Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Człowiek jest wspaniałą istotą składającą się z trzech przenikających się elementów: ciała, emocji i umysłu.
Pierwszy – jest jedyną fizyczną manifestacją naszej obecności, drugi – głosem duszy, trzeci – myślą, która daje początek wszystkiemu.
Wewnętrzna spójność tego trójwymiarowego obrazu siebie ma ogromny wpływ na odkrycie i doświadczenie prawdziwego szczęścia.
Warto więc zadać sobie pytania:
Jak często odpowiedzialność za to, czy czujemy się szczęśliwi, zrzucamy na innych?
Czy marudzenie i narzekanie na własny los nie przesłania radości życia TU i TERAZ?
Co zrobić, aby odnaleźć w sobie ten upragniony spokój i swoje szczęście?
Kiedy spadniemy na samo dno własnego jestestwa, zaczynamy rozumieć, jak bardzo nasze szczęście zależy bezpośrednio od nas. Od małych kroków, zmiany nawyków i zachowań. Od tego, czy codziennie, patrząc w lustro, możemy szczerze powiedzieć: kocham Cię.
O pokochaniu siebie jest ta książka. O podróży od smutku, poczucia winy, braku samoakceptacji do wewnętrznego spokoju, wdzięczności i miłości do siebie.
Karolina Staszak
Matka trzech chłopców, żona, kobieta, pisarka, czasem malarka. Uwielbia kolory fioletowy i turkusowy, mocno gorzką czekoladę, filmy SF i pracę w galerii sztuki, gdzie odnalazła swoje miejsce. Nie przepada za gotowaniem, technologicznymi nowinkami. Źle znosi spóźnialstwo oraz konflikty. Kocha słuchać, jak jej mąż gra na gitarze, czytać książki, czarną jak heban kawę, spacery po lesie oraz szum liści tańczących na wietrze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystko jest kwestią decyzji:o, czy patrzymy na siebie z miłością i troską,czy też z dezaprobatą albo pogardą.To, w jaki sposób chodzimy i co jemy.Także to, jak postrzegamy innych– jest zawsze odzwierciedleniem tego,kim jesteśmy we własnych oczach.
Wstęp
Jakiś czas temu rozpoczęłam najważniejszą podróż w swoim życiu. Pierwsze kroki stawiane na nowej, trudnej trasie opisałam w mojej poprzedniej książce. Dziś, będąc o lata świetlne do przodu i zapewne gdzieś w połowie drogi do pełni zdrowia w każdym jego aspekcie, pragnę podzielić się z Tobą, droga Czytelniczko, kolejnymi odkryciami, jakich dokonałam na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Książka, którą trzymasz w ręce, zawiera wiedzę, którą zdobyłam w poszukiwaniu siebie. Drogą tą wędruję, czasem nieco przyspieszając, a niekiedy zatrzymując się, by złapać oddech i odpocząć. Bywa, że hamuje mnie strach albo lenistwo. Cóż, wybaczam sobie jako zwykłemu człowiekowi z ogromem miłości, którą darzę całą swoją istotę.
Pełne zdrowie, piękno w każdej jego postaci, mądrość, ta płynąca prosto z serca, wdzięczność za wszystko, co było i jest, szczęście, którego możemy doświadczać, oraz bogactwo leżą w nas samych.
Na początku nie byłam pewna, w jaki sposób uporządkować minione lata oraz wiedzę, która do mnie przyszła. W końcu jednak chwyciłam kartkę i zaczęłam notować.
Ostatecznie uznałam, że podzielę człowieka na trzy elementy, z których jest stworzony. Tym sposobem otrzymałam trzy akty sztuki, która dzieli się na Ciało, Serce oraz Umysł, absolutnie nierozerwalnie splecione ze sobą w istocie ludzkiej.
Zapraszam Cię do polubienia, a nawet pokochania siebie, do powrotu do stanu, w którym przychodzimy na ten piękny Świat – pełnego miłości oraz spokoju.
AKT PIERWSZY
Ciało
Dobre samopoczucie fizyczne jest nieodłącznym elementem szczęścia. W tym akcie poruszam tematy dotyczące zdrowia fizycznego w różnych jego aspektach.
Nie bez przyczyny zaczynam od fizycznej części człowieczeństwa. Wynika to z faktu, że wielu ludzi (kiedyś również i ja) właśnie ciało uważa za jedyny przejaw naszej egzystencji na Ziemi. Tymczasem jest ono zaledwie jedną trzecią całości, którą tworzymy jako istoty ludzkie. Ciało to niezwykle ważna, jedyna materialna część nas samych. Ale też nierozerwalnie łączy się ono z naszym sercem (emocjami) oraz umysłem (myślami).
Weźmy najprostszy i najbardziej banalny przykład z życia. Jesteśmy na egzaminie. Dajmy na to, siedzimy właśnie w korytarzu ośrodka, w którym człowiek zdaje egzamin praktyczny na prawo jazdy. Pamiętam jak dziś... Byłam spocona z nerwów, zesztywniała, a dłonie mi drżały. Umysł płatał figle, mówiąc mi, że nie dam rady, że rozbiję auto, a w najlepszym przypadku nawet nie wyjadę z placu. Emocje się podkręcały, więc w ostatecznym rozrachunku mój biokomputer (ciało) przestał mnie słuchać i faktycznie nawet nie wyjechałam z placu. Cofając na tak zwanym rękawie, uderzyłam w betonowy słup podtrzymujący estakadę, a co za tym idzie nieco naruszyłam strukturę materaców, którymi ktoś owinął ten cały słup. Żeby było śmieszniej, miał on z półtora metra średnicy.
Z dzisiejszej perspektywy nawet wydaje mi się to zabawne, ale wtedy myślałam, że zapadnę się ze wstydu pod ziemię. Serce prawie mi wyskoczyło z klatki piersiowej. Umysł kazał spalić całą siebie, emocje wyrzucały wstyd. Pamiętam, jak mój egzaminator, który już na wstępie okazał się nieprzyjemnym gburem, spisywał protokół ze „zdarzenia”, a ja próbowałam opanować drżące dłonie. Do wieczora czułam w ciele wibrujący niepokój, w sercu zaś zażenowanie. Oczami wyobraźni widziałam wciąż to pogardliwe spojrzenie egzaminatora i przeżywałam swoje poczucie winy, nie mogąc zasnąć do późnych godzin nocnych. Jak więc widać, gwałtowny stres spowodował w moim ciele wiele reakcji, nad którymi nie mogłam w żaden sposób zapanować ani w trakcie samego egzaminu, ani przez wiele godzin po nim.
To był chwilowy stres, a jednak odbił się szerokim echem w całym moim organizmie.
A co, jeśli weźmiemy pod lupę przewlekły stres, codzienny, taki, który zaczyna się nam włączać zaraz po przebudzeniu? Pośpiech to też stres dla naszego ciała, a przecież z rana się zawsze spieszymy.
Żeby tylko z rana.
Ciągle się spieszymy... Co taki przewlekły stres wynikający z samego tylko pośpiechu zafunduje naszemu ciału, które jest ściśle powiązane z naszymi myślami (umysłem) i emocjami (sercem)? Dlatego nie możemy ciała traktować osobno, jako najważniejszego elementu istnienia nas, ludzi, ale stawiać na równi z pozostałymi.
Dbać o ciało, traktując je jako jedyny manifest fizyczny naszej obecności na planecie Ziemi, możemy na wielu różnych płaszczyznach.
Zatem przejdźmy do konkretów...
Rozdział pierwszy
Dieta
To, co wkładamy do naszych ust, jest aktem miłości wobec nas samych lub aktem wandalizmu, jakiego się dopuszczamy.
I choć może się wydawać, że dieta niewiele ma wspólnego z tym, czy siebie lubimy, to zapewniam, że jest odwrotnie. To, co jemy, ma bowiem ogromny wpływ na to, jak się czujemy i jak wyglądamy. Jakość spożywanego przez nas jedzenia ma kolosalne znaczenie w zdrowiu ogólnym, w tym, jak i czy w ogóle pracuje nasz układ pokarmowy, oraz w tym, jak wyglądamy. Za tym podąża akceptacja tego, co widzimy w lustrze, oraz samopoczucie ogólne. Czując się słabo, będąc ciągle zmęczonym, trudno myśleć o sobie pozytywnie i widzieć siebie takim, jakim się jest naprawdę.
Kiedy przypomnę sobie, czym się żywiłam przed rozpoczęciem wędrówki ku zdrowiu, to ciarki przechodzą mi po plecach. Chleb, drożdżówki, mięso, batoniki, ciastka z cukierni gościły w moich ustach każdego dnia i to wielokrotnie. Główny problem tkwił w tym, że takie żywienie miałam zakodowane od dziecka. Oczywiście nie mam o to pretensji do rodziców, bo „w tamtych czasach” przeciętny człowiek nie myślał o zdrowym odżywianiu, nikt mu nie mówił zdań w stylu „jesteś tym, co jesz”, a na półkach sklepowych był bardzo, ale to bardzo skromny wybór towarów. Zresztą do dziś pamiętam kartki na masło czy szynkę oraz mleczarza, na którego czekałam prawie co dzień, stojąc na taborecie i zerkając przez judasza w drzwiach. Jadło się to, co było dostępne, choć faktycznie pożywienie było mniej nafaszerowane chemią, konserwantami, mleko smakowało zupełnie inaczej niż teraz, a po dwóch dniach stania na kuchennym blacie stawało się „zsiadłe”. Dziś stoi w lodówce tydzień, a nawet dłużej, po czym zaczyna pleśnieć, więc czy to nadal jest mleko?
Jako dzieciak jadałam ciepłe bułeczki, które tata każdego poranka przynosił z piekarni. Były wypiekane na miejscu. Posmarowane grubą warstwą masła, ociekające dżemem zrobionym przez babcię stanowiły podstawę mojego śniadania. Tamte bułki były inne. Pachniały zbożem, a w składzie zapewne nie miały więcej niż czterech składników. Następnego dnia stawały się twardawe, a nie styropianowe. Trzymało się je w suchej, czystej, kuchennej szmatce, a nie w foliowym woreczku, jak robi się to dziś.
Pamiętam też, jak godzinami stałam w kolejce do rzeźnika, pałętając się mamie pod nogami, marudząc niemiłosiernie, by potem wrócić do domu z kiełbasą zawiniętą w gazetę. Nie było tej folii, w którą teraz pakowane jest wszystko. Nawet owoce.
Oczywiście, jak już wspomniałam, wybór był bardzo skromny, a kartki na żywność nie należały do przyjemności, podobnie jak stanie w niebotycznie długich kolejkach, ale jedzenie smakowało i wyglądało inaczej niż obecnie. Potem przyszedł BOOM. Pojawiło się wszystko. I tak jest po dziś dzień. Wystarczy wyskoczyć do marketu czy sklepiku osiedlowego. Chwytamy w dłonie to, co pobudza nasze kubki smakowe, co podoba się naszym oczom, co kusi, wołając „zjedz mnie”.
Sama tak jadałam jeszcze kilka lat temu, nie bacząc na to, jakie mogą być tego konsekwencje.
Moim ulubionym smakołykiem były wafelki...
Jak ja kochałam wafelki! Jeszcze w 2017 roku potrafiłam na śniadanie zjeść drożdżówkę, a po dwóch godzinach wciągnąć wafelka. Tylko ich nazwy się zmieniały raz na jakiś czas. Były dostępne (nadal zresztą są) dziesiątki rodzajów wafelków, które pałaszowałam dzień w dzień, a nawet dwa razy dziennie. Do tego pszenne pieczywo, którym się zapychałam, wysoko słodzone dżemy, ser żółty, szynki różnego rodzaju, kiełbasy. To wszystko stanowiło absolutną podstawę mojego żywienia. Oczywiście, nie myślałam o tym, czy dobrze się odżywiam.
Jako mama dwu-, pięcio- i siedmiolatka byłam skupiona na zaspokajaniu ich potrzeb bardziej niż na swoim zdrowiu, co skończyło się dla mnie bardzo źle. Ciało nie wytrzymało trybu, w jaki pozwoliłam mu wejść. Paskudne nawyki żywieniowe, nieprzespane noce, brak czasu i chęci, żeby zrobić cokolwiek dla siebie, poczucie winy, które gnębiło mnie jako niedoskonałą matkę i wiele, wiele innych czynników przyczyniło się do tego, że po raz kolejny trafiłam na SOR z pękniętą torbielą na jajniku i głęboką anemią. Był styczeń 2018 roku. To zdarzenie, które zagroziło mojemu życiu i doprowadziło mnie na skraj wyczerpania emocjonalnego, sprawiło, że w końcu zaczęłam szukać dla siebie pomocy, poświęcać czas sobie, skupiać się na własnym zdrowiu.
Chciałam zacząć żyć, a nie wegetować.
W tamtym momencie postanowiłam zmienić, co tylko się da. Jednocześnie spisywałam wszystko, co robię, w formie pamiętnika, któremu ostatecznie nadałam kształt książki zatytułowanej „Endometrioza. Kobiecość nie musi boleć”.
Drogę ku zdrowiu rozpoczęłam od diety. Do wspomnianego momentu żywiłam się węglowodanami złożonymi i cukrem, sporadycznie sięgając po owoce czy warzywa.
Najtrudniej było zacząć. Zamiłowanie do wszelkich form cukru było niezwykle ciężkie do opanowania. Zresztą dziś już oficjalnie wiadomo, że jest on silniej uzależniający niż nikotyna czy alkohol. Co prawda nadal sporadycznie po niego sięgam, ale na co dzień zamiast wafelków, mlecznych czekolad, drożdżówek, cukierków i ciast z cukierni jem gorzką czekoladę zawierającą 80 procent kakao i daktyle.
Proces zmian moich nawyków żywieniowych trwa nieprzerwanie od początku 2018 roku. Dziś, to jest w lutym 2021 roku, wafelki mi już nie smakują, a ciasta z cukierni i drożdżówki mnie kompletnie nie kręcą. Wiem, że wszystkie zmiany mogłabym wprowadzać bardziej radykalnie, ale znam siebie. Gdybym z dnia na dzień rzuciła słodkości, nie wytrzymałabym syndromu odstawienia i nie umiałabym wypełnić luki powstałej w wyniku rezygnacji z ukochanych słodyczy.
No cóż, do tych o silnej woli raczej nie należę. Dlatego zaczęłam powoli. Najpierw zrezygnowałam z cukru na śniadanie, potem kolejno z tego, który był koniecznym dodatkiem do kawy, aż okazało się, że moje kubki smakowe doskonale się przystosowały do zdrowszych zamienników. Po jakimś czasie spostrzegłam również, że odstawienie łakoci spowodowało wyostrzenie się samego zmysłu smaku i powonienia, co przekłada się na głębsze i przyjemniejsze doznania w tym zakresie. Potem przyjrzałam się podejrzliwie wędlinom oraz mięsu. Szynki, kiełbasy nigdy nie stanowiły mojego ulubionego zestawu żywieniowego, ale regularnie je spożywałam, kompletnie nie bacząc na listę ich składników, która czasem jest dłuższa od składu przeciętnych szamponów do włosów. W związku z tym zaprzestałam kupowania wędlin. Co do mięsa, to poza jego obecnością w rosole i pomidorowej, zupełnie zrezygnowałam z innych jego form. Jednak mając w domu czterech mężczyzn (choć trzech z nich to jeszcze dzieci), gotuję i piekę głównie indyka na kilka sposobów, przemycając warzywa, gdzie tylko jest to możliwe.
Jeśli chodzi o ryby, to nigdy za nimi nie przepadałam i jadam tylko na wigilię, zakładając, że mój tata usmaży lub zrobi taką pyszną, po grecku, więc niestraszne mi metale ciężkie, które można znaleźć w ogromnych ilościach nawet ładnie i zdrowo wyglądających okazach.
Za to nabiał – ten to ubóstwiałam od małego. Płatki na mleku czy szklanka samego mleka, kakao, ser żółty, topiony, homogenizowany, serki i jogurty były absolutną podstawą mojego jadłospisu. Tu, na szczęście, życie zdecydowało za mnie i poza serem żółtym nie musiałam z niczego rezygnować podczas przechodzenia na zdrowszy tryb życia, bo zrobiłam to dwanaście lat temu, kiedy na świat przyszedł mój pierwszy syn, w pakiecie z paskudnymi kolkami oraz nietolerancją laktozy. Wtedy też (po rezygnacji z nabiału) okazało się, że trądzik, będący mym towarzyszem od wieku nastoletniego, magicznie zniknął. Lata kuracji antybiotykami i hormonami nie dały takiego efektu jak odstawienie nabiału. Do dziś podjadam ser żółty, choć już zdecydowanie coraz mniej. Wiadomo, że nabiał nie należy do produktów uważanych za zdrowe. Jakość paszy oraz leki, a nawet hormony, którymi karmione mogą być mlekodajne krowy, stanowią spory problem. Poza tym, żeby krowa dawała mleko, musi się ocielić, a potem, żeby człowiek mógł takie mleko wypić, to cielak musi być od razu od matki zabrany. I tak, może się wielu ze mną nie zgodzi, ale moim zdaniem w produktach mlecznych obecne są hormony stresu, które towarzyszyły zwierzęcej matce, kiedy odbierano jej dziecko. Te właśnie hormony przedostają się do mleka, które potem piją ludzie. Warunki hodowli zwierząt często są naprawdę złe. Warto też wspomnieć, że z obecnością na półkach marketów świeżego mleka, serów, serków i jogurtów wiąże się zwiększona emisja CO2 do atmosfery. Poza tym hodowle zwierząt zużywają ogromne ilości wody oraz pasz, które sieje się w miejscu wycinanych lasów.
Nie musimy oczywiście rezygnować zupełnie z nabiału, ale samo ograniczenie spożycia produktów pochodzenia mlecznego oraz mleka po pierwsze nieco odciąży środowisko naturalne, a po drugie... nasz układ trawienny i limfatyczny. Tak jak cukier jest ewidentnie szkodliwy i każdy o tym wie, tak nabiał zakwasza organizm, zagęszczając płynną przestrzeń międzykomórkową w naszych ciałach, przez co substancje odżywcze, które są potrzebne naszym komórkom, mogą mieć kłopot z przedostaniem się do ich wnętrza. Z kolei komórkom trudniej jest oddać toksyny do zagęszczonego płynu między nimi.
Teraz przyjrzyjmy się produktom pszennym. Najłatwiej będzie „ugryźć” chleb, który jest bardzo popularnym składnikiem śniadań, kolacji, a także pomniejszych posiłków. Kiedyś objadałam się tym cudownym, węglowodanowym rarytasem, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo sobie szkodzę. Pszenica obecnie jest pryskana chemikaliami, by nie zjadało jej robactwo, a potem suszona też przy pomocy chemii, żeby nie spleśniała. Dalej wędruje do młynarza, on ją miele, potem piekarz wypieka pachnący chleb, bułki, ciasta. Dalej wszystko ląduje w sklepie. I jeżeli jest to „tylko” taki proces, to jeszcze pół biedy (pomijając szeroko i powszechnie stosowany niebezpieczny dla zdrowia glifosat). Jeśli jednak idziemy do marketu, w którym oferują nam ciepłe bułeczki prosto z pieca, a zapach i wygląd nas niebotycznie wręcz kuszą, to jak mamy się oprzeć zakupieniu takich wyrośniętych kajzerek? Może uzmysłowienie sobie, że są one wypieczone z chemicznego półproduktu, w którym można by odnaleźć połowę tablicy Mendelejewa nas nieco przystopuje!? Może sama świadomość, że pszenica jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych obecnie zbóż, też pomoże, a to, że te „wspaniałe węglowodany, podkręcone chemicznie” niszczą powolutku nasze jelita, będzie dla nas wystarczającym ostrzeżeniem, nim znowu chwycimy ciepłą, pszenną bułeczką.
Ale co jeść w takim razie? Nabiał zły, pszenica niedobra, mięso też takie sobie...
Sama się nad tym zastanawiałam w momencie, kiedy przyszło mi wybierać między zdrowiem i życiem a chorobą i wegetacją. Na początku było potwornie trudno. Dopiero kiedy postanowiłam odrzucić pszenicę, zrozumiałam, jak dużo jest piekarni w miejscu, w którym mieszkam. Z każdej dolatywał zapach ciepłych bułek. Mój nos i kubki smakowe szarpały mną, każąc wejść i kupić, najlepiej od razu zjeść, by zaspokoić potrzebę. Poza tym chleb „zapycha”. Szybko niweluje uczucie głodu, a te bułki z zapieczonym serem albo minipizze z serem wręcz rozpływają się w ustach.
Żeby nie ulec, przestałam wychodzić na zakupy, kiedy byłam głodna. Serio! Tylko z pełnym brzuchem szłam do sklepu. Łatwiej było mi okiełznać potrzebę zjedzenia tego, co mi szkodziło. Nauczyłam się robić omlety z mąki orkiszowej. Jadłam je ja, jadły moje dzieci. Do tego dżem własnej roboty albo miód – i wszyscy byli zadowoleni. Słodko było, ale nie cukrowo i nie pszennie. Potem okazało się, że mam celiakię, więc dzieciom nadal robiłam i robię omlety orkiszowe, a sobie z mąki bezglutenowej. Nauczyłam się wypiekać bułki, choć nie lubię przebywać w kuchni. Świadomość, że moje pieczywo ma cztery składniki, a nie dziesięć, wystarcza mi, żeby skłonić mnie do postania kilka chwil dłużej przy garach. Obecnie kilka razy w tygodniu jem chleb bezglutenowy, jedną, maksymalnie dwie kanapki. Jednak i on przestaje mi smakować (co mnie cieszy), a na śniadania od jakiegoś czasu pałaszuję owoce. To jest dopiero szybki posiłek. Obrane jabłko, banan, kiwi czy pomarańcza stanowią pierwsze śniadanie. Nim do niego się zabiorę, wypijam ciepłą wodę z cytryną, bo mój żołądek wtedy lepiej pracuje i nie czuję się ciężko. Początkowo myślałam, że owocami się nie najem. Myliłam się. Są sycące. Jeśli zjem o siódmej rano, to potem do jedenastej, nawet do trzynastej nie potrzebuję żadnego paliwa, bo cukry zawarte w owocach (fruktoza) uwalniają się powoli i przy okazji nie potrzebują insuliny do ich strawienia, a przecież to z nią tak wielu ludzi ma dziś problem w postaci insulinooporności, hipoglikemii (sama długi czas miałam z nią problemy), cukrzycy.
Dziś żyję bez glutenu, z odrobiną mięsa w wywarach, praktycznie bez nabiału (grzeszę w towarzystwie sera żółtego sporadycznie) i... czuję się lepiej niż kiedykolwiek! Tylko jak mój tata wpadnie z pączkami raz w miesiącu, to nie powiem, że umiem się im oprzeć, bobym skłamała. Jednak zrobiłam gigantyczny postęp.
Owoce stały się absolutną podstawą mojej diety. Na stole królują warzywa w postaci placków, gotowane, podsmażane, w zupach, surowe. Gotowanie ryżu doprowadziłam do absolutnej perfekcji i nawet dzieci mi mówią, że uwielbiają ten mojej roboty. Jako łasuch, który uwielbia słodkości, zajadam się owsianką z owocami. Czekolada gorzka (80 procent) jest zawsze w szafce ze słodyczami, a najróżniejsze nasiona i orzechy stały się moimi codziennymi przyjaciółmi. Lubię słonecznik, orzechy brazylijskie, włoskie, pistacje. Mieszam je i wyjadam łyżeczką, dorzucając suszoną morwę, której smaku kiedyś nie mogłam znieść. Przepadam też za jajkami na miękko, na twardo, w omlecie, więc nie unikam ich na talerzu.
Niegrzecznie podjadam wspomniany bezglutenowy chleb, a małą czarną popijam nawet trzy razy dziennie. Cóż, nie mogę być zbyt grzeczna, bo nie taka moja natura. Zresztą swoje słabości mogę zawsze wytłumaczyć tym, że kawa świetnie wspomaga pracę wątroby, a chleb to taki mój „wafelek”, który sobie skubnę od czasu do czasu.
Jak widać z cukroholiczki zmieniłam się w miłośniczkę owoców, warzyw, nasion, orzechów. Proces długi, mozolny. Przekonywanie samej siebie, że to dla mojego dobra, też łatwe nie było. Za to korzyści nie do opisania. Wzdęcia zniknęły, przelewanie się zniknęło, gazy zniknęły, celiakia nie dokucza. W ich miejsce przyszło poczucie lekkości, spokojny sen oraz brak gwałtownych napadów łaknienia (poza jednym dniem poprzedzającym menstruację, kiedy to jem wszystko, co tylko mi w ręce wpadnie). Nawet „kobiece dni” stały się bardziej znośne niż za czasów, kiedy endometrioza rządziła moim ciałem i całym życiem.
Oczywiście, ten sposób żywienia, który przyjęłam, jest dobry dla mnie. Nie będzie się sprawdzał u każdego, choć ogólnie można przyjąć kilka prostych zasad i dostosować do nich potrzeby własnego ciała. Najważniejsze z nich to:
• sięgać po naturalne jedzenie jak najczęściej;
• ograniczyć spożywanie wszystkiego, co ma długą listę składników, do minimum;
• pamiętać o piciu wody;
• słuchać swojego ciała, bo ono zawsze powie, kiedy zjemy coś nie tak.
Jedzenie jest paliwem dla naszego ciała, z którego korzysta każda komórka. Wiadomo, że komórki wchłaniają to, co przetworzy nasz układ trawienny, po czym zamieniają to na energię potrzebną nam do życia. Tak działa organizm, w bardzo dużym uproszczeniu. Pożywienie najpierw przechodzi proces trawienia, by zostać potem zamienione w składniki, które będą wystarczająco „smaczne” dla samych już komórek. Jakość jedzenia zatem wpływa na ilość i jakość wytworzonej przez komórki energii zasilającej biomaszynę, w której mieszkamy od chwili narodzin aż do momentu śmierci. Jeśli naszym paliwem jest chemia, nadmiar węglowodanów, nabiału, cukru czy mięsa, jakość produkowanej przez komórkę energii będzie znacznie słabsza, co prędzej czy później doprowadzi do zaburzeń równowagi całego naszego organizmu. Dlatego też ważne jest, byśmy bezrefleksyjnie nie sięgały po to, co sprzedawane jest w sklepach, a same szukały produktów jak najbardziej naturalnych.
Od tego zależy nasze samopoczucie, nasze zdrowie, to, co widzimy w lustrze. Nawet skóra, nasza ochronna warstwa zewnętrzna, wygląda i „pracuje” lepiej, kiedy na naszych talerzach znajdują się przede wszystkim „żywe” pokarmy, czyli owoce, warzywa, nasiona, orzechy. Za tym idzie bardziej przychylne patrzenie przez nas w lustro, bo trądzik, wypryski, suchość skóry albo jej przetłuszczanie się po jakimś czasie od zmiany żywienia znikają, a przynajmniej stają się mniej widoczne, mniej dokuczliwe. Jeśli jesteśmy posiadaczkami nadmiaru kilogramów, to takie „żywe” jedzenie może bardzo pomóc nam w pozbyciu się balastu, a wszelkie dopadające nas infekcje zaczną pojawiać się rzadziej, samopoczucie zaś stanie się lepsze. Tak wiele możemy zyskać, jeśli tylko zmienimy repertuar naszych posiłków... Nie mówiąc już o ich dobroczynnym wpływie na łagodzenie objawów chorób przewlekłych. Sama doświadczyłam skutków zmiany rodzaju jedzenia na zdrowsze.
W tym roku po raz pierwszy od wielu lat nie męczyło mnie wychodzenie na sanki z synami. Nie dostawałam zadyszki po jednym zjechaniu i wejściu pod naprawdę sporą górkę. Po raz pierwszy musiałam walczyć o jabłuszko z własnymi dziećmi i odczuwałam ogromną radość z każdego kolejnego, szaleńczego zjazdu. Wspięłam się na górkę kilkanaście razy, mając siłę, której wcześniej w sobie bym nie odnalazła. Kiedyś to ich tata z nimi wychodził, bo ja nie dawałam rady. Jak wiele straciłam! Ten śmiech, ta biel na czapkach, te czerwone policzki i nosy. Ten dziki szał w oczach i szczerbate uśmiechy zdobiące twarzyczki. Nie odpuszczę więcej tej frajdy i czasu na zabawę z moimi dziećmi i ich tatą. To, że mogłam, że dałam radę się bawić, wspinać, zjeżdżać, dziko rzucać śnieżkami, robić wielkie bałwany, jest zasługą między innymi tego, że się dobrze czuję fizycznie. To z kolei wynika między innymi z tego, że mam energię, bo moje ciało pobiera ją z pokarmów, które mi służą, a nie z tych, które jadłam kiedyś.
Temu rozdziałowi mogłabym poświęcić niemal całą osobną książkę, jednak na rynku wydawniczym jest ogromna liczba pozycji podpowiadających, co jeść, a czego nie jeść, poradników, jak schudnąć bez efektu jo-jo, co jest dobre dla naszych jelit, które stanowią niemal osobny mózg i odpowiadają za ogromną część naszej odporności. Ważne jest, by pamiętać, że własne ciała najlepiej podpowiedzą nam, co jest dla nas właściwe, a co nam szkodzi. Zatem słuchajmy ich uważniej. To przełoży się na lepsze ich zrozumienie. Pomocne mogą okazać się pytania, które będziemy sobie same regularnie zadawać: po jakim rodzaju posiłku jestem najbardziej senna, czuję ciężkość w żołądku, mam wzdęcia, bolą mnie jelita, mam zatwardzenia, zgagę, problemy z pęcherzykiem żółciowym, ból wątroby, wypryski na skórze?
To pomoże w odnalezieniu potraw/pokarmów, które zbyt mocno nas obciążają. Pamiętajmy też, że to, co nam służy, innej osobie wcale nie musi, ale jeśli człowiek ma problemy z trawieniem (jakiekolwiek) albo czuje się ciągle ociężały lub ospały, zmęczony i bez energii, to pierwszy do weryfikacji jest jego talerz.
Tym, które nie mają zapału czy silnej woli, polecam dietetyka. Ważne jest jednak, żeby nie był to pierwszy lepszy, po jednym czy dwóch kursach, ale taki, który ma gruntowną wiedzę. Nie zapominajmy też o diagnozowaniu własnych dolegliwości. Ja dopiero w wieku trzydziestu ośmiu lat dowiedziałam się o wspomnianej celiakii, a już samo odrzucenie glutenu okazało się dobroczynne dla moich jelit.
Jedzenie jest pierwszym elementem, który może wpłynąć na nasze lepsze samopoczucie i przemianę – nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną. Kiedy zaczniemy odżywiać się dobrze, nasze biomaszyny odwdzięczą się nam większą siłą, witalnością, energią, a stąd droga ku samoakceptacji jest już całkiem prosta, bo mając siłę, witalność i energię, możemy je spożytkować na naukę lubienia i kochania siebie samych takimi, jakimi jesteśmy. Wszak dobre samopoczucie fizyczne daje komfort psychiczny i emocjonalny.