często są nieobecni, czekasz na każdą chwilę z nimi. Dla mnie niestety ich przyjazd oznacza również, że nie będę mogła prowadzić śledztwa z nieśmiałym detektywem i będę musiała zawiesić moją działalność śledczą.
Przynajmniej tak wygląda sytuacja, gdy docieram do naszego domu, przechodzę przez ogród i otwieram drzwi.
Ale sprawy często przybierają inny obrót, niż się człowiek spodziewa.
Nie weszłam jeszcze nawet do przedsionka, kiedy pędzi do mnie Doktor Herkenrat, dysząc radośnie z podekscytowania. Obraca się trzy razy, skacze na lewo i prawo, obraca się ponownie, wykonuje dwa niezręczne podskoki, próbuje chodzić na tylnych łapach – co zawsze kończy się niepowodzeniem – i ląduje na podłodze. Leży tak przez pięć sekund dramatycznie rozciągnięty, aż zrywa się na cztery łapy, krótko się otrząsa i zezuje w moją stronę, jakby czekał na oklaski.
– Świetnie, Doktorze Herkenrat – chwalę go, mimo że widziałam ten numer już co najmniej dwadzieścia razy.
Od początku września mój cocker-spaniel zachwyca mnie swoim nieco sztywnym tańcem za każdym razem, gdy wracam do domu ze szkoły. Ja jednak zawsze reaguję na to z entuzjazmem i drapię go za uszami. To dobrze wpływa na jego pewność siebie. Doktor Herkenrat jest prawdopodobnie najbardziej nieśmiałym cocker-spanielem na świecie. Boi się wiewiórek, kotów, motyli i wszystkiego, co biega, pływa, pełza, lata lub porusza się w jakikolwiek inny sposób. Czasami nawet ucieka przed czymś, co w ogóle się nie rusza: na przykład przed naszą suszarką bębnową. Albo przed termomiksem pani Zeigler, na którego widok wpada w taką panikę, że przewraca się na grzbiet, wyciąga łapy w górę i udaje martwego.
Komuś z tak nieśmiałą osobowością przyda się każdy możliwy rodzaj zachęty. Poza tym to nie do końca tak, że nie mam nic wspólnego z faktem, że w porze lunchu Doktor Herkenrat wita mnie tym nieszczęsnym tańcem. Bo to ja nauczyłam go tańczyć. Z konieczności. Ponieważ dałam się złapać we własną sieć oszustw i kłamstw.
Bez wchodzenia w szczegóły: podczas letnich wakacji badałam z Rorykiem pewną sprawę. Aby upewnić się, że nikt się o tym nie dowie, musiałam oszukać nie tylko panią Zeigler, lecz także Doro Puder. Doro jest najlepszą przyjaciółką mamy i właścicielką kawiarni Cukier Puder. Wmówiłam więc pani Zeigler, że pomagam w kawiarni, a Doro, że jest moim alibi, abym mogła potajemnie wziąć udział w kursie tańca dla psów z Doktorem Herkenratem. Miała to być niespodzianka na urodziny mamy we wrześniu: psi taniec zamiast serenady! Niestety, Doro wypaplała wszystko mamie, a ona była bardzo poruszona moim planem. Z tego powodu po prostu musiałam ćwiczyć psi taniec z moim bojaźliwym cocker-spanielem. Do Crocodile Rock Eltona Johna. Doktor Herkenrat, który zwykle zwiewa, gdy tylko rozbrzmiewa jakakolwiek muzyka, niespodziewanie polubił taniec i od tego czasu tańczy przy każdej okazji. Z muzyką lub bez.
Z uznaniem głaszczę jego sierść, odkładam szkolną torbę – i dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę, że pani Zeigler stoi w drzwiach kuchni i patrzy na mnie ze współczuciem. A przecież bardzo trudno ją czymś poruszyć. Dlatego gdy widzę, że jej oczy stały się szkliste, zaczynam się naprawdę martwić. Nagle robi krok w moją stronę, bierze mnie w ramiona, głaszcze po głowie i mruczy:
– Biedne dziecko. Biedne, biedne dziecko.
Kompletnie mnie to zaskakuje i gdy wciąż zastanawiam się, dlaczego jestem biednym dzieckiem, dzwoni mój telefon.
– To twoja matka – mówi pani Zeigler zapłakanym głosem. – Właśnie z nią rozmawiałam. Tylko nie wpadaj w panikę!
„Tylko nie wpadaj w panikę”?
Nic nie przeraża bardziej niż słowa: „Tylko nie wpadaj w panikę!”.
„Na litość boską, co tu się wydarzyło?”, zastanawiam się z walącym ze strachu sercem, odbieram połączenie wideo – i nagle zamieram: tata i mama siedzą przed kamerą i mają bardzo poważne miny. Mama wygląda jak zwykle, ale twarz taty jest pełna zadrapań, na prawym oku widać szeroki plaster, a jego lewe przedramię jest w gipsie.
– Tylko nie wpadaj w panikę! – wita mnie. – Nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać.
– Co… co się stało? – jąkam przerażona.
– Filmowaliśmy kolonię maskonurów – wyjaśnia mama. – Na rumowisku skalnym. Nagle kamienie zaczęły się osuwać i…
– I ja też zacząłem się osuwać – dorzuca tata i dzielnie się uśmiecha. – Próbowałem ochronić kamerę i upadłem na rękę. To czyste złamanie. Nic skomplikowanego. Nie ma powodu do zmartwień. Jedyny problem polega na tym, że… – Tata milknie i patrzy błagalnie na mamę.
– Problem polega na tym, że w gipsie tata nie może latać! – oświadcza smutno mama.
– Dlaczego nie? – pytam zdumiona.
– Ma to związek ciśnieniem w samolocie – wyjaśnia. – Wtedy gips robi się za ciasny, co z kolei może prowadzić do problemów z krążeniem. Dlatego nie wolno latać z gipsem. Co niestety oznacza, że na jakiś czas musimy tutaj zostać.
– Tak mi przykro, Matyldo – mamrocze załamany tata. – Przez moją niezdarność nie spędzimy razem przerwy jesiennej.
– Nie masz za co przepraszać, tato. – Staram się dodać mu otuchy: – Najważniejsze, żebyś szybko wyzdrowiał.
– Omówiłam już wszystko z panią Zeigler – poinformowała mnie mama. – Będzie tak miła i zostanie z tobą do naszego powrotu.
– To oczywiste – słyszę za sobą pomruk pani Zeigler.
– My… już musimy się zbierać – wtrąca zmieszany tata.
– Do lekarza. Musi sprawdzić gips.
– Tak. Tak, pewnie. Ale zameldujcie się niedługo. Trzymaj się tam, tato. Wracaj szybko do zdrowia!
Mama macha na pożegnanie, po czym ich twarze znikają i ekran gaśnie.
Wzdycham głęboko i opadam na krzesło w kuchni. Coś takiego trzeba najpierw przetrawić.
Na szczęście pani Zeigler zna panaceum, które jej zdaniem pomaga na wszelkiego rodzaju smutki, niepokoje i zmartwienia: naleśniki z cynamonem. Dlatego od razu przystępuje do ich smażenia dla „biednego dziecka”.
Kiedy kończę jeść, patrzy na mnie matczynym wzrokiem i oznajmia:
– Mój Rajmund już dwa razy złamał lewą rękę. A prawą to nawet trzy.
Co tak naprawdę nie jest żadnym pocieszeniem. Nie jest to też żadna szczególna niespodzianka. Rajmund, mąż pani Zeigler, to prawdziwy pechowiec. Aby doznać obrażeń, nie musi wspinać się po żadnych skałach. Tak po prostu od czasu do czasu potrafi poślizgnąć się w wannie, do tego regularnie uderza głową o wiszące lampy, potyka się o wszystko na swojej drodze, a raz nawet został ugryziony przez tchórza.
– Jeszcze jedno – mówi pani Zeigler i obrzuca mnie znaczącym spojrzeniem. – Nie mogłam przewidzieć, że za tydzień nadal tu będę. W czwartek moja siostra Hetty kończy sześćdziesiąt lat. Przyjdzie wielu gości. Co oznacza, że będzie mieć mnóstwo pracy: trzeba posprzątać i udekorować dom, i oczywiście zrobić przekąski. Obiecałam Hetty, że od poniedziałku do środy pomogę jej w przygotowaniach. Nie mogę zostawić jej teraz na lodzie. Co oznacza, że całe dnie będę u niej, a tu będę przychodzić tylko wieczorami i na noc. W ciągu dnia zostaniesz sama. Chyba sobie z tym poradzisz, prawda? W końcu masz dwanaście lat. Omówiłam już to wszystko z twoją mamą. Zgodziła się.
– No pewne. Nie ma sprawy – zapewniam i w tym samym momencie dociera do mnie, że taki układ otwiera przede mną zupełnie nieoczekiwane możliwości…
~2~
Popołudnie spędzam w moim pokoju w towarzystwie Doktora Herkenrata.
Oczywiście bardzo współczuję biednemu tacie, a fakt, że nie będziemy mogli spędzić razem przerwy jesiennej z powodu wypadku, oznacza, że sprawy potoczyły się źle. I niestety nie da się tego zmienić. Nawet jeśli będę przez dwa tygodnie siedzieć z nosem na kwintę, ręka taty z pewnością nie zrośnie się szybciej.
Powinnam więc zrobić oczywistą rzecz: zadzwonić do nieśmiałego detektywa i przekazać mu dobrą nowinę – że w ciągu kilku najbliższych dni mimo wszystko będę mogła poprowadzić z nim jakieś śledztwo. Choć tata miał pecha, czuję mrowienie ekscytacji na myśl o możliwości pracy jako detektywka. Co więcej, okoliczności jeszcze nigdy nie były tak sprzyjające. Ponieważ pani Zeigler będzie u swojej siostry, ja będę mogła robić w ciągu dnia, co mi się żywnie podoba, i nie będę musiała wymyślać fałszywego alibi!
Kilka razy próbuję dodzwonić się do Roryka na numer stacjonarny agencji. (Nie ma telefonu komórkowego; nieśmiali ludzie nie lubią być stale dostępni). Ale za każdym razem włącza się tylko automatyczna sekretarka:
– Dzień dobry, khem, khem, dodzwonili się Państwo do… eee… Agencji Detektywistycznej Roryka Nieśmiała. Jest mi szalenie… khem… przykro, że nie mogę odebrać. Jeśli uznają to Państwo za niegrzeczne i poczują się urażeni, w pełni to zrozumiem. Proszę dać upust swojej irytacji po sygnale dźwiękowym. Mogą Państwo jednak pozostawić również… eee… bardziej rzeczową wiadomość. Oczywiście tylko jeśli to nie kłopot. Chciałbym podziękować za rozmowę i… eee… życzyć wszystkiego najlepszego.
Jeśli nie można połączyć się z detektywem, oznacza to jedną z trzech rzeczy: jest po prostu zbyt nieśmiały, aby odebrać telefon, wyjechał, bo pracuje nad jakąś sprawą, lub przebywa z Charlottą Zdrój, swoją dziewczyną.
Roryk i Charlotta są parą. Poznali się podczas śledztwa w sprawie zniknięcia perły Zdrojów. Główną podejrzaną była wtedy właśnie Charlotta. Jest podobnie nieśmiała jak Roryk. Gdybym nie pobawiła się trochę w Kupidyna, do dziś nie wyznaliby sobie uczuć.
Wybieram numer Charlotty i przygotowuję się na długie oczekiwanie. Ona również nie lubi telefonów komórkowych i podobnie jak detektyw ma tylko stacjonarny. Jej sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że jest miliarderką i mieszka w ogromnej, przypominającej zamek rezydencji. I ma tylko jeden aparat telefoniczny. Który znajduje się w holu wejściowym. Zanim odbierze, może minąć od dwóch do nawet trzech minut.
Po około stu sygnałach, gdy właśnie mam się rozłączyć, odzywa się trochę zdyszana:
– Charlotta, eee, Zdrój. Kto… yyy… mówi?
– Cześć, Charlotto, z tej strony Matylda – witam się i od razu przechodzę do rzeczy. Podczas rozmowy telefonicznej z nieśmiałymi osobami warto od razu przejść do rzeczy, ponieważ one na pewno tego nie zrobią. – Nie dodzwoniłam się do Roryka. Może jest u ciebie?
– Yyy, nie – szepcze nieśmiało. – Właśnie jedzie do studia telewizyjnego.
– Studia telewizyjnego? – pytam zdezorientowana.
– Tak. Został zaproszony do Pssst! No wiesz, tego talk-show dla nieśmiałych.
Oczywiście, że znam Pssst! To jedyny całkowicie dostosowany do nieśmiałych widzów program, który Roryk ogląda regularnie. Niewiele się tam mówi, jest za to dużo ciszy, nieśmiałego pochrząkiwania i zawstydzonego pokasływania.
– Czuł się zbyt nieśmiały, by tam pojechać – mówi dalej Charlotta. – Uznał jednak, że odrzucenie zaproszenia byłoby niegrzeczne. O co chodzi, Matyldo? Czy mam mu coś przekazać?
– Tak, byłoby miło – stwierdzam i opowiadam jej o wypadku taty. – Powiedz, proszę, Rorykowi, że od poniedziałku będę mogła mu pomagać.
– Och! – Charlotta brzmi na jeszcze bardziej zakłopotaną niż zwykle, co nie jest dobrym znakiem.
– Dlaczego „och”? – dopytuję.
– No bo, Matyldo… – jąka – w przyszłym tygodniu mnie i Roryka w ogóle tu nie będzie. Zaplanowaliśmy wycieczkę. No wiesz, jesienią nieśmiali lubią przebywać na zewnątrz, ponieważ nie ma wtedy tłumów.
– Aha – odpowiadam i staram się ukryć rozczarowanie.
– Będziemy wędrować Szlakiem Pąsowca – tłumaczy Charlotta. – Nazwano go tak na cześć Jana Christiana Pąsowca, niemieckiego poety romantycznego. Jest znany z nieśmiałych ballad. Słyszałaś o nim?
– Nie przypominam sobie.
– Historia głosi, że był zakochany w młodej kobiecie, która mieszkała kilka kilometrów dalej, w sąsiedniej wiosce – opowiada mi dziewczyna Roryka. – Chciał poprosić ją o rękę. Ale ponieważ był nieśmiały, potrzebował trochę czasu, aby zebrać się na odwagę i się oświadczyć. Dlatego też nie wybrał najkrótszej drogi do jej domu, ale nadłożył sto pięćdziesiąt kilometrów. I ta trasa jest obecnie znana jako Szlak Pąsowca. Czyż to nie cudownie romantyczna historia?
– Absolutnie czarująca – przyznaję i przewracam oczami.
– Przykro mi, że tym razem wasze śledztwo nie wypali – mówi Charlotta z żalem. – Ale jeśli to dla ciebie jakieś pocieszenie, obecnie Roryk i tak nie ma żadnej sprawy.
– Cóż, nic na to nie poradzimy – wzdycham przygnębiona, ale jestem na tyle uprzejma, by dodać: – W takim razie życzę miłej wędrówki. Kiedy dokładnie wyruszacie?
– Zaplanowaliśmy wyjazd na poniedziałek rano, około dziesiątej. Wiesz co, Matyldo? Wpadnij wcześniej do agencji. Zjemy śniadanie we troje. Oczywiście zapraszam również Doktora Herkenrata.
– Dobrze – mówię. – Przyniosę bułeczki z rodzynkami, będziecie mogli się wzmocnić przed wyprawą.
– Och, to byłoby bardzo miłe, Matyldo.
– Do zobaczenia! Aha, a kiedy będzie emisja tego odcinka Pssst!?
– Dziś wieczorem o dziewiątej. Nie mogę się już doczekać! – szepcze Charlotta i dodaje z chichotem: – Z tej okazji Roryk specjalnie kupił nowy krawat. Z nieśmiałym wzorem.
– Co za emocjonalny rollercoaster – mówię do Doktora Herkenrata i ze smutkiem zwieszam głowę. – Najpierw pogodziłam się z faktem, że podczas jesiennej przerwy nie będę mogła prowadzić śledztwa z Rorykiem, potem sprawy nagle zaczęły wyglądać zupełnie inaczej, a teraz znowu mogę pożegnać się z jakąkolwiek zagadką.
Mój cocker-spaniel przekrzywia głowę i skamle ze współczuciem. Co ja zrobię z taką ilością wolnego czasu? Przychodzą mi na myśl przede wszystkim dwie rzeczy: długie jesienne spacery z Doktorem Herkenratem i czytanie kryminałów.
Mama i ja uwielbiamy powieści kryminalne. Zawsze przekazuje mi te, które najbardziej jej się spodobały. Przed wyjazdem na Wyspy Owcze zostawiła na moim stoliku nocnym mały stosik książek. Jest tam kilka tomów serii o inspektorze Joysieautorstwa Amandy Kent, jej ulubionej autorki.
Zrzędliwy inspektor Joyce bada sprawy zasztyletowanych dyrygentów chóru i otrutych wikariuszy w fikcyjnym angielskim hrabstwie Moss-on-Trees. Sprawy może nie są zbyt ekscytujące, ale lubię te książki, ponieważ budzą takie miłe wyobrażenia: zielone łąki, idylliczne wioski, małe wiejskie kościółki, przytulne puby, owce na pastwisku… Zawsze gdzieś trzaska ogień, ktoś popija herbatę lub wkłada ciasto do piekarnika. Przestępstwa są niemal kwestią drugorzędną.
Wyciągam ze stosu jedną z książek: Inspektor Joyce, tom dziewiętnasty: Kościelny powieszony na sznurze od dzwonu.
Brzmi obiecująco. Podczas gdy Doktor Herkenrat wyciąga się na podłodze, ja siadam ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i zaczynam czytać:
Niedzielne śniadanie z żoną Winifred było dla inspektora Hannibala Joyce’a świętością. Ledwo jednak upił łyk herbaty i nałożył sobie na talerz jajecznicę i kiełbaski, a już zadzwonił jego telefon komórkowy.
– Praca. Muszę odebrać – powiedział do żony, otarł usta serwetką i warknął do słuchawki: – Tak?
– Strasznie przepraszam, że przeszkadzam w niedzielę – odezwał się głos posterunkowego Vikrama Singha. –Ale centrala otrzymała wezwanie. Z Ivy Village. To mała wioska, dwadzieścia kilometrów na północ. Dziś rano wikary był zaskoczony, że nie usłyszał dzwonów. Gdy poszedł to sprawdzić, znalazł kościelnego. Martwego. Wisiał na sznurze od dzwonu.
– Cholera jasna! – wykrzyknął inspektor Joyce, na co jego żona rzuciła mu karcące spojrzenie.
Winifred nie pochwalała przeklinania. Zwłaszcza w niedziele.
– Proszę po mnie przyjechać – rozkazał posterunkowemu Singhowi. – Ale proszę dać mi dziesięć minut, żebym zdążył coś zjeść. – Rozłączył się, odwrócił do żony i mruknął: – Muszę jechać do Ivy Village. Kościelnego powieszono na sznurze od dzwonu.
– Och! – westchnęła Winifred. – I to akurat w niedzielę! Zapakuję ci kanapki z ogórkiem.
W kolejnych godzinach zatapiam się całkowicie w sprawę martwego kościelnego i mroczne sekrety Ivy Village – do czasu, gdy pani Zeigler woła mnie na kolację.
– Czy możemy dzisiaj obejrzeć Pssst!Talk-show dla nieśmiałych ludzi? – pytam, kładąc ser na kromkę chleba.
– Na litość boską – mówi pani Zeigler i unosi sceptycznie brwi. – Naprawdę chcesz to sobie zrobić? Przecież to samo jąkanie i chrząkanie. Można od tego dostać szału.
– Słyszałam, że dzisiejszym gościem będzie Roryk Nieśmiał.
– Naprawdę? – rzuca pani Zeigler i lekko się rumieni.
Jak już wspomniałam, nasza gosposia nie ma pojęcia, że współpracuję z detektywem. Ale czyta każdy artykuł w gazecie i ogląda każdy reportaż o Roryku i jego sprawach. Podejrzewam, że trochę się w nim podkochuje. Bardzo często wspomina, jaki to uprzejmy i zadbany młody mężczyzna.
Większość ludzi by się z nią zgodziła: Roryk jest nie tylko uprzejmy – on jest wręcz uprzejmy do przesady. Do tego stopnia, że czasami stoi przy kasie w supermarkecie przez dwie godziny, ponieważ przepuszcza każdego, kto go o to poprosi. No i jest też zadbany. To wysoki, szczupły mężczyzna o kręconych włosach, który zawsze nosi garnitur i krawat, ma wypolerowane buty i starannie wypielęgnowane paznokcie.
– To jak? – pytam panią Zeigler, która patrzy tęsknie przed siebie. – Obejrzymy ten program czy nie?
– Tak, no cóż, skoro ma występować w nim Roryk… – mówi i zawstydzona przeczesuje dłonią włosy – możemy chociaż zerknąć.
O dziewiątej siedzimy na kanapie. Doktor Herkenrat zajął miejsce u moich stóp. W napięciu wpatrujemy się w telewizor, pani Zeigler z oddaniem przeżuwa przy tym orzechową pralinkę.
Pojawia się logo Pssst!, rozlega się cicha melodia z motywem przewodnim, a w następnej chwili z ekranu nieśmiało uśmiecha się kobieta z krótką grzywką.
– Dobry… eee… wieczór, rozpoczynamy Pssst! Talk-show dla nieśmiałych ludzi. Nazywam się Marlena Szeptanka i jest mi niezmiernie miło powitać w studiu troje rozmówców, którzy dziś wieczorem będą dyskutować na temat nieśmiałości. Najpierw zobaczymy pana Enrica Timido, którego większość z was prawdopodobnie kojarzy: to tenor operowy, tak nieśmiały, że śpiewa tyłem do publiczności.
Kamera pokazuje wspomnianego pana Timido, ale niestety można go podziwiać jedynie od tyłu. Jest tak nieśmiały nie tylko na scenie operowej, lecz także w studiu telewizyjnym, dlatego siedzi plecami do kamery.
– Dobry wieczór – mamrocze ledwo słyszalnie.
– Chciałabym również przedstawić panią… khem… Nadzieję Żwawą – mówi prezenterka. – Pani Żwawa sama nie jest nieśmiała, ale prowadzi agencję matrymonialną dla nieśmiałych ludzi i opowie nam o swojej pracy.
Pani Żwawa, blondynka w damskim garniturze, uśmiecha się pewnie do kamery i mówi:
– Witam serdecznie.
– I oczywiście cieszę się, że jest dziś z nami… Roryk Nieśmiał, słynny nieśmiały detektyw – szepcze Marlena, lekko się rumieniąc.
– Tak… eee… przybyłem tu z przyjemnością. Bez… khem… przyczyny – jąka się Roryk i nerwowo skubie płatek ucha.
Pochylam się do przodu, mrużę oczy, patrzę na jego krawat i nagle do mnie dociera, co Charlotta miała na myśli, mówiąc o nieśmiałym wzorze. Krawat ma nadruk w małe mimozy, nieoficjalny kwiat herbowy wszystkich nieśmiałych ludzi.
– Ale zacznijmy od pana, panie Timido. – Prezenterka z nieśmiałym uśmiechem zwraca się do śpiewaka operowego. A raczej do tyłu jego głowy. – Czy nieśmiałość nie stanowi… eee… ekstremalnego utrudnienia dla śpiewaka?
– No więc… tak. W pewnym sensie – mamrocze Enrico Timido.
– Dlaczego więc wybrał pan ten zawód? O ile mogę, khem, khem, zadać panu tak bezpośrednie pytanie.
– No cóż, bo… bo kocham operę. Tylko od zawsze przeszkadzała mi… eee… głośność. Śpiewak musi przekrzyczeć całą orkiestrę. I wtedy panuje okropny… khem… hałas. W przypadku nieśmiałych wokalistów obowiązuje zasada: śpiewaj cicho, a nie przyjdzie licho.
– Mam nadzieję, że nie będzie miał pan nic przeciwko, jeśli… powiem naszym widzom, iż zamienił pan tę wadę w zaletę – dodaje prezenterka. – Został pan kompozytorem i napisał operę dla nieśmiałych.
– To… eee… prawda. Nie ma w niej dużej orkiestry. Tylko harfa i trójkąt. Wszyscy wokaliści śpiewają odwróceni plecami do publiczności. W dodatku bardzo cicho.
– A czy zechciałby pan opowiedzieć nam trochę o… eee… fabule?
– Eee… nie. Byłoby mi… niezręcznie – szepcze śpiewak, po czym całkowicie milknie.
Następuje przerwa reklamowa.
Pani Zeigler wstaje z kanapy, kręci głową i oznajmia:
– Ludzie kochani! Tego nie da się słuchać. Miejmy nadzieję, że wkrótce przyjdzie kolej na nieśmiałego detektywa. Muszę do ubikacji!
Po przerwie jednak to nie Roryk pojawia się na wizji, a pani Żwawa. Mówi, że pomysł na agencję matrymonialną dla nieśmiałych przyszedł jej do głowy, gdy siedziała w restauracji i przy sąsiednim stoliku zobaczyła nieśmiałą parę, która spędziła cały wieczór na pełnym zawstydzenia milczeniu.
– I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że ci ludzie potrzebują pomocy.
Dlatego szybko założyła agencję Cicha Miłość i opracowała specjalną koncepcję poznawania ze sobą nieśmiałych ludzi.
– Nazywamy to randkami nadzorowanymi – wyjaśnia. – Kiedy pary spotykają się po raz pierwszy, obecna przy tym jestem ja lub moja śmiała współpracownica. Zawsze mamy przygotowany zestaw tematów: pogoda, polityka, sport, filmy, muzyka… A jeśli rozmowa utknie w martwym punkcie, co zdarza się dość często, kierujemy ją z powrotem na właściwe tory.
Kiedy prezenterka pyta, ile nieśmiałych par już połączyła, nawet odważna pani Żwawa wydaje się zawstydzona i odpowiada tylko:
– To tajemnica zawodowa.
Co każe mi podejrzewać, że wskaźnik sukcesu jest raczej niski.
Następnie kamera skupia się na nieśmiałym detektywie.
– Panie Roryku, mam nadzieję, że nie uzna pan tego pytania za… eee… niegrzeczne – zaczyna Marlena Szeptanka. – Ale oczywiście nasi widzowie są zainteresowani tym, w jaki sposób, khem, rozwiązuje pan wszystkie swoje sprawy, choć jest pan zbyt nieśmiały, by przepytywać świadków, i zbyt uprzejmy, by przesłuchiwać podejrzanych. Nie daję wiary plotkom, ale krążą pogłoski, że… eee… ma pan tajną metodę, która pozwala panu rozwiązywać sprawy bez zadawania pytań. Czy może pan potwierdzić tę pogłoskę?
– Eee… nie. Właściwie to… nie – szepcze Roryk i wierci się niepewnie na krześle.
– To naprawdę szkoda – przyznaje prezenterka.
– Tak – potwierdza detektyw i zakłopotany spuszcza wzrok.
– Może przejdźmy zatem do sekcji „Nieśmiałe pytania”, w której mogą do nas dzwonić nasi widzowie. Dostałam informację z reżyserki, że mamy już na linii pierwszego rozmówcę. To pytanie będzie do pana, Roryku.
– Dobry wieczór! Z tej strony Gundula. – Głos, który rozlega się w studiu, jest tak donośny, że Roryk wzdryga się przestraszony i zasłania uszy. – Moje pytanie do detektywa brzmi: Czy jest ktoś, hehe, u pańskiego boku? Partner życiowy? Albo partnerka?
Zszokowany detektyw otwiera szeroko oczy, gwałtownie łapie się podłokietników i ma minę, jakby ktoś go zamroził.
Roryk i Charlotta robią wszystko, by ukryć swój związek i strasznie boją się jego ujawnienia. Oprócz mnie wiedzą o nich tylko dwie osoby: szofer Charlotty Amadeusz i przyjaciółka Charlotty jeszcze z czasów szkolnych, której ona ślepo ufa.
Detektyw i jego ukochana nigdy nie pojawiają się razem publicznie i z całych sił starają się utrzymać swoją miłość w tajemnicy. Nie chcą czytać w tabloidach takich nagłówków jak: Nieśmiały detektyw i nieśmiała miliarderka: czy coś ich łączy? albo Roryk Nieśmiał i Charlotta Zdrój: urlop pełen nieśmiałych uczuć na wyspie Helgoland? A już na pewno nie chcą przeczytać: Czy to dzięki nieśmiałości? Dużo miłości nieśmiałej parze!
Roryk siedzi nieruchomo i nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Nie pierwszy raz słyszy to pytanie. Co rusz jakiś wścibski dziennikarz chce wiedzieć, jak tam jego sprawy sercowe. Dlatego zaproponowałam mu odpowiedź, która dusi wszelkie kłopotliwe pytania w zarodku.
„No dalej!”, myślę. „Przecież to ćwiczyliśmy. Co powinieneś powiedzieć w takim przypadku?”
Roryk nerwowo oblizuje usta i jąka:
– Nie mam czasu na pracę. Ożeniłem się z czasem.
– Co?! – krzyczy zuchwała Gundula.
– Eee, na odwrót – rzuca zdezorientowany detektyw. – Nie mam czasu na związek. Ożeniłem się z pracą. – Następnie kuli się wyczerpany.
– Dziękuję bardzo za telefon, pani Gundulo – mówi prezenterka, odwraca się do swoich gości w studiu i pyta cicho: – Czy chcieliby państwo jeszcze coś powiedzieć naszym widzom?
Zapada cisza. Po chwili przerywa ją chrząknięcie. I zakłopotane pokasływanie. A potem znowu robi się cicho. Dwie minuty, trzy minuty, cztery…
– Myślisz, że jeszcze coś się dzisiaj wydarzy? – mamrocze pani Zeigler i patrzy na mnie pytająco.