Rozkwit i upadek rodu Sobieskich - Aleksandra Skrzypietz - ebook

Rozkwit i upadek rodu Sobieskich ebook

Aleksandra Skrzypietz

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona jest dziejom Jana III i Marii Kazimiery oraz ich dzieci. Przedstawia przede wszystkim prywatne życie rodziny Sobieskich, poprzedzone długoletnim romansem Jana i Marii Kazimiery, którzy na potrzeby swej korespondencji przyjęli pseudonimy Celadona i Astrei. Autorka zrywa z dotychczasową wizją zgodnie, z którą to Jan Sobieski zainicjował związek tych dwojga ludzi, a kochał „jedyną serca i duszy pociechę” od pierwszego wejrzenia. Również pełne uczuć listy bohaterów przedstawione zostały w nowym świetle. Książka ukazuje nie tylko młodzieńczą namiętność kochanków, ale również wzajemne oddanie i ofiarność małżonków oraz trudny czas wdowieństwa i samotności Marii Kazimiery. Pokaźną część publikacji zajmują dzieje synów i córki Sobieskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 505

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

„Był czło­wie­kiem posła­nym od Boga, nie anio­łem, był czło­wie­kiem ze wszyst­kimi swo­imi wadami i sła­bo­ściami”1 – tak pisał o Janie Sobie­skim jeden z jego bio­gra­fów. To na pewno praw­dziwe słowa. Jan III należy do naj­sław­niej­szych postaci w dzie­jach Pol­ski, a jego zasługi dla histo­rii oręża są ogromne. Nie bra­ko­wało jed­nak w życiu tego boha­tera pora­żek i trud­no­ści, a on sam nie był hero­sem bez skazy. Dostrze­że­nie w czło­wieku tak wiel­kim wad i sła­bo­ści nie powinno umniej­szać podziwu dla jego doko­nań. Jego sława pły­nęła nie tylko ze zwy­cięstw. Jej źró­dłem są także prze­po­jone miło­ścią i tęsk­notą listy do uko­cha­nej żony – Marii Kazi­miery. Kwe­stia uczuć Jana Sobie­skiego była po wie­le­kroć oma­wiana i z reguły czy­niono mu zarzuty, że poko­chał kobietę nie­godną jego miło­ści, która ni­gdy nie doce­niła ani jego wiel­ko­ści, ani głębi emo­cji, które w nim wzbu­dziła. Uczu­cia były pod­stawą zarzu­tów sta­wia­nych Sobie­skiemu – źle wybrał part­nerkę i pła­cił za to wysoką cenę, sta­jąc się nie­ko­cha­nym, wręcz mal­tre­to­wa­nym mężem. W listach, które się zacho­wały, wielu nie dostrze­gało pew­nej gry i znaku epoki, w któ­rej powstały. Baro­kowa miłość była pełna prze­sady, cza­sem nawet sprzecz­nych sygna­łów – głę­bia uczuć prze­ja­wiała się w owym cza­sie wewnętrz­nym kon­flik­tem, a z ero­tyką ramię w ramię postę­po­wała śmierć. Trzeba o tym pamię­tać, pochy­la­jąc się nad tymi listami. Zarzuty, które Sobie­ski sta­wiał żonie, były krzy­kiem stę­sk­nio­nego serca, ale rów­nież prze­ja­wem ego­ty­zmu – nieco prze­sad­nego zain­te­re­so­wa­nia wła­sną osobą. Wła­ści­wie wię­cej słów poświę­cił autor sobie samemu niż uko­cha­nej. Nie można też tra­cić z oczu tego, że do naszych cza­sów dotrwała tylko część ich kore­spon­den­cji. Nie zacho­wała się więk­szość listów Marii Kazi­miery, gdyż nie ma wąt­pli­wo­ści, że pisy­wała do męża czę­sto. Wynika to z wni­kli­wej lek­tury jego listów. Kore­spon­den­cja Sobie­skiego świad­czy rów­nież o szer­szym aspek­cie uczuć, które żywił dla mał­żonki. Nie była dla niego jedy­nie obiek­tem ero­tycz­nym – była part­nerką, którą mąż infor­mo­wał o swo­ich dzia­ła­niach, o sytu­acji poli­tycz­nej czy mili­tar­nej. Dla histo­ryka te listy to bogate źró­dło wie­dzy o wyda­rze­niach tego czasu. Świad­czą jed­no­cze­śnie, że w rozu­mie­niu Sobie­skiego takie wie­ści nie prze­kra­czały moż­li­wo­ści inte­lek­tu­al­nych Marii Kazi­miery. Wiemy to także z jej odpo­wie­dzi – zawie­rają opi­nie i komen­ta­rze na temat tego, co opi­sy­wał. Nie należy więc odbie­rać kró­lo­wej wszel­kich zdol­no­ści inte­lek­tu­al­nych, jak to czy­nili nie­któ­rzy z jej bio­gra­fów. Można raczej spró­bo­wać dostrzec w Marii Kazi­mie­rze to, co widział jej mał­żo­nek, i zasta­no­wić się, co go do niej przy­kuło. Nie po to, aby ją podzi­wiać, lecz żeby zro­zu­mieć kobietę, która przez trzy­dzie­ści lat była towa­rzyszką życia boha­tera, a dwa­dzie­ścia lat wdo­wień­stwa spę­dziła, wspo­mi­na­jąc jego wiel­kość i ich wza­jemną miłość.

Naj­mniej znane, ale rów­nie mocno owiane czarną legendą, są losy dzieci Sobie­skich. Synom króla, któ­rzy z róż­nych powo­dów nie zdo­byli korony po jego śmierci, zarzu­cano brak zdol­no­ści i cha­ry­zmy ojca. Dostrze­gano tylko ich wady i sła­bo­ści, nie pró­bu­jąc zoba­czyć dra­matu, który stał się ich udzia­łem.

Na temat doko­nań Jana III, a także o jego miło­ści do Marii Kazi­miery napi­sano wiele ksią­żek. Spis waż­niej­szych z nich został zamiesz­czony na końcu tej pracy. Warto do nich się­gnąć w poszu­ki­wa­niu dokład­niej­szych infor­ma­cji na temat suk­ce­sów mili­tar­nych i trud­no­ści, które Sobie­ski napo­tkał w poli­tyce, a także losów jego dzieci oraz cza­sów, w któ­rych przy­szło im żyć. Maria Kazi­miera docze­kała się bio­gra­fii pióra Michała Koma­szyń­skiego. Popu­lar­no­ścią cie­szy się na­dal dzieło Tade­usza Boya–Żeleń­skiego, napi­sane ze swadą i roz­ma­chem, choć autor wyka­zał się więk­szą wyobraź­nią niż zna­jo­mo­ścią źró­deł, bo też nie był histo­ry­kiem. A histo­ry­kowi wyobraź­nia źró­deł zastą­pić nie może, tym bar­dziej że życie pisze opo­wie­ści o wiele cie­kaw­sze niż szu­ka­jący sen­sa­cji auto­rzy. Opi­su­jąc dzieje Sobie­skich, naj­mniej uwagi poświę­cono ich dzie­ciom, choć ich histo­ria jest nie mniej cie­kawa niż dzieje Jana III i Marii Kazi­miery. Nie ma jed­nak w życiu synów króla ani tak wiel­kich czy­nów, ani tak wiel­kiej miło­ści, jest za to dużo wię­cej dra­matu. Na ujaw­nie­nie nie­zna­nych dotąd szcze­gó­łów z ich życia pozwo­liło dotar­cie do źró­deł nie­do­stęp­nych po II woj­nie świa­to­wej, a nawet uzna­wa­nych za bez­pow­rot­nie stra­cone. To wła­śnie one uka­zały Marię Kazi­mierę i jej uczu­cia do dzieci w świe­tle listów pisa­nych do synów. Pozwa­lają zoba­czyć histo­rię kró­le­wi­czów Sobie­skich poprzez kore­spon­den­cję, którą wymie­niali mię­dzy sobą.

Niniej­sza książka jest próbą przy­bli­że­nia czy­tel­ni­kowi dzie­jów króla, jego żony i dzieci. Ta rodzina dzięki wygra­nej pod Cho­ci­miem wznio­sła się na szczyty powo­dze­nia, a wraz z suk­ce­sem wie­deń­skim trwale weszła do histo­rii Europy i chrze­ści­jań­stwa, lecz po śmierci Jana III – autora tych zwy­cięstw, wpa­dła w nicość poli­tyczną, a wkrótce zeszła ze sceny dzie­jo­wej.

Począ­tek

„O, jak słodko i zaszczyt­nie jest umie­rać za Ojczy­znę!” – takie słowa wyryto na nagrobku het­mana Sta­ni­sława Żół­kiew­skiego. Czy­ta­jąc ten napis, Jan Sobie­ski uczył się alfa­betu. Wiele lat póź­niej wspo­mi­nał, że te pierw­sze lek­cje odby­wały się pod okiem matki.

Zapewne Teo­fila Sobie­ska uczyła synów nie tylko skła­da­nia liter. Edu­ka­cji musiały towa­rzy­szyć opo­wie­ści o dzie­jach rodziny. O tym, jak Sta­ni­sława Żół­kiew­skiego, ich pra­dziadka, gdy był jesz­cze nie­mow­lę­ciem, nie­dbała niańka zosta­wiła w polu w palą­cych pro­mie­niach słońca, a wielki orzeł nad­le­ciał i roz­po­star­tymi skrzy­dłami dał mu cień, ratu­jąc od nie­chyb­nej śmierci. O tym, jak tenże het­man Żół­kiew­ski bił wroga pod Kłu­szy­nem i zaj­mo­wał Moskwę. O tym, jak wyjeż­dża­jąc na ostat­nią wyprawę, pro­sił naj­mil­szą mał­żonkę Reginę z Her­bur­tów, by wyku­piła jego ciało i spro­wa­dziła je do Żół­kwi, co ta gor­li­wie uczy­niła, dając Tur­kom ogromny okup. O tym, że do domu powró­cił wów­czas także jedyny syn het­mana – Jan, mądry i żądny wie­dzy; wyjeż­dżał na dale­kie uni­wer­sy­tety po nauki, a potem towa­rzy­szył ojcu w kam­pa­nii cecor­skiej i dostał się do nie­woli. O tym, jak powró­cił z niej chory, a choć pla­no­wał zemstę i zbie­rał siły na kolejną wojnę, zmarł, nie wypeł­niw­szy tych zamia­rów. O tym, jak córka het­mana Żół­kiew­skiego Zofia poślu­biła Jana Dani­ło­wi­cza, a ten wie­lo­krot­nie przy­go­to­wy­wał obronę ziem ruskich przed najaz­dami tatar­skimi i turec­kimi. I tym, jak ich syn Sta­ni­sław – ener­giczny i mający przed sobą świetną przy­szłość, lecz poryw­czy, na elek­cji króla Wła­dy­sława IV wdał się w zwadę z pew­nym szlach­ci­cem i zabił go. O tym, jak za to zabój­stwo ska­zano go na infa­mię i bani­cję, a on powró­ciw­szy do domu, zwer­bo­wał oddział woj­ska, z któ­rym wyru­szył na kam­pa­nię smo­leń­ską, i odzy­skał honor, a potem zgi­nął w walce z Tata­rami. O tym, jak straszna była jego śmierć, gdy ubito pod nim konia i dostał się do nie­woli, a jeden z tatar­skich dowód­ców kazał go ściąć swemu mło­demu synowi, ten zaś, godząc nie­wprawną ręką, po wie­le­kroć ude­rzał, zabić nie umie­jąc.

Może matka opo­wia­dała chłop­com także o męż­nych czy­nach kobiet swego rodu. O tym, jak jej babka Regina Żół­kiew­ska żela­zną ręką rzą­dziła w domu i mająt­kach męża pod jego nie­obec­ność. O tym, jak wypra­wiała męża na wojny i żegnała z nie­wzru­szoną miną, choć z lękiem w sercu, oka­zu­jąc „męstwo natu­rze prze­ciwne”2. O tym, jak po śmierci het­mana urzą­dziła w jego kom­na­cie kaplicę poświę­coną jego pamięci, w któ­rej zło­żono jego zbroję, broń, buławę i skrwa­wione szaty, a przed obra­zem Matki Boskiej Czę­sto­chow­skiej paliła się bez­u­stan­nie lampa. O tym, jak Regina Żół­kiew­ska tuż przed śmier­cią wraz z córką Zofią Dani­ło­wi­czową i wnucz­kami Teo­filą i Dorotą orga­ni­zo­wała obronę zamku w Ole­sku przed Tata­rami, sta­jąc na czele służby zam­ko­wej. O tym, jak córka het­mań­ska Zofia Dani­ło­wi­czowa, słynna z urody i hartu ducha, trwała przy zbo­la­łej matce, zacho­wu­jąc wśród smutku i tru­dów życia cie­pło i dobroć. O tym, jak Zofia odwo­ziła swą star­szą córkę Teo­filę do domu jej męża Jakuba Sobie­skiego i udzie­lała jej macie­rzyń­skich rad doty­czą­cych zarządu gospo­dar­stwem, naka­zu­jąc Tosieńce dba­łość o dom, by nie mówiono, że dotąd się sta­rała jedy­nie ze stra­chu przed matką. O tym, jak Zofia tuż po przyj­ściu na świat wnuka – póź­niej­szego króla – ponow­nie orga­ni­zo­wała obronę Ole­ska przed Tata­rami. O tym, jak odda­wała swą młod­szą, kil­ku­let­nią zale­d­wie, córkę Dorotę do klasz­toru Bene­dyk­ty­nek we Lwo­wie, gdyż jed­nej z mni­szek przy­śniło się, że Dani­ło­wi­czówna zosta­nie ksie­nią zgro­ma­dze­nia. O tym, jak nie­po­korna panna wró­ciła póź­niej do domu, lecz pew­nego dnia sama obcięła swe dłu­gie włosy i popro­siła rodzi­ców o zezwo­le­nie na powrót za furtę. A potem rze­czy­wi­ście została prze­ło­żoną tego zgro­ma­dze­nia.

Może Janowi mówiono także o pięk­nych mowach, które jego ojciec Jakub Sobie­ski wygła­szał na pogrze­bach tych wszyst­kich zasłu­żo­nych mężów i kobiet z rodu swej żony, gdyż sły­nął z elo­kwen­cji i żaden pogrzeb, ślub czy zrę­ko­winy nie mogły się odbyć bez jego udziału, a gło­sząc chwałę Żół­kiew­skich i Dani­ło­wi­czów, miał wiele do powie­dze­nia.

Zapewne to z ust ojca chłopcy usły­szeli o swym dziadku – Marku Sobie­skim, który był tak silny, że ponoć na oczach Ste­fana Bato­rego i jego woj­ska prze­pły­nął Wisłę w zbroi, gdy konia znio­sła mu woda. A król miał wtedy powie­dzieć, że gdyby los kró­le­stwa zale­żał od siły jed­nego czło­wieka, oddałby je wła­śnie w ręce Marka. A póź­niej to Mar­kowi powie­rzono nad­zór nad uwię­zio­nym w Pol­sce arcy­księ­ciem Mak­sy­mi­lia­nem, gdy doszło do podziału gło­sów na polu elek­cyj­nym, a poparty przez część wybor­ców arcy­książę pró­bo­wał prze­jąć tron z bro­nią w ręku. Dostał się do nie­woli i spę­dził jakiś czas w Kra­snym­sta­wie, głów­nej sie­dzi­bie Sobie­skiego.

Jakże wiele boha­ter­skich opo­wie­ści snuto w oto­cze­niu przy­szłego króla i zwy­cięzcy spod Wied­nia. Musiał je chło­nąć całym sobą, gdyż wiele z nich, już jako czło­wiek doro­sły, zapi­sał i przy­ta­czał w wygła­sza­nych mowach. Ponoć matka Jana Sobie­skiego miała marzyć, by z kości przod­ków powstał mści­ciel, jed­nak wojenne dzieła jej syna nie były zemstą. Jan III został wycho­wany w kul­cie oręża i siły, ale i w posza­no­wa­niu dla wroga. Zwy­cię­ża­jąc Tur­ków, ni­gdy nimi nie gar­dził, wręcz odwrot­nie – doce­niał ich spraw­ność i war­tość ich sił zbroj­nych. Wysoko cenił ich rze­mio­sło, zarówno uzbro­je­nie, jak i przed­mioty codzien­nego użytku. Sio­dła i uprząż jego koni, szaty, które nosił, i wiele przed­mio­tów, któ­rymi się ota­czał, pocho­dziło ze Wschodu, a Sobie­ski zdo­by­wał je nie tylko jako łupy, lecz także kupo­wał nie­raz za duże pie­nią­dze, pełen podziwu dla ich urody i kunsztu ich wytwór­ców. Był bowiem wiel­kim czło­wiekiem, o otwar­tym i chłon­nym umy­śle, sze­ro­kich hory­zon­tach, a sercu gorą­cym i szcze­rym.

Mło­dzień­cze lata

Jan Sobie­ski uro­dził się 17 sierp­nia 1629 roku na zamku w Ole­sku, gdzie Teo­fila Sobie­ska udała się pod opiekę swej matki Zofii Dani­ło­wi­czo­wej. Legenda przed­sta­wia nam piękną i pro­ro­czą opo­wieść, że w noc naro­dzin Jana III sza­lała straszna burza, a czam­buł tatar­ski zaata­ko­wał zamek, który z tru­dem udało się obro­nić. A choć najazd zda­rzył się fak­tycz­nie trzy tygo­dnie póź­niej – 9 wrze­śnia, nie umniej­szało to grozy i nie­bez­pie­czeń­stwa, w jakim zna­leźli się nowo­ro­dek, jego matka i babka, skoro żad­nego z męż­czyzn nie było wtedy w domu. To kobiety dowo­dziły obroną, ratu­jąc swe życie i mie­nie.

Matka Jana zapi­sała daty wszyst­kich swych poro­dów. Dzięki temu wiemy, że w dzień po jego naro­dzi­nach nastał nów. Jan miał star­szego o rok brata Marka, z któ­rym będą razem jeź­dzili do szkół. Dłu­żej żyć będzie jedna z sióstr, młod­sza od niego o pięć lat Kata­rzyna, którą Jan bar­dzo kochał i cenił.

Matka zosta­wiła chłopca pod opieką babki Zofii Dani­ło­wi­czo­wej i wyje­chała do męża do Zło­czowa. Pięć pierw­szych lat spę­dził więc Jan u boku babki w Ole­sku. Dla­czego tam został, nie wiemy. Może matka musiała dużo czasu poświę­cać jego bratu, który był bar­dzo cho­ro­wity. Czy­tamy o tym, jak pew­nego razu Marek leżał w gorączce i tra­cił siły, a choć posłano po świet­nego leka­rza, nie było nadziei, by chło­piec prze­żył. Zbo­lała matka stała nad jego łóżecz­kiem i mdlała po wie­le­kroć, nie mogąc mu pomóc ani nie umie­jąc się pogo­dzić z naj­gor­szym. Wresz­cie, w zamie­sza­niu, gdy dziecko już tra­ciło oddech, wymknęła się na dzie­dzi­niec i kazała zaprzę­gać, a potem wsia­dła do powozu i poje­chała bez celu przed sie­bie, byle dalej od domu, gdzie zapa­no­wało nie­szczę­ście. Mąż dopiero po chwili spo­strzegł jej znik­nię­cie i naka­zał odna­leźć, prze­sy­ła­jąc cudowną wieść, że gorączka spa­dła i dziecko odzy­skało przy­tom­ność. To świa­dec­two nie­wia­ry­god­nego bólu macie­rzyń­skiego opi­sał w liście do przy­ja­ciela sam Jakub Sobie­ski. Ozna­cza to, że Teo­fila nie była pozba­wiona serca i uczuć, choć już doro­sły Jan będzie jej zarzu­cał oschłość. Pod­kre­ślał jed­nak, że Marek był naj­uko­chań­szym dziec­kiem, jako pier­wo­rodny. O przy­wią­za­niu naj­star­szego syna do matki świad­czą jego listy, pełne czu­ło­ści i synow­skiego posłu­szeń­stwa.

Jan wró­cił do domu w 1634 roku po śmierci Zofii Dani­ło­wi­czo­wej. Wszystko wska­zuje na to, że po dłuż­szym poby­cie u boku babki nie odna­lazł się w domu rodzi­ciel­skim, ale też nie­wiele wia­domo o jego życiu w tym cza­sie. Barw nabrało ono dopiero po wyjeź­dzie Marka i Jana na stu­dia do Kra­kowa.

Chłopcy roz­po­częli nauki poza domem w 1640 roku. Zanim to nastą­piło, ich ojciec Jakub Sobie­ski napi­sał instruk­cję wycho­waw­czą, infor­mu­jącą ich opie­kuna pana Orchow­skiego o celach edu­ka­cji mło­dzień­ców i przed­sta­wia­jącą bar­dzo jasno ojcow­skie ocze­ki­wa­nia. Naka­zy­wał, by chłopcy codzien­nie poświę­cali jakiś czas rekre­acji. Powinni orga­ni­zo­wać sobie zabawy wyra­bia­jące tęży­znę, na przy­kład grać w piłkę – latem w ogro­dzie, a zimą w sieni. W nie­dziele i święta mieli spę­dzać wię­cej czasu poza domem. Latem mogli także strze­lać z łuku lub bie­gać, a zimą cho­dzić na nabo­żeń­stwa do dalej poło­żo­nych kościo­łów, tak by roz­ru­szać ciało. Powinni być odpo­wied­nio żywieni. Raz w tygo­dniu mieli dosta­wać mięso, i to raczej nie rybie, gdyż szko­dziło ono, zda­niem ojca, Janowi. Każ­dego piątku i w wigi­lie, czyli dni poprze­dza­jące święta kościelne, powinni pościć. Sobota w domu Sobie­skich była dniem suchym, w któ­rym nie spo­ży­wano nic goto­wa­nego, ale decy­zję o zacho­wa­niu tej zasady rów­nież w Kra­ko­wie mieli pod­jąć Marek i Jan. Ojciec zale­cał, by nie żywiono ich zbyt wykwint­nie, i ostrze­gał przed zbyt czę­stym i łap­czy­wym jedze­niem owo­ców. W tam­tym cza­sie spo­ży­wa­nie owo­ców, zwłasz­cza suro­wych, uwa­żano za nie­zdrowe i nie­bez­pieczne, gdyż pro­wa­dzić mogło do bie­gunki i gorączki, dole­gli­wo­ści, któ­rych ówcze­śni leka­rze nie umieli w żaden spo­sób zwal­czyć. Na bie­gunkę wywo­łaną zjedze­niem owo­ców zmarł jedyny syn Wła­dy­sława IV kró­le­wicz Zyg­munt Kazi­mierz. Instruk­cja Sobie­skiego wyzna­czała także zasady postę­po­wa­nia w razie cho­roby synów. Gdyby któ­ryś z nich zacho­ro­wał, nale­żało wołać „dok­to­rów co przed­niej­szych”3, ale w bła­hych przy­pad­kach nie infor­mo­wać o kło­po­tach rodzi­ców. Jakub Sobie­ski wycho­dził z zało­że­nia, że drobna nie­dy­spo­zy­cja wywoła strach, zwłasz­cza u matki chłop­ców, a zapewne minie szybko. Dopiero w razie poważ­nej cho­roby nale­żało pisać do domu.

Jakub hoł­do­wał zasa­dzie: „Ucz się w domu, jaki masz być poza domem”4. Jego syno­wie mieli zacho­wy­wać się przy­zwo­icie i uwa­żać na towa­rzy­stwo, w któ­rym będą się obra­cać, by nie szar­gali swego nazwi­ska i nie nabrali złych manier. Jeżeli będą odwie­dzać zna­jo­mych i spo­tkają tam kobiety, „niech zdrowo tań­cują”5, pisał ojciec, gdyż cho­wani są dla świata, a nie do sutanny. Opie­kun powi­nien pil­no­wać, by zacho­wy­wali się przy­stoj­nie, nie zamy­ślali się przy stole i nie stro­ili min, a w razie potrzeby miał dys­kret­nie zwró­cić im uwagę. Nale­żało zadbać, by bra­cia grzecz­nie trak­to­wali obcych, ale także sie­bie nawza­jem. Star­szy miał się opie­ko­wać młod­szym, a młod­szy oka­zy­wać star­szemu posłu­szeń­stwo. Jakub Sobie­ski pra­gnął, by mło­dzień­ców napo­mi­nać w razie uchy­bień, ale chciał być infor­mo­wany o ich ewen­tu­al­nych wykro­cze­niach i przy­po­mi­nał, że na opor­nych znaj­dzie się rózga. Kary cie­le­sne sto­so­wane były wów­czas bar­dzo czę­sto, choć należy pod­kre­ślić, że nie czy­tamy ani razu w całej histo­rii Sobie­skich (we wszyst­kich poko­le­niach), by rózga poszła w ruch. Nie wia­domo, czy jej nie zasto­so­wano, czy uznano, że wypad­ków takich nie warto odno­to­wy­wać, gdyż były zbyt oczy­wi­ste.

Marek i Jan mieli się uczyć według roz­kładu zapla­no­wa­nego przez zaprzy­jaź­nio­nych nauczy­cieli kra­kow­skich, ale pierw­szy rok powinni spę­dzić w nor­mal­nej kla­sie wraz z innymi uczniami, gdyż zda­niem Jakuba Sobie­skiego współ­za­wod­nic­two sprzyja zdo­by­wa­niu wie­dzy. Pod­stawą edu­ka­cji było stu­dio­wa­nie histo­rii i filo­zo­fii oraz nauka reto­ryki, czyli nie­zmier­nie waż­nej w tym cza­sie umie­jęt­no­ści publicz­nego prze­ma­wia­nia; temu też słu­żyć miało spo­tka­nie z innymi uczniami. Mło­dzi Sobie­scy mieli prze­zwy­cię­żyć wstyd i obawy przed wystę­pami publicz­nymi. Dla przy­szłych dostoj­ni­ków i przy­wód­ców szla­chec­kich swo­boda w kon­tak­tach z ludźmi i oby­cie zdo­byte w mło­do­ści były pod­stawą kariery.

Naj­waż­niej­sza była, zda­niem Jakuba Sobie­skiego, nauka języ­ków obcych. Na początku jego syno­wie mieli pozna­wać łacinę i nie­miecki. Ojciec naka­zy­wał nająć chłop­ców wła­da­ją­cych tymi języ­kami, któ­rzy mieli towa­rzy­szyć Sobie­skim, tak by Marek i Jan mieli oka­zję do kon­wer­sa­cji. Takie „kore­pe­ty­cje”, któ­rych starsi i lepiej przy­go­to­wani, a ubo­dzy ucznio­wie udzie­lali bogat­szym kole­gom w zamian za wikt i miesz­ka­nie, były wów­czas powszech­nie sto­so­wane. Jakub Sobie­ski zachę­cał synów do jak naj­częst­szych roz­mów w obcych języ­kach. Pod­kre­ślał, że wstyd i obawy przed robie­niem błę­dów nie pomogą w opa­no­wa­niu cudzo­ziem­skiej mowy, a kto języka nie sto­suje w prak­tyce, błę­dów wpraw­dzie nie popeł­nia, lecz niczego się nie uczy. Zatem Marek i Jan mieli roz­ma­wiać przy obie­dzie i nie­mal cały czas w domu po łaci­nie. Jed­nak w cza­sie wizyt nale­żało posłu­gi­wać się pol­sz­czy­zną i dbać o jej poprawną wymowę. Zda­niem Jakuba to wstyd, gdy kto „po łaci­nie mądry, a po pol­sku bła­zen”6. Rano i po obie­dzie nale­żało poćwi­czyć nie­miecki; ojciec gro­ził synom, że w razie braku postę­pów wyśle ich do Nie­miec na dal­szą naukę tego języka, choć zazna­czał, że to będzie wbrew jego pla­nom. Ponadto zadbał, by towa­rzy­szył mło­dzień­com pewien młody Fran­cuz uro­dzony w Stam­bule, który pod­czas rekre­acji miał z nimi mówić po turecku. Ojciec zakła­dał, że naj­mie dla synów wpraw­nego nauczy­ciela ze Stam­bułu (Caro­grodu, jak wów­czas mawiano), gdy zoba­czy, że czy­nią postępy w turec­kim. Zda­niem Jakuba Sobie­skiego zna­jo­mość turec­kiego była ważna z powodu sąsiedz­twa Rze­czy­po­spo­li­tej z pań­stwem osmań­skim i kłótni, wojen oraz wymiany poselstw, które ono rodziło. Bar­dzo pięk­nie prze­ko­ny­wał synów do nauki języ­ków. Poka­zy­wał, jak ważna jest dla kariery w woj­sku, na dwo­rze, w razie udziału w posel­stwach – sam Jakub Sobie­ski, poli­glota, wie­lo­krot­nie repre­zen­to­wał Pol­skę na róż­nych spo­tka­niach mię­dzy­na­ro­do­wych.

Wbrew zamie­rze­niom ojca mło­dzieńcy przez jakiś czas uczyli się w Kra­ko­wie samo­dziel­nie w domu, pra­cu­jąc przede wszyst­kim nad łaciną. Kurs klasy pierw­szej prze­ro­bili samo­dziel­nie. Póź­niej zdali egza­miny i poszli od razu do dru­giej klasy Col­le­gium Nowo­dwor­skiego, szkoły, która miała przy­go­to­wy­wać do stu­diów uni­wer­sy­tec­kich. Po dwóch latach nauki w tej szkole wstą­pili do Aka­de­mii Kra­kow­skiej i roz­po­częli stu­dia filo­zo­ficzne. Prace pisane pod­czas stu­diów wyraź­nie wyka­zały, że już wów­czas Jan Sobie­ski dostrze­gał sła­bo­ści ustroju Rze­czy­po­spo­li­tej. Kry­tycz­nie wypo­wia­dał się o funk­cjo­no­wa­niu sejmu, zarzu­ca­jąc mu, że nie zaj­muje się waż­nymi dla ojczy­zny pro­ble­mami, lecz dba jedy­nie o korzy­ści posłów i ich patro­nów wśród magna­te­rii. Te dość rady­kalne poglądy mło­dego magnata ukształ­to­wali w dużej mie­rze wykła­dowcy uni­wer­sy­teccy, zde­cy­do­wani zwo­len­nicy reformy słab­ną­cego pań­stwa. Sobie­scy spę­dzili w Kra­ko­wie nie­mal sześć lat.

W końcu 1645 roku czas ich nauki w Pol­sce się skoń­czył i nale­żało wyru­szyć na Zachód. Począw­szy od XVI wieku zwy­cza­jem synów magnac­kich było koń­cze­nie nauki wyjaz­dem zagra­nicz­nym, który nazy­wano turą kawa­ler­ską. Jej czas był różny i zwy­kle zale­żał od stanu finan­sów rodzin­nych. Jan Zamoy­ski, przy­szły kanc­lerz, podró­żo­wał do Ita­lii i zwykł póź­niej z dumą mawiać: „Padwa uczy­niła mnie mężem”. Nato­miast Sta­ni­sław Żół­kiew­ski nie wyje­chał, gdyż nie było go na to stać, ale już jego syn podró­żo­wał na zachod­nie uni­wer­sy­tety. Jakub Sobie­ski wędro­wał po Euro­pie sześć lat, a pod­czas tej podróży podzi­wiał kra­jo­brazy, wspa­niałe budowle, cudzo­ziem­skie zwy­czaje i wszystko skru­pu­lat­nie zapi­sy­wał.

Przed wyjaz­dem Marka i Jana na Zachód ich ojciec znów przy­go­to­wał instruk­cję. Oby­dwaj bra­cia dostali zeszyty, w któ­rych noto­wać mieli swoje spo­strze­że­nia z podróży. Pisy­wać też powinni listy do domu, do ojca po łaci­nie, do matki po pol­sku. Ich droga wio­dła przez pół­nocne Niemcy, a zatrzy­mać się mieli na dłu­żej w Paryżu, w Dziel­nicy Łaciń­skiej, jako naj­spo­koj­niej­szej. Tam miesz­kało naj­mniej fran­cu­skich panów i podróż­ni­ków. Uni­kać też mieli zarówno ary­sto­kra­cji fran­cu­skiej, jak i Pola­ków, któ­rzy, zda­niem Sobie­skiego, chęt­nie plot­kują i kłócą się mię­dzy sobą. Począt­kowo nie powinni poka­zy­wać się na dwo­rze, lecz z wizytą pocze­kać, aż lepiej opa­nują fran­cu­ski. Na naukę i kon­wer­sa­cję w tym języku mieli codzien­nie prze­zna­czyć godzinę i sia­dać do niej po obie­dzie. Ponadto powinni szu­kać oka­zji do czę­stych roz­mów po fran­cu­sku, przy każ­dej oka­zji roz­ma­wiać z gospo­da­rzem domu, w któ­rym staną, a także z jego rodziną. Ponadto nale­żało nająć czło­wieka spo­sob­nego do roz­mowy i lek­tury po fran­cu­sku, który mógłby kory­go­wać ich wymowę. „Lada fra­szek i bła­zeństw nie daj­cie sobie czy­tać po fran­cu­sku”7 – napo­mi­nał Jakub synów. Co rano przez godzinę mieli pisać wypra­co­wa­nia po łaci­nie i co wie­czór przez godzinę czy­tać książki histo­ryczne w tym języku. Na liście lek­tur zna­leźli się Tacyt, Liwiusz i Swe­to­niusz. Ponadto każdy z mło­dzień­ców miał prze­zna­czyć codzien­nie pół godziny na oso­bi­stą lek­turę. Ojciec we wzru­sza­jący spo­sób zachę­cał ich do jak naj­częst­szego czy­ta­nia. Pisał o przod­kach i krew­nych, któ­rzy, świet­nie wykształ­ceni, wzbo­ga­ceni duchowo regu­larną lek­turą, robili karierę, słu­żąc Rze­czy­po­spo­li­tej i sła­wie swego imie­nia. Wska­zy­wał im także wła­sny zwy­czaj codzien­nego zasia­da­nia do ksią­żek.

Nie zapo­mi­nał Jakub Sobie­ski o potrze­bie roz­woju fizycz­nego. Naka­zy­wał grę w piłkę i uprze­dzał, że szer­mierki powinni chłopcy uczyć się dopiero w Ita­lii, gdzie mieli się udać nieco póź­niej. Tam też mogła się tra­fić oka­zja do nauki wol­ty­żerki, czyli róż­no­ra­kich akro­ba­cji na koniu, w tym na przy­kład dosia­da­nia wierz­chowca w biegu i ska­ka­nia nań, co mogło się przy­dać na polu bitwy. Nato­miast we Fran­cji nale­żało nauczyć się tańca, co z kolei przy­dać się mogło na dwo­rze, choć Jakub doda­wał: „boda­je­ście na koniach da Bóg tań­co­wali, bijąc się z Turki, z Tatary, tego wam życzę”8. To życze­nie ojca się spełni.

Poza tym mogli Sobie­scy, według wła­snego uzna­nia, uczyć się gry na instru­men­tach, na przy­kład na lutni, ale ojciec doda­wał, że jemu szkoda by było czasu na takie „bła­zeń­stwo”.

Na zakoń­cze­nie prze­strze­gał, by pro­wa­dząc dom na przy­zwo­itym pozio­mie, nie wyda­wali zbyt wiele pie­nię­dzy. Tłu­ma­czył, że w domu czeka na nich sio­stra, która potrze­buje posagu. Ponadto wska­zy­wał, że pie­nią­dze lepiej wyda­wać w kraju, tutaj żyjąc wystaw­nie, a nie w cudzo­ziem­skich kra­jach, gdzie na nikim nie zro­bią wra­że­nia. Jed­nak w tro­sce o zba­wie­nie mieli Sobie­scy cho­dzić co dzień do kościoła i dawać po pół zło­tego każdy (nie­małą kwotę) zgro­ma­dzo­nym tam bied­nym.

Tuż przed Wiel­ka­nocą 1646 roku Sobie­scy wyru­szyli w podróż. Po dro­dze zwie­dzali Niemcy, a póź­niej Nider­landy i pół­nocną Fran­cję. W Paryżu spę­dzili nie­mal rok, a następ­nie podró­żo­wali po Fran­cji. Odwie­dzili też Anglię. Tra­fili na bar­dzo trudny moment, gdyż trwała tam wojna domowa, a król Karol I wła­śnie dostał się do nie­woli, z któ­rej kilka lat póź­niej pój­dzie pro­sto na sza­fot. Po powro­cie na kon­ty­nent mło­dzieńcy zatrzy­mali się nieco dłu­żej w Nider­lan­dach. W trak­cie wyprawy przy­pa­try­wali się miej­sco­wej archi­tek­tu­rze, stu­dio­wali kształt for­ty­fi­ka­cji, a przede wszyst­kim nawią­zy­wali kon­takty ze zna­nymi oso­bi­sto­ściami. Nie­stety, nie znamy odczuć i opi­nii Sobie­skich, ponie­waż jedyny znany nam dia­riusz tej podróży spo­rzą­dził ich towa­rzysz Seba­stian Gawa­recki. Nie wiemy, czy mło­dzieńcy spi­sali swe uwagi, zgod­nie z wyma­ga­niami ojca, w każ­dym razie ni­gdy nie natra­fiono na ich ślad. Można jedy­nie dodać, że wspo­mnie­nia Gawa­reckiego nie dają się porów­nać z bogac­twem spo­strze­żeń Jakuba Sobie­skiego, wędru­ją­cego po Euro­pie czter­dzie­ści lat wcze­śniej. Syno­wie Jakuba jechali cza­sami śla­dami ojca. W Lyonie zatrzy­mali się w tej samej gospo­dzie, w któ­rej nie­gdyś sta­nął on sam, co ze wzru­sze­niem odkryli.

Emo­cje zwią­zane ze wspo­mnie­niem podróży ojca były tym więk­sze, że w trak­cie pobytu w Paryżu mło­dzieńcy dowie­dzieli się o zgo­nie rodzica. Pod­nie­siony do god­no­ści kasz­te­lana kra­kow­skiego, naj­wyż­szego świec­kiego sena­tora, Jakub Sobie­ski zmarł. Do końca wypeł­niał obo­wiązki dobrego oby­wa­tela. Jego zgon poprze­dziła ponoć kłót­nia z kró­lem Wła­dy­sła­wem IV, któ­remu Sobie­ski zarzu­cił, iż przy­go­to­wuje wojnę z Tur­cją, nie uzgod­niw­szy tego planu z sena­tem, a tego wyma­gało prawo. Wzbu­rzony sena­tor opu­ścił sto­licę, a po przy­by­ciu do domu dostał udaru. Syno­wie wysłu­chali w Paryżu mszy za duszę ojca, ale do domu nie wró­cili, gdyż tak zade­cy­do­wała, zgod­nie z wolą męża, Teo­fila Sobie­ska. Podróż z Fran­cji do Pol­ski, a potem ewen­tu­alny powrót nad Sekwanę byłaby tak trudna i kosz­towna, że decy­zję tę należy uznać za racjo­nalną. W tam­tym cza­sie czę­sto zda­rzało się, że z powodu odda­le­nia nawet naj­bliżsi krewni zmar­łych nie uczest­ni­czyli w pogrze­bach. Z dru­giej jed­nak strony nie­raz zda­rzało się, że wła­śnie cze­ka­jąc na przy­by­cie rodziny, długo zwle­kano z pogrze­bem. Sobie­scy pozo­stali więc we Fran­cji. Jed­nak dwa lata póź­niej tra­giczne wyda­rze­nia zmu­siły ich matkę do wezwa­nia synów do domu. Późną wio­sną 1648 roku do Sobie­skich dotarły strasz­liwe wie­ści. Zmarł król Wła­dy­sław IV, a jego zej­ściu towa­rzy­szyły jesz­cze gor­sze zda­rze­nia. Na Ukra­inie roz­po­częło się powsta­nie kozac­kie. Był to, mię­dzy innymi, owoc dzia­łań monar­chy, które dwa lata wcze­śniej napięt­no­wał Jakub Sobie­ski. Król wer­bo­wał Koza­ków, szy­ku­jąc wojnę turecką. Opór szlachty zmu­sił go do rezy­gna­cji z tych pla­nów, ale wzbu­dzone poru­sze­nie kozac­kie nie dało się łatwo wytłu­mić. Roz­ża­leni złym trak­to­wa­niem przez magna­te­rię kre­sową i bra­kiem wszel­kich praw, a także nie­to­le­ran­cją reli­gijną, posta­no­wili sami wywal­czyć sobie lep­szy los. Na ich czele sta­nął Boh­dan Chmiel­nicki. W dwóch pierw­szych bitwach pod Kor­su­niem i Żół­tymi Wodami poko­nali pol­ską szlachtę, sie­jąc na zie­miach ukra­in­nych strach i zamęt. W tej sytu­acji Sobie­scy mieli wra­cać do domu. Trzeba było szy­ko­wać się na elek­cję i wojnę jed­no­cze­śnie. Teraz mieli się prze­ko­nać, jakie umie­jęt­no­ści wynie­śli ze swej edu­ka­cji.

Sobie­scy zna­leźli się w kraju w trak­cie elek­cji, ale podą­żyli wprost do Zamo­ścia na spo­tka­nie z matką. Teo­fila schro­niła się tam, ucho­dząc przed Koza­kami, któ­rzy pode­szli pod Lwów i plą­dro­wali zie­mie w pobliżu mająt­ków Sobie­skich. Matka zażą­dała, by oby­dwaj syno­wie wzo­rem przod­ków wzięli udział w wal­kach. Tak też się stało. Bra­cia zacią­gnęli wła­sne oddziały i w roli rot­mi­strzów roz­po­częli służbę woj­skową. Marek dostał się do oblę­żo­nego przez Koza­ków i Tata­rów Zba­raża, któ­rego bro­nił pod wodzą Jaremy Wiśnio­wiec­kiego, a Jan szedł im na pomoc w oddzia­łach pro­wa­dzo­nych przez nowego władcę Jana Kazi­mie­rza. Oby­dwaj wzięli udział w mor­der­czych wal­kach. Prze­dłu­ża­jąca się obrona Zba­raża, przy koń­czą­cym się zaopa­trze­niu w żyw­ność i amu­ni­cję, kosz­to­wała wiele ofiar i tylko z tru­dem twier­dza została utrzy­mana. Idące jej na pomoc woj­ska kró­lew­skie napo­tkały twardy opór pod Zbo­ro­wem i gdyby nie waleczna postawa Jana Kazi­mie­rza, zapewne skoń­czy­łoby się klę­ską Pola­ków. W 1651 roku oby­dwaj Sobie­scy wzięli udział w bitwie pod Bere­stecz­kiem, Jan został wów­czas ciężko ranny w głowę i nie­mal cudem unik­nął nie­woli. W 1652 roku doszło do kolej­nej bitwy, pod Bato­hem.

Marek Sobie­ski poje­chał pod Batoh, a tam cze­kała Pola­ków rzeź. Więk­szość z nich dostała się do nie­woli i następ­nego dnia została ścięta przez Tata­rów. Zgi­nął także Marek. Teo­fila Sobie­ska nie umiała się pogo­dzić z tą stratą. Z tru­dem odra­to­wany w dzie­ciń­stwie, naj­star­szy, uko­chany, jak twier­dził póź­niej Jan, syn zgi­nął. Matka wysta­wiła mu wspa­niały pomnik – ufun­do­wała piękny kościół i klasz­tor Domi­ni­ka­nów w Żół­kwi. Ponoć plany budowli kazała sobie przy­wieźć z Ita­lii, a według innej wer­sji sama odbyła tam piel­grzymkę, ofia­ro­wu­jąc odpust za duszę syna i szu­ka­jąc pięk­nego przy­kładu archi­tek­tury. Domi­ni­ka­nie żół­kiew­scy mieli po wsze czasy modlić się za jej syna, a matka chciała spo­cząć obok niego.

Jan nie brał udziału w bitwie pod Bato­hem. Ponoć był bar­dzo chory, ale jedna z dość póź­nych i słabo udo­ku­men­to­wa­nych wer­sji mówi, że nie była to cho­roba, lecz rana, którą otrzy­mał w poje­dynku z Kazi­mie­rzem Pacem. Jak to wśród mło­dych bywa, poszło o kobietę – pannę Orchow­ską, którą zresztą matka Sobie­skiego natych­miast wydała za mąż. Prze­kaz o poje­dynku budzi pewne wąt­pli­wo­ści, ale fak­tem jest, że Jan Sobie­ski przez całe życie pozo­sta­nie w kon­flik­cie z rodziną Paców. Prawdą jest rów­nież, że Teo­fila Sobie­ska ni­gdy nie pogo­dziła się z tym, co się wów­czas wyda­rzyło, a jeden z Fran­cu­zów towa­rzy­szą­cych póź­niej Janowi III twier­dził, że do nie­po­ro­zu­mień mię­dzy matką a młod­szym synem doszło, gdy ten był już doro­sły. Przy­czyny tych napięć nie podał. Zatem, według tej wer­sji, to nie pobyt małego Jasia w domu babki leżał u korzeni jego złych rela­cji z matką.

Po śmierci brata Jan Sobie­ski dalej wal­czył z Koza­kami i Tata­rami. Stał na czele wła­snej cho­rą­gwi, czyli oddziału woj­ska. Jego żoł­nie­rze rekru­to­wali się spo­śród Koza­ków. W 1654 roku Jan Kazi­mierz pod­jął roko­wa­nia z Tata­rami i Jan Sobie­ski tra­fił do ich obozu jako zakład­nik. Ponoć uczył się w tym cza­sie tatar­skiego. W tym samym roku udał się do Tur­cji jako czło­nek posel­stwa Miko­łaja Bie­ga­now­skiego. Speł­niły się prze­po­wied­nie Jakuba Sobie­skiego, że zna­jo­mość języ­ków przyda się jego synom w przy­szło­ści. Był to począ­tek kariery poli­tycz­nej mło­dego magnata. Nato­miast wcze­śniej­sze walki były dosko­nałą szkołą sztuki wojen­nej, któ­rej zna­jo­mość dopro­wa­dzi Sobie­skiego do zwy­cię­stwa pod Wied­niem.

Maria Kazi­miera de la Grange d’Arqu­ien uro­dziła się we Fran­cji. Nie usta­lono kiedy. Wska­zuje się daty pomię­dzy 1638 a 1642 rokiem, choć wni­kliwy badacz jej życia Michał Koma­szyń­ski uznał, iż naj­pew­niej stało się to w 1641 roku. Tego, kiedy dziew­czynka przy­szła na świat, nie wie­dział także jej ojciec Hen­ryk de la Grange mar­kiz d’Arqu­ien. Gdy zapy­tała go o to, odpowie­dział, że nie pamięta, gdyż nie było go wów­czas w domu, a po powro­cie zastał tam nie­mowlę. W rodzi­nie Hen­ryka i jego żony Fran­ciszki de la Châtre uro­dziło się wiele dzieci. Maria Kazi­miera miała dwie star­sze sio­stry Joannę i Fran­ciszkę, które wstą­piły do klasz­toru, i młod­sze Marię Annę i Marię Ludwikę oraz braci Ludwika i Annę Ludwika. Młod­sze rodzeń­stwo przy­bę­dzie póź­niej do Pol­ski, by żyć u boku swej koro­no­wa­nej sio­stry. Mar­kiz d’Arqu­ien był nie­bo­ga­tym, ale za to żąd­nym uciech utra­cju­szem. Czy to w niego wda­dzą się w przy­szło­ści młodsi syno­wie Marii Kazi­miery?

Nie wia­domo, jak poto­czy­łyby się losy tej rodziny, gdyby matka Marii Kazi­miery pani Fran­ciszka nie została och­mi­strzy­nią Marii Gon­zagi – księż­niczki man­tu­ań­skiej. Gdy Maria została oddana za żonę kró­lowi Pol­ski Wła­dy­sła­wowi IV, posta­no­wiła, że zabie­rze ze sobą maleńką córeczkę rodziny d’Arqu­ien. Dla­czego chciała mieć to dziecko przy sobie? Dla­czego zde­cy­do­wała się zabrać malutką, może czte­ro­let­nią, dzie­wuszkę w daleką i nie­bez­pieczną, a na pewno męczącą podróż? Czy pra­gnęła towa­rzy­stwa dziecka, ponie­waż, będąc damą nie­mal czter­dzie­sto­let­nią, nie zaznała dotąd sło­dy­czy macie­rzyń­stwa? Czy nie zna­la­zła lep­szego spo­sobu na zabez­pie­cze­nie losu dziew­czynki, a rów­no­cze­śnie bar­dzo pra­gnęła pomóc jej rodzi­com? Gdy Ludwika Maria zawi­tała do Pol­ski, na dwo­rze natych­miast roze­szły się szka­radne plotki, że Maria Kazi­miera jest w rze­czy­wi­sto­ści dziec­kiem kró­lo­wej, owo­cem jej związku z Hen­ry­kiem Coëffier d’Effiat, mar­ki­zem Cinq-Mars. Tych dwoje rze­czy­wi­ście połą­czył romans, a uko­chany Ludwiki Marii został ścięty w 1642 roku za spi­sek prze­ciw pierw­szemu mini­strowi Fran­cji kar­dy­na­łowi Riche­lieu. Idąc na sza­fot, Cinq-Mars miał powie­dzieć: „Zatem umie­rać”. Warto dodać, że Ludwika Maria konać będzie z tymi samymi sło­wami na ustach, a w tej ostat­niej chwili, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nie daw­nego kochanka, nie zechce zoba­czyć dru­giego męża Jana Kazi­mie­rza.

W orszaku Ludwiki Marii, obok maleń­kiej Marii Kazi­miery, umiesz­czono także inne panny. Kró­lowa wio­zła je do Pol­ski, by tam korzyst­nie powy­da­wać za mąż. Były ładne, ale nie­bo­gate, a monar­chini chciała z ich pomocą stwo­rzyć wła­sne stron­nic­two poli­tyczne. Part­ne­rów szu­kała im wśród naj­waż­niej­szych pol­skich panów, a potem zaczęła zabie­gać o trwałe zwią­za­nie tych męż­czyzn ze swą poli­tyką, nazy­wano ich nawet „zię­ciami dworu”.

Mał­żeń­stwo Ludwiki Marii z Wła­dy­sła­wem IV zostało uznane we Fran­cji za duży suk­ces. Już od dawna dwór fran­cu­ski pra­gnął zbli­żyć się poli­tycz­nie z Rze­czą­po­spo­litą. Po wielu latach sta­rań, po śmierci pierw­szej żony Wła­dy­sława IV, pocho­dzą­cej z dyna­stii Habs­bur­gów Cecy­lii Renaty, rzą­dzący Fran­cją kar­dy­nał Jules Maza­rin przed­sta­wił listę księż­ni­czek, które chciał wyswa­tać pol­skiemu monar­sze. Wybór dworu pol­skiego padł na Ludwikę Marię. Znana była z ener­gii i ambi­cji poli­tycz­nych. We wcze­snej mło­do­ści zwią­zała się z młod­szym bra­tem króla Ludwika XIII, Gasto­nem. Ponoć nie tylko roman­so­wali, ale snuli marze­nia o mał­żeń­stwie, a zanie­po­ko­jona tym fran­cu­ska kró­lowa wdowa Maria Medy­cej­ska ska­zała nie­do­szłą synową na kilka lat odosob­nie­nia, potem zaś sta­rała się trzy­mać ją z dala od dworu. Pozy­cja księż­niczki man­tu­ań­skiej była na tyle wysoka, że oba­wiano się jej wpły­wów. Gdy zwią­zała się z mar­ki­zem Cinq-Mars, mówiono, że razem knują spi­sek prze­ciw kar­dy­nałowi Riche­lieu. Naj­lep­szym wyj­ściem z sytu­acji było wyswa­ta­nie Marii z cudzo­ziem­cem i umoż­li­wie­nie jej hono­ro­wego wyjazdu z Fran­cji. W 1646 roku te marze­nia się speł­niły. Księż­niczka jechała do Pol­ski ura­do­wana, że zna­la­zła męża o tak wyso­kiej pozy­cji, a rów­no­cze­śnie zapew­niała dwór fran­cu­ski, że uczyni wszystko, by Pol­skę skie­ro­wać na tory współ­pracy z Pary­żem. Te obiet­nice oka­zały się trudne do wypeł­nie­nia. Wła­dy­sław IV nie życzył sobie, by żona mie­szała się do poli­tyki, i pra­gnął trzy­mać ją na ubo­czu. Ich mał­żeń­stwo skoń­czyło się po dwóch latach. Król zmarł, a Ludwika Maria ledwo prze­żyła, gdy pod­czas pobytu na Litwie dopa­dła ich oboje cho­roba.

Przy­szłość owdo­wia­łej kró­lo­wej nie ryso­wała się różowo. Ponie­waż była bez­dzietna, mogła wró­cić do Fran­cji, gdzie nie ocze­ki­wano jej z otwar­tymi ramio­nami. Mogła też pozo­stać w Pol­sce, ale tutaj nie odgry­wa­łaby żad­nej szcze­gól­nej roli, a jej pozy­cja byłaby bar­dzo słaba. Dla ambit­nej kobiety te sce­na­riu­sze wyda­wały się trudne do przy­ję­cia. Wła­śnie wtedy zro­dził się cie­kawy plan. Ludwika Maria mogłaby oddać swą rękę młod­szemu bratu zmar­łego króla Janowi Kazi­mie­rzowi i udzie­lić mu pomocy w prze­pro­wa­dze­niu elek­cji. Ten ambitny, nie­mo­gący dotąd zna­leźć sobie miej­sca czło­wiek miał za sobą wiele nie­uda­nych prób upo­rząd­ko­wa­nia swego życia. Kil­ka­krot­nie pra­gnął się oże­nić, był bowiem bar­dzo kochliwy. Teraz miał szansę zdo­by­cia korony i żony jed­no­cze­śnie, a pomoc Ludwiki Marii wyda­wała się tym cen­niej­sza, że w szranki wybor­cze razem z nim sta­nął jego brat Karol Fer­dy­nand, biskup wro­cław­ski, któ­remu popar­cia w elek­cji udzie­lili Habs­bur­go­wie. Jan Kazi­mierz posta­no­wił sko­rzy­stać z oferty Ludwiki Marii, licząc na pomoc fran­cu­ską.

Na czas wdo­wień­stwa kró­lo­wej mała Maria Kazi­miera została ode­słana do Fran­cji. Naj­pierw uczyła się w klasz­to­rze Urszu­la­nek w Nevers, rodzin­nej posia­dło­ści Ludwiki Marii, a potem prze­nio­sła się na dwór swej ciotki hra­biny de Mali­gny w Prye.

Wykształ­ce­nie, jakie Maria Kazi­miera ode­brała pod opieką Ludwiki Marii, a także póź­niej we Fran­cji, spra­wiło, że zain­te­re­so­wała się ówcze­sną lite­ra­turą fran­cu­ską. Nato­miast orto­gra­fia fran­cu­ska, jaką sto­so­wała, odbie­gała od zasad, ale ludzie kale­czący gra­ma­tykę i orto­gra­fię nie byli wtedy rzad­ko­ścią. Można rzec, że sto­so­wała wła­sną orto­gra­fię i zawsze pisała z jed­na­ko­wymi błę­dami, nie tyle popeł­niała omyłki, ile posłu­gi­wała się wła­sną „odmianą” fran­cusz­czy­zny. Znała dosko­nale język pol­ski z jego zawi­ło­ściami, a jej pol­sz­czy­zna w zapi­sie nie odbie­gała od błę­dów i znie­kształ­ceń spo­ty­ka­nych dość czę­sto w listach ówcze­snych Pola­ków; naj­więk­szą trud­ność spra­wiały jej zmięk­cze­nia. Maria Kazi­miera z upodo­ba­niem się­gała do pol­skich przy­słów i porze­ka­deł. Znała ich wiele i zawsze potra­fiła cel­nie uży­wać.

Do Pol­ski panna d’Arqu­ien wró­ciła dopiero w 1652 lub 1653 roku. Prze­by­wała odtąd w naj­bliż­szym oto­cze­niu kró­lo­wej, towa­rzy­sząc jej nie­ustan­nie. Była już wów­czas pod­lot­kiem i olśniła wszyst­kich urodą, choć wcze­śniej – jako dziecko – rów­nież bar­dzo się podo­bała. Teraz jed­nak jej bujne czarne włosy i duże ciemne oczy urze­kały męż­czyzn zgro­ma­dzo­nych na dwo­rze. Jak pisał poeta, swą urodą i ogniem Maria Kazi­miera była zdolna „spa­lić w popiół oba światy”9. Wła­śnie wów­czas spo­tkała Jana Sobie­skiego. Na jej widok jego serce natych­miast zabiło żywiej, ale czasy były cięż­kie i wszystko sprzy­się­gło się prze­ciwko uczu­ciom mło­dego magnata.

W 1655 roku Pol­skę zalały woj­ska szwedz­kie, a wyda­rze­nie to prze­szło do histo­rii jako potop. Szlachta masowo dekla­ro­wała popar­cie dla króla szwedz­kiego Karola X Gustawa. Na jego stronę prze­szła także Litwa z het­ma­nem Janu­szem Radzi­wił­łem na czele. Sytu­acja w Rze­czy­po­spo­li­tej była bar­dzo trudna. Od 1648 roku pro­wa­dzono walkę z Koza­kami, któ­rzy w 1654 roku pod­pi­sali ugodę z carem, i Ukra­ina leżąca na lewo od Dnie­pru prze­szła pod wła­dzę Moskwy. Zapo­cząt­ko­wało to kon­flikt pol­sko-rosyj­ski. Dwie wojny na gra­nicy wschod­niej wyda­wały się straszną tra­ge­dią, ale gdy roz­po­czął się atak szwedzki i woj­ska Karola X Gustawa zna­la­zły się nagle w gra­ni­cach Wiel­ko­pol­ski, która od nie­pa­mięt­nych cza­sów nie zaznała wojny, prze­ro­sło to wszel­kie wyobra­że­nia Pola­ków. Więk­szość szlachty posta­no­wiła pod­dać się szwedz­kiemu władcy i korzy­sta­jąc z jego popar­cia, rato­wać kraj od pożogi na wscho­dzie. Karol X Gustaw wyda­wał się silny i dys­po­no­wał woj­skami zdol­nymi rato­wać Pol­skę. Jan Kazi­mierz i jego mał­żonka, zdra­dzeni przez oby­wa­teli swego kraju, schro­nili się na Ślą­sku, w księ­stwie raci­bor­sko-opol­skim, które cesarz nadał pol­skim Wazom jako zastaw za długi.

Pobyt na Ślą­sku nie prze­szko­dził parze monar­szej w snu­ciu pla­nów odzy­ska­nia pań­stwa. Zawarli poro­zu­mie­nie z Austrią i zabie­gali o roz­bi­cie soju­szu mię­dzy Szwe­cją a Bran­den­bur­gią, co udało się zre­ali­zo­wać w zamian za daleko idące ustęp­stwa poli­tyczne. Jan Kazi­mierz uznał nie­za­leż­ność elek­tora bran­den­bur­skiego jako władcy Prus Ksią­żę­cych, dotąd len­nika Pol­ski. Ludwika Maria nie zanie­dby­wała także wysił­ków, by pozy­skać dla sie­bie magna­tów, któ­rzy prze­szli na stronę szwedzką. Przede wszyst­kim jed­nak zatrosz­czyła się o utrzy­ma­nie przy sobie tych, któ­rzy jej nie zdra­dzili. Nale­żał do nich Jan Zamoy­ski.

Jan Zamoy­ski, zwany Sobie­pa­nem, był wnu­kiem wiel­kiego kanc­le­rza, rów­nież Jana, i synem Toma­sza Zamoy­skiego. Ponie­waż kanc­lerz stał się wła­ści­cie­lem ogrom­nego majątku, a miał tylko jed­nego syna i póź­niej tylko jed­nego wnuka, wszyst­kie dobra prze­szły w ręce Sobie­pana. Był bajecz­nie bogaty. Choć zadbano o jego naukę, nie wyniósł z niej wiele, a z podróży na zachód Europy przy­wiózł jedy­nie… cho­robę wene­ryczną. Uży­wa­nie życia, cie­le­sne przy­jem­no­ści były jego rado­ścią i im poświę­cał swój czas, cho­ciaż w chwi­lach wytchnie­nia lubił… czy­tać. Z pasją gro­ma­dził książki. Przy­jął nie­zbyt eks­po­no­wany urząd woje­wody san­do­mier­skiego, nie pra­gnął innych zaszczy­tów i dosto­jeństw, które król gotów byłby mu powie­rzyć. Nie potrze­bo­wał ich, gdyż bogac­two i nazwi­sko gwa­ran­to­wało mu pozy­cję i wpływy, a nie chciał przyj­mo­wać na sie­bie żad­nych obo­wiąz­ków. Trzeba zresztą oddać mu spra­wie­dli­wość, że był przy­naj­mniej świa­dom wła­snego leni­stwa. Nic bowiem gor­szego niż ludzie żądni zaszczy­tów i wła­dzy, a nie­chętni wypeł­nia­niu powin­no­ści z nimi zwią­za­nych. Tak jak obo­jętny był wobec Jana Kazi­mie­rza i służby dla niego, tak nie był Sobie­pan gotów prze­cho­dzić na stronę króla szwedz­kiego. Zamość był jed­nym z nie­wielu miast pol­skich, które nie otwo­rzyły bram przed najeźdźcą. Zda­niem Ludwiki Marii Zamoy­ski opo­wie­dział się tym samym po stro­nie pra­wo­wi­tego króla pol­skiego. Nale­żało uczy­nić wszystko, by zda­nia nie zmie­nił. Pra­gnąc utrzy­mać tego utra­cju­sza i hulakę po swej stro­nie, Ludwika Maria posta­no­wiła zaofe­ro­wać mu rękę Marii Kazi­miery. Dopięła swego – Zamoy­ski gotów był nawet dla mał­żeń­stwa z piękną panną pozbyć się swego haremu, z któ­rego sły­nęła jego rezy­den­cja w Zamo­ściu.

Nawet jeżeli Jan Sobie­ski pałał już wów­czas uczu­ciem do ślicz­nej dwórki, nie mógł wygrać kon­ku­ren­cji o jej rękę z Zamoy­skim. Tam­ten był wierny spra­wie Pol­ski, a Sobie­ski prze­szedł na stronę szwedzką. Hen­ryk Sien­kie­wicz wymie­nia go wśród zdraj­ców, pisząc dość enig­ma­tycz­nie o sta­ro­ście jawo­row­skim, który sta­nął po stro­nie Karola X Gustawa. Tym sta­ro­stą był wła­śnie Jan Sobie­ski. Zamoy­ski zasłu­gi­wał na nagrodę za swoją wier­ność i był dużo przy­dat­niej­szy dla pla­nów kró­lo­wej. Ponadto był bogat­szy od Sobie­skiego, a Ludwice Marii zale­żało na jak naj­ko­rzyst­niej­szym mał­żeń­stwie uko­cha­nej wycho­wanki. Wresz­cie, co nie jest bez zna­cze­nia, matka Jana Sobie­skiego nawet sły­szeć nie chciała o ewen­tu­al­nym mał­żeń­stwie jedy­nego syna z fran­cu­ską przy­błędą. Pra­gnęła raczej jego związku z jedną z Radzi­wił­łó­wien, wywo­dzącą się z boga­tego i wpły­wo­wego rodu. Jeżeli zatem Sobie­ski snuł marze­nia o mariażu z piękną panną, to nie mogły się one ziścić. Na razie.

Mimo trwa­ją­cej wojny na dwo­rze roz­po­częto przy­go­to­wa­nia do ślubu. Zgod­nie ze zwy­cza­jem wesela dwó­rek odby­wały się na koszt kró­lo­wej, która mat­ko­wała im pod­czas uro­czy­sto­ści, a w wypadku sie­rot rze­czy­wi­ście zastę­po­wała matkę. Choć Maria Kazi­miera nie była sie­rotą, jej rodzice prze­by­wali we Fran­cji i na uro­czy­stość przy­być nie mogli. Ludwika Maria wzięła więc na sie­bie przy­go­to­wa­nie cere­mo­nii. Dla pod­kre­śle­nia jej uro­czy­stego cha­rak­teru kró­lowa posta­no­wiła się wzo­ro­wać na weselu Jana Zamoy­skiego, dziada pana mło­dego, z Gry­zeldą Bato­równą, bra­ta­nicą Ste­fana Bato­rego. Prze­bieg tam­tego wyda­rze­nia skru­pu­lat­nie zapi­sano, tak więc teraz można było czer­pać z niego przy­kład.

W marcu 1658 roku odbyło się wesele. Według jed­nego z opi­sów uro­czy­sto­ści trwały pięć dni. Pierw­szego Jan Zamoy­ski poja­wił się na dwo­rze kró­lew­skim i spi­sano umowę mał­żeń­ską. Wie­czo­rem odbyła się uczta, a po niej bal. Na dwo­rze kró­lew­skim wyda­wano bowiem wspa­niałe wie­cze­rze, a dopiero po posiłku wyno­szono zastawę i odsu­wano stoły, czy­niąc miej­sce na tańce. W tany ruszał w pierw­szej parze król z kró­lową, a potem kró­lew­scy mał­żon­ko­wie pro­sili do tańca młodą parę. Bal koń­czył się około pół­nocy. Naza­jutrz odbyły się zarę­czyny. Zwy­czaj naka­zy­wał, by przy tej oka­zji kan­dy­data do mał­żeń­stwa repre­zen­to­wał przy­ja­ciel, który w dłu­giej ora­cji wychwa­lał przy­mioty i pocho­dze­nie zarówno narze­czo­nego, jak i jego wybranki. Na zakoń­cze­nie pro­sił kró­lową o odda­nie panny ado­ra­to­rowi. Gdy Ludwika Maria wyra­ziła zgodę, Jan Zamoy­ski ofia­ro­wał narze­czo­nej kosz­towny pier­ścień, a jego repre­zen­tant wrę­czył kró­lo­wej bry­lan­towy dia­dem, który ta wło­żyła na głowę Marii Kazi­miery. Wie­czo­rem znowu była wystawna kola­cja i bal. Trze­ciego dnia narze­czona w towa­rzy­stwie rówie­śnic brała kąpiel, a po niej przyj­mo­wała pre­zenty od oblu­bieńca. Zamoy­ski ofia­ro­wał Marii Kazi­mie­rze goto­wal­nię, czyli toa­letkę ze wszyst­kimi przy­bo­rami słu­żą­cymi upięk­sza­niu urody, oraz wypo­sa­że­nie łoża – bal­da­chim, kapę na łóżko i wszel­kie konieczne ozdoby, a także tabo­rety obite pod kolor przy­bra­nia łoża. Wszystko hafto­wane sre­brem i zło­tem oraz przy­ozdo­bione per­łami. Tego dnia gości podej­mo­wał poczę­stun­kiem pan młody. Czwar­tego dnia miał miej­sce ślub. Przy­ja­ciele Zamoy­skiego przy­je­chali do jego rezy­den­cji i zostali tam wspa­niale ugosz­czeni, a potem wspól­nie udano się do zamku. Narze­czoną ubie­rano w sypialni kró­lo­wej, która przy­pa­try­wała się tej cere­mo­nii, a potem odpro­wa­dzała pannę do kaplicy zam­ko­wej. Pana mło­dego pro­wa­dził tam król. Ślubu udzie­lał Zamoy­skiemu i Marii Kazi­mie­rze sam pry­mas Andrzej Lesz­czyń­ski. Tego dnia znowu była uczta i tańce. A póź­niej panna młoda uda­wała się… do swo­jej kom­naty, pod­czas gdy jej mąż wra­cał do… wła­snego domu. Pią­tego dnia Maria Kazi­miera wraz z kró­lową zasia­dła pod bal­da­chimem i przyj­mo­wała wspa­niałe podarki od wszyst­kich gości wesel­nych, a towa­rzy­szyły temu dłu­gie, pełne pochwał ora­cje. W imie­niu oblu­bie­nicy dzię­ko­wał za nie kanc­lerz kró­lo­wej. Przy oka­zji skru­pu­lat­nie spi­sy­wano wszyst­kie dary. Dopiero póź­niej para kró­lew­ska odpro­wa­dziła Marię Kazi­mierę do domu męża. Ten zwy­czaj nazy­wano prze­no­si­nami; pan­nom nie­bę­dą­cym dwór­kami towa­rzy­szyły matki. Na nowym gospo­dar­stwie wypra­wiano kolejną ucztę, a zwy­kle po niej zarzą­dzano tańce, które jed­nak nie trwały długo. Szó­stego dnia nowo­żeńcy przy­jeż­dżali podzię­ko­wać kró­le­stwu za ich dobroć i wspa­niałe uro­czy­sto­ści.

Inna wer­sja, zapewne bliż­sza praw­dzie, mówi, że Zamoy­ski spóź­nił się na swój ślub, więc wesele trzeba było mocno skró­cić.

Jak­kol­wiek było, pani Zamoy­ska nie miała chyba powo­dów do sza­lo­nej rado­ści. Noc poślubną spę­dziła samot­nie, gdyż u mał­żonka nastą­pił nawrót brzyd­kiej cho­roby, na którą cier­piał od powrotu z Fran­cji.

Po kilku dniach spę­dzo­nych w War­sza­wie pań­stwo mło­dzi wyje­chali do Zamo­ścia. Roz­sta­nie Marii Kazi­miery z kró­lew­ską men­torką i opie­kunką nie miało jed­nak trwać długo. Oka­zało się, że Jan Zamoy­ski po powro­cie do domu zapra­gnął wró­cić do daw­nych zwy­cza­jów. Miał swoje towa­rzy­stwo, które odpo­wia­dało mu znacz­nie bar­dziej niż mał­żonka. Ponadto wzo­rem wielu magna­tów bar­dzo czę­sto wyjeż­dżał, pozo­sta­wia­jąc ją samą. Te wyjazdy zwią­zane były z nad­zo­rem nad roz­le­głymi posia­dło­ściami, a także spo­tka­niami z klien­tami, czyli szlachtą nie­raz od poko­leń zwią­zaną z Zamoy­skimi róż­no­rod­nymi inte­re­sami. Magnat był dla tych ludzi opie­ku­nem, czyli patro­nem. Wła­ści­wie wszyst­kie żony pol­skich panów ska­zane były na taki los. Więk­szość z nich była przy­go­to­wana nie tylko na samotne życie w mężow­skich rezy­den­cjach, lecz przede wszyst­kim na prze­ję­cie zwią­za­nych z tym obo­wiąz­ków – nad­zoru nad służbą i mająt­kiem, wycho­wa­nia dzieci i zastę­po­wa­nia męża we wszyst­kich rolach, jakich funk­cjo­no­wa­nie rodziny i dóbr wyma­gało. Nie wiemy, na ile Maria Kazi­miera była świa­doma tego, co ją spo­tka, choć skoro wycho­wała się w Pol­sce, zapewne nie była zasko­czona obo­wiąz­kami, które na nią powinny spaść. Można nawet przy­pusz­czać, że to nie nad­miar obcią­żeń, ale raczej pewne ogra­ni­cze­nia nało­żone na nią przez męża i nuda doskwie­rały woje­wo­dzi­nie san­do­mier­skiej. Z jej kore­spon­den­cji z mał­żon­kiem wynika, że darzyła go czu­ło­ścią i tego samego ocze­ki­wała od niego. Tym­cza­sem on nie oka­zy­wał jej zbyt wiele zain­te­re­so­wa­nia. Ponadto zada­wał się ze swo­imi zaufa­nymi towa­rzy­szami, któ­rzy, zdaje się, nasta­wiali woje­wodę prze­ciw żonie. Mieli w tym wła­sny inte­res, gdyż zaba­wia­jąc swego pana, pozy­ski­wali od niego pie­nią­dze i nada­nia. Mał­żo­nek nie ufał Marii Kazi­mie­rze i nie pozwa­lał jej dzia­łać z całym roz­ma­chem, na jaki stać było młodą i ener­giczną kobietę. Służba męża, świa­doma popar­cia ze strony pana domu, nie słu­chała pole­ceń gospo­dyni. Maria Kazi­miera nie mogła patrzeć na straty, jakie ten pro­ce­der powo­do­wał. Majątki Zamoy­skiego, mimo że roz­le­głe i prze­bo­gate, źle zarzą­dzane i kiep­sko nad­zo­ro­wane tonęły w dłu­gach. Cza­sem pani Zamoy­ska nie potra­fiła się dopro­sić o nale­żyte zaopa­trze­nie swego stołu, o zaspo­ko­je­niu kapry­sów nie wspo­mi­na­jąc. Nic dziw­nego, że woje­wo­dzina zamar­twiała się, w końcu miały to być w przy­szło­ści dobra jej dzieci. W pew­nej chwili Maria Kazi­miera zde­cy­do­wała się na dra­styczny krok: zamie­rzała prze­jąć zarząd nad całym mająt­kiem, a męża uznać za nie­po­czy­tal­nego, ale prze­szko­dzili temu zaufani Zamoy­skiego.

Maria Kazi­miera chwi­lami okrop­nie nudziła się w Zamo­ściu i z pew­no­ścią miała dużo czasu na prze­ży­wa­nie zmar­twień, któ­rych dostar­czał jej mąż i jego zacho­wa­nie.

Rów­no­cze­śnie sta­rała się samej sobie dostar­czyć roz­rywki. Cza­sem pocie­szała się zaku­pami, które na jej zamó­wie­nie czy­nili przy­ja­ciele w War­sza­wie, o pomoc w aran­ża­cji biżu­te­rii zwra­cała się nawet do kró­lo­wej. Bar­dzo hucz­nie obcho­dzono w Zamo­ściu kar­na­wały. Maski spro­wa­dzano aż z Ita­lii, a prze­bie­rańcy z Zamoy­skimi na czele two­rzyli na uli­cach mia­sta barwne koro­wody ku ucie­sze zgro­ma­dzo­nych gapiów. Woje­wo­dzina miała też wła­sny dwór i swoim towa­rzysz­kom orga­ni­zo­wała wesela na wzór tych, jakie w War­sza­wie przy­go­to­wy­wała kró­lowa. Zapewne nie odby­wały się one z taką pompą, ale roz­rywki jej oto­cze­niu dostar­czały rów­nie wiele. Ponadto przy­go­to­wy­wała przed­sta­wie­nia teatralne. U boku kró­lo­wej brała udział w wysta­wia­niu sztuk, bowiem dwór Wazów sły­nął z miło­ści do teatru wło­skiego i fran­cu­skiego. W war­szaw­skim Zamku skon­stru­owano nawet spe­cjalną „ope­ral­nię”, czyli kom­natę peł­niącą rolę sceny teatral­nej. Maria Kazi­miera do końca życia będzie się pasjo­no­wała teatrem. Cała epoka zresztą żyje teatrem i muzyką, a zatem także operą. Arty­ści i ich mece­na­so­wie poszu­kują nowych tema­tów i form wyrazu jak naj­le­piej je odda­ją­cych. Pró­bują prze­zwy­cię­żyć ogra­ni­cze­nia tech­niczne, sceny wypo­sa­żają w prze­myślną maszy­ne­rię uła­twia­jącą insce­ni­za­cję; eks­pe­ry­men­tują ze sce­no­gra­fią i oświe­tle­niem. Jako woje­wo­dzina, jako kró­lowa Pol­ski i jako emi­grantka w Rzy­mie Maria Kazi­miera całe życie zaj­mo­wała się wysta­wia­niem sztuk na swo­ich dwo­rach, a z cza­sem zacznie współ­pra­co­wać w tej dzie­dzi­nie z synem i wnuczką.

Fru­stra­cje i roz­rywki pani Zamoy­skiej nie prze­szko­dziły jej w wypeł­nie­niu pod­sta­wo­wego obo­wiązku każ­dej XVII-wiecz­nej żony. Latem 1658 roku spo­dzie­wała się dziecka. Powia­do­miona o tym Ludwika Maria natych­miast zapro­siła ulu­bie­nicę do War­szawy. Czy­niła tak zawsze, gdy jej dawne dwórki były brze­mienne. Poród i połóg w sto­licy, w towa­rzy­stwie kró­lo­wej, pod okiem naj­lep­szych leka­rzy, dawał tym kobie­tom znacz­nie więk­sze szanse na prze­ży­cie nie­bez­piecz­nych chwil. W owym cza­sie każda ciąża i poród sta­no­wiły dla kobiety nie lada wyzwa­nie, ale pierw­szy raz był zawsze naj­gor­szy i naj­bar­dziej nie­bez­pieczny. Znaczna część kobiet umie­rała w trak­cie ciąży lub w wyniku powi­kłań popo­ro­do­wych czy gorączki poło­go­wej. Jeżeli z powodu braku higieny lub jakichś kom­pli­ka­cji wdało się zaka­że­nie, to położ­nicy zwy­kle nie można było ura­to­wać.

Maria Kazi­miera zja­wiła się na dwo­rze jesie­nią, ale kró­lo­wej, zaję­tej orga­ni­zo­wa­niem obrony kraju, tam nie było. Zroz­pa­czona, osa­mot­niona i pełna obaw woje­wo­dzina pisała do męża, szu­ka­jąc u niego pocie­chy – bar­dzo się bała, że umrze w połogu. Zamoy­ski nie odpo­wia­dał na jej listy. Ponadto oka­zało się, że Maria Kazi­miera, żona jed­nego z naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce, nie ma pie­nię­dzy na utrzy­ma­nie. Kró­lowa pole­ciła jej zamiesz­kać w klasz­to­rze i zobo­wią­zała się zapła­cić za pobyt. Ludwika Maria przy­była do sto­licy u progu nowego roku. Utu­liła prze­ra­żoną ulu­bie­nicę. Po świę­tach wiel­ka­noc­nych poja­wił się tam rów­nież woje­woda san­do­mier­ski, a zaraz potem na świat przy­szła pierw­sza córka Zamoy­skich – Ludwika Maria. Była jed­nak bar­dzo słaba i po mie­siącu zmarła, co bar­dzo zasmu­ciło Marię Kazi­mierę. Śmierć dzieci była w tych cza­sach bar­dzo powszech­nym zja­wi­skiem, a im dziecko było młod­sze, tym nie­bez­pie­czeń­stwo jego śmierci więk­sze. Zwy­kle nawet nie znano przy­czyn zgo­nów, gdyż medy­cyna, która zresztą doro­słym też nie umiała pomóc, nie badała cho­rób dzie­cię­cych jako odręb­nych przy­pad­ków; pedia­tria jako jedna z dzie­dzin medy­cyny wyod­ręb­niła się bar­dzo późno. Dość powie­dzieć, że kilka lat wcze­śniej córeczka Ludwiki Marii i Jana Kazi­mie­rza umarła w wyniku póź­nego ząb­ko­wa­nia. Miała nie­mal rok, gdy nagle zaczęło się jej wyrzy­nać kilka ząb­ków naraz. Dziecku nie można było ulżyć w bólu i naj­pew­niej wsku­tek wstrząsu zmarło. Przy­pa­dek ten jest dobrze znany, ponie­waż opi­sał go lekarz dwor­ski, stu­diu­jąc na tym tra­gicz­nym przy­kła­dzie wła­śnie kwe­stię ząb­ko­wa­nia.

Wkrótce Maria Kazi­miera spo­dzie­wała się kolej­nego dziecka, ale stra­ciła je. Udała się na kulig i sanie się prze­wró­ciły, a ona wsku­tek upadku poro­niła. Według prze­kazu samej Marii Kazi­miery był to chłop­czyk.

Nad­szedł rok 1660, a wraz z nim poja­wiła się nowa nadzieja; pani Zamoy­ska była znowu w ciąży, ale czuła się fatal­nie. Prze­by­wała na­dal na dwo­rze i mąż wzy­wał ją do domu. Mimo sprze­ciwu kró­lo­wej Maria Kazi­miera posta­no­wiła posłu­chać wezwa­nia. Tym­cza­sem woje­woda zdą­żył opu­ścić swoje wło­ści i żona nie zastała go w Zamo­ściu, słała więc doń pełne tęsk­noty listy. Znów była zalęk­niona i osa­mot­niona. Jed­nak mąż nie odpi­sy­wał i nie wra­cał. W grud­niu, pod nie­obec­ność Zamoy­skiego, Maria Kazi­miera uro­dziła dziew­czynkę, któ­rej dano na imię Kata­rzyna. Co prawda Kasia była bar­dzo wątła, ale żyła, przy­no­sząc matce pocie­chę. Zna­la­zła też Maria Kazi­miera wspar­cie z zupeł­nie innej strony…

Romans

Gdy Maria Kazi­miera wycho­dziła za mąż za woje­wodę san­do­mier­skiego i wyjeż­dżała do Zamo­ścia, a potem uro­dziła pierw­sze dziecko, w Pol­sce sza­lała wojna ze Szwe­cją. Jan Sobie­ski w niej uczest­ni­czył, i to po obu wal­czą­cych stro­nach.

Począw­szy od 1655 roku Szwe­dzi prze­mie­rzali nie­mal cały kraj, plą­dru­jąc i nęka­jąc jego lud­ność. Bar­dzo szybko szlachta, która uprzed­nio sta­nęła po stro­nie najeźdźcy, spo­dzie­wa­jąc się pomocy w walce z wro­giem zewnętrz­nym, zro­zu­miała, że popeł­niła błąd. Karol X Gustaw nie dbał o pań­stwo, do któ­rego wpusz­czono go bez prze­szkód, wręcz odwrot­nie, on i jego armia bez skru­pu­łów korzy­stali z łatwej zdo­by­czy. To odmie­niło sytu­ację. Już pod koniec 1655 roku szlachta zaczęła porzu­cać Szwe­dów i na powrót uzna­wać zwierzch­ność Jana Kazi­mie­rza. Coraz licz­niej­sze sze­regi zbie­rały się, by sta­wić opór najeźdźcy. Janowi Sobie­skiemu taka decy­zja zabrała wię­cej czasu. Pozo­stał na służ­bie Karola X Gustawa nie­mal rok. Dopiero w 1656 roku porzu­cił jego sprawę i w bitwie pod Warką wystą­pił już po stro­nie Jana Kazi­mie­rza. Za powrót do posłu­szeń­stwa pra­wo­wi­temu władcy i dzielną postawę w tym star­ciu został mia­no­wany cho­rą­żym koron­nym.

W jakiś czas potem pomię­dzy Janem Sobie­skim a Marią Kazi­mierą zaczęła krą­żyć kore­spon­den­cja. W histo­rio­gra­fii przy­jęło się, że to Sobie­ski był od samego początku – od pierw­szego wej­rze­nia – zain­te­re­so­wany panią Zamoy­ską. Nie­stety, szcząt­kowe i dość jed­no­stronne wia­do­mo­ści, które mamy na ten temat, nie potwier­dzają tej opi­nii. Przede wszyst­kim Sobie­ski bywał w Zamo­ściu jako zna­jomy pana domu, czyli Jana Zamoy­skiego. Raczej nie przy­jeż­dżał tam dla Marii Kazi­miery. Ponadto pierw­sze listy wymie­niane mię­dzy Janem i woje­wo­dziną były efek­tem jej ini­cja­tywy. Miesz­ka­jąc w Zamo­ściu, nudziła się i pra­gnęła żywego kon­taktu z dwo­rem swej opie­kunki Ludwiki Marii. Inte­re­so­wały ją dwor­skie plo­teczki, wią­zały ją z War­szawą także zakupy, któ­rych tam doko­ny­wała. Naby­wała holen­der­skie płótno i koronki oraz biżu­te­rię, a zatem luk­su­sowe towary, które umi­lały życie osa­mot­nio­nej uczu­ciowo i odda­lo­nej od dwor­skich roz­ry­wek kobie­cie. Pozo­staje zadać pyta­nie, dla­czego na pośred­nika do takich spraw wybrała sobie męż­czy­znę. Sobie­ski, w prze­ci­wień­stwie do Zamoy­skiego, zawsze dbał o swój wygląd i przy­wią­zy­wał wagę do stroju, ale czy tyle wystar­czyło, by pani Zamoy­ska uznała cho­rą­żego koron­nego za god­nego powie­rze­nia mu misji robie­nia zaku­pów i zdo­by­wa­nia dla niej infor­ma­cji o tym, co sły­chać na dwo­rze? Czy nie byłoby pro­ściej zwró­cić się z takimi ocze­ki­wa­niami i proś­bami do jed­nej z daw­nych przy­ja­ció­łek i towa­rzy­szek, które wciąż miesz­kały na dwo­rze u boku kró­lo­wej? A może cho­rąży jej się podo­bał i pró­bo­wała zna­leźć pre­tekst do pod­trzy­ma­nia żyw­szych kon­tak­tów z mło­dym, przy­stoj­nym, peł­nym życia męż­czy­zną? Listy, na któ­rych możemy oprzeć swoje domy­sły, są jed­no­stronne, bo zacho­wały się przede wszyst­kim te pisane przez Marię Kazi­mierę, nie znamy odpo­wie­dzi cho­rą­żego, a o jego zacho­wa­niu możemy wnio­sko­wać tylko z jej słów.

Począt­kowo Maria Kazi­miera ocze­kuje plo­tek dwor­skich i skarży się, że Sobie­ski nie odpi­suje regu­lar­nie na jej listy. Pozo­staje pyta­nie, czy rze­czy­wi­ście nie odpi­sy­wał, czy miała to być próba poka­za­nia, jak bar­dzo ona tęskni za jego sło­wami. W każ­dym razie Maria Kazi­miera narzeka, że on, zajęty „bywa­niem” w wiel­kim świe­cie, nie ma dla niej – opusz­czo­nej i samot­nej – czasu. Dodać jed­nak wypada, że przy­naj­mniej pozor­nie słowa zawarte w listach pozba­wione są kokie­te­rii i wydają się pełne powagi i zro­zu­mie­nia dla mil­cze­nia cho­rą­żego. Być może dla umoc­nie­nia zain­te­re­so­wa­nia Sobie­skiego kon­tak­tem z nią Maria Kazi­miera zleca mu cza­sem przed­sta­wie­nie Ludwice Marii jakichś jej próśb. Na przy­kład prze­syła mu klej­noty, które powi­nien zanieść kró­lo­wej i popro­sić ją o uło­że­nie ich w ele­gancki wzór, który posłuży jubi­le­rowi do opra­wie­nia kamieni. Wszelki, także pry­watny, kon­takt z monar­chi­nią mógł być dla cho­rą­żego cenny, a zatem powi­nien sko­rzy­stać z ofia­ro­wa­nej mu oka­zji spo­tka­nia jej. Mimo to prośba, którą Maria Kazi­miera kie­ruje do Sobie­skiego, a nawet do samej kró­lo­wej, może tro­chę dzi­wić. Czy na pewno pod­czas zamie­sza­nia poli­tycz­nego i trwa­ją­cej wojny monar­chini miała czas na pro­jek­to­wa­nie biżu­te­rii dla swej ulu­bie­nicy? Nie dowia­du­jemy się tego, gdyż w kolej­nych listach nie ma infor­ma­cji na temat losu prze­sła­nych cho­rą­żemu dro­gich kamieni. Nie wiemy także, czy sio­dło, które dostała wów­czas Maria Kazi­miera, było poda­run­kiem od Sobie­skiego czy reali­za­cją jakie­goś jej zamó­wie­nia. Oka­zało się nie­wy­godne i woje­wo­dzina narze­kała na nie w jed­nym z listów. Przy oka­zji dowia­du­jemy się, że przy­naj­mniej w mło­do­ści jeź­dziła konno. Poza tym jed­nym momen­tem nie sły­szymy o Marii Kazi­mie­rze jako ama­zonce, nato­miast ist­nieje dość cie­kawy por­tret konny kró­lo­wej, ale jest on bar­dzo sty­li­zo­wany. Spor­tretowana monar­chini wię­cej uwagi poświęca berłu, które trzyma w ręku, niż wodzom rumaka, któ­rego dosiada.

Z dal­szej kore­spon­den­cji, w tym także kie­ro­wa­nej do wspól­nego zna­jo­mego, przy­ja­ciela Jana Sobie­skiego – Jana Fry­de­ryka Sapiehy, wynika, że gdzieś u schyłku 1659 roku pomię­dzy Marią Kazi­mierą a Janem Sobie­skim doszło do poważ­nej scy­sji. Naj­pierw cho­rąży zło­żył pani Zamoy­skiej jakąś tajem­ni­czą, ale nie­godną pro­po­zy­cję. Słowa, które czy­tamy w liście, jaki do niego napi­sała, brzmią tak dwu­znacz­nie i tajem­ni­czo, że bar­dzo trudno wyja­śnić, o co mogło cho­dzić. „Bła­gam więc, żebyś Wć nie sta­wiał żądań, któ­rych nie mogę wysłu­chać, a któ­rym przy­kro mi odma­wiać. Dosyć Wć trak­tuję jak swoje dziecko, skoro daję Wci mój ulu­biony szka­plerz. Żegnaj mi Wć, żyjmy zado­wo­leni w cno­cie”10. Cóż może ozna­czać pro­po­zy­cja życia w cno­cie w kon­tek­ście wcze­śniej­szego zda­nia o tym, że przy­kro jej odma­wiać? Słowa zawarte w tym frag­men­cie nie bar­dzo do sie­bie przy­stają, ale star­czyć nam muszą za całe wytłu­ma­cze­nie tajem­ni­czego wyda­rze­nia. W dodatku, mimo pew­nego obu­rze­nia, nie omiesz­kała Maria Kazi­miera poda­ro­wać Sobie­skiemu szka­ple­rza, który naj­pew­niej miał mu nie­ustan­nie przy­po­mi­nać ofia­ro­daw­czy­nię, zwłasz­cza że już wcze­śniej prze­słała mu róża­niec.

Być może napię­cie wywo­łane przez pierw­sze nie­po­ro­zu­mie­nie spo­wo­do­wało kolejne. Latem 1660 roku pod­czas wizyty Jana Sobie­skiego i Jana Fry­de­ryka Sapiehy w Zamo­ściu doszło do awan­tury pomię­dzy cho­rą­żym koron­nym a panią Zamoy­ską. Także w tym wypadku nie znamy jej przy­czyny, wiemy nato­miast, że gdy Maria Kazi­miera odwo­łała się do tego, że jest kobietą i należą się jej pewne względy, usły­szała w odpo­wie­dzi, że bycie kobietą to nie powód do spe­cjal­nego trak­to­wa­nia. Nie był zatem Jan Sobie­ski tak­towny ani szar­mancki, a pogor­szył sytu­ację, opusz­cza­jąc dom Zamoy­skich bez poże­gna­nia z gospo­dy­nią. Pomimo takiego obrotu sprawy Maria Kazi­miera posta­no­wiła użyć pośred­nic­twa Sapiehy, by skło­nić Sobie­skiego do przy­wró­ce­nia daw­nych sto­sun­ków. To wła­śnie z listu doń kie­ro­wa­nego znamy całe zaj­ście. Być może na znak prze­pro­sin Jan Sobie­ski wysłał Marii Kazi­mie­rze swego karła Muszkę; dzię­ko­wała mu za to i obie­cy­wała dobrze się nim opie­ko­wać.

Zna­jo­mość mię­dzy cho­rą­żym koron­nym a panią Zamoy­ską wkro­czyła wów­czas na cał­kiem nowe tory. Przede wszyst­kim Maria Kazi­miera pod­su­nęła Sobie­skiemu lek­turę nie­zmier­nie popu­lar­nych roman­sów. Wymie­niali się naj­mod­niej­szymi książ­kami trak­tu­ją­cymi o miło­ści – Kle­opa­trą, Cyru­sem i przede wszyst­kim Astreą. W listach poja­wiły się też zupeł­nie nowe nuty. Roz­po­częło się także odgry­wa­nie ról – Maria Kazi­miera stała się mateczką, a Jan Sobie­ski – synem, co pozwo­liło im wejść w świat pew­nej intym­no­ści. Z listu przy­to­czo­nego wyżej wynika, że to woje­wo­dzina pró­bo­wała wpro­wa­dzić w kon­tak­tach z cho­rą­żym koron­nym ele­ment gry i sama przy­jęła okre­śloną pozę, uda­jąc matkę star­szego od sie­bie męż­czy­zny. W kolej­nych listach pani Zamoy­ska nawią­zy­wała do tej zabawy. Naj­pierw, odgry­wa­jąc rolę matki, ganiła Sobie­skiego, pisząc: „Wć zanadto jesteś roz­pustny”11. Póź­niej jed­nak padły wiele mówiące słowa: „kocham Wć tak czule jak syna”12. A dalej czy­tamy pochwały, że Sobie­ski stara się być grzecz­nym i peł­nym galan­te­rii kawa­le­rem. Pew­nego razu woje­wo­dzina zarzu­cała mu, że chce zapo­mnieć o sta­rej miło­ści i poszu­kuje nowej. Pozorną przy­czyną kokie­te­rii stała się także córka Marii Kazi­miery Kasia. Z kore­spon­den­cji wynika, że Sobie­ski znał i lubił dziew­czynkę, zresztą przez całe życie cenił sobie towa­rzy­stwo dzieci. Naj­pew­niej bawił się z Kasią pod­czas wizyt w Zamo­ściu. Dziew­czynka miała wów­czas nie­spełna dwa latka, była więc malu­sieńka, a Maria Kazi­miera w swo­ich listach wkła­dała jej w usta wypo­wie­dzi, któ­rych tak małe dziecko nie mogło sfor­mu­ło­wać. Pew­nego razu dziew­czynka miała narze­kać, że gdy Sobie­ski z nią tań­czył, nie sta­rał się zbyt mocno i żaden kurz nie uno­sił się z pod­łogi, a innym razem, że małej Kasi – świet­nej tan­cerce – bra­kuje kawa­lera. Naj­dziw­niej­sze jed­nak słowa, które ponoć Kasia wygło­siła na temat cho­rą­żego, brzmiały tak: „Wć [jesteś] nader nie­dbały i że widać miłość Wci poczęła się pod­czas wiel­kich mro­zów, skoro wciąż jesz­cze jest zamar­z­nięta”13. Kokie­te­ria zawarta w listach jest oczy­wi­sta i trudno się dzi­wić, że Sobie­ski po takich sło­wach i lek­tu­rze roman­sów uległ cza­rowi Marii Kazi­miery.

Spo­śród ksią­żek pod­su­wa­nych mu przez panią Zamoy­ską praw­do­po­dob­nie naj­więk­sze wra­że­nie na Sobie­skim uczy­niła Astrea autor­stwa Hono­riu­sza d’Urfé. Fabuła romansu osa­dzona została w kra­inie Forez zamiesz­ka­nej przez paste­rzy. Jeden z nich Cela­don kocha się w pasterce Astrei, jed­nak ta począt­kowo jest nie­do­stępna. Póź­niej, mimo iż Cela­don zdo­bywa jej wza­jem­ność, oboje powąt­pie­wają w szczę­ście, które pozor­nie jest w zasięgu ręki. Przy­gnę­biony i nie­szczę­śliwy boha­ter posta­na­wia ode­brać sobie życie, rzu­ca­jąc się w nurt rzeki, ale zostaje ura­to­wany przez nimfy. Jed­nak cią­gle wspo­mina swą wybrankę i czas upływa mu na roz­pa­mię­ty­wa­niu szczę­ścia, które utra­cił. Warto dodać, że z nar­ra­cji nie wynika, by rze­czy­wi­ście kie­dy­kol­wiek był naprawdę szczę­śliwy i pewny wza­jem­no­ści Astrei. Romans przed­sta­wia ideał miło­ści baro­ko­wej, która jest cią­głym roz­wa­ża­niem wąt­pli­wo­ści, peł­nym roz­te­rek i smutku. Kochan­ków prze­peł­niają sprzeczne uczu­cia – miło­ści i tęsk­noty – wzmoc­nione przez poczu­cie odda­le­nia i chłodu ze strony part­nera. Według modelu przed­sta­wio­nego w Astrei to przede wszyst­kim kobiety są obiek­tami wes­tchnień i to one – istoty wyż­szego rzędu – są wład­czy­niami męskich serc. W świe­cie romansu to one roz­ka­zują, one obda­rzają szczę­ściem i strą­cają kochan­ków w otchłań roz­pa­czy. Miłość baro­kowa jest pomie­sza­niem szczę­ścia i tej wła­śnie roz­pa­czy. Astrea zwraca się do uko­cha­nego takimi oto sło­wami: „moje pra­gnie­nia muszą być roz­ka­zem, moje opi­nie racjami, a moje zle­ce­nia nie­pod­wa­żal­nymi pra­wami”14. Nie trzeba zapewne doda­wać, że kocha­nek przy­staje na to żąda­nie. To ona zatem bie­rze wła­dzę nad ser­cem i umy­słem męż­czy­zny w swoje ręce, a on z miło­ści do niej pod­po­rząd­ko­wuje się cał­ko­wi­cie. Cela­don nie­ustan­nie wzdy­cha, a nie­raz nawet pła­cze na myśl o swej uko­cha­nej, podej­rzewa ją o chłód i cią­gle spo­dziewa się odrzu­ce­nia, cza­sem zarzuca jej okru­cień­stwo, ale mimo iż pogrą­żony w żalu, nie rezy­gnuje z uczuć do Astrei, gdyż „miłość prze­mi­ja­jąca praw­dziwą miło­ścią nie jest”15. Cela­don musi być posłuszny, „miłość bowiem nie­moż­no­ści żąda w poświę­ce­niu”16. Astrea, sta­wia­jąc uko­cha­nemu surowe warunki i wyma­ga­nia, jest jed­no­cze­śnie osobą trzeźwą i świa­domą ogra­ni­czo­no­ści ludz­kiego serca i umy­słu. „Nie chcesz wie­rzyć, że cię kocham, a pra­gniesz, abym ja wie­rzyła, że ty mnie kochasz”17 – mówi w pew­nym momen­cie do Cela­dona.

Wspólna lek­tura fran­cu­skich roman­sów ode­grała z pew­no­ścią nie­małą rolę w kształ­to­wa­niu uczuć, zwłasz­cza Jana Sobie­skiego. Książki, które pod­su­wała mu Maria Kazi­miera, począt­kowo dawały naj­praw­do­po­dob­niej powody do spo­tkań, wymiany spo­strze­żeń i kore­spon­den­cji. Wpro­wa­dziły ich w tajemny świat uczuć kre­owany przez skom­pli­ko­waną fabułę i splą­tane namięt­no­ści. W roman­sach tych paste­rze i pasterki żyli w kra­inie, gdzie o szczę­ście bywało nad­zwy­czaj trudno. Akcja opie­rała się na pota­jem­nych uczu­ciach żywio­nych przez boha­te­rów do wybra­nek, któ­rych czę­sto nie wyzna­wano wprost, lecz raczej rojono na temat nie­uchwyt­nego i nie­moż­li­wego do speł­nie­nia szczę­ścia. Na dro­dze boha­te­rów poja­wiały się wciąż nowe prze­szkody, a cza­sem ich samych ogar­niały mniej lub bar­dziej uza­sad­nione wąt­pli­wo­ści co do wza­jem­no­ści i szcze­ro­ści wyzna­wa­nych, zaprzy­się­ga­nych i na wiele spo­so­bów potwier­dza­nych uczuć. W roman­sach miłość i szczę­ście z niej wyni­ka­jące były najbar­dziej pożą­dane i naj­mniej osią­galne. Świa­tem tym rzą­dziły w isto­cie nie­pew­ność i wąt­pli­wo­ści oraz tro­ska i lęk z nich wyni­ka­jące. Emo­cje były praw­dziwe, ale war­tość miło­ści zda­wało się potwier­dzać nieszczę­ście, które jej towa­rzy­szyło. Była ona zatem tyle warta co ból serca, jaki wywo­ły­wała. Moż­liwe, że bez tego bólu nie mogła w ogóle ist­nieć, gdyż to wła­śnie on dawał jej praw­dzi­wość i głę­bię. Łatwo zauwa­żyć, że obawy boha­te­rów przed bra­kiem wza­jem­no­ści były nieuza­sad­nione, ale prze­cież czy­tel­nik nie powi­nien ana­li­zo­wać akcji, lecz wczu­wać się w los zako­cha­nych, utoż­sa­miać się z nimi.

Tak wła­śnie uczy­nił Jan Sobie­ski. Uwie­rzył, że jego uczu­cia uszla­chetni naśla­do­wa­nie boha­te­rów. Nie mógł zatem już ni­gdy poczuć pew­no­ści, że wybranka kocha tylko jego. Musiał wąt­pić i wciąż od nowa żądać potwier­dze­nia, że jest kochany i kocha­nia warty. Musiał się doma­gać dowo­dów uczuć i gro­zić, że brak miło­ści, a nawet brak pew­no­ści co do wza­jem­no­ści, zabije go.

O swych uczu­ciach musiał opo­wia­dać swym naj­bliż­szym, choć nara­żał się na kpiny lub gniew na Marię Kazi­mierę, oskar­żaną o brak serca przez rodzinę Jana Sobie­skiego, a potem przez straszną legendę, która wokół obojga naro­sła. Prze­cież boha­te­ro­wie roman­sów tak wła­śnie postę­po­wali, ileż słów poświę­cili w gro­nie przy­ja­ciół i w samot­no­ści na uty­ski­wa­nia nad bra­kiem wza­jem­no­ści ze strony obiek­tów swej namięt­no­ści. Jan Sobie­ski poszedł w ślady boha­te­rów, a oni zapro­wa­dzili go do wiecz­no­ści, gdyż jego nazwi­sko na zawsze koja­rzone będzie z miło­snymi wyzna­niami, sło­wami pożą­da­nia i tęsk­noty kie­ro­wa­nymi do Marii Kazi­miery. Jego utoż­sa­mie­nie z nimi odda­wać mogą pseu­do­nimy, jakie nadali sobie z Marią Kazi­mierą – zgod­nie z naj­słyn­niej­szym roman­sem fran­cu­skim, zapewne też uko­cha­nym dzie­łem obojga, zaczęli nazy­wać się Cela­do­nem i Astreą. Pery­pe­tie tej pary boha­te­rów wcale nie odbie­gają od tych, które prze­żyją Jan Sobie­ski i Maria Kazi­miera, tyle że prze­ży­cia paste­rza i jego wybranki są nieco naiwne, a nawet dość pła­skie, w porów­na­niu z tym, co zda­rzyło się ich naśla­dow­com. Powie­ściowi Cela­don i Astrea są obec­nie znani tylko dzięki Janowi Sobie­skiemu i Marii Kazi­mie­rze; gdyby nie głę­bo­kie uczu­cia i barwne losy tych dwojga real­nych ludzi, o boha­te­rach XVII-wiecz­nego romansu nikt od dawna już by nie pamię­tał. Ponie­waż jed­nak powie­ściowi Cela­don i Astrea w jakiś spo­sób sta­no­wili dla tych dwojga ludzi wzór, po dzień dzi­siej­szy budzą cie­ka­wość i bawią swo­imi naiw­nymi przy­go­dami czy­tel­ni­ków.

Gdy Maria Kazi­miera i Jan Sobie­ski spo­ty­kali się na dwo­rze i w Zamo­ściu, a także wymie­niali listy, zakoń­czyła się wojna ze Szwe­cją. 3 maja 1660 roku pod­pi­sano pokój w Oli­wie, który nie przy­niósł zmian tery­to­rial­nych. Po pię­ciu latach zma­gań z najeźdźcą Pol­ska uwol­niła się od jego obec­no­ści, ale nie­mal natych­miast wzno­wiona została wojna z Rosją. Towa­rzy­szyły jej bunty nie­opła­co­nego woj­ska. Wycień­czony najaz­dem szwedz­kim kraj nie mógł zaznać spo­koju.

Nie zaznał go także Jan Sobie­ski. W tym cza­sie zbli­żył się do dworu i pod­jął współ­pracę z kró­lową, a zachę­cała go do tego Maria Kazi­miera. Ona uczyła go miło­ści za pomocą fran­cu­skich roman­sów, a Ludwika Maria dawała mu lek­cje poru­sza­nia się na sce­nie poli­tycz­nej na przy­kła­dzie dzia­łań na rzecz stron­nic­twa fran­cu­skiego, które mon­to­wała. Monar­chini, nie mając wła­snych dzieci, gdyż dwójka jej malu­chów naro­dzo­nych z mał­żeń­stwa z Janem Kazi­mie­rzem zmarła, zamie­rzała wpro­wa­dzić na tron księ­cia fran­cu­skiego. Plany te doty­czyły mło­dego Hen­ryka Juliu­sza księ­cia d’Enghien, syna Wiel­kiego Kon­de­usza, słyn­nego wodza fran­cu­skiego, który poślu­bił sio­strze­nicę pol­skiej kró­lo­wej Annę, księż­niczkę Pala­ty­natu. Ludwika Maria myślała, by tej parze prze­ka­zać wła­dzę w Pol­sce, a pro­wa­dzić do tego miało oczy­wi­ście zwy­cię­stwo w elek­cji. Drogą do suk­cesu mogła być elek­cja vivente rege, a więc wybór następcy Jana Kazi­mie­rza jesz­cze za życia króla i unik­nię­cie walki poli­tycz­nej towa­rzy­szą­cej wol­nej elek­cji. Kró­lowa zamie­rzała też przepro­wa­dzić reformy, które mogłyby umoc­nić pań­stwo. Cho­dziło przede wszyst­kim o likwi­da­cję libe­rum veto, a więc prawa każ­dego posła do wyra­że­nia swego pro­te­stu wobec debat sej­mo­wych, rów­no­znacz­nego z zerwa­niem sejmu, które pro­wa­dziło do głę­bo­kiego nie­do­władu poli­tycz­nego w Rze­czy­po­spo­li­tej. Wła­dza i pozy­cja króla sła­bły coraz bar­dziej. Jed­nak dzia­ła­nia monar­chini napo­ty­kały sprze­ciw ze strony czę­ści szlachty i magna­te­rii. Wpły­wowe rody oba­wiały się, że reforma sejmu i elek­cji pozbawi je dotych­cza­so­wej pozy­cji, tym bar­dziej że rosła ona i umac­niała się, w miarę jak sła­bła wła­dza cen­tralna, a król tra­cił moż­li­wość kie­ro­wa­nia pań­stwem.

Wyra­zi­cie­lem sprze­ciwu szlachty i magna­te­rii wobec pla­nów dworu stał się Jerzy Seba­stian Lubo­mir­ski, pia­stu­jący naj­wyż­sze god­no­ści – mar­szałka wiel­kiego koron­nego i het­mana polnego koron­nego. Począt­kowo przy­stał on do obozu kró­lo­wej, ale naj­wy­raź­niej zapra­gnął ode­grać w nim główną rolę. Te ambi­cje magnata dopro­wa­dziły do jego kon­fliktu z Ludwiką Marią, która nie zamie­rzała odda­wać przy­wódz­twa. W efek­cie Lubo­mir­ski wystą­pił prze­ciw pla­nom reform, oskar­ża­jąc parę monar­szą o zamach na wol­ność szla­checką. Ponie­waż mar­sza­łek był osobą cie­szącą się powszech­nym sza­cun­kiem w Rze­czy­po­spo­li­tej i miał poważne zasługi w rato­wa­niu kraju zarówno przed najaz­dem szwedz­kim, jak i rosyj­skim, łatwo zdo­był popar­cie. Mię­dzy Lubo­mir­skim a kró­lową doszło do walki poli­tycz­nej, która nie przy­nio­sła suk­cesu żad­nej ze stron.

W 1661 roku w Sobie­skim nastą­pił prze­łom, daleko poważ­niej­szy, niż może nam się wyda­wać, z przy­ja­ciela domu prze­dzierz­gnął się bowiem w prze­peł­nio­nego miło­ścią ado­ra­tora Marii Kazi­miery. Wyzna­nia Jana doty­czące jego nasta­wie­nia do płci odmien­nej przed tą datą nie pozo­sta­wiają naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że będąc mło­dym, zdro­wym, peł­nym życia męż­czy­zną, umiał się cie­szyć wzglę­dami kobiet. Roz­wa­żał moż­li­wość ożenku z Joanną Kata­rzyną z Radzi­wił­łów, wdową po Bogu­sła­wie Lesz­czyń­skim, a póź­niej z jedną z księż­ni­czek fran­cu­skich. Plany matry­mo­nialne dobrze sytu­owa­nego magnata, jedy­nego, po śmierci brata, spad­ko­biercy ogrom­nej for­tuny, nie były oczy­wi­ście niczym dziw­nym, ale na temat „roman­so­wej” natury Sobie­skiego czy­tamy o wiele wię­cej.

Potwier­dzają to uwagi zawarte w listach Marii Kazi­miery, jak choćby słynna wzmianka o łaźni peł­nej Czer­kie­sek, którą zor­ga­ni­zo­wał sobie cho­rąży koronny w Jawo­ro­wie. Co wię­cej, mamy nie­mal pew­ność, że łaź­nia i jej miesz­kanki rze­czy­wi­ście dostar­czała mu przy­jem­no­ści, gdyż już po ślu­bie z Sobie­skim Maria Kazi­miera była zazdro­sna o jego wyjazdy do Jawo­rowa, a mąż zapew­niał ją, że takie roz­rywki zarzu­cił dawno temu. W jed­nym z listów do męża Maria Kazi­miera zapew­niała, że kocha go jak żadna z kobiet, które dotąd poja­wiały się w jego życiu.

Z zacho­wa­nej kore­spon­den­cji Marii Kazi­miery wnio­sku­jemy, że w 1661 roku listy Jana Sobie­skiego kie­ro­wane do niej prze­szły głę­boką meta­mor­fozę. Przede wszyst­kim czy­tamy o ogar­nia­ją­cej go melan­cho­lii. Naj­pew­niej zawie­rały one suge­stie, co lub raczej kto jest jej przy­czyną. Maria Kazi­miera przyj­mo­wała te dekla­ra­cje z pewną nie­uf­no­ścią, choć jej waha­nia mogą być także prze­ja­wem kokie­te­rii. Jej sto­su­nek do cho­rą­żego koron­nego naj­le­piej wyra­żały słowa, w któ­rych z całym spo­ko­jem pod­kre­ślała, że zdaje sobie sprawę z tego, jak dobrze potrafi on uda­wać umie­ra­ją­cego. Musiał to być komen­tarz do narze­kań z jego strony.

Zmiana w zacho­wa­niu Sobie­skiego wobec dotych­cza­so­wej „mateczki” spo­wo­do­wała, że i ona otwo­rzyła się nieco bar­dziej. W jej listach poja­wiły się teraz czę­ste wzmianki o tym, jaka nie­szczę­śliwa jest w mał­żeń­stwie z Janem Zamoy­skim. Narze­kała na męża, twier­dząc, że na­dal wydaje bez umiaru pie­nią­dze, nie dba o sie­bie – nazy­wała go „chło­pem gru­bym”, czyli ordy­nar­nym. Najbar­dziej doskwie­rał jej brak sza­cunku ze strony służby, która nie sza­no­wała i nie słu­chała jej jako pani, nie speł­niała też jej pole­ceń.

Osta­teczna zmiana w związku Marii Kazi­miery i Jana Sobie­skiego nastą­piła jesie­nią 1661 roku. Wów­czas to Jan, prze­peł­niony gorą­cym uczu­ciem, zło­żył Marii Kazi­mie­rze przy­rze­cze­nie, że trwać będzie w samot­no­ści – i zapewne czy­sto­ści – ze względu na miłość, jaką do niej żywi. Histo­rycy nazwali to ślu­bami kar­me­li­tań­skimi, gdyż przy­sięgę zło­żył Jan Sobie­ski swej uko­cha­nej wła­śnie w kościele Kar­me­li­tów w War­sza­wie w dzień świę­tego Jana – 24 wrze­śnia lub 6 paź­dzier­nika. Śluby nie były naj­pew­niej obu­stronne, gdyż Maria Kazi­miera, zwią­zana przy­sięgą mał­żeń­ską z Janem Zamoy­skim, niczego podob­nego ślu­bo­wać nie mogła. Dla Sobie­skiego to przy­rze­cze­nie było prze­szkodą w zawar­ciu związku mał­żeń­skiego, w każ­dym razie nie mógł tego uczy­nić bez zgody Marii Kazi­miery, bo tylko ona lub kapłan mogli go zwol­nić ze słowa, które jej dał.

Śluby kar­me­li­tań­skie sta­no­wią prze­łom w życiu Sobie­skich i z całą pew­no­ścią można je potrak­to­wać jako począ­tek romansu, jed­nak w żad­nym wypadku nie ozna­cza to, że łączyło ich coś wię­cej niż uczu­cia. Wąt­pli­wo­ści co do zmy­sło­wej natury tego związku można żywić ze względu na brak wzmia­nek odno­szą­cych się do ero­tyki lub szy­fru, który jej mógł doty­czyć, a który pojawi się dopiero w listach mał­żeń­skich. Może to świad­czyć nie o czy­sto­ści, lecz o prze­zor­no­ści i daleko posu­nię­tej ostroż­no­ści kochan­ków. Wszakże w roman­sach paster­skich, na któ­rych wzo­ro­wał się Jan Sobie­ski, miłość była uczu­ciem czy­stym, nie­ska­żo­nym przy­ziem­no­ścią, co oczy­wi­ście nie ozna­cza z całą pew­no­ścią, że zdrowy męż­czy­zna w kwie­cie wieku mógł zre­zy­gno­wać z tego aspektu życia, o czym świad­czą także wzmianki w listach mał­żeń­skich. Nato­miast wiele mówi frag­ment listu Marii Kazi­miery, w któ­rym tłu­ma­czy się ona ze swo­jej wstrze­mięź­li­wo­ści w listach. „Nie­słusz­nie się Wć uskar­żasz na ozię­błość; zasta­nów że się Wć jak czło­wiek roz­sądny, czy można cokol­wiek zro­bić i powie­dzieć tak, żebyś tylko Wć jeden o tym wie­dział”18. Cza­sem pro­siła też, żeby spa­lił jej listy, ale skoro je czy­tamy, to zna­czy, że nie speł­nił tych próśb.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki