Równowaga i harmonia - Gustave Thibon - ebook

Równowaga i harmonia ebook

Gustave Thibon

0,0

Opis

Od wydania tego zbioru minęło prawie 50 lat. Wydaje się jednak, że nie utracił on waloru aktualności, a współcześni polscy czytelnicy poprzez lekturę spotkają się z autorem będącym bystrym obserwatorem rzeczywistości, zaniepokojonym kierunkami ewolucji życia społecznego, szczerze zatroskanym o przyszłość i stawiającym trafne, ponadczasowe diagnozy.

Jak zaznaczył autor, inspiracją do napisania esejów składających się na tę książkę były często bieżące wydarzenia. Dla człowieka zainteresowanego historią już sam opis tych wydarzeń jest ciekawy. Działy się one bowiem w czasach, do których większość z nas już nie sięga pamięcią i w miejscach oddzielonych od nas wówczas żelazną kurtyną. A zatem wraz z autorem jesteśmy świadkami entuzjazmu wywołanego lądowaniem ludzi na Księżycu, słuchamy wypowiedzi wieszczących nieuchronny triumf komunizmu, możemy oczami wyobraźni zobaczyć paryskie manifestacje zwolenników swobodnego dostępu do aborcji albo rozwieszone na ulicach plakaty wzywające do zakończenia wojny w Wietnamie.

Gustave Thibon nie jest jednak reporterem. Wydarzenia są dla niego tylko punktem wyjścia do głębszej analizy. W tej analizie pierwsza jest diagnoza. Autor traktuje dane wydarzenie jako symptom jakiegoś stanu ducha, jakiejś powszechnie przyjmowanej opinii, jakiegoś zniewalającego umysły mitu. Potem zwykle przychodzi czas na propozycję terapii: rozumowa dyskusja z przesądem czy mitem, wyraźne wskazanie kierunku pożą- danych działań i zachęta do podjęcia wysiłku. Taki jest schemat każdego właściwie z prawie dziewięćdziesięciu esejów zebranych w tej książce. Wydarzenia, które były bezpośrednią przyczyną ich napisania, pokrył się już kurz historii. Jednak odwieczna mądrość, której z całego serca autor chce służyć, jest ponadczasowa i zawsze aktualna. Stąd też płynie aktualność i poszczególnych esejów, i całego dzieła. (..)

Myślą przewodnią tych tak wielu esejów, odnoszących się do tak wielu różnych spraw, jest poszukiwanie harmonii. W pierwszym rzędzie jest to poszukiwanie wewnętrznej harmonii każdego człowieka. Thibon dostrzega zagrożenia, które niesie ze sobą rozwój cywilizacji. Jego zdaniem współczesny człowiek jest skoncentrowany na doznaniach zmysłowych, zniewolony ideologiami i modami, pogrążony w aktywizmie. Tymczasem jego wnętrze jest zaniedbane i niedoinwestowane: umysł – zagłodzony, a serce – zimne. To wszystko sprawia, że bardzo trudno jest mu być szczęśliwym. Co zatem proponuje autor? Posłuchajmy jednego z jego licznych wezwań:

„Celem moich starań jest także to, aby działanie zewnętrzne przynosiło rzeczywiste owoce wewnętrzne. Jest kwestią raczej bezdyskusyjną, że człowiek pochłonięty (cóż za wymowne słowo!) gorączką działania nie ma już wystarczających zasobów wewnętrznych, aby w pełni cieszyć się owocami swoich wysiłków. Ceną za nadmiar posiadania jest anemia bytowania. Często uderzało mnie, jak wielu czempionów dynamizmu i skuteczności okazywało się niezdolnymi do bycia szczęśliwymi” 

Tomasz Glanz (fragment przedmowy)

„Czym jest modlitwa? To pełne miłości skierowanie swojej uwagi na Boga. A przecież i uwaga, i miłość są aktami szczególnie wewnętrznymi i osobistymi, które źle wpasowują się w tłum i hałas. Naukowiec, który skupia się na jakimś problemie, poeta albo muzyk zmagający się z zapisaniem natchnienia, zakochani, którzy są sobą zachwyceni i sekretnie wyznają sobie uczucia – wszyscy oni szukają odosobnienia i spokoju. Dlaczegóż więc nasze relacje z Bogiem, które są przecież jeszcze bardziej intymne i głębsze, miałyby zostać wyłączone spod tego prawa? (...) Nie zapominajmy, że żyjemy w czasach tłumów i hałasu. Klimat współczesnego życia społecznego czyni coraz trudniejszym dostęp do samotności ciszy. A są to dobra podstawowe dla duszy i bez nich żadna prawdziwa modlitwa nie jest możliwa. Gdzież ich będziemy szukać, jeśli nie znajdziemy ich w Kościele?” (Modlitwa i skupienie).

Gustave Thibon

 ***

Gustave Thibon (1903-2001) - filozof, pisarz i poeta. Tradycjonalista zaprzyjaźniony z benedyktyńskimi opactwami w Fontgombault i Le Barroux.  Rolnik, który do końca życia uprawiał ziemię w rodzinnej wiosce w Saint-Marcel d'Ardech. Ukończył tylko kilka klas szkoły podstawowej, ale jako samouk  rozczytywał się w dziełach filozofów, poetów i świętych. Dla nich nauczył się  siedmiu języków, w tym dwu klasycznych. Napisał 20 książek. Jeździł z wykładami na najbardziej renomowane uczelnie. Gabriel Marcel nazwał go „Pascalem XX wieku”. Maritain uważał, że nie było bardziej oryginalnego od Thibona filozofa katolickiego w tym stuleciu. Największymi przewodnikami byli mu św. Tomasz z Akwinu w teologii i filozofii i św. Jan od Krzyża w mistyce, ale wiele przejmujących kart swej twórczości poświęcił autorom stojącym albo w progu Kościoła (jak Charles Maurras), albo zupełnie z dala od niego jak choćby Nietzsche. Opracował i wydał utwory Simone Weil, którą przez w czasie wojny ukrywał w swoim gospodarstwie rolnym. W 2000 r. otrzymał od Akademii Francuskiej nagrodę Grand prix z filozofii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Glanz

Filozof zdrowego rozsądku

Są czytelnicy, którym Gustave’a Thibona nie trzeba przedstawiać, albowiem znają go i cenią. Są też inni – i ci są być może w większości – którzy zanim zagłębią się w lekturze, woleliby dowiedzieć się, kim był autor książki, którą biorą do ręki, jakie idee głosił, czego mogą się po tym właśnie dziele spodziewać, jednym słowem – szukają odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego warto poświęcić swój czas, aby książkę przeczytać i wejść w jakiś myślowy dialog z jej autorem. Właśnie do Czytelników, którzy nie znają G. Thibona albo znają go słabo, są przede wszystkim skierowane tesłowa.

Gustave Thibon – życie i dzieło

Gustave Thibone urodził się 2 września 1903 r. w Saint-Marcel-d’Ardèche – niewielkiej miejscowości położonej w malowniczej okolicy nad Rodanem, mniej więcej w połowie drogi między Lyonem a Marsylią. W tej miejscowości spędził właściwie całe swoje życie: tam kształtowała się jego osobowość w dzieciństwie, tam pracował w winnicy swojego dziadka, tam uczył się i studiował, tam wreszcie miał swój dom, w którym czuł się szczęśliwy i do którego zawsze z radościąwracał.

Jego młodość była burzliwa. Gdy miał trzynaście lat, a jego ojciec został zmobilizowany do obrony ojczyzny (trwała I wojna światowa), porzucił szkołę, aby pomagać dziadkowi w prowadzeniu gospodarstwa. Tak więc jedynym dyplomem szkolnym, który posiadał, był dyplom ukończenia szkoły podstawowej. W wieku czternastu lat stracił wiarę i stał się agnostykiem, podobnie jak jego ojciec i dziadek. Gdy miał piętnaście lat szalejąca wówczas w całej Europie epidemia grypy hiszpanki zabrała mu matkę. W młodości uważano go za człowieka żądnego przygód i mającego porywczytemperament.

W wieku dwudziestu trzech lat zaczął samodzielnie gospodarować w rodzinnym gospodarstwie. Mniej więcej w tym czasie rozgorzało w nim wielkie pragnienie wiedzy. W dzień pracował, wieczorami i nocami czytał. Wprost utonął w książkach. Poznał matematykę, studiował biologię i ekonomię, zgłębiał historię, literaturę i filozofię. Samodzielnie nauczył się wielu języków, zarówno klasycznych (greka i łacina), jak i żywych (niemiecki).

Lektura dzieł św. Tomasz a Akwinu przywróciła mu wiarę lat dziecięcych. Jak sam napisał, dzięki poznaniu intelektualnemu otworzył się na Boga, znajdując w dziełach Doktora Anielskiego to, czego szukał – harmonijne zaślubiny natury i łaski. Jego drugim mistrzem duchowym był św. Jan od Krzyża. W 1931 r., po przejściu drogi nawrócenia i duchowego wzrostu, został karmelitańskim tercjarzem. Pewien zakonnik, uczeń św. Karola de Foucauld, powiedział mu, że jego powołaniem jest dzielenie się z innymi swoimi przemyśleniami i zdolnością do refleksji. Przejąwszy się tymi słowami, zaczął pisać eseje i artykuły, a także głosić konferencje w licznych miejscach w Europie i Ameryce.

„Tak zrodził się Gustave Thibon poeta, filozof, moralista, z pewnością jedna z najniezwyklejszych postaci życia umysłowego XX wieku. Człowiek, który na salach wykładowych uniwersytetów pojawił się dopiero jako wykładowca, który przemawiał na kongresach filozoficznych, nie mając dyplomu ukończenia gimnazjum”1.

Jacques Maritain otworzył przed nim łamy czasopism filozoficznych, którym patronował, i zachęcił do napisania pierwszej książki poświęconej poglądom niemieckiego filozofa i psychologa Ludwiga Klagesa (La Science du caractère, 1933). W latach trzydziestych XX w. publikował swoje eseje i artykuły w licznych czasopismach, pisał też wiersze. W 1940 r. ukazała się pierwsza książka Thibona, która odbiła się szerszym echem wśród czytelników, a autorowi dała rozpoznawalność i uznanie. Były to Diagnozy. Esej o fizjologii społecznej (Diagnostics, essais de physiologie socjale) – książka przetłumaczona na język polski i niedawno wydana staraniem Wydawnictwa Dębogóra. Warto zaznaczyć, że książkę tę opracował i opatrzył przedmową Gabriel Marcel, znany już wówczas i ceniony myśliciel katolicki. Napisał on o Thibonie:

„Wyjątkowe w jego przypadku jest to dokonujące się spontanicznie w duszy, w tym wyjątkowym umyśle, połączenie bezpośredniego doświadczenia, doświadczenia płynącego z codziennych zajęć, z najwznioślejszą refleksją, z samym życiem mistycznym. Jak to jest możliwe? Powiedziałbym dosadnie, że w moich oczach takie przeznaczenie jest zakorzenione w metafizyce i wymyka się wszelkim wyjaśnieniom, jakie psychologowie, socjolodzy i ideolodzy wszelkiego autoramentu próbowaliby zaproponować”2.

Ta umiejętność autora, która tak zafascynowała G. Marcela, ujawni się również na stronach książki, którą Czytelnik ma przed swoimioczami.

W lecie i na jesieni 1941 r. kilka miesięcy w gospodarstwie Thibona spędziła Simone Weil, która chciała osobiście doświadczyć ciężaru pracy na roli (a jednocześnie wolała nie rzucać się w oczy funkcjonariuszom rządu Vichy). Gospodarz szybko odkrył, że jego gość jest osobą wyjątkową, myślącą i czującą bardzo podobnie jak on. Zawiązała się między nimi duchowa przyjaźń, którą sam Thibon nazywał niezniszczalną. Gdy Simone Weil w 1942 r. wyjeżdżała do Ameryki, zostawiła filozofowi z Saint-Marcel zeszyty, w których zapisywała swoje myśli, przekazując mu jednocześnie pełnię praw autorskich. Gustave Thibon dokonał wyboru tych myśli, opracował go i wydał, opatrzywszy swoim wstępem, w 1947 r. (La Pesanteur et laGrâce).

Po wojnie wiele publikował i głosił odczyty na uniwersytetach. Współpracował z licznymi czasopismami, m.in. z broniącym tradycji katolickiej miesięcznikiem (później kwartalnikiem) „Itinéraires”. Choć zawsze uważał się i był uważany za człowieka prawicy, dystansował się od bieżącej aktywności politycznej. Angażował się raczej w przedsięwzięcia o charakterze religijnym ispołecznym.

„Wybitna zdolność syntezy i angażująca, a pozbawiona pustego ornamentu stylistyka zyskiwała autorowi Diagnoz uznanie zarówno wśród słuchaczy niezwiązanych z akademią, jak i wśród uczonych (by wspomnieć dwie Grand Prix Akademii Francuskiej dopisujące nazwisko Gustave’a Thibona do panteonu pisarzy i filozofów francuskojęzycznych)”3.

Gustave Thibon zmarł w swoim rodzinnym domu w Saint-Marcel-d’Ardèche 19 stycznia 2001 r. Od 1972 r. był wdowcem. Miał trojedzieci.

Harmonia i Równowaga

Książka Harmonia i równowaga jest zbiorem esejów publikowanych w prasie francuskiej w końcu lat 60. i na początku lat 70. XX w. Wyboru dokonał sam autor, on też napisał wstęp, w którym tak przedstawia swojedzieło:

„Teksty te są skierowane do bardzo szerokiego kręgu odbiorców. Choć często były inspirowane przez bieżące wydarzenia, jedynym ich celem jest ukazanie tych wydarzeń i problemów życia codziennego w świetle odwiecznej mądrości. Można to nazwać filozofią zdrowego rozsądku, to znaczy rozumu kontrolowanego przez doświadczenie, z jednakową nieufnością traktującego i odrzucającego zarówno dywagacje myśli oderwanej od rzeczywistości, jak i fałszywą logikę namiętności” (s. 5).

Od wydania tego zbioru minęło prawie 50 lat. Wydaje się jednak, że nie utracił on waloru aktualności, a współcześni polscy czytelnicy poprzez lekturę spotkają się z autorem będącym bystrym obserwatorem rzeczywistości, zaniepokojonym kierunkami ewolucji życia społecznego, szczerze zatroskanym o przyszłość i stawiającym trafne, ponadczasowediagnozy.

Jak zaznaczył autor, inspiracją do napisania esejów składających się na tę książkę były często bieżące wydarzenia. Dla człowieka zainteresowanego historią już sam opis tych wydarzeń jest ciekawy. Działy się one bowiem w czasach, do których większość z nas już nie sięga pamięcią i w miejscach oddzielonych od nas wówczas żelazną kurtyną. A zatem wraz z autorem jesteśmy świadkami entuzjazmu wywołanego lądowaniem ludzi na Księżycu, słuchamy wypowiedzi wieszczących nieuchronny triumf komunizmu, możemy oczami wyobraźni zobaczyć paryskie manifestacje zwolenników swobodnego dostępu do aborcji albo rozwieszone na ulicach plakaty wzywające do zakończenia wojny wWietnamie.

Gustave Thibon nie jest jednak reporterem. Wydarzenia są dla niego tylko punktem wyjścia do głębszej analizy. W tej analizie pierwsza jest diagnoza. Autor traktuje dane wydarzenie jako symptom jakiegoś stanu ducha, jakiejś powszechnie przyjmowanej opinii, jakiegoś zniewalającego umysły mitu. Potem zwykle przychodzi czas na propozycję terapii: rozumowa dyskusja z przesądem czy mitem, wyraźne wskazanie kierunku pożądanych działań i zachęta do podjęcia wysiłku. Taki jest schemat każdego właściwie z prawie dziewięćdziesięciu esejów zebranych w tej książce. Wydarzenia, które były bezpośrednią przyczyną ich napisania, pokrył się już kurz historii. Jednak odwieczna mądrość, której z całego serca autor chce służyć, jest ponadczasowa i zawsze aktualna. Stąd też płynie aktualność i poszczególnych esejów, i całegodzieła.

Wydaje się, że tytuł zbioru został dobrze przemyślany i dobrany. Myślą przewodnią tych tak wielu esejów, odnoszących się do tak wielu różnych spraw, jest poszukiwanie harmonii. W pierwszym rzędzie jest to poszukiwanie wewnętrznej harmonii każdego człowieka. Thibon dostrzega zagrożenia, które niesie ze sobą rozwój cywilizacji. Jego zdaniem współczesny człowiek jest skoncentrowany na doznaniach zmysłowych, zniewolony ideologiami i modami, pogrążony w aktywizmie. Tymczasem jego wnętrze jest zaniedbane i niedoinwestowane: umysł – zagłodzony, a serce – zimne. To wszystko sprawia, że bardzo trudno jest mu byćszczęśliwym.

Co zatem proponuje autor? Posłuchajmy jednego z jego licznych wezwań:

„Celem moich starań jest także to, aby działanie zewnętrzne przynosiło rzeczywiste owoce wewnętrzne. Jest kwestią raczej bezdyskusyjną, że człowiek pochłonięty (cóż za wymowne słowo!) gorączką działania nie ma już wystarczających zasobów wewnętrznych, aby w pełni cieszyć się owocami swoich wysiłków. Ceną za nadmiar posiadania jest anemia bytowania. Często uderzało mnie, jak wielu czempionów dynamizmu i skuteczności okazywało się niezdolnymi do bycia szczęśliwymi” (Życie wewnętrzne i działanie, s. 22).

A zatem harmonia życia ludzkiego domaga się przede wszystkim harmonii życia wewnętrznego. To życie wewnętrzne to nie tylko życie intelektualne karmione wybitnymi, ponadczasowymi dziełami filozofów, poetów i pisarzy, nie tylko życie woli domagające się nieustannego doskonalenia przez postęp w cnotach moralnych, czy życie estetyczne, które odżywia się kontaktem z wielką sztuką będącą wspaniałą manifestacją ludzkiego ducha. Thibon słusznie nazywany jest filozofem chrześcijańskim. Chce połączyć naturę z łaską, do naturalnych – cennych oraz wartych zachodu i wysiłku – cnót intelektualnych i moralnych chciałby dodać cnoty nadprzyrodzone. Dostrzega istotne znaczenie wiary religijnej i wskazuje na potrzebę rozwoju życiaduchowego:

„(Wiara religijna) poucza nas, że człowiek ma duszę, że ta dusza – wyposażona w zdolność do rozróżniania prawdy od fałszu oraz dobra od zła, a przez to mająca udział w nieskończonej doskonałości Boga – może się zgubić tak samo jak ciało, i to jeszcze przed śmiercią cielesną, a także, że naszym pierwszym obowiązkiem jest niedopuszczenie do tego, aby zgasła w nas ta iskierka wieczności. Na tym właśnie polega przesłanie zbawienia i wszystkie działania ratunkowe, które z niego wynikają. (…) Bez wiary religijnej możemy oczywiście wciąż rozciągać długość naszej ziemskiej egzystencji, możemy postępować w poznawaniu i zdobywaniu zewnętrznego świata, ale wszystkie te skarby, do których zgubiliśmy wewnętrzny klucz, nie będą dla nas miały większego znaczenia ani większej wartości, niż najwspanialsze przedstawienia dla niewidzących oczu” (Zdrowie i zbawienie, s. 16).

Przy okazji warto zauważyć, że Thibon osobiście przeżywał i krytycznie oceniał rewolucyjne zmiany liturgiczne, które dokonywały się we Francji w czasach, gdy pisał te eseje. W dostosowywaniu się do światowej wrażliwości i mody, w nieustającym dialogu „nowej” Mszy, w hałaśliwości współczesnych pieśni religijnych widział zagrożenie dla autentycznego ducha modlitwy. Oto, co pisał na tentemat:

„Czym jest modlitwa? To pełne miłości skierowanie swojej uwagi na Boga. A przecież i uwaga, i miłość są aktami szczególnie wewnętrznymi i osobistymi, które źle wpasowują się w tłum i hałas. Naukowiec, który skupia się na jakimś problemie, poeta albo muzyk zmagający się z zapisaniem natchnienia, zakochani, którzy są sobą zachwyceni i sekretnie wyznają sobie uczucia – wszyscy oni szukają odosobnienia i spokoju. Dlaczegóż więc nasze relacje z Bogiem, które są przecież jeszcze bardziej intymne i głębsze, miałyby zostać wyłączone spod tego prawa? (…) Nie zapominajmy, że żyjemy w czasach tłumów i hałasu. Klimat współczesnego życia społecznego czyni coraz trudniejszym dostęp do samotności i ciszy. A są to dobra podstawowe dla duszy i bez nich żadna prawdziwa modlitwa nie jest możliwa. Gdzież ich będziemy szukać, jeśli nie znajdziemy ich w Kościele?” (Modlitwa i skupienie, s. 27-29).

Harmonia w życiu człowieka to także dobre, bliskie i głębokie relacje z innymi ludźmi. Thibon był przekonany o tym, że do ludzkiego szczęścia potrzebne jest zakorzenienie we wspólnocie. Odbudowę naturalnych ludzkich wspólnot uważał za konieczną zwłaszcza w naszych czasach, gdy życie społeczne pod pozorem wyzwolenia narzuca człowiekowi zależność od władzy politycznej, od propagandy głoszonej w mediach i od wszelkiego rodzaju mód.

„Gdy zatem okadza się masy, gdy głosi się, że właśnie osiągnęły one historyczne znaczenie, gdy proponuje się politykę, kulturę czy religię na ich obraz, należy – przeciwnie – napowietrzać, rozdrabniać i w pewien sposób rozpuszczać te masy, to znaczy odbudowywać społeczeństwo, w którym jednostka ucieka od izolacji podobnej do nieprzyjaznego sąsiedztwa i wraz ze swą nieredukowalną i niezastępowalną tożsamością odnajduje komunię z bliźnim” (Tajemnica liczby, s. 35-36). „Przede wszystkim trzeba ponownie odnaleźć obecność i znaczenie bliźniego, a w tym celu ograniczać ludzkie tłumy wraz z ich izolującym chaosem na rzecz żywych grup, organicznych wspólnot, przedsiębiorstw na miarę człowieka – wszystkich tych struktur, w których jakość dominuje nad ilością i ją zarządza” (Izolujący bezład tłumu, s. 218).

W życiu społecznym również należy dążyć do harmonii. Zdaniem „filozofa zdrowego rozsądku”, harmonia ta, w przeciwieństwie do równowagi, wprost domaga się nierówności, gdyż chodzi w niej nie o równoważenie przeciwstawnych sił, lecz o spójne scalenie wielu całkowicie różnorodnych elementów dla osiągnięcia jednego celu.

„Wielką wadą naszego życia politycznego, społecznego i ekonomicznego jest to, że wszystko w nim w znacznie większej mierze opiera się na równowadze niż na harmonii. (…) Równowaga jest tylko utajoną i trzymaną w ryzach niezgodą, która przeradza się w otwarty konflikt, gdy tylko jedna z zaangażowanych sił zacznie przeważać nad drugą. (…) W porządku społecznym równowaga nigdy nie wystarczy, aby wytworzyć harmonię. Inaczej jest jednak w odwrotnym porządku – harmonia zawsze wystarcza do ustalenia równowagi, gdyż tam, gdzie panuje, ludzie i grupy społeczne jednoczą swoje siły w poszukiwaniu dobra wspólnego i służbie mu, zamiast stawać przeciwko sobie w bezpłodnym antagonizmie” (Równowaga i harmonia, s. 162-164).

Harmonijnemu trwaniu i rozwojowi społeczeństwa ludzkiego szkodzą ideologie głoszące prymat walki i rywalizacji nad solidarnością i współpracą. Pod koniec lat 60. XX w. we Francji taką ideologią, która wydawała się najgroźniejsza, był marksizm. Głosił on walkę klas i przestrzegał swoich wyznawców przed współpracą z klasą wyzyskiwaczy. Gustave Thibon niejednokrotnie zaczyna swoje eseje od przywołania rozmów z ludźmi, którzy wierzyli, że zwycięstwo marksizmu jest nieuchronne i że jedyną rzeczą, jaką można zrobić, jest włączenie się w ten niepowstrzymany prąd historii. Zawsze polemizuje ze swoimi rozmówcami, przekonując ich, że imponujące sukcesy marksizmu przeminą, podobnie jak przeminęła „Tysiącletnia Rzesza” Adolfa Hitlera. Otwarcie krytykuje też „sukcesy” państw budujących realny socjalizm:

„Nie może istnieć społeczeństwo bez organizacji i bez hierarchii, to znaczy bez wewnętrznych formacji analogicznych do tych, które nazywamy klasami społecznymi. Rewolucja marksistowska nie należy już tylko do obszaru futurystycznych marzeń, rzeczywiście dokonuje się w licznych krajach. Zniosła już własność prywatną środków produkcji, a zarazem usunęła klasę burżuazyjną. Wyłączną korzyść odniosło z tego państwo, które stało się jedynym posiadaczem kapitału i depozytariuszem władzy gospodarczej wynikającej z tego posiadania. Czyż jednak to wszechmocne państwo nie dostało się w ręce nowej kasty, złożonej z przywódców politycznych i wojskowych oraz technokratów (wspomaganych przez chmarę urzędników i funkcjonariuszy), która narzuca swoje prawa narodowi?” (Współpraca klas: pułapka czy obowiązek?, s. 396-7).

Pisząc o ówczesnych krajach realnego socjalizmu, pozwala sobie na kąśliwą ironię wobec marksistowskiego mesjanizmu. W krajach tych teoretycznie nie ma już żadnej walki klas,

„bo pozostała tylko jedna klasa: klasa robotnicza. Towarzysze, którzy dzierżą ster władzy, są tylko mandatariuszami ludu, emanacją jego najgłębszej świadomości, a przez to nieomylnymi przewodnikami wiodącymi go do wypełnienia jego historycznej misji. Przeto wy, robotnicy, niezależnie od tego, co w waszych sprawach zostanie zdecydowane (ciężka praca, głodowe pensje, w końcu nawet święta wojna przeciw nikczemnemu kapitalizmowi), powinniście przyjmować to bez wahania i narzekania jako największe dobrodziejstwo. W tej mesjańskiej perspektywie każdy przejaw niezadowolenia, każda skłonność do buntu (wyrażająca się na przykład przez strajk) stają się świętokradzkimi atakami na sens historii i powinny być karane jak najcięższe przestępstwa” (tamże, s. 398).

Stróżem i gwarantem harmonii społecznej jest państwo. Jednak współcześnie, zdaniem Thibona, niedostatecznie wypełnia ono swoje obowiązki. Dzieje się tak dlatego, że rozrasta się bez miary, usiłuje regulować i kontrolować zbyt szeroki zakres ludzkich spraw i działań, a także objąć swoją opieką wszystkich, którzy z jakiegoś powodu źle się mają, a może próbować robić to wszystko tylko podnosząc podatki i zwiększając innedaniny.

„Państwo chce być powszechną opatrznością, czyli dojną krową, a może się nią stać tylko wtedy, gdy przekształci się w wampira. W tej sytuacji jest czymś zupełnie naturalnym, że każdy stara się uciec przed kłami wampira, a przyssać się do wymion dojnej krowy. (…) A zatem, zarówno przez swą zachłanność w stosunku do jednych, jak i nieuporządkowane interwencje w stosunku do drugich – jednostek albo grup nacisku – współczesne państwo dezorganizuje wszystko, czego się dotknie. A jego usługi pozornie najbardziej darmowe są w rzeczywistości najbardziej kosztowne, gdyż może dać jednym, tylko zabierając drugim, a biorąc pod uwagę bałagan i marnotrawstwo, które panują w jego strukturach, zawsze zabiera więcej, niż daje. Jako wampir wysysa zbyt dużo, a jako opatrzność rozdziela źle” (Anemiczny wampir, s. 406-7).

W kilkustronicowym wstępie nie da się dobrze przedstawić całego dzieła, zwłaszcza gdy dzieło to złożone jest z kilkudziesięciu esejów, z których każdy dotyczy odrębnego tematu, a wachlarz poruszanych zagadnień jest niezwykle szeroki. Mam jednak nadzieję, że każdy Czytelnik mógł choć na tyle „zasmakować w Thibonie”, aby znaleźć czas i motywację do dalszej lektury. Raczej nikt, kto podejmie ten wysiłek, nie będzie zawiedziony. Zapewne nie zgodzi się ze wszystkimi diagnozami Autora, być może niektóre jego obawy uzna za przesadne, a problemy, przed którymi przestrzega – za nieaktualne. Prawdopodobnie jednak zakończy lekturę z przekonaniem, że Gustave Thibon jest dobrym przewodnikiem na drodze życiowej mądrości, że potrafi żywo i ciekawie opowiadać, a także trzeźwo oceniać. Mam nadzieję, że dialog z „filozofem zdrowego rozsądku” zaowocuje konkretnymi działaniami zmierzającymi do budowy, zachowania albo odbudowy harmonii we własnym życiu, w życiu naturalnych wspólnot, do których każdy z nas należy, wreszcie w życiu społecznym, gospodarczym i politycznym. Wtedy można będzie powiedzieć, że cele, które stawiał przed sobą Autor, zostałyosiągnięte.

1 M. Iżycki, Gustave Thibon – życie i twórczość, cyt. za: www.christianitas.org.

2 G. Thibon, Diagnozy. Esej o fizjologii społecznej, tłum. T. Glanz, Dębogóra 2020, s. 43.

3 Tamże, s. 9.

Od autora

Książkę tę stanowi wybór artykułów pierwotnie publikowanych w piśmie „Manta-Niews”, a później przedrukowywanych w różnych czasopismach we Francji i za granicą. Wybrałem je w odpowiedzi na prośby licznych czytelników, którzy chcieli zobaczyć te rozproszone i trudne do znalezienia eseje zebrane w jednym tomie.

Teksty te są skierowane do bardzo szerokiego kręgu odbiorców. Choć często były inspirowane przez bieżące wydarzenia, jedynym ich celem jest ukazanie tych wydarzeń i problemów życia codziennego w świetle odwiecznej mądrości. Można to nazwać filozofią zdrowego rozsądku, to znaczy rozumu kontrolowanego przez doświadczenie, z jednakową nieufnością traktującego i odrzucającego zarówno dywagacje myśli oderwanej od rzeczywistości, jak i fałszywą logikę namiętności.

Pod koniec swego życia Gabriel Marcel głosił konieczność rehabilitacji zdrowego rozsądku – zdolności spontanicznego odróżnienia tego, co prawdziwe od tego, co fałszywe, będącej, jak mówił Kartezjusz, „najlepiej podzieloną rzeczą na świecie”, przynajmniej tak długo, jak długo duch ludzki będzie się opierał przed zatruciem zmiennymi modami i propagandami. Marcel wskazywał jednocześnie, że tej podstawowej zdolności pozbawiona jest większość filozofów współczesnych, których idee tym lepiej brzmią w swoim własnym abstrakcyjnym świecie (aktualna popularność słowa ideologia jest bardzo znacząca), im mniejszy jest ich związek ze światemrealnym.

Stąd pochodzi wyobcowanie filozofów z życia ludzkiej społeczności. Najpierw jest ono skutkiem oderwania od rzeczywistości, o którym wspomniałem przed chwilą. To wyobcowanie spowodowane jest także ich ezoterycznym językiem, w którym niejasność zajmuje miejsce głębi, a pierwotne znaczenie słów jest całkowicie przeinaczone. Jakby miarą wyższości intelektualnej była niepojmowalnośćwywodu!

„Moje usta są ustami ludu” – mówił Zaratustra o Nietzschem, dystansując się w ten sposób od „mędrców”. Tak naprawdę w naszej demokratycznej epoce wielcy tego świata przejawiają zaskakującą pogardę dla ludu. Albo mówią do niego żargonem specjalistów, którego on w ogóle nie rozumie, albo też – gdy zechcą zniżyć się i mówić zrozumiałym językiem, robią to po to, aby napoić lud skrajnie uproszczonymi hasłami, które rozbrajają refleksję, a pobudzają odruchy, i za pomocą tych haseł manipulują nim, wcale go nie oświecając. Krótko mówiąc, zostawiają ludowi wybór jedynie między nieprzyswajalnym pokarmem a przetrawionąpapką.

W tej książce wszystko krąży wokół kilku podstawowych prawd, które bywają pogardliwie określane „miejscami wspólnymi”. Słowo „wspólny” jest niejednoznaczne: z jednej strony oznacza banalność, brak oryginalności, z drugiej jednak przywołuje ideę komunikacji, ideę wspólnoty. Ognisko, źródło, Kościół, ojczyzna są właśnie miejscami wspólnymi. Agora w Atenach, gdzie nauczał Sokrates, także była miejscem wspólnym. Tak też trzeba widzieć skarby mądrości ludowej, o których właściwym znaczeniu tym bardziej zapominamy, im lepiej znamy ich utarte językowe sformułowania. Jak mówił Miguel de Unamuno, „Trzeba przemyśleć znaczenie miejsc wspólnych, aby uwolnić je od złych zaklęć”. Trzeba przez refleksję odnaleźć pierwotną świeżość i płodność tych biednych słów, ogołoconych i wysterylizowanych przez owczy pęd nawyku. Pierwszym obowiązkiem filozofa jest odkurzenie prawdpodstawowych.

Lubię komunikaty przekazywane jasno, instynktownie nie ufam wszystkiemu, co musi być rozszyfrowywane. W tej kwestii ludzie myślący działają zupełnie odwrotnie niż ludzie obracający większą gotówką. Dla tych ostatnich im sejf ma więcej zamków i kombinacji szyfru, tym więcej skarbów skrywa. Z kolei dla ludzi myślących, za wielością drzwi i skomplikowanymi zamkami zbyt często ukrywa się pustka. W końcu nie ma licznych drzwi prowadzących do nieba i do Boga, a „Bóg ukryty”, to Bóg, którego sami przed sobą ukrywamy. Jedyną zasłoną między nami a Nim jest nasze zaćmione spojrzenie. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8).

Najprostsze słowa wystarczą, aby odkryć prawdę, którą każdy człowiek nosi w sobie. Pod koniec mojej pokornej kariery filozofa zdrowego rozsądku daję słowo, że tym, co mnie najbardziej poruszało – oprócz płytkiej próżności i samozadowolenia, od których nikt nie jest wolny – były świadectwa czytelników niebędących intelektualistami, niekiedy robotników i rolników, którzy mówili mi mniej więcej tak: to, czego mnie pan nauczył, wiedziałem już wcześniej, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to wiem. Filozof powinien mieć cały czas przed oczami Sokratesa, syna położnej i akuszera ducha – ducha każdego człowieka, w tym także ducha niewolnika z platońskiego dialogu Menon. Obawiam się, że wielu błyszczących na zewnątrz, a pustych w środku współczesnych mandarynów i cynicznych ludowych agitatorów zachowuje się raczej jakaborterzy.

Jeszcze kilka słów o tytule tej książki. Równowaga jest definiowana jako „stan ciała, na które oddziałuje wiele sił, które są sobie przeciwstawne i których wypadkowa jest równa zeru”. Z kolei harmonia to „szczególna jedność jakiejś różnorodnej całości, to znaczy rodzaj uporządkowania polegający na tym, że różne części albo działania danego bytu nie przeciwstawiają się sobie, ale współgrają dla osiągnięcia jednego celucałości”.

Dwa ciężary równoważą się na szalkach wagi, liczne nuty w utworze muzycznym tworząharmonię.

Równowaga dotyczy jedynie ilości, wagi, wzajemnego stosunku sił. Harmonia zakłada zarówno ilość, jak i zestrojenie różnych cech jakościowych dla osiągnięcia wspólnego celu. Nawet zło może być jednym z elementów równowagi, pod warunkiem, że będzie neutralizowane wcale nie przez dobro, ale przez zło – podobne, choć przeciwne. Mówi się o „równowadze terroru”, któż jednak odważyłby się powiedzieć o harmoniiterroru?

Wyjaśnieniem nerwicy egalitarności, która nakręca nasze czasy, jest właśnie zapomnienie o tym zasadniczym rozróżnieniu. Zasada równości, która wyraża się przez prawo liczby, dotyczy jedynie ilości i odnosi się tylko do stosunków między poszczególnymi jednostkami i grupami, które nie są ze sobą połączone żadnymi wewnętrznymi więziami. Z tego wynika konflikt, wyniesiony do roli stałego prawa wyznaczającego życie społeczne, a także upowszechnienie przemocy, która coraz częściej staje się jedynym środkiem, aby zostać usłyszanym i cieszyć się osiągnięciem swoich celów. Prowadzi to do łańcuchowych zaburzeń równowagi, które próbuje się usuwać przez ustępstwa i kompromisy, a wiele z nich znów wywołuje nowe rozchwiania – trochę tak, jak w medycynie zajmującej się wyłącznie objawami, gdy usuwa się przejawy choroby, a nie sięga się do ich źródła. A źródłem braku równowagi jest zerwanie harmonii zakładającej rozpoznanie, zaakceptowanie i przekroczenie nierówności dla osiągnięcia wspólnego celu. Właśnie dlatego osoby za coś odpowiedzialne w życiu społecznym – zaczynając od ojca rodziny lub nauczyciela – bez końca ustępują i udzielają jakichś koncesji (zawsze chodzi w nich o ilość, o obciążenia!) w relacjach z dziećmi lub zbuntowanymi uczniami. Podobnie rządzący politycy ustępują przed niemożliwymi do spełnienia żądaniami różnych grup nacisku, co przywołuje raczej obraz linoskoczka niż stroiciela instrumentów. Trwa to aż do czasu, gdy te prowizoryczne i powierzchowne lekarstwa przestają działać. Wówczas medycyna objawowa ustępuje miejsca chirurgii, to znaczy tyranii, która przywraca równowagę przez amputację naturalnych nierówności, a zarazem swobód, które z nichwynikają.

System budowany na równości pokazał już, co potrafi. Teraz możemy tylko wybierać między dwoma członami alternatywy: albo przez harmonię odbudować żywy porządek, albo pozwolić narzucić sobie porządek martwy i śmiercionośny – poddać się bezdusznej sile, która usunie wszelkieinne.

Zdrowie i zbawienie

Zaskakujący wypadek w ruchu ulicznym – to wyrażenie należy potraktować dosłownie, gdyż doszło do niego, gdy szedłem spokojnie z ograniczoną prędkością, wyznaczoną przez ten archaiczny sposób przemieszczania się – spowodował, że musiałem poddać się zabiegowi chirurgicznemu. Krótki pobyt w szpitalu był dla mnie okazją do rozważań o podwójnym przywileju zawodu chirurga.

Kwestia pierwsza. Jeśli, jak mówi Simone Weil, najlepszymi zawodami są te, w których pracujący widzi wyraźną więź między swoją pracą a jej rezultatem, działalność chirurga doskonale odpowiada temu ideałowi. Wyleczona przepuklina albo złamanie, usunięty pęcherzyk żółciowy albo wyrostek robaczkowy i oto człowiek znacznie upośledzony w swym funkcjonowaniu, którego być może nawet samo życie było zagrożone, w krótkim czasie wraca do pełni sił. Czy można znaleźć zajęcie bardziej pasjonujące niż posługiwanie się skalpelem, który sprawia takiecuda?

Drugi przywilej chirurga. Jego praca jest pasjonującą nie tylko dla niego samego. Przedmiotem tej pracy jest żywa istota ludzka, a więc przebieg tej pracy i jej rezultaty są jeszcze bardziej pasjonujące dla tego, na kim się ją wykonuje. Każdy chirurg może liczyć na gorliwą i ochotną współpracę swoich pacjentów. Na nim skupia się cała nadzieja i całe zalęknione zaufanie stworzenia dotkniętego nieszczęściem, które od niego oczekuje wybawienia. Jeśli, jak twierdzi wielki psychiatra i psycholog Hans Prinzhorn, Geltungsucht – czyli pragnienie bycia zauważonym i docenionym przez bliźniego – jest jedną z podstawowych potrzeb naszej natury, trzeba uznać, że w przypadku chirurga ta potrzeba jest całkowicie zaspokojona. Aby się o tym przekonać, wystarczy posłuchać rozmów prowadzonych przez tych lekarzy z pacjentami w salach albo na korytarzachszpitalnych.

Jest jednak jedna skaza na tym obrazie: ta tak gorliwa i powszechna uwaga skupiona na pracy chirurga wynika z instynktu zachowania życia, który jest wspólny dla wszystkich istot żyjących i całkowicie pozbawiony jest wartości duchowej. Słynne prawo Auguste’a Comte’a – można je sformułować tak: moc oddziaływania spraw poruszających ludzi jest odwrotnie proporcjonalna do ich wartości – w pełni stosuje się do tej sytuacji. Pewien spotkany w szpitalu nauczyciel podzielił się ze mną taką refleksją: „Wszyscy pacjenci uważnie słuchają tego, co mówi chirurg na temat ich choroby, a ja, który uczę łaciny, z trudem zdołam zainteresować tym przedmiotem jednego ucznia na dziesięciu; pozostali przebierają nogami z niecierpliwości albo ziewają z nudów w oczekiwaniu na koniec lekcji”. Odpowiedziałem mu, że ludzie są z natury bardziej skłonni do ratowania własnej skóry niż do karmienia swego ducha, z czego wynika miażdżąca faktyczna przewaga – w prestiżu i autorytecie – człowieka trzymającego skalpel nad tym, który wyjaśnia Wergiliusza czy Senekę. Uczniowie są coraz bardziej oporni wobec swoich nauczycieli, nikt jednak nie spiera się z chirurgiem na progu sali operacyjnej. Niedożywiony duch może wykreować sobie iluzję, że jest w pełni zdrowia, ale wymagania słabnącego ciała są oczywiste i wymuszają podjęcie stosownychdziałań.

Do tej samej deprymującej konstatacji można dojść w tysiącu innych okoliczności. Wyobraźmy sobie rodzinę, której członkowie właśnie się kłócą, poruszani wyrafinowanym egoizmem i takąż nadwrażliwością, o które tak łatwo w sytuacji aż przesadnego bezpieczeństwa materialnego. W tym momencie w domu wybucha pożar i nagle wszystkie te komplikacje życia uczuciowego jawią się jako śmieszne wobec bezpośredniego zagrożeniażycia.

A cóż dopiero można powiedzieć o bardzo słabym oddziaływaniu, jakie na zdecydowaną większość śmiertelników wywiera powołanie do rzeczywistości Boskich? Święty Proboszcz z Ars pewnego dnia błagał upartego grzesznika, mówiąc doń: „Ależ mój panie, czy nie chce pan mieć litości dla swojej duszy?” Jeśli ten sam człowiek wpadłby do rzeki, nie trzeba by było prosić go, aby miał litość nad swoim ciałem i chwycił się podawanej mu żerdzi. Ale dusza – ta może poczekać, tym bardziej że wielu nie do końca jest przekonanych, że onaistnieje.

Te rozważania prowadzą do postawienia następującego problemu: jak wyposażyć sprawy ważniejsze – te, które związane są z kształceniem naszego ducha i oczyszczeniem duszy – w taki ciężar konieczności i pilności jak ten, który łączy się z doraźnymi potrzebami i korzyściami? Jak w porządku moralnym i duchowym znaleźć odpowiednik tej prostoty i mocy, z jaką objawia się instynkt zachowaniażycia?

Jedynie wiara religijna może nam dać odpowiedź. Ona poucza nas, że człowiek ma duszę, że ta dusza – wyposażona w zdolność do rozróżniania prawdy od fałszu oraz dobra od zła, a przez to mająca udział w nieskończonej doskonałości Boga – może się zgubić tak samo jak ciało, i to jeszcze przed śmiercią cielesną, a także że naszym pierwszym obowiązkiem jest niedopuszczenie do tego, aby zgasła w nas ta iskierka wieczności. Na tym właśnie polega przesłanie zbawienia i wszystkie działania ratunkowe, które z niego wynikają. Święty to człowiek, który na niebezpieczeństwa grożące jego duszy i duszy bliźniego reaguje z taką samą żywiołowością i spontanicznością jak każdy z nas na groźbę śmierci fizycznej.

Bez wiary religijnej możemy oczywiście wciąż rozciągać długość naszej ziemskiej egzystencji, możemy postępować w poznawaniu i zdobywaniu zewnętrznego świata, ale wszystkie te skarby, do których zgubiliśmy wewnętrzny klucz, nie będą dla nas miały większego znaczenia ani większej wartości niż najwspanialsze przedstawienia dla niewidzących oczu. Marazm i bunt, które coraz szerzej ogarniają kraje materialnie uprzywilejowane, są wyraźnymi znakami wysychania tego niewidzialnegoźródła.

Takie właśnie były myśli, które wypełniały mój przymusowy szpitalny odpoczynek, a wszystkie one streściły się w tym pytaniu: jak spowodować, żeby dla ludzi kwestia ich zbawienia była przynajmniej równie ważna jak kwestia ich zdrowia? Obie te kwestie dotyczą tego samego człowieka, dlaczego jednak nie poruszają go z równą mocą?

Życie wewnętrzne i działanie

Przemawiając kiedyś do małej grupy ludzi czynu, powiedziałem, że atmosfera społeczeństwa współczesnego czyni coraz trudniejszym dostęp do życia wewnętrznego, a to sformułowanie oznacza dla mnie zdolność skupienia, przebywania w samotności i ciszy, a dla wierzących – także oddania się modlitwie.

„Życie wewnętrzne – powiedział na to jeden ze słuchaczy – to określenie zupełnie przestarzałe w drugiej połowie XX w., gdy człowiek rozszczepia atomy i lata do gwiazd. Jeśli chodzi o mnie, to wierzę tylko w dynamizm i skuteczność, a czuję, że żyję tylko wtedy, gdy działam, a w wolnym czasie – gdy oddaję się rozrywkom, na które mogę sobie pozwolić dzięki owocom mojej pracy: gdy uprawiam sport, chodzę na przedstawienia, podróżujęitd.”

Doprecyzujmy znaczenie pojęcia „życie wewnętrzne” – odpowiedziałem. Istota żyjąca różni się od maszyny tym, że wszystkie przejawy jej życia mają dwa wymiary, z których żadnego nie da się zredukować do drugiego: jest to wymiar zewnętrzny, który obejmuje nasze reakcje postrzegalne na zewnątrz (ruchy ciała, zmiany wyrazu twarzy, słowa itd.), i wymiar wewnętrzny (doznania, uczucia, cierpienia), który pozostaje całkowicie subiektywny, to znaczy nieweryfikowalny z zewnątrz i nieprzekazywalny. Weźmy na przykład wielki ból. Wymiarem zewnętrznym jest to wszystko, co może panu opisać lekarz: jęki i krzyki, zachowania konwulsyjne, zmiany cielesne takie jak opuchlizna itd. Wymiar wewnętrzny zaś to ta boleść, która jest w panu i której nikt na świecie nie może doświadczyć zapana.

Dynamizm, który przekłada się na tak liczne pańskie działania, również podlega wspomnianej dychotomii. Jest pan szczęśliwy tylko w działaniu. Ale czy to szczęście leży w rzeczach, które są przedmiotem pana działania, na przykład, jeśli jest pan architektem – w kamieniach, z których powstanie zaprojektowany przez pana dom? Czy też ma ono źródło w pana wnętrzu, w doświadczeniu spełnienia, które towarzyszy realizacji zdolności twórczych. Jeśli chodzi tylko o sprawność i skuteczność (to terminy modniejsze niż „życie wewnętrzne”), maszyna znacznie lepiej spełnia oba te kryteria. Czy pana ideałem jest upodobnienie się do niej w całym pana działaniu, czyli nieodczuwanieniczego?

Lubi pan podróżować. Ale dlaczego podróż jest dla pana czymś cennym? Czy chodzi o samo przemieszczenie się z jednego miejsca do drugiego (jeśli tylko to ma znaczenia, to samolot czy pociąg, którym się pan przemieszcza, czyni to równie sprawnie i skutecznie, jak pan), czy też o radość i zdumienie związane z odkrywaniem, co jest przeżyciem całkowiciewewnętrznym?

A zatem, cokolwiek pan robi, pana działania obracają się wokół tego życia wewnętrznego, które tak łatwo pan deprecjonuje. Jedyna różnica między nami dotyczy formy, czy może bardziej poziomu tego życia wewnętrznego. Pan woli życie wewnętrzne karmione bez przerwy relacjami ze światem zewnętrznym, ja zaś kładę nacisk na większą wewnętrzną głębię, na skupienie i rozmyślanie, które pozwalają człowiekowi – nawet wtedy, gdy jest pozbawiony doznań zewnętrznych – znaleźć w sobie główne źródło swojego szczęścia.

„To kwestia temperamentu – odpowiedział mój rozmówca. – Jeśli mój kieruje mnie do wybierania radości działania, a pański – radości rozmyślania, w imię jakich kryteriów uważa pan, że mi czegośbrakuje?”

Moja odpowiedź: w imię harmonii istoty ludzkiej, w której rozmyślanie i działanie są dwoma elementami wzajemnie się uzupełniającymi. Nie lekceważę zagrożeń związanych z życiem przesadnie skupionym na swoim wnętrzu (lenistwo, próżne marzycielstwo, chorobliwe skupienie na samym sobie, oderwany od rzeczywistości intelektualizm) i w takich przypadkach gorąco zalecam działanie jako remedium. To prawda, że nawet w klasztorach kontemplacyjnych rozmyślanie i modlitwa przeplatają się z działaniami zewnętrznymi, takimi jak prace rolnicze, rzemiosło, nauczanie itp. Historia uczy nas także, że mędrcy i mistycy (weźmy na przykład Marka Aureliusza i św. Bernarda z Clairvaux) byli także wielkimi ludźmi czynu. Ale nie byli tylko nimi – strzegli w sobie ukrytej głębi, której nie dosięgały zawirowania związane z bieżącymdziałaniem.

I to właśnie to bogactwo, tę wewnętrzną wolność staram się bronić przed idolatrią działania. Czynię to z dwóchpowodów.

Po pierwsze, aby zapewnić niezależność ducha od zmiennych kolei losu. Ten, kto cały sens życia widzi w swojej aktywności zawodowej albo w zewnętrznych rozrywkach, gdy ten pomyślny bieg spraw się przerwie (wskutek odmiany losu, choroby czy starości), może łatwo wpaść w próżnię duchową, która uczyni jego życie bezbarwnym i nieznośnym. Któż nie słyszał o smutnych końcówkach życia niektórych ludziczynu?

Celem moich starań jest także to, aby działanie zewnętrzne przynosiło rzeczywiste owoce wewnętrzne. Jest kwestią raczej bezdyskusyjną, że człowiek pochłonięty (cóż za wymowne słowo!) gorączką działania nie ma już wystarczających zasobów wewnętrznych, aby w pełni cieszyć się owocami swoich wysiłków. Ceną za nadmiar posiadania jest anemia bytowania. Często uderzało mnie, jak wielu czempionów dynamizmu i skuteczności okazywało się niezdolnymi do bycia szczęśliwymi. Ich bliscy mówili: ma nadmiar wszystkiego, a wcale nie jest szczęśliwy, Myślałem sobie wtedy, że taki człowiek zagubił tę umiejętność czekania, zdumiewania się i przyjmowania, która przemienia i czyni płodnym każde zewnętrzne dokonanie. W takich przypadkach nadmiar jest, o dziwo, synonimem zamknięcia, zablokowania.

Krótko mówiąc, wierzę w moc i dobrodziejstwa działania, jednak pod warunkiem, że nie prowadzi ono do takiego wewnętrznego wyczerpania człowieka, w którym zostaje on ogołocony z tego, kim jest i staje się niewolnikiem tego, corobi.

Zasady i przepisy

Często po jakimś wystąpieniu albo artykule prasowym docierają do mnie zarzuty, że nie podaję konkretnych rozwiązań problemu, który wskazuję.

Zwykle odpowiadam w ten sposób: „Formułuję zasady, natomiast nie daję gotowych przepisów. Tylko do pana czy pani należy znalezienie – w świetle podanych zasad – rozwiązania dostosowanego do okoliczności, w których pan czy pani się znajduje, i celu, do którego pan czy pani dąży”. Jaka zatem jest różnica między zasadą a przepisem? Zasada wyraża uniwersalną i niezmienną prawdę, która odnosi się do wszystkich ludzi bez wyjątku. Przepis związany jest bardziej ze sztuką zastosowania zasady w konkretnych sytuacjach i może być różny zależnie odokoliczności.

Pokażmy to rozróżnienie naprzykładach.

Zasadą sztuki kulinarnej jest przygotowywanie posiłków zdrowych i smacznych. Ale przepisy kulinarne są bardzo różne, zależnie od tego, jakich produktów dotyczą. Nie przygotowuje się w ten sam sposób ryby i mięsa, a nawet dziczyzny i wołowiny albo karpia i łososia. Co więcej, dobrą gospodynią jest nie ta, która jest niewolniczo posłuszna przepisom z książek kucharskich, lecz ta, która potrafi zmodyfikować te przepisy zależnie od tego, czym dysponuje, i dostosować je do gustów domowników. Właśnie ten margines wolności i kreatywności pozwala na nieustanny rozwój sztukikulinarnej.

Tak samo zasadą medycyny jest przywrócenie zdrowia choremu. Każdy jednak chory wymaga szczególnego traktowania, nie leczy się chorego na anemię tak jak cierpiącego na nadciśnienie, dziecka jak starca, organizmu wyczerpanego jak tego, który jest w pełni sił. Nawet gdyby lekarz zapisywał takie same leki i w takim samym dawkowaniu wszystkim swoim pacjentom mającym tę samą chorobę, uznano by, że źle wykonuje swojąsztukę.

Jednym z większych objawów intelektualnego lenistwa naszych czasów jest zniknięcie z pola widzenia zasad i zastąpienie ich licznymi gotowymi przepisami (powiedziałbym nawet „sztuczkami”), które można zastosować w każdych okolicznościach i które zwalniają z wysiłku myślenia, wybierania itworzenia.

Na przykład, gdy miłość nie jest już uznawana za najważniejszą zasadę życia i jego cel ostateczny, widzimy ogromny wysyp podręczników sztuki zdobywania przyjaciół albo uwodzeniakobiet.

Podobnie, gdy zapomina się o zasadzie istnienia władzy w społeczności ludzkiej albo się tę zasadę kontestuje, pojawia się coraz więcej przepisów dotyczących metodzarządzania.

Jakby rzeczywistość ludzka ograniczała się do prostych, mechanicznych czynności, do których trzeba tylko dołączyć przystępną i niezmienną instrukcjęobsługi!

Trzeba w tym widzieć jeden z najwyraźniejszych przejawów kryzysu celowości, o którym tak często pisaliśmy. Zasady ukazują nam cel do osiągnięcia i są niewzruszone jak on. Przepis z kolei dotyczy jedynie porządku środków służących do osiągnięcia tego celu, a środki te powinny być dostosowane do konkretnych okoliczności, zawsze nowych i nieprzewidywalnych. Tak jak rzeka, zdążając do celu, którym jest ocean, wielokrotnie zmienia sposób kształtowania swojego łożyska zależnie od różnych struktur geologicznych, przez któreprzepływa.

Trzeba zatem mocno i nieprzejednanie trwać przy zasadach, a jednocześnie być bardzo plastycznym i pilnującym szczegółów w sztuce ich wcielania wżycie.

Dodajmy jeszcze, że to właśnie wierność zasadom pomaga nam w najlepszym doborze środków. Człowiek głęboko przesiąknięty ewangelicznym przykazaniem; „miłuj bliźniego swego jak siebie samego” spontanicznie znajdzie w relacjach z bliźnimi to słowo, które należy powiedzieć albo którego wypowiadać nie należy, jakiś gest, który trzeba wykonać albo którego trzeba unikać. Nie będzie potrzebował szukać przepisów na zewnątrz, zaczerpnie je – jak mówi Ewangelia – „z dobrego skarbca swego serca” (Łk 6,45) i ze swojego osobistegodoświadczenia.

Sprzedawcy przepisów łudzą nas iluzją, że w kwestiach psychologicznych i społecznych istnieją wytrychy zdolne otworzyć każde drzwi. Nie jest to prawda. Przeciwnie, prawdziwy realizm – który opiera się na miłości i szacunku dla człowieka – wymaga, abyśmy umiejętnie dorobili klucz do każdegozamka.

Modlitwa i skupienie

Właśnie wróciłem z Mszy odprawianej „po nowemu” (new look – jak mówią nasi sąsiedzi zza Kanału La Manche). Od początku do końca nabożeństwa był tylko dialog, wezwania do modlitwy i krzykliwe pieśni; wyszedłem z bolącą głową z powodu całego tego hałasu, nie znalazłszy możliwości modlitwy. Powierzyłem swoje rozczarowanie młodemu przyjacielowi, który odpowiedział mi, że jestem „zacofany” i „niedostosowany” oraz że modlitwa jest aktem wspólnotowym, niewymagającym ani samotności, ani ciszy. Dodał nawet, że samotna i bezgłośna modlitwa jest znakiem egoistycznego skupienia na samymsobie.

Muszę przyznać, że te argumenty mnie nie przekonują. Czym bowiem jest modlitwa? To pełne miłości skierowanie swojej uwagi na Boga. A przecież i uwaga i miłość są aktami szczególnie wewnętrznymi i osobistymi, które źle wpasowują się w tłum i hałas. Naukowiec, który skupia się na jakimś problemie, poeta albo muzyk zmagający się z zapisaniem natchnienia, zakochani, którzy są sobą zachwyceni i sekretnie wyznają sobie uczucia – wszyscy oni szukają odosobnienia i spokoju. Dlaczegóż więc nasze relacje z Bogiem, które są przecież jeszcze bardziej intymne i głębsze, miałyby zostać wyłączone spod tego prawa? Jak mówi Pismo Święte: „Chcę ją na pustynię wyprowadzić i mówić jej do serca…” (Oz 2,16).

Nie neguję ani konieczności, ani wagi społecznego wymiaru religii. To naturalne, że Bogu, który jest Stwórcą i Zbawicielem wszystkich ludzi, winien być składany kult publiczny.

Twierdzę tylko, że aspekt społeczny religii powinien być przedłużeniem i sposobem wyrażenia wewnętrznego dialogu Boga i duszy. Podobnie małżeństwo jest publiczną konsekracją i prawnym usankcjonowaniem miłości, która łączy i jednoczy mężczyznę i kobietę. Cóż jednak warte byłyby zewnętrzne obrzędy małżeństwa, choćby nawet ślub w kościele, jeśli nie byłoby tam miłości dającej obrzędom duszę i znaczenie? A to, co jest prawdą dla miłości ludzkiej, jest nią jeszcze bardziej dla miłości Boskiej. Modlitwa publiczna nie oznacza już niczego, gdy przestaje być owocem i – jeśli można tak powiedzieć – konfluencją (zlaniem się w jedno) wielości modlitwosobistych.

Te dwie formy kultu Bożego nie powinny się sobie przeciwstawiać, przeciwnie, mają się uzupełniać. Obecność rozmodlonego i skupionego zgromadzenia, wspaniałe i piękne śpiewy liturgiczne zapraszają nas do zstąpienia do swojego wnętrza i do modlitwy. Jednak jest to możliwe pod warunkiem, że otaczająca nas atmosfera będzie zgodna z ukrytymi rytmami duszy, gdyż, jak mówi Ewangelia, Królestwo Boże najpierw w nas jest (por. Łk 17,21).

Nie zapominajmy też, że żyjemy w czasach tłumów i hałasu. Klimat współczesnego życia społecznego czyni coraz trudniejszym dostęp do samotności i ciszy. A są to dobra podstawowe dla duszy i bez nich żadna prawdziwa modlitwa nie jest możliwa. Gdzież ich będziemy szukać, jeśli nie znajdziemy ich w Kościele? Wszystko wokół nas zdaje się spiskować, aby oddzielić nas od nas samych. Jeśli pod pretekstem „bycia na bieżąco” i „wspólnego marszu” wejdziemy w zażyły związek z tą próżną nadpobudliwością świata i wprowadzimy ją nawet do naszych relacji z Bogiem, będzie to miało katastrofalne skutki. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek skupienie jest konieczne, gdyż to w nim, jak mówił Ralf Emerson, jest źródło wszelkiej mądrości, podczas gdy rozproszenie jest przyczyną wszelkiego zła: The one prudence in life is concentration, the one evil is dissipation1.

1 „Jedyną roztropnością w życiu jest koncentracja, jedynym złem jest rozproszenie”. R.W. Emerson, Representative men. English traits. Conduct of life, Boston 1872, s. 353.

Tajemnica liczby

Mam za sąsiadów dwóch gospodarzy. Pierwszy z nich ma cztery kozy, każdą z nich dobrze zna, każda ma imię (jedna nazywa się Białaska, druga – Rogatka itd.) i jest traktowana przez swojego właściciela jako osobna indywidualność: mówi do każdej i o każdej z osobna. Drugi sąsiad ma sto kóz, a żadna z nich nie istnieje dla niego inaczej niż jako element trzody, a sama trzoda to dla niego tylko fabryka mleka, sera i kóz sprzedawanych natargu.

To tak przeciwstawne podejście skłoniło mnie do ponownych rozważań nad mylącą tajemnicą liczby. Ta tajemnica ma swój aspekt pozytywny: wielka obfitość, ogromne bogactwo i niewyczerpana różnorodność stworzenia – od miliardów istnień na ziemi do miliardów gwiazd wypełniających niebiosa. Ma ona jednak niestety także aspekt negatywny: anonimowość związaną z liczebnością, zniknięcie jednostki w tłumie, wyjątkowość zakrytąpodobieństwem.

We współczesnej cywilizacji ten drugi aspekt odgrywa coraz większą rolę. Niezależnie od tego, czy mówimy o gwałtownym wzroście demograficznym, o urbanizacji i wielkich aglomeracjach miejskich z ich niezróżnicowanymi masami ludzkimi sterowanymi przez massmedia, o oszałamiającym wzroście produkcji i konsumpcji, o nadmiarze i marnotrawstwie – wszędzie jesteśmy świadkami erozji jakości sprawianej przez ilość, widzimy wyścig bez hamulców, w którym „więcej” zastępuje „lepiej”. Wraz z tymi zmianami postępuje dewaluacja na wszystkich poziomach, zaczynając od tandetnych wyrobów przemysłowych, które zużywają się szybko i bez przerwy trzeba je wymieniać, przez sztucznie ulepszane mięsa i owoce, aż do bezmiernej pogardy dla człowieka otwarcie głoszonej przez tuzy masowej informacji i propagandy. Niby wszystko jest dla wszystkich, ale szybko się okazuje, że tak naprawdę nie ma niczego autentycznego dlanikogo.

Oczywiście ten fenomen nie jest nowy: hordy Attyli, na przykład, spustoszyły Europę raczej dzięki swej liczbie, a nie jakości. Jednak dawniej skutki tego zjawiska były ograniczane, czy to przez rytmy natury (wraz z naturalną selekcją, która była ich skutkiem), czy to przez istnienie stosunkowo odpornych społeczności, mocno zakorzenionych w przestrzeni i czasie, w których rodziły się i trwały zwyczaje i obyczaje. Oryginalność i różnorodność tych społeczności była jakby wałem ochronnym, który zabezpieczał przed niwelującym zalewem liczby. Wiem, o czym mówię. W Langwedocji z czasów mojego dzieciństwa architektura, sprzęty, język, folklor, a nawet cechy ludzi były związane z określonym terytorium i nawet w sąsiednich wsiach mogły być zupełnie różne. Można to nazwać parafiańszczyzną, która z jednej strony cechowała się ograniczonością, z drugiej jednak – miała swoją intymność, swojskość i głębię. Było to coś zupełnie innego niż nieokreślona „świadomość planetarna”, na którą próbuje się nasprzemalować.

Jednak te bariery znikają dziś jedna po drugiej. Jeśli zatem szukamy korzenia zła i wielorakich zagrożeń, które kładą się cieniem nad naszymi czasami, to znajdujemy go właśnie w liczbie (i w posługiwaniu się liczbą przez technokratów zarządzających opinią publiczną ipolityką).

Czy jest to agonia wolności? Zanikanie różnic między jednostkami i grupami społecznymi dostarcza idealnego spoiwa społeczeństwu totalitarnemu. Istota, która straciła swą wewnętrzną jednostkowość i która nie jest już chroniona przez żywą wspólnotę, automatycznie staje się łupem jakiejkolwiek mocy zewnętrznej, która dekomponuje ją i ponownie układa według swego uznania. I tak naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, czy ta moc zewnętrzna działa poprzez korupcję, jak w świecie, który wciąż nazywamy wolnym, czy poprzez przymus i zniewolenie, jak w państwach socjalistycznych, gdyż dezorientacja i anonimowość zawsze torują drogętyranii.

Czy znudzenie, niezadowolenie i bunt są różnymi przejawami zła charakterystycznymi dla naszej cywilizacji? Są one owocami tego samego drzewa. Uniformizm, do którego ludzie dochodzą przez utratę swojej wewnętrznej jakości, czy też przez monotonię otaczającego ich środowiska społecznego, owocuje znudzeniem. Nadzwyczajna kariera słowa „ucieczka” pokazuje, jak bardzo współczesny człowiek czuje się więźniem. Więźniem czego? Więźniem swojej pracy, swoich bliskich, miejsca, w którym żyje – wszystkiego tego, co normalnie powinno wchodzić w skład strefy swobodnego wyboru. Człowieka współczesnego nieustannie porusza natarczywe pragnienie zmiany i nowości, zrodzone z odrazy dote-­go, co ma, i ze sztucznie rozdmuchanego pragnienia tego, czego mu brakuje. Kiedyś ludzkie sprawy (zwyczaje, ubiory, sposoby myślenia i życia) były stabilne w czasie i przeobficie różnorodne w przestrzeni. Dziś mamy do czynienia z uniformizacją wszystkiego w przestrzeni (we wszystkich zakątkach świata komentuje się te same nowiny, czyta te same bestsellery, widzi się takie same dziewczyny w takich samych krótkich lub długich spódnicach, spotyka takich samych brudnych i długowłosych hippisów w takich samych przestrzeniach publicznych, słyszy się te same slogany reklamowe albo polityczne itd.), a jednocześnie, jakby dla kompensacji, w czasie wszystko kręci się coraz szybciej. Moda – ta dyktatura efemeryczności, w którą wpadają uciekinierzy od wieczności – zastępuje obaloną tradycję, ciągła zmienność zajmuje miejsce różnorodności, a rozrywka kwitnie na grobie rozmaitości ludzkich zajęć. I tak zbiorowe zaślepienia następują jedne po drugich, nie pozostawiając po sobie śladów: opadły z drzewa liść wciąż miota się z jednego miejsca na drugie, lecz żadne z tych miejsc nie jest jego; los liścia zależy tylko od wiatru, który go przenosi… Już wieki temu Seneka mówił: Mutantur non in melius, sed in aliud – nie zmieniają się na lepsze, lecz wciąż szukajązmiany.

Współczesna rewolucyjna gorączka ujawnia ten sam mechanizm. Pod rewolucyjnym sztandarem harmonia społeczna jest zupełnie niemożliwa. Porządek i ciągłość społeczeństwa opiera się na jakości jego członków. Elementem tej jakości jest również świadomość własnych ograniczeń i zgoda na nie. „Nie mam wystarczających umiejętności…” – spontanicznie powie człowiek, którego talenty i gusty współgrają z jego rolą społeczną. Człowiek bez tożsamości, przeciwnie, nie będąc wewnętrznie związanym z żadnym obowiązkiem, instynktownie poczuwa się do wszystkich praw: ziarna zazdrości, buntu, ciągłego pytania – „dlaczego nie ja?” znajdują w nim doskonałe warunki zakorzenienia i wzrostu. W zewnętrznych działaniach wywrotowych znajduje lekarstwo na zło, które kryje w swoim wnętrzu. Cóż jednak pomoże „zmiana powietrza” temu, którego płuca nie są w stanie oddychać?

I tak wszystkie drogi, na pozór nieograniczone, na których tłoczy się i spieszy ludzkość, wiodą do przepaści albo kończą się w ślepychzaułkach.

Czy jest na to jakieś lekarstwo? Widzę je tylko w powrocie do źródeł bytu i porządku. Chodzi tu przede wszystkim o zapobieganie złym urokom, które rzuca liczba pozostawiona samej sobie, co implikuje wyjście z prądu ideologii i namiętności, który ogarnia dziś prawie całą planetę. Gdy zatem okadza się masy, gdy głosi się, że właśnie osiągnęły one historyczne znaczenie, gdy proponuje się politykę, kulturę czy religię na ich obraz, należy – przeciwnie – napowietrzać, rozdrabniać i w pewien sposób rozpuszczać te masy, to znaczy odbudowywać społeczeństwo, w którym jednostka ucieka od izolacji podobnej do nieprzyjaznego sąsiedztwa i wraz ze swą nieredukowalną i niezastępowalną tożsamością odnajduje komunię z bliźnim. Inaczej mówiąc, należy walczyć z chaosem duchowym, który jest wynikiem niemającego przeciwwagi postępu technicznego i nieuporządkowanego przyspieszenia historii. W przeciwnym razie żadna sprawiedliwość rozdzielcza budowana na matematycznej równości, żadne, nawet powszechne, podniesienie poziomu życia nie wystarczą do wypełnienia próżni wytworzonej przez obniżenie poziomu bycia człowiekiem. „Widzę wznoszące się aż po horyzont wielkie socjalistyczne znudzenie” – pisał pięćdziesiąt lat temu, jeszcze jako człowiek lewicy, Alain (E. Chartier). Z kolei G. Bernanos przekonywał: „Mówicie o sprawiedliwości społecznej. Głupcy! Odbudujcie najpierw społeczeństwo”. Chodzi tu o społeczeństwo, w którym na wszystkich szczeblach są ludzie, których dawniej określano mianem „wartościowi”, gdzie przywileje związane są z rzeczywistymi talentami i jasno określoną odpowiedzialnością, gdzie nierówności znajdują swój sens i cel w tej doskonalszej sprawiedliwości, która jest efektemharmonii.

Za tę cenę możemy przezwyciężyć ciężkie doświadczenie liczby. Albowiem, skoro przykazaniem Bożym jest miłowanie bliźniego jak siebie samego, najlepiej wypełniać to przykazanie, gdy ten bliźni nie wtapia się w anonimowość mas, gdy staje przed nami z twarzą i duszą, jednym słowem – gdy jest dla nas obecnością, a nieliczbą.

Dwie siły ciążenia

Dzienniki donoszą o epidemii rozwodów szerzącej się wśród amerykańskich astronautów. Dziennikarze piszą, że zaniepokojone kierownictwo NASA próbuje powstrzymać tę plagę, przypominając tym herosom przestrzeni kosmicznej, którzy odważają się postępować jak zwykłe gwiazdy Hollywood, o ich domowychobowiązkach.

Jak wytłumaczyć te działania NASA? Wielka akcja reklamowa, zgodna zresztą z ukrytymi pragnieniami amerykańskiej opinii publicznej, przedstawiała dotychczas pogromców siły ciążenia jako idealnych małżonków i wzorowych ojców. Czyż można sobie wyobrazić bardziej wzruszający obrazek niż mężczyzna wracający z nieba złączony miłosnym uściskiem ze stęsknioną, wierną panią domu? Gdy w masowej świadomości na tym wizerunku pojawią się skazy, przeżycia urastają do rozmiarów żałobynarodowej.

Skąd jednak ta potrzeba idealizacji? Dlaczego ludzie za wszelką cenę pragną, aby ktoś, kto dokonał jakiegoś wyjątkowego wyczynu, był jednocześnie wzorem cnót w życiuprywatnym?

Kult bohaterów jest tak stary jak ludzkość. Co to jednak znaczy „bohater”? W starożytności określano tym mianem półbogów i ludzi, którzy zasługiwali na powszechny podziw ze względu na swą moc i dzielność na polu bitwy. Czczono ich ze względu na siłę, a nie cnoty (w pierwotnym znaczeniu łacińskie słowo virtus oznacza siłę), czyli wysokie walory moralne. Zresztą, tak mitologia, jak i historia uczą, że ci nadludzie w życiu prywatnym zachowywali się jak notoryczni trefnisie: miłosne przygody Herkulesa czy Tezeusza, Aleksandra Macedońskiego czy Cezara są niezliczone. Ten typ bohaterstwa nie ma nic wspólnego zmądrością.

Chrześcijaństwo zapoczątkowało w historii inne rozumienie bohaterstwa. Średniowieczny mityczny ideał rycerza – bohatera nie tylko nieustraszonego na polu bitwy, ale lojalnego, hojnego, będącego obrońcą ubogich i uciśnionych, bezwarunkowo wiernego damie swego serca – jest specyficznym produktem atmosfery psychologicznej i społecznej, w której obok cnót wojennych panował kult wartości zapisanych wEwangelii.

Amerykańska mentalność, szaleńczo zakochana w nowinkach technicznych, a jednocześnie przeniknięta odziedziczonym po przodkach purytanizmem, połączyła, jak się wydaje, te dwa typy heroizmu w idealizacji astronauty. Wyobraźnia przekształca jego obraz tak, aby stał się wzorem na każdym polu. Człowiek z ulicy widzi w nim wcielenie i uosobienie wszystkich doskonałości, o których marzy, a marzenie to jest tym silniejsze, im bardziej jemu samemu tych doskonałościbrakuje.

Jaki jednak aprioryczny związek miałby istnieć między osiągnięciami technicznymi, jakkolwiek byłyby one wielkie, a wartościami związanymi z głębią życia wewnętrznego i miłości? Aby osiągnąć swój cel, astronauta musi charakteryzować się psychiczną i moralną odwagą, odpornością, zimną krwią, dokładnością i szybkością w działaniu itd. – ale wszystkie te cechy ukierunkowane są na sukces jego przedsięwzięcia, a nie na duchową doskonałość. Oddzielmy te dwa pola – astronauta jest człowiekiem jak inni, dręczą go te same namiętności, ten sam egoizm, te same słabości. Być może nawet, jeśli podejmuje większe ryzyko i wkłada tak wiele wysiłku, aby wznieść się tak wysoko w niebo, może być bardziej niż inni wyobcowany ze swoich ziemskich spraw i obowiązków. Nie mówiąc już o zawrocie głowy i różnych pokusach, które wynikają z nagłego przejścia z cienia do chwały, z poziomu nieważnego i nikomu nieznanego oficera na szczyt popularności światowej gwiazdy. Bieżące doświadczenia nieprzerwanie dowodzą, że ludzie będący idolami w życiu publicznym, uważają, że mogą sobie pozwalać na wszystko w życiu prywatnym. Niepoddanie się tej tendencji wymaga od człowieka ponadprzeciętnej jakościmoralnej.

Jeśli człowiek z ulicy chce znaleźć wzory cnót, powinien ich szukać tylko wśród mędrców i świętych. Ale nasza epoka z pasją oddaje się „demistyfikowaniu” i jednych, i drugich (niedawno, prawie jednocześnie przeczytałem złośliwe krytyki Sokratesa i Tomasza More’a), tworząc jednocześnie nową mistyfikację. Polega ona na uznawaniu jakiegokolwiek człowieka wyjątkowego za człowieka idealnego. Aureole pozostają, ale otaczają niewłaściwegłowy.

Obecny mały skandal w NASA po raz kolejny obalił złudzenia tych, którzy wierzą w paralelność postępu materialnego i duchowego. Ukazuje nam on, że poszerzanie się naszej władzy nad światem zewnętrznym w żaden sposób nie wpływa na ograniczenia i słabości świata wewnętrznego człowieka. Nie wystarczy pokonać materialną siłę ciążenia, aby wymknąć się spod strasznych skutków moralnej siły ciążenia, którą Pascal nazywał „nędzą człowieka bez Boga”. Dlatego też oprócz pionierów nauki i techniki, którzy poszerzają granice poznanego świata, zawsze potrzebujemy mędrców i świętych, którzy otwierają nam bramy niewidzialnegonieba.

Co się zmienia, a co trwa

„Wśród tak wielu rzeczy, które się zmieniają, najmniej zmienia się człowiek” – ta myśl, wypowiedziana kilka lat temu przez jednego z najświatlejszych polityków starej Europy, wyraża prawdę, która może wydawać się niepokojąca albo pocieszająca, zależnie od tego, jak widzimy człowieka, ale która ma przynajmniej tę zaletę, że daje solidną podstawę tak dla naszego niepokoju, jak i dla naszejnadziei.

Wszystko wokół nas się zmieniło. Nasza wiedza o rzeczach i nasza władza nad nimi imponująco wzrosły. Znamy sekrety atomu, a nasze teleskopy sięgają do najdalszych galaktyk, przekroczyliśmy barierę dźwięku, a nasze rakiety zaczynają badać przestrzeń międzygwiezdną, w 1968 r. jeden człowiek pracujący na roli wyprodukował sześćset razy więcej pszenicy niż sto lat wcześniejitd.

Jak jednak wygląda nasza wiedza o nas samych? Mimo postępów, bardziej zresztą pozornych niż rzeczywistych, „psychologii głębi”, wciąż możemy powtarzać pytanie Pascala: „czyż jest większa chimera niżczłowiek?”.

A jaka jest nasza władza nad sobą samym? Nasze cnoty, tak samo jak nasze wady, nie zmieniły się. Czy jesteśmy mniej posłuszni naszym namiętnościom (które są dziś nazywane „popędami” albo „uczuciami”, co niczego nie zmienia w ich naturze…) niż starożytni mędrcy? Albo bliżsi Bogu niż święci z pierwszych wieków chrześcijaństwa? Czy dzisiejsi filozofowie są genialniejsi niż Arystoteles, poeci – niż Homer, a rzeźbiarze – niżFidiasz?

Nasze widzenie świata zmieniło się całkowicie. Czujemy się bardzo nieswojo wobec kosmologii Dantego, który wyobrażał sobie niebo jako piętrowe sklepienia sferyczne zawieszone nad naszymi głowami, a piekło jako miejsce znajdujące się we wewnętrzu ziemi. Gdy jednak ten sam Dante opisuje upojenia i udręki miłości, dzisiejsi zakochani odnajdują siebie w jego strofach. Podobnie jakieś średniowieczne narzędzie – na przykład sierp, którego używano przy żniwach – w naszych oczach wygląda na archaiczne i śmieszne, jednak gdy L. Aragon, współczesny poeta, a nadto wojujący komunista, pisze: „nie ma miłości, która nie stawałaby się cierpieniem”, powtarza tylko słowa dawno napisanego traktatu O naśladowaniu Chrystusa: Sine dolore non vivitur in amore („bez boleści nie żyje się w miłości”2). Albo też gdy Seneka mówi o próżniakach, którzy „wychodzili z domu tylko po to, aby dołączyć do tłumu” i wszędzie obnosili się ze swoją „zapracowaną bezczynnością”, słowa te wciąż tak samo odnoszą się do odruchów stadnych i rozgorączkowanego lenistwa wielu naszych współczesnych. I jeśli Pascal definitywnie należy do przeszłości jako lekarz i wynalazca (czymże jest jego prosta maszyna do liczenia w porównaniu z dzisiejszymi komputerami?), ten sam Pascal, jako świadek lęku i nadziei człowieka, wywiera na nas taki sam urzekający i sakralny wpływ jak na czytelników w XVIwieku.

A zatem, choć świat zewnętrzny zmienia się bez­ustannie w każdym swoim aspekcie, a nasze środki oddziaływania na ten świat i przemieniania go cały czas rozwijają się i doskonalą, świat wewnętrzny pozostaje taki sam. Zwierciadło Sokratesa ukazuje nam niezmiennie tę samą twarz: znajdujemy w niej tę samą wielkość i tę samą nędzę, ten sam owoc i tego samego robaka, ten sam obraz Boga zaciemniony i zniekształcony przez zerwanie zNim.

Właśnie w tym obrazie – wyjątkowym odbiciu Boskiej niezmienności w świecie – nasza myśl, oszołomiona przyspieszonym biegiem historii, powinna szukać tego „punktu stałego”, którego domagał się Pascal, tej niezmienności koniecznej, aby nie zatracić się w cyklonie wrażeń.

Do tego obrazu również powinny odnosić się nasze wysiłki. Nauki przyrodnicze sprawiają, że odkrywamy świat zewnętrzny. Gdy zostaną przełożone na umiejętności techniczne, pozwalają nam także ten świat przekształcać. Mądrość i religia wprowadzają nas w odkrycie i przekształcanie nassamych.

Właśnie na ten postęp wewnętrzny powinniśmy zwrócić nasze spojrzenia i ukierunkować starania. Najpierw po to, aby zbawić swoją duszę, a następnie – aby nadać sens i cel przyspieszeniu historii. Im morze jest większe, a okręt szybszy, tym bardziej do nawigacji potrzebujemy niezmiennego, niepodatnego na ruch fal układu gwiazd. Jedną z gwiazd z tego układu jest znajomość naszego początku i celu, inną – właściwe rozumienie prawdziwego szczęścia człowieka, do którego powinna zostać przyporządkowana nasza wiedza o sprawach ziemskich i nasza władza nad nimi. Tego właśnie brakuje naszej cywilizacji i przez ten brak może ona umrzeć. Aby nie opierać się tylko na jednym przykładzie, zobaczmy, jaki smutny użytek czyni ludzkość ze wspaniałego rozwoju swoich możliwości gospodarczych. Jest to dowód na to, że bez wspomnianego wyżej nawrócenia wszystkie podboje ludzkości zwrócą się przeciwko niej i sprzęgną się, aby ją zniszczyć i zgubić.

2 Tomasz á Kempis, Naśladowanie Chrystusa, III, 5, 7, Wrocław 1991, s. 64.

Era kosmiczna i nowy człowiek

Po raz kolejny zdobywcy kosmosu stanęli na powierzchni satelity Ziemi i przeszli się po tympustkowiu.

A ten ciągle o Księżycu! – powiedzą być może czytelnicy. Jeśli wracam do tego tematu, czynię to nie tylko dla własnej przyjemności, lecz po to, aby odpowiedzieć na pewne głupstwa, których nie brakuje w tym, co dziś mówią i piszą fabrykanci opinii publicznej. Wielokrotne powtarzanie tych samych błędów wymusza powtarzanie tych samychargumentów.

Wszystkie te pomyłki są objawami jednej i tej samej choroby ducha, tak starej jak ludzkość, ale szczególnie zjadliwej w naszych czasach. Tą chorobą jest pomieszanie różnych obszarów ludzkiej działalności i różnychwartości.

Otwieram jedno z popularnych francuskich czasopism i czytam, że początek podboju kosmosu wyznacza narodziny nowego rodzaju ludzkości, przewyższającego wszystko, co dziś znamy. Jesteśmy świadkami niewyobrażalnej dawniej przemiany, która dotknie nawet naszych struktur duchowych i afektywnych. Będziemy mówić o człowieku sprzed podboju kosmosu i innym człowieku po tym podboju, a będą oni tak różni od siebie, jak my jesteśmy różni odjaskiniowców.

Proszę się zastanowić. Bezdyskusyjne jest, że człowiek jutra – pod warunkiem, że żadna katastrofa nie zburzy rozwoju ludzkości – będzie dysponował siłami oddziaływania na świat nieskończenie przewyższającymi te siły, którymi człowiek dysponuje dzisiaj. Jednak nie bardzo rozumiem, jak ta moc odnosząca się wyłącznie do mechanizmów działania świata fizycznego mogłaby ulepszyć duchowe życie człowieka, to znaczy uczynić go wrażliwszym na piękno, nauczyć lepiej panować nad samym sobą i swymi namiętnościami, uwrażliwić na potrzeby bliźniego – czyli jednym słowem, sprawić, aby był bardziej zgodny ze swoim Boskim wzorem. Odkąd to wystarczy być potężniejszym, aby być lepszym? Albo polecieć dalej w przestrzeń kosmiczną, aby być większym w oczach Bożych? Nie ma żadnego uzasadnienia twierdzenie, że postęp materialny spowoduje automatyczny postęp w innych dziedzinach: w porządku estetycznym, moralnym czy religijnym. Artyści, mędrcy i święci, których zrodzi era kosmiczna, nie usuną w niepamięć Michałów Aniołów, Sokratesów i Franciszków z Asyżu z eryziemskiej.

Między jednym obszarem a drugim nie ma bezpośredniej zależności. Nauka i technika są same w sobie doskonale indyferentne względem prawdy i fałszu (za wyjątkiem tego skraju prawdy, który dotyczy praw rządzących światem fizycznym), dobra i zła, piękna i brzydoty, Boga i diabła. Dają one materialną skuteczność i nic więcej. A sposób wykorzystania tej skuteczności już od nich niezależy.

Proste spojrzenie w przeszłość powinno zachęcić nas do większego umiarkowania w głoszeniu proroctw. Inne odkrycia i inne wielkie wydarzenia z tego samego porządku wielokrotnie już zmieniały oblicze widzialnego świata. Ale człowiek wewnętrzny, wraz ze swą wielkością i nędzą, jak dotąd wcale się niezmienił.

Przypomnijmy sobie, na przykład, początek XVI w., czyli czasy wielkich odkryć geograficznych. Zachowując wszelkie proporcje, były to takie same odkrycia nieznanych wcześniej i fascynujących światów jak początek ery kosmicznej. Europejczycy zaczęli wtedy poznawać obie Ameryki, środek i południe kontynentu afrykańskiego, Daleki Wschód. Jakąż gorączkę nowości i przygody obudziło to nagłe zawalenie się granic starego świata! Ale wszystkie te powierzchniowe prądy nie zmieniły niczego w głębi człowieka. Zachowywał się on na tych dalekich ziemiach tak, jak od wieków zachowywał się w krajach podbitych. Przeniósł tam cywilizację europejską i religię Chrystusa, ale pozwolił, aby zawładnęła nim okrutna żądza złota, zorganizował niewolnictwo i ludobójstwo, handel ludźmi itd. Krótko mówiąc, w tym bilansie kolumny Boskie i diabelskie są ze sobą nierozerwalnie połączone.

Zmieńmy epokę i przenieśmy się w czasy o cztery wieki późniejsze: oto początek lotnictwa. Pierwsze zwycięstwo nad siłą ciążenia, mit Ikara stał się rzeczywistością… Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem, ale wciąż pamiętam, jak mój ojciec czytał nam artykuł, w którym napisano, że te latające maszyny są zapowiedzią i początkiem niewidzianej wcześniej ery powszechnej zgody i braterstwa. Cytowano werset z A. de Lamartine’a: „Czyż widzimy jakieś ślady granic na niebie?” i już cieszono się nieodległą przyszłością, w której ziemia – na wzór niebios, które przemierzały te wielkie mechaniczne ptaki – nie będzie znała ani podziałów, ani rywalizacji. Minęło pół wieku. Bez wątpienia lotnictwo przyniosło niewyobrażalne ułatwienia w obszarze relacji międzynarodowych. Jednak podczas dwóch wojen światowych, a także podczas licznych wojen lokalnych, zostało ono szczodrze wykorzystane do totalnej masakry ludności (bomby okazały się jak dotąd jedynym towarem dostarczanym za darmo i bezpośrednio pod adres zamieszkania). Dziś widzimy wyraźnie, że lotnictwo okazało się całkowicie niezdolne do umiędzynarodowienia umysłów iserc.

Jakim cudem inaczej miałoby być z podróżamimiędzygwiezdnymi?