Rozkosz - d'Annunzio Gabriele - darmowy ebook + książka

Rozkosz ebook

d'Annunzio Gabriele

4,0

Opis

Andrea Sperelli, miłośnik sztuki i piękna w każdej postaci, wprowadza nas w dogasający świat rzymskiej arystokracji. Młody artysta, w pogoni za szczęściem duszy i ciała, uwodzi dwie piękności – pragmatyczną i nieprzeciętnie piękną Elenę oraz anielsko czystą, uduchowioną Marię. Wśród uliczek Wiecznego Miasta rozpościera się sieć niepoprawnych związków i zależności, pełnych nieujarzmionej namiętności i deprawacji. Powieść urzeka językiem i obsesyjną fascynacją materialnym pięknem, a jednocześnie spod obfitości pięknych przedmiotów pozwala przezierać uporczywie skrywanym uczuciom – wrażliwości, cierpieniu, nieśmiałości. Ludzie, miejsca i emocje „Rozkoszy” pochłaniają bez reszty – to powieść, którą łatwo zakończyć, znalazłszy się niepostrzeżenie w dusznych rzymskich zaułkach, z mapą w ręku, w podróży śladami głównego bohatera.

 

„Rozkosz” – w oddającym klimat epoki tłumaczeniu Józefa Ruffera, przejrzanym i uzupełnionym.

 

Gabriele d’Annunzio (1863–1938) to jeden z największych twórców włoskiej literatury; ekscentryczny i niepoprawny – wzbudzał furię współczesnych sobie krytyków. Gdy jako nastolatek debiutował tomikiem poezji, przesłał do lokalnej gazety wiadomość o swojej śmierci, by zdobyć rozgłos dzięki romantycznej tragedii. Od tej pory jego postać na stałe spowiła aura kontrowersji, a niepokorny Włoch zapisał się w historii również jako dziennikarz, lotnik wojskowy i polityk. Także w naszym kraju d’Annunzio szybko trafił na języki – jeden niepozorny artykuł na temat jego twórczości rozpętał spór starych krytyków z młodymi i w konsekwencji pozwolił określić się nowemu pokoleniu twórców, dzisiaj zwanych Młodą Polską. Pierwsza powieść d’Annunzia – „Rozkosz”, znakomicie wpisująca się w dekadenckie nastroje epoki, stała się obowiązkową lekturą kręgów artystycznych przełomu XIX i XX wieku, tuż obok „Na wspak” Jorisa-Karla Huysmansa i „Portretu Doriana Graya”Oscara Wilde’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wladyslawborkowski-2000

Nie oderwiesz się od lektury

Niech inni autorzy się uczą W B.
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Włoskie klimaty i temperament ...
00
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Czytając tę książkę odrazu czuje się klimat Włoch. Przyjemnie było wrócić w tamte strony.
00

Popularność




© piszmy po książkach, Mikołaj Wilk, 2020

Tytuł oryginału: Il Piacere

Tłumaczenie: Józef Ruffer

Przygotowanie i uzupełnienie tekstu głównego: Mikołaj Wilk

Korekta tekstów uzupełniających: Natalia Karpińska

Tekst główny oparto na wydaniu: Gabriele d’Annunzio, Rozkosz, Lwów 1906. W tekście przywrócono oryginalne imiona bohaterów oraz podział na księgi; wprowadzono drobne poprawki redakcyjne, usunięto pojedyncze archaizmy. Tekst uzupełniono o list dedykacyjny i opuszczone fragmenty – są one ujęte w nawiasach kwadratowych.

Na okładce: Niels Frederik Schiøttz Jensen, En dreng med sin hund på en trappesten i Rom (1886).

WydawnictwoPISZMY PO KSIĄŻKACH

adres internetowy: www.piszmypoksiazkach.pl

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-953862-6-8

WYDANIE I, KRAKÓW2020

Francescowi Paolowi Michettiemu1

Książka ta, pisana w Twych progach przez ciepło podjętego gościa, trafia do Ciebie jako wyraz wdzięczności, swoiste ex-voto.2

W zmęczeniu po długim i ciężkim wysiłku Twoja obecność była dla mnie wzmocnieniem i pocieszeniem niczym morze. Wśród wstrętu, będącego efektem bolesnego i zdradliwego szlifowania stylu, przejrzysta prostota Twojego rozumowania stawała się dla mnie wzorem i korektą. W wątpliwościach, zrodzonych pod wpływem nadmiernych rozważań, Twój wnikliwy osąd nie raz przychodził mi jako źródło oświecenia.

Tobie, który zgłębiasz wszystkie formy i wszystkie wariacje ducha na równi z wszystkimi formami i wariacjami materii; Tobie, który rozumiesz prawa kierujące wewnętrznym życiem człowieka na równi z zasadami rysunku i koloru; Tobie, który jesteś zarówno subtelnym koneserem dusz, jak i wielkim twórcą malarstwa – zawdzięczam ćwiczenia i rozwój najszlachetniejszych zdolności intelektu, zawdzięczam nawyk obserwacji i przede wszystkim samą metodę. Jestem teraz, tak jak Ty, przekonany, że istnieje tylko jeden temat, któremu winniśmy się poświęcić: Życie.

Minęło, doprawdy, sporo chwil od czasu, gdy Ty zgłębiałeś tajniki da Vinci i Tycjana w galerii Sciarra, a ja zwracałem się do Ciebie rymami westchnień:

Ku Doskonałości, która wystrzega się zmierzchu

Ku Piękności, która nie zna cierpienia!3

A jednak postanowienie z tych czasów wypełniło się. Wróciliśmy do naszej słodkiej ojczyzny, do Twego wielkiego domostwa. Medycejskie arrasy nie zwieszają się tu ze ścian, a kobiety nie biorą udziału w naszych dekamerońskich spotkaniach; nie ma tu podczaszych ni chartów, kręcących się wokół stołu jak na obrazach Veronesego; ani wynaturzonych owoców zwieszających się z pater, które Galeazzo Maria Sforza zamawiał u Maffea di Clivate. Nasze pragnienia są mniej wzniosłe, a nasze życie bardziej przyziemne; być może na swój sposób bardziej homeryckie i bardziej heroiczne, jeśli wziąć pod uwagę, godne Ajaksa, posiłki spożywane nad szumiącym morzem, oddzielające nam okresy pracowitego postu.

Uśmiecham się, gdy pomyślę, że książka ta, w której rozpracowuję nie bez żalu tyle przekupstwa i deprawacji, tyle próżności skrytej pod przebiegłością, fałszem i okrucieństwem, została napisana wśród prostoty i błogiego spokoju Twego domostwa; pomiędzy ostatnimi pieśniami żniw a pierwszymi pastorałkami śniegów; gdy równocześnie z kolejnymi stronicami rozkwitało drogie życie Twego syna.

Nie ma żadnych wątpliwości, jeśli w mej książce znalazło się odrobinę ludzkiego współczucia i dobroci, to właśnie Twojemu synowi należą się podziękowania. Nic tak nie rozrzewnia i nie podnosi na duchu, jak spektakl rozwijającego się życia. Nawet magia wschodzącego słońca musi ustąpić pierwszeństwa temu fenomenowi.

Oto więc to dziełko. Jeśli w trakcie lektury przeskoczysz wzrokiem i ujrzysz obok Giorgia wyciągającego do Ciebie swoje rączki, uśmiechającego się swoją okrągłą buźką, jak w boskich wersach Katullusa – semihiante labello,4 przerwij czytanie. A małe, różowe stópki niech odciskają się na stronach, które ukazują wszelkie nieszczęścia Rozkoszy; i niech te beztroskie ślady będą symbolem i pozdrowieniem.

Ave, Giorgio. Przyjacielu i mistrzu, dozgonne dzięki.

W Klasztorze:5 w drugą środę 1889.

G. d’A.

1Francesco Paolo Michetti (1851–1929) – włoski malarz; bliski przyjaciel d’Annunzia, do którego autor Rozkoszy często przyjeżdżał tworzyć.

2 Ex-voto – wotum; dar składany bóstwu, błagalny lub dziękczynny.

3Cytat z utworu d’Annunzia Do F. P. Michettiego [A F. P. Michetti], drukowanego po raz pierwszy w 1886roku, później zamieszczonego w zbiorze poetyckim La Chimera.

4Semihiante labello – na wpół przymknięte usta, zdanie nawiązuje do XLI pieśni Katullusa: Życzę, by mały synek, Torkwatus, do ojca drogiego śmiał się buzią szczerbatą i słodkie rączki wyciągał, z kolan u matki kochanej, radość rodzicom swym niosąc[tłum. Grzegorz Franczak].

5W Klasztorze – Klasztor Michettiego (zwany także Wieczernikiem Michettiego/ d’Annunzia) to dawny klasztor we Francavilla al Mare, zaadaptowany przez Michettiego na dom i pracownię; popularne miejsce spotkań ówczesnych artystów i intelektualistów.

KSIĘGA PIERWSZA

I

Rok konał bardzo łagodnie. W dzień św. Sylwestra rozlewało słońce po niebie Rzymu ciepło nieokreślone, przesłonięte, ogromnie miękkie, złote, prawie wiosenne. Wszystkie ulice były zaludnione jak w majowe niedziele. Przez piazza Barberini, przez piazza di Spagna przejeżdżała pędem moc wozów; a zmieszany i ustawiczny turkot wdzierał się na Trinità dei Monti, na via Sistina i dochodził przyciszony aż do pokojów pałacu Zuccari.

Pokoje te wypełniały się z wolna wonią, którą wyziewały świeże kwiaty stojące w wazonach. Pełne i wielkie róże zanurzone były w kilku kryształowych, subtelnych kielichach, które wznosiły się na pewnego rodzaju złoconej łodydze i rozszerzały w kształt diamentowej lilii, na podobieństwo owych, które wznoszą się za Dziewicą w tondzie Sandra Botticellego w galerii Borghese. Żaden inny kształt kielicha nie dorównuje wytworności temu kształtowi; kwiaty w tym przeźroczystym więzieniu zdają się prawie uduchawiać i lepiej wyobrażać religijne lub miłosne ofiarowanie.

Andrea Sperelli oczekiwał w swych pokojach kochanki. I istotnie wszystkie rzeczy wokoło objawiały osobliwą troskliwość miłosną. Na kominku płonęło jałowcowe drzewo, a mały stolik do herbaty stał zastawiony filiżankami i podstawkami z majolik z Castel Durante, ozdobionymi mitologicznymi historyjkami przez Luzia Dolciego. Ich starożytne kształty pełne były niedającego się naśladować wdzięku, a na każdej z nich, pod postaciami, widniały wypisane kursywą heksametry z Owidiusza. Przez firanki z czerwonego brokatu, ozdobionego granatami z kędzierzawego srebra, liśćmi i napisami, wchodziło przytłumione światło. Ponieważ popołudniowe słońce biło w same okna, kwietny wzór koronkowych firanek zarysował się na dywanie.

Zegar Trinità dei Monti uderzył na pół do czwartej. Jeszcze pół godziny. Andrea wstał z otomany, na której leżał, i poszedł otworzyć jedno okno; potem przeszedł się po pokoju; potem otworzył książkę, przeczytał kilka linijek i zamknął; potem szukał czegoś wokoło wątpiącym wzrokiem. Niepokój oczekiwania dokuczał mu tak dotkliwie, że czuł potrzebę ruchu, roboty, rozerwania wewnętrznej udręki czynem materialnym. Schylił się ku kominkowi, wziął szczypce, żeby ożywić ogień, rzucił na płonący stos nowe polano jałowca. Stos zawalił się, pryskające żarem węgle potoczyły się aż do metalowej płyty, która ochraniała dywan. Płomień rozdzielił się na mnóstwo niebieskawych języczków, które znikały i powstawały; drwa dymiły.

Wówczas powstało w umyśle oczekującego pewne wspomnienie. Właśnie przed tym kominkiem lubiła niegdyś wysiadywać, zanim się ubrała po miłosnej godzinie. Z niezwykłym artyzmem umiała układać wielkie polana drzewa na ognisku. Brała ciężkie szczypce obiema rękami i odrzucała głowę nieco wstecz, żeby uniknąć iskier. Na tle dywanu jej znużone nieco ciało zdawało się, wskutek ruchów mięśni i falowania cieniów, uśmiechać wszystkimi spojeniami, wszystkimi fałdami, wszystkimi dołkami, całe przesłonione bladą barwą bursztynową, która przywodziła na myśl Danae Correggia. I w ogóle jej kończyny miały coś correggiowskiego. Ręce i stopy były małe i giętkie, prawie rzec by można, drzewiaste, jak w posągach Dafne w samym początku legendarnej przemiany.

Zaledwie skończyła swe dzieło, drwa zapalały się i rzucały natychmiastowy blask. W pokoju owo ciepłe czerwonawe światło walczyło jakiś czas z zimnym mrokiem, wdzierającym się przez szyby. Zapach płonącego jałowca sprawiał lekki zawrót głowy. Elena na widok płomienia zdawała się ulegać rodzajowi dziecinnej, szalonej radości. Miała trochę okrutny zwyczaj obrywania, przy końcu każdej miłosnej schadzki, wszystkich kwiatów, które były w wazonach. Kiedy wracała do pokoju już ubrana, nakładając rękawiczki lub zamykając zapinkę, uśmiechała się pośród tego spustoszenia. I nic nie dorównywało wdziękowi ruchu, który czyniła za każdym razem, podnosząc nieco suknię i wysuwając najpierw jedną nogę, a potem drugą, żeby pochylony kochanek zawiązał wstążki rozwiązanego jeszcze bucika.

Miejsce w niczym prawie się nie zmieniło. Ze wszystkich rzeczy, na które Elena patrzyła lub których dotykała, podnosiły się w gwarnym natłoku wspomnienia i obrazy z dawnych czasów. Po dwóch prawie latach Elena miała znowu przekroczyć ten próg. Pewnie za pół godziny przyjdzie, usiądzie na tym fotelu i zdejmując z twarzy welon, trochę zadyszana, zacznie mówić jak niegdyś. Wszystkie te rzeczy usłyszą znowu, po dwóch latach, jej głos, a może i śmiech.

Dzień pamiętnego rozstania przypadał na dwudziestego piątego marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku. Było to za Porta Pia, w karecie. Ta data została w pamięci Andrei niezatarta. Teraz, czekając, był w stanie uprzytomnić sobie wszystkie zdarzenia owego dnia z najzupełniejszą jasnością. Widok krajobrazu nomentańskiego1 objawiał się mu teraz w świetle idealnym, jak jeden z owych śnionych krajobrazów, w których rzeczy w oddali zdają się widoczne z powodu promieniowania, które bije z ich kształtów.

Zamknięta kareta toczyła się z równomiernym tupotem kłusa; mury starych patrycjuszowskich willi mijały przed okienkami powozu białawe, jakby chwiejące się ruchem ciągłym i łagodnym. Od czasu do czasu zjawiały się żelazne kraty bram, poprzez które widać było to aleję wysadzaną wysokim bukszpanem, to grotę z zieleni – mieszkanie latyńskich posągów, to portyk z roślin, w którym tu i ówdzie uśmiechały się blade promienie słońca.

Elena milczała, owinięta w obszerne futro z wydry, z twarzą osłoniętą welonem, z rękami w rękawiczkach ze skórki kozicy. On wdychał z rozkoszą subtelną woń heliotropu, bijącą od kosztownego futra, wyczuwając przy swoim ramieniu krągłość jej ramienia. Oboje czuli się dalekimi od innych, samotnymi. Lecz czasem z nagła przejeżdżał obok czarny powóz prałata lub koniuch na koniu,albo przechodził tłum kleryków odzianych fioletowo, innym razem – trzoda bydła.

Pół kilometra od mostu Elena rzekła:

– Wysiądźmy.

Zimne i czyste powietrze wsi było jak źródlana woda. A falowanie drzew poruszanych wiatrem zdawało się, wskutek złudzenia wzrokowego, udzielać wszystkiemu naokoło.

Tuląc się do niego i potykając na wyboistej ziemi, rzekła:

– Dziś wieczorem odjeżdżam. To ostatni raz...

Potem zamilkła. Potem mówiła znowu, z przerwami, przygnębiona koniecznością odjazdu, koniecznością zerwania, mówiła głosem pełnym smutku. Gwałtowny wiatr porywał słowa z jej warg. Mówiła dalej. On przerwał jej, biorąc ją za rękę i szukając palcami pod rękawiczką tętniącego ciała:

– Przestań! Przestań!

Postępowali naprzód, walcząc z uderzeniem nastającego wiatru. I on, u boku tej kobiety, wśród uroczystej i podniosłej samotności, uczuł nagle, że w duszę wstępuje mu jakby duma życia pełniejszego swobody, duma przeobfitości sił.

– Nie odjeżdżaj! Nie odjeżdżaj! Ja pragnę ciebie wciąż, zawsze...

Obnażył jej rękę i wsunął palce w rękaw, dręcząc jej skórę niespokojnym ruchem, w którym mieściła się żądza rozkoszniejszych posiadań.

Ona zwróciła nań jedno z owych spojrzeń, co upajały go jak wino. Most, jasnoczerwony w słonecznym oświetleniu, był niedaleko. Rzeka wydawała się nieruchomą i metaliczną przez cały ciąg swego krętego biegu. Łozy gięły się na brzegu, a wody uderzały lekko o kilka palów wbitych w glinę, być może na podporę dla wędek.

Wtedy on zaczął podniecać ją przypomnieniami. Mówił jej o pierwszych dniach, o balu w pałacu Farnese, o polowaniu w okolicach Divino Amore, o porannych spotkaniach wzdłuż wystaw złotniczych na piazza di Spagna albo na spokojnej i pańskiej via Sistina, kiedy to wychodziła z palazzo Barberini ścigana przez kwiaciarki, które ofiarowywały jej róże w koszykach.

– Przypominasz sobie? Przypominasz sobie?

– Tak.

– A ów wieczór kwiatów, na początku, kiedy to przyszedłem z takim mnóstwem kwiatów. Byłaś sama w kącie okna, czytałaś. Czy przypominasz sobie?

– Tak, tak.

– Ja wszedłem. Tyś się zaledwie odwróciła; przyjęłaś mnie szorstko. Co ci było? Nie wiem. Położyłem bukiet na stoliku i czekałem. Tyś zaczęła mówić o rzeczach błahych, z przymusem i niechętnie. Myślałem strapiony: „Już mnie więcej nie kocha”. Lecz woń kwiatów była wielka: wypełniła już cały pokój. Widzę cię jeszcze, jak porwałaś bukiet i zanurzyłaś w nim całą twarz, wdychając. Twarz twoja, po podniesieniu się, zdawała się bezkrwista, a oczy zmącone jakby rodzajem upojenia...

– Mów dalej! Mów! – rzekła Elena głosem omdlałym i przechyliła się poprzez balustradę, oczarowana urokiem pomykających wód.

– Potem, na otomanie: przypominasz sobie? Zasypałem ci kwiatami piersi, ramiona, twarz, napierając. Tyś się ustawicznie wynurzała, nadstawiając pocałunkom usta, szyję, przymknięte powieki. Między twoją skórą a swoimi wargami czułem chłodne i miękkie płatki. Gdy całowałem twoją szyję, drżałaś na całym ciele i wyciągałaś ręce, odpychając mnie. A potem... utonęłaś głową pośród poduszek, z piersią ukrytą pod różami, z ramionami obnażonymi aż po łokcie. I nie było nic rozkoszniejszego i słodszego nad lekkie drżenie twoich bladych rąk na moich skroniach. Przypominasz sobie?

– Tak. Mów dalej...

On mówił dalej ze wzrastającą tkliwością. Upojony swoimi słowami, prawie zatracał świadomość tego, co mówił. Elena, zwrócona plecami ku światłu, nachylała się powoli ku kochankowi. Oboje wyczuwali poprzez ubrania niewyraźne zetknięcie ciał. Pod nimi wody rzeki mijały powolne i zimne. Wysokie, subtelne łozy pod każdym podmuchem wiatru chyliły się ku wodom niby włosy i falowały szeroko.

Potem nie mówili już nic więcej, lecz patrząc w siebie, słyszeli ustawiczny rozgwar, który wydłużał się w nieskończoność, unosząc ze sobą część ich istoty tak, jakby coś dźwięcznego wymknęło się z tajemnego wnętrza ich mózgu i rozszerzyło się, wypełniając wszystek okalający krajobraz.

Prostując się, Elena rzekła:

– Chodźmy. Chcę pić. Gdzie można by dostać wody?

Zwrócili się ku rzymskiej gospodzie, która była po drugiej stronie mostu. Kilku woźniców wyprzęgało muły pośród głośnych przekleństw. Blask zachodu uderzał z żywą siłą w gromadę ludzi i koni.

Kiedy weszli do gospody, obecni tam ludzie nie objawili cienia zdziwienia. Trzej czy czterej zgorączkowani mężczyźni stali wokół czworogrannego piecyka na węgle, milczący, żółtawi. Rudy wolarz drzemał w kącie, trzymając jeszcze w zębach wygasłą fajkę. Dwa wyrostki, chude i zawistne, grały w karty, rzucając na siebie od czasu do czasu spojrzenia pełne zwierzęcej zapalczywości. A gospodyni, kobieta otyła, trzymała w ramionach dziecię, kołysząc je z trudem.

Gdy Elena piła wodę ze szklanki, kobieta pokazywała jej dziecko, skarżąc się:

– Niech no pani popatrzy! Niech no pani popatrzy!

Wszystkie członeczki biednego stworzenia były rozpaczliwie chude; fioletowe wargi okrywały białe plamki, wnętrze ust było pokryte jakby grudkami mleka. Zdawało się prawie, że życie już dawno uciekło z tego małego ciała, pozostawiając jedynie materię, na której teraz wegetowała pleśń.

– Proszę spróbować, moja pani, jakie rączęta zimne. Nie może już pić, nie może przełykać, nie może spać.

Kobieta zaszlochała. Zgorączkowani mężczyźni patrzyli oczyma pełnymi niezmierzonego przygnębienia. Wyrostki przyjęły płacz gestem zniecierpliwienia.

– Chodź, chodź! – rzekł Andrea do Eleny, zostawiwszy na stole pieniądze, i biorąc za ramię, pociągnął ją na dwór.

Zwrócili się razem ku mostowi. Bieg Aniene zaczynał się właśnie zapalać od ogniska zachodzącego słońca. Błyskotliwa linia światła przecinała jego łuk; a w oddali wody przybierały barwę ciemną, ale bardzo świecącą, tak jakby na nich połyskiwały plamy oliwy lub oleju skalnego. Omroczony krajobraz, podobny do niezmierzonego ruiniska, był powleczony tonem liliowym. Niebo w stronę miasta stawało się coraz czerwieńsze.

– Biedne stworzenie! – szeptała Elena tonem głębokiej litości, tuląc się do ramienia Andrei.

Wiatr urastał w zaciekłość. Stado wron przeleciało przez rozpłomienione powietrze, wysoko, z wrzaskiem.

Wówczas z nagła, w obliczu samotności, zawładnął duszami obojga pewnego rodzaju podniosły nastrój uczucia. Zdawało się, że coś tragicznego i bohaterskiego przeniknęło ich namiętność. Szczyty ich uczuciowości zapłonęły pod wpływem burzliwego zachodu słońca. Elena stanęła.

– Nie mogę iść dalej – rzekła bez tchu.

Powóz był jeszcze daleko, nieruchomy, w miejscu, w którym go zostawili.

– Jeszcze trochę, Eleno! Jeszcze trochę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł? – Porwany przez nieukrócony nawał tkliwego uczucia, dał folgę potokowi słów.

„Czemu chciała odjechać? Czemu chciała zburzyć urok? Czyż ich przeznaczenia nie były związane na zawsze? Wszakże potrzebował jej koniecznie do życia, jej oczu, jej głosu, myśli o niej... Był wszystek przenikniony tą miłością; miał wszystką krew przetworzoną jakby od trucizny, na którą nie masz środka. Czemu chciała uciekać? Owinąłby się wokół niej, a przedtem ją udusił na swojej piersi. Nie, to nie może się stać. Nigdy! Nigdy!”

Elena, utrudzona od wiatru, słuchała z głową opuszczoną, nie odpowiadając. Po chwili podniosła rękę, dając woźnicy znak, żeby zajechał. Konie ruszyły z kopyta.

– Stanąć przy Porta Pia – rozkazała, wsiadając wraz z kochankiem do powozu.

I nagłym ruchem oddała się jego pożądaniu. Całował jej usta, czoło, włosy, szyję, chciwie, gwałtownie, bez tchu.

– Eleno! Eleno!

Żywy czerwonawy blask odbity od ceglastych domów wypełnił powóz. Ulicą zbliżał się głośny tupot mnogich koni.

Elena, kładąc się na ramieniu kochanka z niezmierzoną słodyczą poddania się, rzekła:

– Żegnaj, kochanie! Żegnaj! Żegnaj!

Kiedy się podniosła, przecwałowało po prawej i lewej stronie dziesięć albo dwanaście szkarłatnych jeźdźców wracających z polowania na lisy. Jeden z nich, książę Beffi, przejeżdżając tuż obok, przegiął się w siodle, by zajrzeć do pojazdu.

Andrea nie mówił nic więcej. Czuł, że cała jego istota rozluźnia się w nieskończonym przygnębieniu. Chłopięca słabość jego natury, po uśmierzeniu się pierwszego wzburzenia, zapotrzebowała łez. Chciałby pochylić się, poniżyć, błagać, poruszyć litość tej kobiety łzami. Miał bezładne i tępe uczucie zawrotu; lekkie zimno przeszło mu po karku i zjęło cebulki włosów.

– Żegnaj – powtórzyła Elena.

Pod łukiem Porta Pia powóz zatrzymał się, a on wysiadł.

Tak tedy, pośród oczekiwań, obejrzał Andrea znowu w pamięci ów dzień daleki, widział wszystkie gesty, słyszał wszystkie słowa. Co uczynił, ledwie powóz Eleny zniknął w kierunku Quattro Fontane? Zaprawdę, nic szczególniejszego. Także wtedy, jak zawsze, zaledwie oddalił się bezpośredni powód jego egzaltacji, prawie od razu odzyskał spokój, świadomość życia codziennego, równowagę. Wsiadł do powozu najemnego, by wrócić do domu; wieczorem wdział czarne ubranie, jak zazwyczaj nie zapominając o żadnym szczególe elegancji, i poszedł na obiad do swojej kuzynki do palazzo Roccagiovine, jak w każdą inną środę. Wszystkie sprawy zewnętrznego życia miały nad nim wielką władzę zapomnienia, zajmowały go, podniecały do gwałtownego używania światowych rozkoszy.

Owego wieczora zastanowienie przyszło mu istotnie późno, mianowicie, kiedy wróciwszy do domu, zobaczył na jednym stole błyszczący grzebień szylkretowy, zapomniany przez Elenę dwa dni wcześniej. Przecierpiał wówczas przez to całą noc, licznymi sztuczkami myśli zaostrzając swój ból.

Umówiona chwila zbliżała się. Zegar Trinità dei Monti uderzył na za piętnaście czwarta. Pomyślał z głębokim zaniepokojeniem: „Za kilka minut Elena będzie tutaj. Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?”.

Ten tęskny niepokój był w nim szczery i miłość ku owej kobiecie odrodziła się w nim naprawdę; lecz wyraz słowny i plastyczny jego uczuć był zawsze tak sztuczny, tak daleki od szczerości i prostoty, że z przyzwyczajenia przygotowywał się nawet wśród najgłębszych wzruszeń umysłu.

Usiłował wyobrazić sobie scenę; ułożył kilka zwrotów; wybrał oczyma miejsce najstosowniejsze do rozmowy. Potem wstał także, by zobaczyć w lustrze, czy twarz jego była bladą, czy odpowiadała chwili. I wzrok jego zatrzymał się w lustrze na skroniach, na nasadzie włosów, gdzie Elena zwykła kiedyś składać delikatny pocałunek. Otworzył wargi, by zbadać doskonały blask zębów i świeżość dziąseł, przypominając sobie, że niegdyś Elenie nade wszystko podobały się jego usta. Jego próżność młodzieńca zepsutego i zniewieściałego nie pomijała nigdy w miłości żadnego efektu wdzięku lub formy. Umiał w uprawianiu miłości wyciągać ze swojej piękności możliwie jak największą rozkosz. To właśnie szczęśliwe ukształtowanie ciała i to natarczywe poszukiwanie rozkoszy zyskiwały mu umysły kobiet. Miał w sobie coś z Don Juana i z Cherubina; umiał być mężczyzną herkulesowej mocy i kochankiem trwożnym, czystym, prawie dziewiczym. Powód jego siły leżał w tym, że w sztuce miłosnej nie wypierał się udawania, fałszu, kłamstwa. Wielka część jego siły leżała właśnie w hipokryzji.

„Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?” – wikłał się, a minuty umykały. Nie miał najmniejszego pojęcia o obecnym usposobieniu Eleny.

Spotkał ją w poprzedni poranek na via Condotti, kiedy oglądała wystawy. Wróciła do Rzymu przed kilku dniami, po długiej, tajemniczej nieobecności. Niespodziewane spotkanie sprawiło obojgu żywe wzruszenie; lecz jawność ulicy zmusiła ich do dwornej, ceremonialnej, prawie zimnej powściągliwości. Powiedział jej z poważnym, nieco smutnym wyrazem, patrząc w oczy: „Mam pani do powiedzenia tyle rzeczy. Przyjdzie pani do mnie jutro? Nic nie zmieniło się w buen retiro”.2 Ona odrzekła po prostu: „Dobrze, przyjdę. Proszę mnie czekać około czwartej. Ja mam panu także coś do powiedzenia. Teraz proszę mnie opuścić”.

Przyjęła zaproszenie natychmiast, bez najmniejszego wahania, bez podawania warunków, wyraźnie nie przywiązując wagi do tej sprawy. Taka gotowość zrazu rozbudziła w Andrei jakieś nieokreślone zakłopotanie. Czy przyjdzie jako przyjaciółka, czy jako kochanka? Czy przyjdzie nawiązać znowu miłość, czy też zburzyć wszelką nadzieję? Co w czasie tych dwóch lat mogło zajść w jej duszy? Andrea nie wiedział; lecz trwało w nim jeszcze uczucie, którego doznał od jej wzroku na ulicy, kiedy ukłonił się, pozdrawiając ją. Był to zawsze ten sam wzrok, tak słodki, tak głęboki, tak uwodzący, spośrodka długich rzęs.

Do pełnej godziny brakowało dwóch czy trzech minut. Niepokój czekającego urósł do tego stopnia, że zdawało mu się, iż go udusi. Podszedł znowu ku oknu i spojrzał ku schodom Trinità. Elena przychodziła niegdyś tymi schodami na schadzki. Stawiając nogę na ostatnim stopniu, zatrzymywała się na chwilkę; potem przechodziła szybko ową część placu, która leży przed domem Casteldelfino. Kiedy plac był pogrążony w milczeniu, słychać było dźwięk jej trochę falistego chodu po bruku.

Zegar uderzył na czwartą. Z piazza di Spagna i z Pincio dochodził turkot powozów. Mnóstwo ludzi przechadzało się pod drzewami przed willą Medyceuszy. Pod kościołem, na kamiennej ławce, siedziały dwie kobiety dozorujące kilkoro dzieci, które biegały wkoło obelisku. Obelisk był cały różowy, ustrojony przez zachodzące słońce, i rzucał cień długi, ukośny, trochę turkusowy. Powietrze chłodniało, im bardziej zbliżał się zachód słońca. W głębi zabarwiało się miasto złotem; w przeciwieństwie do nieba, ogromnie bladego, na którym już zarysowywały się czarne cyprysy Monte Mario.

Andrea zadrżał. Zobaczył cień zjawiający się na szczycie małych schodów, które biegną wzdłuż domu Casteldelfino i schodzą na piazzetta Mignanelli. Nie była to Elena, lecz jakaś pani, która idąc powoli, skręciła na via Gregoriana.

„Gdyby nie przyszła?” – zaczął wątpić i rozmyślać, cofając się od okna. I cofającemu się od zimnego powietrza wydało się ciepło pokoju o wiele łagodniejszym, ostrzejszym – zapach jałowca i róż, bardziej tajemniczym – cień firanek i portier. Zdawało się, że w tej chwili pokój był cały gotów do przyjęcia pożądanej kobiety. Myślał o wrażeniu, jakie Elena odbierze, wchodząc. Z pewnością ulegnie tej słodyczy tak pełnej wspomnień; od razu straci wszelką świadomość rzeczywistości, czasu; uwierzy, że się znajduje na jednej ze zwykłych schadzek, że nie przerwała nigdy tego rozkosznego stosunku, że jest zawsze Eleną z niegdyś. Jeśli widownia miłości była niezmieniona, czemuż by miała zmienić się miłość? Z pewnością uczuje głęboki urok rzeczy niegdyś miłowanych.

Teraz zaczęła się w oczekującym nowa męczarnia. Umysły, zaostrzone zwyczajem fantastycznej kontemplacji i poetycznych snów, użyczają wszystkim rzeczom duszy wrażliwej i zmiennej jak dusza ludzka, i czytają w każdej rzeczy, w kształtach, w barwach, w dźwiękach, w woniach, przejrzysty symbol, przeobrażenie jakiegoś uczucia lub jakiejś myśli. Zdaje się im, że w każdym zjawisku, w każdym zespole zjawisk zgadują jakiś stan duchowy, jakieś znaczenie moralne. Czasami to widzenie jest tak jasne, że sprawia im niepokój: zdaje się im, jak gdyby je dusiła pełnia objawionego życia i trwożą się swoich własnych tworów wyobraźni.

Andrea widział w wyrazie okalających go rzeczy odbicia swego niepokoju. Jak jego pożądanie traciło się bezużytecznie na oczekiwaniu, a nerwy jego słabły, tak zdawało się mu, że erotyczna istota rzeczy także ulatniała się i rozpraszała marnie. Wszystkie owe przedmioty, wśród których tylekroć kochał i radował się, i cierpiał, w jego oczach nabrały czegoś z jego wrażliwości. Nie tylko były świadkami jego miłości, jego rozkoszy, jego smutków, lecz także ich uczestnikami. W jego pamięci każdy kształt, każda barwa zespalały się z jakimś obrazem kobiecym, były nutą w akordzie piękności, były pierwiastkiem w ekstazie namiętności. Wskutek natury swojego smaku szukał w miłości wielorakiej rozkoszy: złożonej rozkoszy wszystkich zmysłów, wysokiego wzruszenia umysłowego, oddania się uczuć, porywów brutalności. A ponieważ, jako esteta, szukał na drogach sztuki, znajdował, rzecz naturalna, w świecie okalających rzeczy wielką część swojego upojenia. Ten subtelny histrion nie pojmował komedii miłości bez inscenizacji.

Dlatego też dom jego był doskonałym teatrem; a on był ogromnie zręcznym reżyserem. Lecz w sztukę tę wkładał prawie zawsze całego siebie. Wlewał w nią hojnie bogactwo swego umysłu; zapamiętywał się w niej tak, że nierzadko ulegał złudzeniu swych własnych łudzeń, popadał w swoje własne zasadzki, odbierał rany od swej własnej broni, na podobieństwo czarodzieja, co popadł w krąg swoich własnych czarów.

Wszystko wokoło przybrało dla niego ów nieokreślony wygląd życia, którego nabywają na przykład święte narzędzia, znaki jakiejś religii, przybory kultu, w ogóle każdy przedmiot, na którym skupia się ludzkie rozmyślanie lub z którego ludzka wyobraźnia wstępuje na jakąś idealną wyżynę. Jak flakon oddaje po długich latach woń zawartości, którą kiedyś zawierał, tak niektóre przedmioty zachowywały jakąś nieokreśloną część miłości, którą je oświetlił i przepoił ten fantastyczny kochanek. I jemu udzielała się od nich tak silna podnieta, że był tym nieraz zmieszany, jakby obecnością jakiejś nadprzyrodzonej potęgi.

Zdawało się prawdziwie, że znał, rzec by można, moc afrodyzyjską leżącą w każdym z tych przedmiotów i że ją czuje, jak w pewnych chwilach wyzwala się z więzów i rozwija, i tętni wokół niego. Wówczas, skoro się znajdował w ramionach ukochanej, sprawiał sobie, i ciału, i duszy tej, jedno z tych najszczytniejszych świąt miłości, których samo wspomnienie wystarczyłoby do rozjaśnienia całego życia. Lecz kiedy był sam, gnębił go ciężki niepokój i jakiś niewyrażalny żal na myśl, że ten rzadki aparat miłości tracił się bezużytecznie.

Bezużytecznie! W wysokich kielichach florenckich róże, i one także czekające, tchnęły wszystką swoją wewnętrzną słodyczą. Na otomanie, pod ścianą, w wyraźnym kącie zakreślonym przez okno, błyskały dotknięte zachodem słońca srebrne wiersze na chwałę kobiety i wina, wmieszane harmonijnie w nieokreślone barwy jedwabnego perskiego dywanu z XVI wieku, i czyniły przejrzystszym sąsiedni cień, rozlewały światłość po rozrzuconych poduszkach. Cień był wszędzie przejrzysty i bogaty, prawie rzekłbym, ożywiony nieokreślonym tętnem świetlnym, właściwym tajemnym sanktuariom, które kryją jakiś skarb. Na kominku trzaskał ogień i każdy z jego płomieni był, wedle obrazu Percy’ego Shelleya, jakby drogim kamieniem przechodzącym w wiecznie ruchliwe światło.3 Zdawało się kochankowi, że w tej chwili każdy kształt, każda barwa, każda woń zakwitała najsubtelniejszym kwiatem jego istoty. A ona nie przychodziła! A ona nie przychodziła!

Wówczas po raz pierwszy zbudziła się w nim myśl o mężu.

Elena już nie była wolna. Wyrzekła się pięknej wolności wdowieństwa, wychodząc powtórnie za mąż za arystokratę z Anglii, niejakiego lorda Humphreya Heathfielda, w kilka miesięcy po niespodzianym wyjeździe z Rzymu. Andrea przypomniał sobie w istocie, że widział ogłoszenie tego małżeństwa w kronice towarzyskiej w październiku roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego; i że słyszał o nowej lady Helen Heathfield, po wszystkich wilegiaturach4w ową rzymską jesień, nieskończoną moc komentarzy. Przypomniał sobie także, że spotkał z dziesiątek razy, w poprzednią zimę, owego lorda Humphreya, na sobotnich przyjęciach księżnej Giustiniani-Bandini i na publicznych licytacjach. Był to człowiek czterdziestoletni, blondyn barwy popielistej, łysy na skroniach, prawie bezkrwisty, z dwojgiem jasnych i przenikliwych oczu, z wielkim, wystającym czołem pooranym żyłami. Jego nazwisko, Heathfield, było nazwiskiem generała porucznika, który był bohaterem sławnej obrony Gibraltaru (1779–83), unieśmiertelnionym także przez pędzel Joshuy Reynoldsa.

Jaki był udział tego człowieka w życiu Eleny? Jakimi związkami, oprócz małżeńskiego, była z nim związana? Jakich przemian dokonało w niej materialne i duchowe stykanie się z mężem?

Naraz podniosły się tłumnie w umyśle Andrei zagadki. Pośród tego tłumu okazał się mu jasny i dokładny obraz fizycznego skojarzenia tych dwojga. Ból z tego powodu był tak nieznośny, że zerwał się instynktownym podskokiem człowieka, który nagle uczuł, że go zraniono w żywe ciało. Przeszedł pokój, wyszedł do przedpokoju, nadsłuchiwał u drzwi, które zostawił niedomknięte. Była około za piętnaście piąta.

Po chwili usłyszał na schodach kroki, szelest sukien, zmęczony oddech. Z pewnością wchodziła jakaś kobieta. Wszystka jego krew wzburzyła się z taką gwałtownością, że zdenerwowany długim oczekiwaniem, myślał, iż straci siły i upadnie. A jednak słyszał odgłos niewieściej stopy na ostatnich stopniach, dłuższy oddech, kroki w korytarzu, na progu. Weszła Elena.

– Ach, Eleno! Nareszcie...

1Krajobraz nomentański – tzn. na północny wschód od Rzymu, wzdłuż starożytnej via Nomentana.

2 Buen retiro – z hiszp. przyjemne zacisze.

3Odwołanie do utworu pt. The Witch of Atlas; w oryginale padają słowa: Men scarcely know how beautiful fire is/ Each flame of it is as a precious stone Dissolved in ever-moving light, and this/ Belongs to each and all who gaze upon.

4 Wilegiatura – dłuższy pobyt wypoczynkowy na wsi.