Sprawa czerwonej ważki. Roryk. Nieśmiały detektyw, tom 2 - Oliver Schlick - ebook + audiobook

Sprawa czerwonej ważki. Roryk. Nieśmiały detektyw, tom 2 ebook

Schlick Oliver

0,0
34,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dwunastoletnia Matylda prowadzi podwójne życie – jako asystentka prawdziwego detektywa, błyskotliwego, ale chorobliwie nieśmiałego Roryka Nieśmiała, oraz jako zwyczajna kumpela z osiedla.

Niesamowity duet tym razem podejmuje sprawę aktorki podejrzanej o planowanie zamachu na męża. Bez śladu ginie także cenny obraz „Czerwona ważka”. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 269

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„No” i „no”

– Na litość boską, Matyldo! Zabierz stąd tego psa! – warczy pani Zeigler. Chodzi po całym przedpokoju, szukając okularów przeciwsłonecznych taty. – Ten kudłacz ciągle plącze mi się pod nogami! Kiedyś skręcę sobie przez niego kark.

Pani Zeigler to nasza pomoc domowa, a „kudłacz” to Doktor Herkenrat, nasz cocker-spaniel. Pani Zeigler wypowiada się o nim w taki sposób, że można by pomyśleć, iż go nie lubi. W rzeczywistości jednak wystarczy, żeby spojrzał na nią tymi swoimi wiernymi zezującymi ślepiami, a ona już nie potrafi mu niczego odmówić. Kiedy wydaje jej się, że nie widzę, karmi go w kuchni kiełbasą i głaszcze po głowie. Pani Zeigler należy do osób, które pod szorstką skorupą ukrywają złote serce. Rajmunda, swojego męża, lubi nazywać zasmarkańcem albo nudziarzem. Co nie brzmi zbyt miło. A jednak kocha tego rozlazłego chłopa nad życie. Jego pewnie też karmi po cichu kiełbasą – oczywiście gdy nikt nie patrzy.

Jeśli chodzi o psa, to pani Zeigler wcale się nie myli: Doktor Herkenrat rzeczywiście stanowi zagrożenie. Z powodu zgiełku, jaki panuje w domu, biega po korytarzu – teraz pełnym walizek i toreb podróżnych – i żałośnie skamle… Okazuje się, że jest niezwykle dobry w byciu w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i we wchodzeniu wszystkim w drogę.

– Chodź tu, ty pomyleńcu. – Biorę go na ręce i próbuję uspokoić.

– Znalazłam pańskie okulary przeciwsłoneczne, panie Bond! – krzyczy pani Zeigler z dołu schodów. – Były w szafie w przedpokoju. Taksówka też już zamówiona. Przyjedzie za trzy minuty.

– Dziękuję, pani Zeigler! – odkrzykuje tata. – A wie może pani, gdzie jest ładowarka do mojej komórki? I mój wysokościomierz?

– A, i czy mogłaby pani sprawdzić, czy spakowałam maść na rany i plaster? – rozlega się z drugiego piętra głos mamy.

Zirytowana pani Zeigler przewraca oczami, ale natychmiast zaczyna grzebać w torbach podróżnych w poszukiwaniu plastra. Ta niska, przysadzista kobieta potrafi być dość rezolutna. Dlatego pani von Hakkefress, nasza sąsiadka, nazwała ją kiedyś karłem bojowym. Pani von Hakkefress nie wie, że pani Zeigler regularnie nazywa ją nowobogacką ochlajuską.

– Plaster jest w czerwonej torbie! – oznajmia.

– Dziękuję! – wrzeszczy mama. – A widziała tam gdzieś pani kompas i krople do nosa? I gdzie właściwie jest moja czapka? Nigdzie jej nie widzę.

Gdybym nie była przyzwyczajona do takiego zamieszania, pewnie też bym skamlała ze zdenerwowania jak Doktor Herkenrat. Ale wiem już, jak to działa. Moi rodzice zajmują się filmowaniem dzikiej przyrody i kilka razy w roku wyjeżdżają na kręcenie kolejnych dokumentów. A ponieważ oboje są trochę niezorganizowani, zawsze tuż przed podróżą w domu zaczyna się chaos. W ostatniej chwili pakują się, rozpakowują i przepakowują, tata za każdym razem szuka okularów przeciwsłonecznych, a mama czapki. Potem zazwyczaj okazuje się, że zapomnieli o czymś szczególnie ważnym, i wtedy pani Zeigler musi maszerować na pocztę i im to wysyłać.

Tym razem wybierają się w Dolomity, gdzie będą kręcić film o kozicach. Na lotnisko zwykle odwozi ich Rajmund, mąż pani Zeigler. Ale kilka dni temu dopadło go lumbago i biedak leży w domu na kanapie, grzejąc plecy butelką z gorącą wodą. Dlatego też moi rodzice muszą jechać taksówką. Która właśnie podjeżdża przed nasz dom.

– Zajechał powóz! – krzyczy pani Zeigler.

– W porządku. – Trochę zdyszana mama schodzi po schodach. Za nią idzie tata, który rozgląda się po korytarzu i mamrocze:

– Nie widziała pani mojej niebieskiej kurtki, pani Zeigler?

– Ma ją pan na sobie – odpowiada pani Zeigler z głębokim westchnieniem.

Podczas gdy taksówkarz ładuje walizki do bagażnika, rodzice zaczynają się ze mną żegnać.

– To tylko tydzień, Matyldo – mówi z uśmiechem mama i głaszcze mnie po policzku.

Jesteśmy do siebie bardzo podobne, mamy takie same zielone oczy i rude włosy oraz zamiłowanie do kryminałów. Tata nie przepada aż tak bardzo za powieściami detektywistycznymi. Woli gazety i czasopisma.

– Wrócimy w Niedzielę Wielkanocną – obiecuje. – Będziesz mieć wtedy jeszcze tydzień ferii. Spędzimy go razem. I to ty wybierzesz, co będziemy robić!

– Pa, tato. Pa, mamo. Uważajcie na siebie! – Przytulam i ściskam ich na pożegnanie.

Po chwili wsiadają do taksówki, Doktor Herkenrat skamle smutno, a pani Zeigler i ja machamy za pojazdem, który rusza wzdłuż alei Kasztanów.

– No! – odzywa się pani Zeigler, gdy taksówka znika za zakrętem, i zamyka drzwi wejściowe.

– Które „no” to było? – pytam.

– Co masz na myśli? – Rzuca mi podejrzliwe spojrzenie.

– Nie zwróciła pani uwagi na to, jak często ludzie tak mówią? I że może to mieć wiele znaczeń? Może chodzić o: „No! Mamy to załatwione”. A czasami o: „No! Przejdźmy do rzeczy”. Ale może też znaczyć: „No! Teraz to mu pokazałem!”. Jest jeszcze potwierdzające, przeciągnięte „nooo”. Wie pani, w sensie: „Nooo, tak to musi wyglądać”. I oczywiście krótkie „no” i długie „no” ze znakami zapytania.

– No? – pyta pani Zeigler i marszczy czoło.

– Dobry przykład. To było krótkie, sceptyczne „no”. Używa się go zazwyczaj wtedy, gdy chce się dać jasno do zrozumienia swojemu rozmówcy: „Nie wierzę w ani jedno twoje słowo”. Jest jeszcze wybitnie krótkie „no”. Kiedy ktoś mówi coś potwornie nudnego, ale ty z jakiegoś powodu musisz udawać zainteresowanie. Od czasu do czasu rzucasz więc podtrzymujące rozmowę „no”, „aha” albo „ach, tak?”.

– Hmm, teraz, jak tak o tym mówisz… to dochodzę do wniosku, że mój Rajmund robi tak dość często – mruczy zamyślona pani Zeigler.

– I jeszcze to przeciągnięte pytanie, takie z groźnym wydźwiękiem: „Nooo?”. To zawsze oznacza kłopoty. „Nooo? Naprawdę uważasz, że moim zadaniem jest sprzątanie twojego bałaganu? W takim razie pozwól, że coś ci powiem, przyjacielu…” Nie można też zapomnieć o podwójnym „no, no”, wymruczanym w zamyśleniu. „Cóż” jest tak samo uniwersalne: „Cóż, nie wiem”. „Cóż, w tym też nie mogę ci pomóc”. „Cóż, jest jak jest”. To jakby wzruszenie ramionami przekazane pod postacią słów. Przy czym „no” i „cóż” zawsze znajdują się na początku zdania. W przeciwieństwie do „nieprawdaż?”. Ono zawsze pojawia się na końcu i można powiedzieć o nim przede wszystkim jedno: że jest zbędne. Dlaczego ktoś mówi: „Ładną mamy dziś pogodę, nieprawdaż?”. Przecież nikt tak naprawdę nie oczekuje odpowiedzi w stylu: „Ma pan rację: dziś jest bardzo ładnie! Cieszę się, że poruszyliśmy ten temat”. Można to sobie zupełnie darować. A wracając do tego „no”…

– Matyldo! – Pani Zeigler przerywa mój potok słów, patrzy na mnie spod przymrużonych powiek i mówi tonem pełnym wyrzutu: – Zdajesz sobie sprawę z tego, że najbliższe dni spędzimy w tym domu razem?

– To dla mnie jasne jak słońce. – Posłusznie kiwam głową.

Pani Zeigler przychodzi zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Ale kiedy tata i mama wyjeżdżają służbowo, wprowadza się do nas, by się mną opiekować. Jest tak od czasu, gdy skończyłam sześć czy siedem lat. Nie wydaje mi się, żeby dwunastolatka rzeczywiście potrzebowała nadzoru – ale odrobina towarzystwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Poza tym cynamonowe naleśniki pani Zeigler są po prostu przepyszne.

– A czy zdajesz sobie również sprawę z tego – kontynuuje – że jestem człowiekiem? Z nerwami i w ogóle? I jeśli nie chcesz ich zszargać, to oszczędź mi swojego ciągłego bełkotu i częściej trzymaj, proszę, buzię na kłódkę. Rozumiemy się?

– A jeśli nie? – pytam ze śmiechem. – Czy wtedy mnie pani zwiąże, zaknebluje i zamknie w piwnicy?

– Na twoim miejscu bym nie ryzykowała – odpowiada groźnie. – A teraz może idź zaczerpnąć świeżego powietrza. I przy okazji wyprowadź psa. Żeby nie przeszkadzał mi podczas sprzątania. – Wyciąga z szafki wiadro i mop, podwija rękawy, rzuca stanowcze: „No!” i zabiera się do pracy.

* * *

Pogoda jest fantastyczna. (Nieprawdaż?) Mamy kwietniowy dzień, idealnie jak z obrazka: na błękitnym niebie świeci słońce, jest około dwudziestu pięciu stopni, żółte i fioletowe krokusy wystawiają główki z trawy, wokół wszystko kiełkuje, zieleni się i kwitnie tak intensywnie, że niemal przyprawia o wiosenny zawrót głowy.

Nie mam nic przeciwko zimie. Zwłaszcza gdy jest to prawdziwa zima, taka jak ta zeszłego roku: z mrozem, mnóstwem sypkiego śniegu i soplami na dachach. Ona ma w sobie to coś. Ale najpóźniej w połowie lutego mój zimowy romantyzm się kończy. Mam już dość trzęsienia się z zimna na przystanku tramwajowym i chciałabym wreszcie móc chodzić w koszulce, a nie opatulać się w kurtkę, szalik i czapkę za każdym razem, gdy chcę wystawić nos na zewnątrz. A kiedy nadchodzi pierwszy ciepły wiosenny dzień, czuję się, jak gdybym od wieków siedziała w dusznym pomieszczeniu i nagle ktoś otworzył okno. Świat pachnie tak, jakby dopiero powstał.

Ponieważ tata i mama często przebywają poza domem, nikt nie ma czasu na zbytnie zajmowanie się naszym ogrodem. Jest dość zarośnięty i wygląda trochę jak zaczarowany. Co uważam za wspaniałe. Z kryminałem w ręku sunę po trawie w stronę mojego ulubionego miejsca do czytania: spróchniałej drewnianej ławki stojącej przed żywopłotem z jeżyn. Czerwona farba już niemal zupełnie się złuszczyła, a dziki bluszcz wije się między cienkimi listewkami jej oparcia.

Wyciągam się i otwieram książkę, Doktor Herkenrat kładzie się w trawie i pozwala, by wiosenne słońce świeciło na jego psi nos.

* * *

Jestem dopiero na jedenastej stronie, gdy z lektury wyrywa mnie przeraźliwy skowyt: mój spaniel w panice zerwał się z miejsca, bo brzęczy wokół niego trzmiel. Ten pies jest królem tchórzy. Boi się owadów, głośnej muzyki, płatków śniegu. I mnóstwa innych rzeczy. A najbardziej wiewiórek. Gdy tylko jakąś widzi, wydaje z siebie taki jazgot, jakby ktoś nadepnął mu na ogon, i pędzi przed siebie na oślep. Teraz uspokaja się dopiero, gdy udaje mi się przepędzić niegroźnego trzmiela.

Ale mimo to nie czytam dalej. Początek nie jest przesadnie porywający, a poza tym trudno mi się skupić na historii, bo ciągle muszę myśleć o tym, co być może czeka mnie następnego dnia: prawdziwa detektywistyczna przygoda! W prawdziwym życiu. Ze mną w roli detektywki. I oczywiście z Rorykiem Nieśmiałem.

Oczywiście szkoda, że ja i moi rodzice nie możemy spędzić pierwszego tygodnia ferii razem. Ale taka sytuacja ma też dobrą stronę: pobyt taty i mamy w Dolomitach daje mi wreszcie możliwość powrotu do roli detektywki i współpracy z Rorykiem. Przez cały tydzień.

A teraz informacja dla tych, którzy mieszkają na biegunie północnym lub przez ostatnie pięć lat nie oglądali wiadomości: Roryk Nieśmiał jest najbardziej znanym detektywem jak świat długi i szeroki. Bo rozwiązuje każdą ze swoich spraw. Niezależnie od stopnia jej zawiłości. Oprócz tego Roryk jest jeszcze znany ze swej niewiarygodnej nieśmiałości.

Nieśmiały detektyw?, zaczną się zapewne zastanawiać niektórzy. To tak, jakby ratownik bał się wody. Albo jakby rzeźnik był weganinem. Albo jakby pilot bał się latania. I oczywiście pod pewnymi względami to prawda: nieśmiałość to ostatnia cecha charakteru, której potrzebujesz w pracy detektywa.

Jak można trafić na trop przestępcy, jeśli krępujesz się zadawać pytania świadkom albo jąkasz się onieśmielony, gdy trzeba przesłuchać podejrzanego? Rozwiązywanie wszystkich swoich spraw Roryk zawdzięcza własnej, ściśle tajnej metodzie, o której – oprócz niego samego – wiedzą tylko dwie osoby. I jedną z nich jestem ja…

Od zawsze miałam bzika na punkcie kryminałów i zagadek detektywistycznych, a prowadzone przez Roryka sprawy śledziłam równie uważnie jak reszta jego ogromnej rzeszy fanów. I tak jak większość fanów znałam nieśmiałego detektywa tylko z internetu i telewizyjnych wiadomości. Aż do owego wieczoru podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia, kiedy spotkałam go osobiście. W trakcie śledztwa miał bowiem mały wypadek i przykleił się językiem do maski samochodu. W ramach podzięki za wyciągnięcie go z tej trudnej sytuacji pozwolił mi odbyć staż w swojej agencji detektywistycznej.

Gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że ich dwunastoletnia córka poluje na przestępców, z przerażenia złapaliby się za głowę. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że w tym czasie przebywali w Australii i kręcili jakiś film. Prowadziłam więc z Rorykiem śledztwo dotyczące zaginionej perły – i nie obyło się bez przesłuchiwania wielu świadków. Nie chcę tu popadać w nadmierne samouwielbienie, ale gdyby nie ja, Roryk miałaby na tym polu zwyczajnie przechlapane. Na szczęście szybko okazało się, że świetnie się uzupełniamy. Ja jestem przeciwieństwem nieśmiałości i nie mam problemów z maglowaniem ludzi i wydobywaniem od nich informacji. Z pomocą przychodzi mi tu moja bardzo osobista metoda: gdy już zacznę mówić, bardzo trudno mnie zatrzymać. Co doprowadza panią Zeigler na skraj wytrzymałości, ale jest nieocenione w pracy detektywistycznej. Potrafię dopaść człowieka i bezlitośnie nieustannie do niego gadać, aż straci orientację do tego stopnia, że wyjawi rzeczy, których nigdy nie chciałby nikomu zdradzić.

Po wspólnym rozwiązaniu sprawy Roryk zaproponował mi pracę w charakterze asystentki. Dobrowolnie i bez wynagrodzenia. Przyjęłam to z ogromną radością. Jednak w ostatnich miesiącach bywałam w agencji tylko przez kilka godzin. Więcej nie dawałam rady. Miałam mnóstwo nauki, poza tym gdyby tata i mama się o tym dowiedzieli, z pewnością zabroniliby mi ganiania za przestępcami.

Ale teraz, kiedy są w Dolomitach, mogę wspierać Roryka przez calutki tydzień bez przerwy. Umówiliśmy się na jutro rano na dziewiątą. Do tej pory wcisnę pani Zeigler kilka bajeczek. Pani Zeigler nie tylko ma złote serce pod szorstką skorupą – posiada też tę wspaniałą cechę, którą jest łatwowierność.

Z zamyślenia wyrywa mnie kolejny skowyt. Niespokojny Doktor Herkenrat wtula się w moją nogę. W pierwszej chwili nie wiem, czego się wystraszył – potem jednak zauważam około pięciocentymetrowego chrząszcza, który niespiesznie przechadza się po trawie.

– O ludzie – jęczę i kręcę głową. – Wygląda na to, że naprawdę masz szansę na nominację do tytułu Tchórza Roku.

* * *

Moja powieść kryminalna jest jednak bardziej ekscytująca, niż wcześniej myślałam. Kolejne godziny spędzam z nosem w książce i nie za bardzo zwracam uwagę na otoczenie. Aż wreszcie pani Zeigler krzyczy z tarasu:

– Matyldo! Jest piąta!

Oczywiście nie robi tego, żeby poinformować mnie o godzinie.

Kiedy krzyczy, że jest piąta, to tak naprawdę mówi: „Wracaj do domu, dziecko! Zaczynają się Mordercze żony!”.

To nasz ulubiony serial. Opowiada o prawdziwych sprawach kryminalnych i występują w nim aktorzy wcielający się w rolę przestępców i ofiar – czyli w tym przypadku żon, które pozbawiają życia swych małżonków. Codziennie o piątej puszczane są dwa odcinki.

Rozsiadam się na kanapie obok pani Zeigler. Gdy lecą napisy początkowe, moja opiekunka w zamyśleniu przeżuwa orzechową pralinkę. A ja czytam: „Produkcja i reżyseria: Alfred Hassler. Odcinek 485: Morderstwo w Środę Popielcową”.

Serial leci już od kilku lat i ciągle występują w nim te same osoby. Na przykład Rebecca Winter, aktorka o surowych rysach, która najczęściej dostaje role trucicielek. Albo Patrizia Keller, wysportowana aktorka, która pojawia się, gdy trzeba użyć siekiery, topora lub młotka.

W dzisiejszym odcinku małżonka gra Oliver Lorenz, przystojny mim, który w ciągu całej serii został dziesiątki razy utopiony, otruty, uduszony, przejechany samochodem i wepchnięty do zamrażarki. Trochę współczuję aktorom. W przeciwieństwie do aktorek ich występy w charakterze małżonków są bardzo krótkie. Bo uśmierca się ich najpóźniej po dziesięciu minutach.

Morderczą żonę gra dziś Marnie Kuster, moja ulubiona aktorka. Zawsze wciela się w role morderczyń, które są zimne jak lód i pozbawione skrupułów, a jednocześnie wyglądają na tak niewinne, bezradne i zagubione, że policji nigdy nie przyszłoby do głowy je podejrzewać. Z reguły ich występki wychodzą na jaw wskutek zbiegów okoliczności. Tak jest i tym razem. Morderczyni, która dopuściła się karygodnego czynu w Środę Popielcową, zostaje skazana, ponieważ w miejscu, gdzie zakopała ciało męża, w którymś momencie zaczynają się wykopy pod fundament. Zapewniła sobie nawet pierwszorzędne alibi na czas jego zniknięcia.

À propos alibi. Najwyższy czas, żebym też sobie jakieś załatwiła. Na jutrzejszy dzień pracy z Rorykiem.

– A przy okazji… – mówię tak swobodnie, jak to tylko możliwe, gdy zaczyna się drugi odcinek. – Jutro idę na cały dzień do Karoliny.

Karolina nie istnieje. Ale stanowi idealne alibi.

– Do Karoliny? – mruczy pani Zeigler i ściąga brwi. – Czy to nie jest ta dziewczynka, której rodzice należą do jakiejś dziwnej sekty?

– Właśnie ta – odpowiadam i na potwierdzenie kiwam głową.

Sekta, z którą połączyłam fikcyjną Karolinę i jej rodziców, odrzuca nowoczesne zdobycze techniki takie jak telefony komórkowe. Dlatego pani Zeigler nie może do nich zadzwonić i musi wierzyć w to, co jej powiem.

– A co planujecie? – pyta.

– Malowanie pisanek – ściemniam bez mrugnięcia okiem.

– Naprawdę? – Pani Zeigler wygląda na lekko poirytowaną. – Po tym wszystkim, co do tej pory powiedziałaś mi o tej sekcie, wydawało mi się, że daleko im do wszelkiej radości życia. Nie sądziłam, że lubią kolorowe jajka.

– Nie lubią – odpowiadam, starając się przy tym wyglądać choć trochę poważnie. – Malujemy jajka na szaro. Jasnoszaro, ciemnoszaro, szaro…

– Tak? – pyta pani Zeigler ze sceptycznym wyrazem twarzy.

Wzruszam ramionami.

– Cóż…

Piwo orkiszowe

Doktor Herkenrat i ja potrzebujemy niespełna pół godziny, by dostać się tramwajem do agencji Roryka przy alei Sailenzera. O sławie detektywa świadczy fakt, że jego posiadłość jest stale oblegana. Przez jego fanów, z których część przyjeżdża z daleka, licząc na autograf lub selfie z Nieśmiałem. Oraz przez dziennikarzy, którzy bombardują go pytaniami za każdym razem, gdy wychodzi na ulicę, i próbują wydobyć z niego szczegóły aktualnie prowadzonych spraw. Co, biorąc pod uwagę nieśmiałość Roryka, jest przedsięwzięciem beznadziejnym. Przeważnie udaje im się usłyszeć tylko kilka nieśmiało wyjąkanych chrząknięć i stęknięć.

Na szczęście budynek ma tylne wejście, do którego detektyw wręczył mi klucz. Przemykam przez parę ogrodów, przedzieram się przez żywopłot i zatrzymuję z tyłu domu, gdy Doktor Herkenrat nagle staje się niespokojny, dyszy zdenerwowany i piszczy jak oszalały kanarek. Nie jest to zwykły niespokojny pisk, ale jedno z jego histerycznych skamleń z radości, oznaczających, że zaraz przekręci się ze szczęścia.

Dwie sekundy później rozumiem już, co się dzieje: tylne drzwi się otwierają – i do ogrodu wychodzi Charlotta Zdrój.

Doktor Herkenrat skacze w jej stronę, szczeka radośnie, biega dookoła z klapniętymi uszami i zwisającym językiem i rzuca jej swe najpiękniejsze spojrzenie. Totalnie szaleje na punkcie Charlotty. Gdy tylko ona się pojawia, ja mogłabym nie istnieć. Poznał ją w grudniu ubiegłego roku. Charlotta była główną podejrzaną w sprawie, którą badaliśmy razem z Rorykiem. A Doktor Herkenrat odegrał we wszystkim bardzo ważną rolę i pomógł nam udowodnić jej niewinność.

– Chodź tu, mój mały tchórzliwy bohaterze – mówi łagodnym głosem młoda kobieta, kuca przed nim i drapie go za uszami.

Charlotta ma brązowe sarnie oczy i długie ciemne włosy, nosi wytarte dżinsy i spraną bluzę. Nikt, kto zobaczy ją w tym stroju, za nic w świecie nie domyśli się, że to miliarderka mieszkająca w ogromnej rezydencji przypominającej zamek. Ale tak właśnie jest. Poza tym została dziewczyną Roryka. I też jest nieśmiała. Prawie tak samo jak nieśmiały detektyw.

– Witaj, Charlotto – odzywam się radośnie i przytulam ją na powitanie.

– Dobrze cię widzieć, Matyldo. – Uśmiecha się nieśmiało i robi nieco zakłopotaną minę.

– Jesteś już na nogach? Jadłaś śniadanie z Rorykiem? – pytam niewinnie, na co ona różowieje i szepcze zawstydzona:

– Ach, nie. Wczoraj jadłam z nim kolację. Zupełnie straciliśmy przy tym poczucie czasu i… Tak czy inaczej, nagle zrobiło się dość późno. I wtedy pomyślałam… Cóż, oboje pomyśleliśmy, że lepiej będzie, żebym nie wracała już do domu… że będzie bezpieczniej, jeśli spędzę noc tutaj, i…

– No, no – mówię, obserwując z rozbawieniem, jak kolor twarzy Charlotty zmienia się z bladoróżowego na ciemnoczerwony. Tłumię przebiegły uśmiech.

Gdy tylko zobaczyłam ją z Rorykiem, wiedziałam, że są sobie przeznaczeni. Najbardziej nieśmiali ludzie na świecie. Tak nieśmiali, że gdybym im trochę nie pomogła, nie zostaliby parą. Ale to już inna historia…

– Roryk powiedział mi, że w tym tygodniu będziesz z nim pracować – szepcze Charlotta, a jej twarz stopniowo odzyskuje normalny odcień. – Wygląda na to, że będziecie mieć nową sprawę. – Wskazuje okno na pierwszym piętrze, gdzie mieści się gabinet Roryka. – Właśnie rozmawia z klientem.

– Wiesz, o co chodzi? – pytam z ciekawością.

Charlotta kręci głową.

– Nie. Nie mam pojęcia. Ja, eee… już muszę się zbierać, Matyldo. Do zobaczenia wkrótce. Jeśli chcesz, możesz kiedyś do mnie wpaść. Na bułeczki z rodzynkami i kawę.

– Chętnie – odpowiadam, ale dodaję: – Wolałabym jednak bez kawy.

Dzięki znajomości z Rorykiem i Charlottą dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy o nieśmiałych ludziach. Na przykład tego, że pijają wyjątkowo słabą kawę. Tak słabą, że niemalże przezroczystą. Drżę na samą myśl o lurze, którą w tajemnicy nazywam nieśmiałą kawą.

Macham Charlotcie na pożegnanie, wchodzę do domu – i zauważam, że zgubiłam cocker-spaniela. Doktor Herkenrat polazł za Charlottą, merdając ogonem i dysząc z miłości. Dopiero gdy wydaję z siebie groźne kocie fuknięcie, pies odrywa się od obiektu swoich westchnień i niechętnie do mnie wraca.

* * *

Agencja Roryka to (przynajmniej na pierwszy rzut oka) bardzo zwyczajny dom. Gdy wchodzę do wąskiego korytarza, słyszę głosy dobiegające zza zamkniętych drzwi gabinetu. Podsłuchiwanie rozmów jest niegrzeczne – chyba że wykonujesz pracę detektywa. Wtedy należy to do twoich obowiązków.

Mówię Doktorowi Herkenratowi, że ma być cicho, i przyciskam ucho do drzwi. Po trzydziestu sekundach orientuję się, że nie chodzi o żadną nową sprawę i że gość Roryka wcale nie jest klientem. Przynajmniej nie takim, który padł ofiarą przestępstwa. To znowu jakiś szef firmy, który chce wykorzystać sławę detektywa i zrobić z niego słup reklamowy dla swoich produktów.

– Zrobimy to w wielkim stylu – słyszę pewny siebie męski głos. – Z reklamami w internecie i telewizji: „Roryk Nieśmiał, nieśmiały detektyw poleca: piwo orkiszowe! Piwo orkiszowe wypędzi z ciebie nieśmiałą mowę!”. Rewelacyjne hasło, prawda?

– Eee… ja… cóż, właściwie to w ogóle nie lubię piwa – przyznaje nieśmiało Roryk.

– Nikt o tym nie wie. – Mężczyzna nawet nie bierze pod uwagę jego sprzeciwu. – A agencja reklamowa już wpadła na świetny pomysł na spot: najpierw widzimy pana na imprezie. Ale ponieważ jest pan tak nieśmiały, stoi pan samotnie, kiedy inni świetnie się bawią. I wygląda pan żałośnie, tak by wszyscy zrozumieli, że skoro jest pan nieśmiały, to prowadzi pan smutne i godne współczucia życie.

– Czyżby? – odzywa się Roryk.

– I wtedy do akcji wkracza atrakcyjna kobieta, która wciska panu do ręki butelkę piwa orkiszowego. Upija pan duży łyk, nagle robi zadowoloną minę i mówi: „Piwo orkiszowe wypędzi z ciebie nieśmiałą mowę!”. I w następnym ujęciu tańczy pan z tą kobietą na stole, podczas gdy wszyscy inni patrzą na was z podziwem. Kobieta potrząsa włosami, a potem się całujecie i…

– Um, ja, khem, no nie wiem – protestuje nieśmiało Roryk. – Zwykle nie tańczę na stołach i, eee, nie całuję też obcych kobiet.

– Szczegóły dogramy później – odpowiada jego rozmówca. – Przejdźmy do sedna: ile pan za to chce?

– To, hm… nie jest kwestia pieniędzy – próbuje tłumaczyć detektyw. – Po prostu wydaje mi się, że nie do końca podzielam pańskie podejście do nieśmiało…

– Właśnie widzę – chrząka mężczyzna i głośno się śmieje. – Próbuje pan negocjować swoje honorarium. Tak właśnie myślałem, że czekają mnie twarde negocjacje. No to jedziemy. Przejdźmy do konkretów! Dwadzieścia tysięcy? Trzydzieści?

Męczących ludzi – takich jak ten od piwa orkiszowego – można pozbyć się tylko za pomocą jasnego komunikatu. Coś w stylu: „Nie wezmę udziału w takiej bzdurze za żadne pieniądze świata. Nie interesujesz mnie ani ty, ani twoje piwo. Spadaj, koleś!”. Ale takie słowa oczywiście nigdy nie padłyby z nieśmiałych ust Roryka. On jest na to zdecydowanie zbyt grzeczny.

Dobrze, że ma mnie!

Pukam, otwieram drzwi i zerkam na gościa, nalanego mężczyznę z mięsistymi wargami i bulwiastym nosem. Postawił na biurku pięć butelek piwa orkiszowego – zapewne, by przekonać detektywa do swojego produktu. Roryk ma minę przerażonej surykatki i rzuca mi błagalne spojrzenie spomiędzy butelek.

– Pamięta pan, że za pięć minut ma pan umówione spotkanie? – pytam i konspiracyjnie puszczam do niego oko.

Uśmiecha się z ulgą i szybko odpowiada:

– Um, tak, eee… oczywiście.

– Kto to jest? – pyta piwosz i spogląda na mnie groźnie.

– To jest… to jest pani Bond. Moja współpracownica. A to jest Doktor Herkenrat. Również… eee… członek personelu.

– To pies wyszkolony do walki – wyjaśniam i daję znak Doktorowi Herkenratowi, żeby groźnie warknął. Ten zezuje na mnie bezradnie i radośnie ziewa.

– Wróćmy do pańskiego honorarium – mówi Bulwiasty Nos i wpatruje się w Roryka. – No, dalej. Ile muszę zapłacić, aby zgodził się pan wystąpić w reklamie mojego piwa?

– Ja, hm… cóż, jak już wspomniałem…

– Pan Nieśmiał nie jest zainteresowany współpracą – informuję krótko. – Uważa, że reklama to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje ludzkość.

Facetowi opada szczęka. Patrzy najpierw na mnie, a potem rzuca pytające spojrzenie Rorykowi, który mamrocze:

– Eee… tak, to jest właściwie to, co przez cały czas próbowałem panu powiedzieć, tylko no… w bardziej, hm… dyplomatycznych słowach.

Nasz gość zrywa się wściekle z krzesła.

– Właśnie zrezygnował pan z umowy życia. W takim razie znajdziemy innego nieśmiałego celebrytę!

– Powodzenia w poszukiwaniach – życzę grzecznie. – I miłego dnia. Agencja Roryka Nieśmiała dziękuje za odwiedziny.

* * *

– Uff! Jestem ci niezmiernie wdzięczny, Matyldo – mówi Roryk po tym, jak Bulwiasty Nos jest już za drzwiami. Wypuszcza z ulgą powietrze i odgarnia pasemko włosów z czoła. – Masz ochotę na kawę?

– Nie ma mowy! – stanowczo odmawiam, patrząc z przerażeniem, jak nalewa sobie kubek lury i z rozkoszą ją popija.

Roryk ma około dwudziestu pięciu lat, jest wysoki i szczupły, ma brązowe włosy (oprócz małej plamy siwizny z tyłu głowy) i zawsze ubiera się stosownie do sytuacji. Niemal zawsze nosi garnitur, koszulę i krawat, a jego buty są wypolerowane na taki połysk, że można się w nich przejrzeć. To wyjątkowo porządny i schludny człowiek. W agencji wszystko jest zawsze wysprzątane i odłożone na swoje miejsce. Nie dotyczy to jednak biura Roryka. Tu panuje kompletny chaos. Cały pokój jest pełen różnych przedmiotów. A od mojej ostatniej wizyty przybyło kilka nowych: kij golfowy, czerwona czapka, plastikowy pojemnik ze środkiem dezynfekującym, tubka samoopalacza i blond tupecik.

Na podstawie tej zbieraniny można by podejrzewać, że nieśmiały detektyw nie potrafi rozstać się z niektórymi rzeczami. Ale to nieprawda. Roryk trzyma to wszystko w swoim biurze, ponieważ każdy z tych przedmiotów odegrał jakąś rolę w przestępstwie. I w ten sposób dochodzimy do największej tajemnicy nieśmiałego detektywa, czyli jego własnej metody prowadzenia śledztwa. To właśnie dzięki niej udaje mu się rozwiązać wszystkie sprawy, mimo że jest zbyt grzeczny i zbyt nieśmiały, by przesłuchać podejrzanych i świadków.

Kiedy po raz pierwszy opowiedział mi o swoim sposobie, trudno było mi w to uwierzyć – dopóki nie zobaczyłam wszystkiego na własne oczy.

W trakcie swojego pierwszego śledztwa Roryk oberwał w głowę – i od tego czasu posiada wyjątkową zdolność: kiedy dotyka przedmiotu związanego z przestępstwem, widzi obrazy, które mają coś wspólnego z całą sprawą. W przypadku zaginionej perły wpadliśmy na trop sprawcy, bo Roryk pogłaskał wózek do podawania posiłków i polizał obraz. (To najprawdziwsza prawda!) Ale to nie jest tak, że on dotyka jakiegoś przedmiotu, a potem widzi, kto jest winny lub w jaki sposób dokonano przestępstwa. To by było zbyt proste. Rorykowi udaje się wydobyć z przedmiotów informacje, które często nie mają nic wspólnego z faktycznym przestępstwem, ale okrężną drogą prowadzą do sprawcy. Bo nieśmiały detektyw jak nikt inny umie łączyć wszystkie wskazówki. A jeśli to nie wystarczy i jednak trzeba przesłuchać świadków oraz podejrzanych – to ma jeszcze mnie.

Nie mogę się doczekać powrotu do pracy detektywistycznej.

– Co się dzieje? – pytam podekscytowana. – Proszę, proszę, proszę mi powiedzieć, że będę mogła kogoś obserwować. Czekam na to od wieków. Nad jaką sprawą pan teraz pracuje?

– Um, cóż, obawiam się, że obecna sprawa nie jest zbyt ciekawa – mruczy Roryk i dodaje tonem pełnym żalu: – Najwyraźniej panuje teraz coś w rodzaju kryminalnej posuchy. Ale ja, eee… nadal mam dla ciebie zajęcie.

Przechodzimy do salonu z aneksem kuchennym. Ponieważ biuro Roryka jest tak zawalone różnymi przedmiotami, że nie ma tam już miejsca na drugie biurko, zawsze pracuję tutaj. Przy kuchennym stole.

Leżą na nim cztery grube segregatory z aktami. Zaczynam mieć złe przeczucia.

– To wszystko dotyczy aktualnej, choć niestety dość nudnej sprawy. Chodzi o odszkodowanie. Ale praca to praca – mówi detektyw ze smutną miną.

– Czy to znaczy, że muszę to przeczytać? – pytam niezbyt entuzjastycznym tonem.

– Oczywiście tylko jeśli… jeśli nie masz nic przeciwko temu, Matyldo.

– Wszystko jasne – wzdycham, siadam na swoim miejscu i otwieram pierwszy segregator z góry.

– Ach tak… – mówi Roryk, chrząka zakłopotany i wyciąga z szuflady trzy różnokolorowe zakreślacze. – Za każdym razem, gdy natrafisz na sformułowanie „zapiekanka z kaszanki”, zaznacz, proszę, ten fragment na czerwono. Każde słowo „salmonella” zakreśl na żółto. A każdy fragment, w którym pojawi się słowo „biegunka”, na zielono. No wiesz: atak biegunki, leczenie biegunki, leki na biegunkę… Bardzo dziękuję, Matyldo. Na razie.

* * *

Praca detektywa nie zawsze jest ekscytująca. Masz nadzieję na skomplikowaną sprawę, a zamiast tego dostajesz salmonellę i biegunkę. Doktor Herkenrat, który lubi długie drzemki w ciągu dnia, układa się zmęczony pod stołem, a ja zabieram się do pracy.

O osiemnastej mam już przeczytane trzy segregatory. Znalazłam dziewięćdziesiąt sześć wzmianek o zapiekance z kaszanki, dziewięćdziesiąt pięć o salmonelli i siedemdziesiąt trzy o biegunce. Nie tak wyobrażałam sobie mój pierwszy dzień w roli asystentki. Na dziś mam dość.

– Nie dam już rady. Jeśli jeszcze raz zobaczę coś o „zapiekance z kaszanki”, to zwymiotuję – grożę, wchodząc do gabinetu Roryka, który stoi przed regałem i z zamkniętymi oczami gładzi puszkę herbatników. – No i… co pan widzi, kiedy dotyka pan tej puszki?

– Starszą sympatyczną panią dodającą środek owadobójczy do ciasta na biszkopt – odpowiada Roryk z nieobecnym spojrzeniem. – Ale dopóki nie natrafię na drugi przedmiot, który odgrywa jakąś rolę w tej sprawie, nie będę mógł ustalić nic więcej.

– No więc… chciałabym już skończyć pracę na dziś. Myśli pan, że jutro będzie ciekawiej?

– Cóż… Roryk wzrusza ramionami i odkłada puszkę z herbatnikami na półkę. – Tego… hm… nigdy nie wiadomo. Czasami nic się nie dzieje przez wiele tygodni, a potem nagle…

Przerywa mu przeraźliwy dźwięk dzwonka do drzwi.Roryk wygląda na zaskoczonego.

– Eee… Matyldo… – szepcze – czy byłabyś może tak miła i…?

Już pędzę do domofonu.

– Tak?

– Dobry wieczór – rozlega się głęboki, zrzędliwy głos. – Nazywam się Alfred Hassler. Muszę porozmawiać z nieśmiałym detektywem.

Alfred Hassler? Dopiero po chwili kojarzę wszystkie fakty.

– Ten Alfred Hassler? – jąkam się do słuchawki. – Reżyser Morderczych żon?

– Tak – odpowiada beznamiętnie. – Znany również jako Mistrz Morderstwa w Małżeństwie. To jak? Mogę wejść?

Naciskam guzik, drzwi wejściowe otwierają się i po schodach wchodzi zasapany starszy korpulentny mężczyzna. Poza kępką włosów, która została mu z tyłu głowy, jest zupełnie łysy. Ma też bardzo okrągłe policzki i kilka podwójnych podbródków, przez co cała jego twarz wygląda, jakby się trzęsła. W prawej ręce niesie mały pleciony koszyk.

– Dzień dobry, panie Alfredzie – witam się. – Jestem Matylda Bond, asystentka Roryka Nieśmiała. Wspaniale pana poznać. Jestem ogromną fanką Morderczych żon. Nawet nie wiem, który odcinek powinnam uznać za najlepszy: ten z kobietą, która przejechała męża walcem? A może ten, w którym jest historia z wyciskarką do owoców? Albo ten z zatrutymi kroplami do nosa. To z lutownicą też było genialne! Nie mówiąc już o tym, w którym pani wysłała swojego męża na tamten świat, serwując mu wysokokaloryczne posiłki… Chociaż moją ulubienicą była kobieta, która pozbyła się nie tylko męża, lecz także kochanka, gdy…

– Ogromnie się cieszę, że tak bardzo podoba ci się moja praca – przerywa mi reżyser. – Ale… czy ty zamierzasz mnie wykończyć? Strzelasz do mnie słowami jak z karabinu maszynowego.

– Och, przepraszam – mówię i uśmiecham się przepraszająco. – Moja gadanina od czasu do czasu wymyka mi się spod kontroli. – Proszę ze mną.

Prowadzę go do biura. Na widok bałaganu i stojących na stole butelek piwa mężczyzna na chwilę zamiera, po czym on i Roryk się sobie przedstawiają. Zdyszany Alfred Hassler pada na krzesło dla gości i stawia sobie koszyk na kolanach.

Oczywiście najpierw muszę wyjaśnić detektywowi, kim ten człowiek w ogóle jest. Roryk nie zna Morderczych żon. Właściwie nigdy nie ogląda telewizji. Czasami włącza tylko Psst – talk show dla nieśmiałych, w którym pada niewiele słów.

– Co… eee… mogę dla pana zrobić? – pyta Roryk z uprzejmym uśmiechem, gdy do gabinetu wpada Doktor Herkenrat i zaczyna węszyć.

W tym momencie w koszyku Alfreda Hasslera coś się porusza, a chwilę później wysuwa się z niego malutki yorkshire terrier z różową kokardką we włosach. Miniaturowa psia dama patrzy z zaciekawieniem na Doktora Herkenrata i zaczyna radośnie szczekać na powitanie. Najbardziej bojaźliwy ze wszystkich cocker-spanieli wyje w popłochu, rzuca się do ucieczki i w szalonym tempie pędzi przez korytarz do kuchni.

– Cicho, Franzi! – ryczy reżyser i głaszcze terierkę po głowie. Pies natychmiast się uspokaja. Alfred Hassler robi poważną minę i pochyla się konfidencjonalnie do Roryka. – Jestem tu, ponieważ kilka godzin temu aresztowano jedną z aktorek z Morderczych żon.

– Ale jak to? Tak w prawdziwym życiu? – pytam zdezorientowana.

– Tak – odpowiada reżyser. – Chociaż media jeszcze o tym nie wiedzą. Ale to tylko kwestia czasu. Sprawa z pewnością wyjdzie na jaw najpóźniej do wieczornych wiadomości.

– A którą?

– Marnie Kuster.

– Marnie Kuster? – wymyka się z moich ust. – To moja absolutnie ulubiona aktorka! Nikt tak dobrze nie ukrywa wyrachowania pod twarzą anioła.

– Policja najwyraźniej podziela tę opinię – wzdycha Alfred Hassler. – Dlatego też moja aktorka przebywa w areszcie tymczasowym.

– Co… hm, hm… się stało? – pyta Roryk.

Alfred Hassler odchyla się do tyłu, nabiera głęboko powietrza i mówi swoim głębokim, dudniącym głosem:

– Marnie ma trzydzieści jeden lat. Dwa lata temu wyszła za mąż za mężczyznę starszego od niej o dwadzieścia pięć lat. Simona Kustera. To człowiek niezwykle zamożny. Znany kolekcjoner sztuki.

– Tak? No i? – dopytuję.

– Simon Kuster został wczoraj wieczorem zaatakowany w swoim domu. Ktoś uderzył go w głowę. Na szczęście jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Stracił jednak przytomność i lekarze nie potrafią powiedzieć, kiedy ją odzyska. Z początku wyglądało to tak, jakby przyłapał włamywacza na gorącym uczynku i został przez niego powalony, skradziono bowiem Czerwoną ważkę, cenny współczesny obraz, kupiony niedawno przez Kustera.

– Ale dlaczego w takim razie aresztowano Marnie Kuster? – pytam zdumiona.

Reżyser przesuwa dłonią po łysej głowie.

– Jej prawniczka powiedziała mi, że podczas przesłuchania Marnie podobno zaprzeczyła sama sobie. Nie wiem nic więcej. W każdym razie policja jest niemal pewna, że Marnie kłamie. Że sfingowała włamanie i próbowała zamordować męża. By otrzymać po nim spadek.

Czekam chwilę, aż to wszystko do mnie dotrze. Co to za absurdalna sytuacja: aktorka, która gra różne morderczynie w serialu opartym na faktach, jest teraz podejrzana o zabójstwo w prawdziwym życiu!

Alfred Hassler głaszcze po głowie terierkę i patrzy smutno przez okno.

– Każdy, kto zna Marnie, wie, że ona kocha swojego męża. I że nigdy nie byłaby zdolna do takiego czynu. Policja się myli. Dlatego chcę, żeby zbadał pan tę sprawę.

Roryk kaszle nerwowo.

– Powinienem zaznaczyć – jąka – że ja, eee, że zawsze badam sprawę we wszystkich kierunkach. Możliwe, że podczas naszego śledztwa znajdziemy coś, co pomoże uniewinnić panią Marnie Kuster. Ale może się też zdarzyć, że my… że znajdziemy coś, co dodatkowo ją obciąży.

Alfred Hassler kiwa głową ze zrozumieniem.

– Zaakceptuję każdy wynik pańskiego dochodzenia. Jestem jednak przekonany o niewinności Marnie.

– Kto kieruje, hm, hm, policyjnym śledztwem? – pyta nieśmiało detektyw.

– Niejaki… – Alfred Hassler wyciąga z marynarki karteczkę, marszczy czoło i czyta: – Niejaki komisarz Valko.

– O nie! Proszę, tylko nie to! – jęczymy jednocześnie ja i Roryk.

Mieliśmy już do czynienia z komisarzem Valko przy sprawie zaginionej perły. Raczej nie cierpi on na brak pewności siebie, wręcz przeciwnie – jest święcie przekonany o swojej racji. Zwłaszcza gdy jego założenia są całkowicie błędne. Ale to nieistotne – najważniejsze, że mamy sprawę. Prawdziwą sprawę kryminalną! Niemającą nic wspólnego z salmonellą ani biegunką!

– Co zamierzamy zrobić? Od czego zaczniemy? – pytam od razu pełna zapału.

Nieśmiały detektyw marszczy czoło i chyba zastanawia się nad tym samym. Tymczasem Doktor Herkenrat przezwyciężył pierwsze oszołomienie. Wychodzi cicho z kuchni, zagląda do biura i patrzy na terierkę Franzi z mieszaniną strachu i ciekawości.

– Myślę, że z samego rana powinniśmy złożyć wizytę komisarzowi Valko. Może nam powie, co do tej pory ustalił – mówi Roryk po chwili namysłu.

– Ale przecież policja nie zdradzi prywatnemu detektywowi żadnych informacji na temat śledztwa – mruczy zdumiony Alfred Hassler.

– Nam komisarz Valko zdradzi – wtrącam z chichotem. – Jest winien Rorykowi małą przysługę.

Prowadząc sprawę zaginionej perły Zdrojów, komisarz szalenie pomylił się w swoich podejrzeniach. To Roryk wskazał prawdziwego winnego. Ale ponieważ jest nieśmiały i nie lubi rozgłosu, zadbał o to, by wszystko wyglądało tak, jakby to komisarz Valko rozwiązał zagadkę. Przyniosło mu to ogromną sławę. Dokładnie rzecz biorąc, jest winien detektywowi nie małą, a ogromną przysługę.

Roryk drapie się w zamyśleniu po szyi.

– A po rozmowie z komisarzem powinniśmy, eee, powinniśmy spróbować porozmawiać z Marnie Kuster. Jeśli zostaniemy do niej wpuszczeni. I oczywiście musimy jak najszybciej rozejrzeć się po miejscu przestępstwa. A potem…

– Czy mógłbym coś zasugerować? – przerywa reżyser. – Przyjedźcie na plan Morderczych żon