Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka poświęcona jest dziejom Jana III i Marii Kazimiery oraz ich dzieci. Przedstawia przede wszystkim prywatne życie rodziny Sobieskich, poprzedzone długoletnim romansem Jana i Marii Kazimiery, którzy na potrzeby swej korespondencji przyjęli pseudonimy Celadona i Astrei. Autorka zrywa z dotychczasową wizją zgodnie, z którą to Jan Sobieski zainicjował związek tych dwojga ludzi, a kochał „jedyną serca i duszy pociechę” od pierwszego wejrzenia. Również pełne uczuć listy bohaterów przedstawione zostały w nowym świetle. Książka ukazuje nie tylko młodzieńczą namiętność kochanków, ale również wzajemne oddanie i ofiarność małżonków oraz trudny czas wdowieństwa i samotności Marii Kazimiery. Pokaźną część publikacji zajmują dzieje synów i córki Sobieskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 505
„Był człowiekiem posłanym od Boga, nie aniołem, był człowiekiem ze wszystkimi swoimi wadami i słabościami”1 – tak pisał o Janie Sobieskim jeden z jego biografów. To na pewno prawdziwe słowa. Jan III należy do najsławniejszych postaci w dziejach Polski, a jego zasługi dla historii oręża są ogromne. Nie brakowało jednak w życiu tego bohatera porażek i trudności, a on sam nie był herosem bez skazy. Dostrzeżenie w człowieku tak wielkim wad i słabości nie powinno umniejszać podziwu dla jego dokonań. Jego sława płynęła nie tylko ze zwycięstw. Jej źródłem są także przepojone miłością i tęsknotą listy do ukochanej żony – Marii Kazimiery. Kwestia uczuć Jana Sobieskiego była po wielekroć omawiana i z reguły czyniono mu zarzuty, że pokochał kobietę niegodną jego miłości, która nigdy nie doceniła ani jego wielkości, ani głębi emocji, które w nim wzbudziła. Uczucia były podstawą zarzutów stawianych Sobieskiemu – źle wybrał partnerkę i płacił za to wysoką cenę, stając się niekochanym, wręcz maltretowanym mężem. W listach, które się zachowały, wielu nie dostrzegało pewnej gry i znaku epoki, w której powstały. Barokowa miłość była pełna przesady, czasem nawet sprzecznych sygnałów – głębia uczuć przejawiała się w owym czasie wewnętrznym konfliktem, a z erotyką ramię w ramię postępowała śmierć. Trzeba o tym pamiętać, pochylając się nad tymi listami. Zarzuty, które Sobieski stawiał żonie, były krzykiem stęsknionego serca, ale również przejawem egotyzmu – nieco przesadnego zainteresowania własną osobą. Właściwie więcej słów poświęcił autor sobie samemu niż ukochanej. Nie można też tracić z oczu tego, że do naszych czasów dotrwała tylko część ich korespondencji. Nie zachowała się większość listów Marii Kazimiery, gdyż nie ma wątpliwości, że pisywała do męża często. Wynika to z wnikliwej lektury jego listów. Korespondencja Sobieskiego świadczy również o szerszym aspekcie uczuć, które żywił dla małżonki. Nie była dla niego jedynie obiektem erotycznym – była partnerką, którą mąż informował o swoich działaniach, o sytuacji politycznej czy militarnej. Dla historyka te listy to bogate źródło wiedzy o wydarzeniach tego czasu. Świadczą jednocześnie, że w rozumieniu Sobieskiego takie wieści nie przekraczały możliwości intelektualnych Marii Kazimiery. Wiemy to także z jej odpowiedzi – zawierają opinie i komentarze na temat tego, co opisywał. Nie należy więc odbierać królowej wszelkich zdolności intelektualnych, jak to czynili niektórzy z jej biografów. Można raczej spróbować dostrzec w Marii Kazimierze to, co widział jej małżonek, i zastanowić się, co go do niej przykuło. Nie po to, aby ją podziwiać, lecz żeby zrozumieć kobietę, która przez trzydzieści lat była towarzyszką życia bohatera, a dwadzieścia lat wdowieństwa spędziła, wspominając jego wielkość i ich wzajemną miłość.
Najmniej znane, ale równie mocno owiane czarną legendą, są losy dzieci Sobieskich. Synom króla, którzy z różnych powodów nie zdobyli korony po jego śmierci, zarzucano brak zdolności i charyzmy ojca. Dostrzegano tylko ich wady i słabości, nie próbując zobaczyć dramatu, który stał się ich udziałem.
Na temat dokonań Jana III, a także o jego miłości do Marii Kazimiery napisano wiele książek. Spis ważniejszych z nich został zamieszczony na końcu tej pracy. Warto do nich sięgnąć w poszukiwaniu dokładniejszych informacji na temat sukcesów militarnych i trudności, które Sobieski napotkał w polityce, a także losów jego dzieci oraz czasów, w których przyszło im żyć. Maria Kazimiera doczekała się biografii pióra Michała Komaszyńskiego. Popularnością cieszy się nadal dzieło Tadeusza Boya–Żeleńskiego, napisane ze swadą i rozmachem, choć autor wykazał się większą wyobraźnią niż znajomością źródeł, bo też nie był historykiem. A historykowi wyobraźnia źródeł zastąpić nie może, tym bardziej że życie pisze opowieści o wiele ciekawsze niż szukający sensacji autorzy. Opisując dzieje Sobieskich, najmniej uwagi poświęcono ich dzieciom, choć ich historia jest nie mniej ciekawa niż dzieje Jana III i Marii Kazimiery. Nie ma jednak w życiu synów króla ani tak wielkich czynów, ani tak wielkiej miłości, jest za to dużo więcej dramatu. Na ujawnienie nieznanych dotąd szczegółów z ich życia pozwoliło dotarcie do źródeł niedostępnych po II wojnie światowej, a nawet uznawanych za bezpowrotnie stracone. To właśnie one ukazały Marię Kazimierę i jej uczucia do dzieci w świetle listów pisanych do synów. Pozwalają zobaczyć historię królewiczów Sobieskich poprzez korespondencję, którą wymieniali między sobą.
Niniejsza książka jest próbą przybliżenia czytelnikowi dziejów króla, jego żony i dzieci. Ta rodzina dzięki wygranej pod Chocimiem wzniosła się na szczyty powodzenia, a wraz z sukcesem wiedeńskim trwale weszła do historii Europy i chrześcijaństwa, lecz po śmierci Jana III – autora tych zwycięstw, wpadła w nicość polityczną, a wkrótce zeszła ze sceny dziejowej.
„O, jak słodko i zaszczytnie jest umierać za Ojczyznę!” – takie słowa wyryto na nagrobku hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Czytając ten napis, Jan Sobieski uczył się alfabetu. Wiele lat później wspominał, że te pierwsze lekcje odbywały się pod okiem matki.
Zapewne Teofila Sobieska uczyła synów nie tylko składania liter. Edukacji musiały towarzyszyć opowieści o dziejach rodziny. O tym, jak Stanisława Żółkiewskiego, ich pradziadka, gdy był jeszcze niemowlęciem, niedbała niańka zostawiła w polu w palących promieniach słońca, a wielki orzeł nadleciał i rozpostartymi skrzydłami dał mu cień, ratując od niechybnej śmierci. O tym, jak tenże hetman Żółkiewski bił wroga pod Kłuszynem i zajmował Moskwę. O tym, jak wyjeżdżając na ostatnią wyprawę, prosił najmilszą małżonkę Reginę z Herburtów, by wykupiła jego ciało i sprowadziła je do Żółkwi, co ta gorliwie uczyniła, dając Turkom ogromny okup. O tym, że do domu powrócił wówczas także jedyny syn hetmana – Jan, mądry i żądny wiedzy; wyjeżdżał na dalekie uniwersytety po nauki, a potem towarzyszył ojcu w kampanii cecorskiej i dostał się do niewoli. O tym, jak powrócił z niej chory, a choć planował zemstę i zbierał siły na kolejną wojnę, zmarł, nie wypełniwszy tych zamiarów. O tym, jak córka hetmana Żółkiewskiego Zofia poślubiła Jana Daniłowicza, a ten wielokrotnie przygotowywał obronę ziem ruskich przed najazdami tatarskimi i tureckimi. I tym, jak ich syn Stanisław – energiczny i mający przed sobą świetną przyszłość, lecz porywczy, na elekcji króla Władysława IV wdał się w zwadę z pewnym szlachcicem i zabił go. O tym, jak za to zabójstwo skazano go na infamię i banicję, a on powróciwszy do domu, zwerbował oddział wojska, z którym wyruszył na kampanię smoleńską, i odzyskał honor, a potem zginął w walce z Tatarami. O tym, jak straszna była jego śmierć, gdy ubito pod nim konia i dostał się do niewoli, a jeden z tatarskich dowódców kazał go ściąć swemu młodemu synowi, ten zaś, godząc niewprawną ręką, po wielekroć uderzał, zabić nie umiejąc.
Może matka opowiadała chłopcom także o mężnych czynach kobiet swego rodu. O tym, jak jej babka Regina Żółkiewska żelazną ręką rządziła w domu i majątkach męża pod jego nieobecność. O tym, jak wyprawiała męża na wojny i żegnała z niewzruszoną miną, choć z lękiem w sercu, okazując „męstwo naturze przeciwne”2. O tym, jak po śmierci hetmana urządziła w jego komnacie kaplicę poświęconą jego pamięci, w której złożono jego zbroję, broń, buławę i skrwawione szaty, a przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej paliła się bezustannie lampa. O tym, jak Regina Żółkiewska tuż przed śmiercią wraz z córką Zofią Daniłowiczową i wnuczkami Teofilą i Dorotą organizowała obronę zamku w Olesku przed Tatarami, stając na czele służby zamkowej. O tym, jak córka hetmańska Zofia Daniłowiczowa, słynna z urody i hartu ducha, trwała przy zbolałej matce, zachowując wśród smutku i trudów życia ciepło i dobroć. O tym, jak Zofia odwoziła swą starszą córkę Teofilę do domu jej męża Jakuba Sobieskiego i udzielała jej macierzyńskich rad dotyczących zarządu gospodarstwem, nakazując Tosieńce dbałość o dom, by nie mówiono, że dotąd się starała jedynie ze strachu przed matką. O tym, jak Zofia tuż po przyjściu na świat wnuka – późniejszego króla – ponownie organizowała obronę Oleska przed Tatarami. O tym, jak oddawała swą młodszą, kilkuletnią zaledwie, córkę Dorotę do klasztoru Benedyktynek we Lwowie, gdyż jednej z mniszek przyśniło się, że Daniłowiczówna zostanie ksienią zgromadzenia. O tym, jak niepokorna panna wróciła później do domu, lecz pewnego dnia sama obcięła swe długie włosy i poprosiła rodziców o zezwolenie na powrót za furtę. A potem rzeczywiście została przełożoną tego zgromadzenia.
Może Janowi mówiono także o pięknych mowach, które jego ojciec Jakub Sobieski wygłaszał na pogrzebach tych wszystkich zasłużonych mężów i kobiet z rodu swej żony, gdyż słynął z elokwencji i żaden pogrzeb, ślub czy zrękowiny nie mogły się odbyć bez jego udziału, a głosząc chwałę Żółkiewskich i Daniłowiczów, miał wiele do powiedzenia.
Zapewne to z ust ojca chłopcy usłyszeli o swym dziadku – Marku Sobieskim, który był tak silny, że ponoć na oczach Stefana Batorego i jego wojska przepłynął Wisłę w zbroi, gdy konia zniosła mu woda. A król miał wtedy powiedzieć, że gdyby los królestwa zależał od siły jednego człowieka, oddałby je właśnie w ręce Marka. A później to Markowi powierzono nadzór nad uwięzionym w Polsce arcyksięciem Maksymilianem, gdy doszło do podziału głosów na polu elekcyjnym, a poparty przez część wyborców arcyksiążę próbował przejąć tron z bronią w ręku. Dostał się do niewoli i spędził jakiś czas w Krasnymstawie, głównej siedzibie Sobieskiego.
Jakże wiele bohaterskich opowieści snuto w otoczeniu przyszłego króla i zwycięzcy spod Wiednia. Musiał je chłonąć całym sobą, gdyż wiele z nich, już jako człowiek dorosły, zapisał i przytaczał w wygłaszanych mowach. Ponoć matka Jana Sobieskiego miała marzyć, by z kości przodków powstał mściciel, jednak wojenne dzieła jej syna nie były zemstą. Jan III został wychowany w kulcie oręża i siły, ale i w poszanowaniu dla wroga. Zwyciężając Turków, nigdy nimi nie gardził, wręcz odwrotnie – doceniał ich sprawność i wartość ich sił zbrojnych. Wysoko cenił ich rzemiosło, zarówno uzbrojenie, jak i przedmioty codziennego użytku. Siodła i uprząż jego koni, szaty, które nosił, i wiele przedmiotów, którymi się otaczał, pochodziło ze Wschodu, a Sobieski zdobywał je nie tylko jako łupy, lecz także kupował nieraz za duże pieniądze, pełen podziwu dla ich urody i kunsztu ich wytwórców. Był bowiem wielkim człowiekiem, o otwartym i chłonnym umyśle, szerokich horyzontach, a sercu gorącym i szczerym.
Jan Sobieski urodził się 17 sierpnia 1629 roku na zamku w Olesku, gdzie Teofila Sobieska udała się pod opiekę swej matki Zofii Daniłowiczowej. Legenda przedstawia nam piękną i proroczą opowieść, że w noc narodzin Jana III szalała straszna burza, a czambuł tatarski zaatakował zamek, który z trudem udało się obronić. A choć najazd zdarzył się faktycznie trzy tygodnie później – 9 września, nie umniejszało to grozy i niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się noworodek, jego matka i babka, skoro żadnego z mężczyzn nie było wtedy w domu. To kobiety dowodziły obroną, ratując swe życie i mienie.
Matka Jana zapisała daty wszystkich swych porodów. Dzięki temu wiemy, że w dzień po jego narodzinach nastał nów. Jan miał starszego o rok brata Marka, z którym będą razem jeździli do szkół. Dłużej żyć będzie jedna z sióstr, młodsza od niego o pięć lat Katarzyna, którą Jan bardzo kochał i cenił.
Matka zostawiła chłopca pod opieką babki Zofii Daniłowiczowej i wyjechała do męża do Złoczowa. Pięć pierwszych lat spędził więc Jan u boku babki w Olesku. Dlaczego tam został, nie wiemy. Może matka musiała dużo czasu poświęcać jego bratu, który był bardzo chorowity. Czytamy o tym, jak pewnego razu Marek leżał w gorączce i tracił siły, a choć posłano po świetnego lekarza, nie było nadziei, by chłopiec przeżył. Zbolała matka stała nad jego łóżeczkiem i mdlała po wielekroć, nie mogąc mu pomóc ani nie umiejąc się pogodzić z najgorszym. Wreszcie, w zamieszaniu, gdy dziecko już traciło oddech, wymknęła się na dziedziniec i kazała zaprzęgać, a potem wsiadła do powozu i pojechała bez celu przed siebie, byle dalej od domu, gdzie zapanowało nieszczęście. Mąż dopiero po chwili spostrzegł jej zniknięcie i nakazał odnaleźć, przesyłając cudowną wieść, że gorączka spadła i dziecko odzyskało przytomność. To świadectwo niewiarygodnego bólu macierzyńskiego opisał w liście do przyjaciela sam Jakub Sobieski. Oznacza to, że Teofila nie była pozbawiona serca i uczuć, choć już dorosły Jan będzie jej zarzucał oschłość. Podkreślał jednak, że Marek był najukochańszym dzieckiem, jako pierworodny. O przywiązaniu najstarszego syna do matki świadczą jego listy, pełne czułości i synowskiego posłuszeństwa.
Jan wrócił do domu w 1634 roku po śmierci Zofii Daniłowiczowej. Wszystko wskazuje na to, że po dłuższym pobycie u boku babki nie odnalazł się w domu rodzicielskim, ale też niewiele wiadomo o jego życiu w tym czasie. Barw nabrało ono dopiero po wyjeździe Marka i Jana na studia do Krakowa.
Chłopcy rozpoczęli nauki poza domem w 1640 roku. Zanim to nastąpiło, ich ojciec Jakub Sobieski napisał instrukcję wychowawczą, informującą ich opiekuna pana Orchowskiego o celach edukacji młodzieńców i przedstawiającą bardzo jasno ojcowskie oczekiwania. Nakazywał, by chłopcy codziennie poświęcali jakiś czas rekreacji. Powinni organizować sobie zabawy wyrabiające tężyznę, na przykład grać w piłkę – latem w ogrodzie, a zimą w sieni. W niedziele i święta mieli spędzać więcej czasu poza domem. Latem mogli także strzelać z łuku lub biegać, a zimą chodzić na nabożeństwa do dalej położonych kościołów, tak by rozruszać ciało. Powinni być odpowiednio żywieni. Raz w tygodniu mieli dostawać mięso, i to raczej nie rybie, gdyż szkodziło ono, zdaniem ojca, Janowi. Każdego piątku i w wigilie, czyli dni poprzedzające święta kościelne, powinni pościć. Sobota w domu Sobieskich była dniem suchym, w którym nie spożywano nic gotowanego, ale decyzję o zachowaniu tej zasady również w Krakowie mieli podjąć Marek i Jan. Ojciec zalecał, by nie żywiono ich zbyt wykwintnie, i ostrzegał przed zbyt częstym i łapczywym jedzeniem owoców. W tamtym czasie spożywanie owoców, zwłaszcza surowych, uważano za niezdrowe i niebezpieczne, gdyż prowadzić mogło do biegunki i gorączki, dolegliwości, których ówcześni lekarze nie umieli w żaden sposób zwalczyć. Na biegunkę wywołaną zjedzeniem owoców zmarł jedyny syn Władysława IV królewicz Zygmunt Kazimierz. Instrukcja Sobieskiego wyznaczała także zasady postępowania w razie choroby synów. Gdyby któryś z nich zachorował, należało wołać „doktorów co przedniejszych”3, ale w błahych przypadkach nie informować o kłopotach rodziców. Jakub Sobieski wychodził z założenia, że drobna niedyspozycja wywoła strach, zwłaszcza u matki chłopców, a zapewne minie szybko. Dopiero w razie poważnej choroby należało pisać do domu.
Jakub hołdował zasadzie: „Ucz się w domu, jaki masz być poza domem”4. Jego synowie mieli zachowywać się przyzwoicie i uważać na towarzystwo, w którym będą się obracać, by nie szargali swego nazwiska i nie nabrali złych manier. Jeżeli będą odwiedzać znajomych i spotkają tam kobiety, „niech zdrowo tańcują”5, pisał ojciec, gdyż chowani są dla świata, a nie do sutanny. Opiekun powinien pilnować, by zachowywali się przystojnie, nie zamyślali się przy stole i nie stroili min, a w razie potrzeby miał dyskretnie zwrócić im uwagę. Należało zadbać, by bracia grzecznie traktowali obcych, ale także siebie nawzajem. Starszy miał się opiekować młodszym, a młodszy okazywać starszemu posłuszeństwo. Jakub Sobieski pragnął, by młodzieńców napominać w razie uchybień, ale chciał być informowany o ich ewentualnych wykroczeniach i przypominał, że na opornych znajdzie się rózga. Kary cielesne stosowane były wówczas bardzo często, choć należy podkreślić, że nie czytamy ani razu w całej historii Sobieskich (we wszystkich pokoleniach), by rózga poszła w ruch. Nie wiadomo, czy jej nie zastosowano, czy uznano, że wypadków takich nie warto odnotowywać, gdyż były zbyt oczywiste.
Marek i Jan mieli się uczyć według rozkładu zaplanowanego przez zaprzyjaźnionych nauczycieli krakowskich, ale pierwszy rok powinni spędzić w normalnej klasie wraz z innymi uczniami, gdyż zdaniem Jakuba Sobieskiego współzawodnictwo sprzyja zdobywaniu wiedzy. Podstawą edukacji było studiowanie historii i filozofii oraz nauka retoryki, czyli niezmiernie ważnej w tym czasie umiejętności publicznego przemawiania; temu też służyć miało spotkanie z innymi uczniami. Młodzi Sobiescy mieli przezwyciężyć wstyd i obawy przed występami publicznymi. Dla przyszłych dostojników i przywódców szlacheckich swoboda w kontaktach z ludźmi i obycie zdobyte w młodości były podstawą kariery.
Najważniejsza była, zdaniem Jakuba Sobieskiego, nauka języków obcych. Na początku jego synowie mieli poznawać łacinę i niemiecki. Ojciec nakazywał nająć chłopców władających tymi językami, którzy mieli towarzyszyć Sobieskim, tak by Marek i Jan mieli okazję do konwersacji. Takie „korepetycje”, których starsi i lepiej przygotowani, a ubodzy uczniowie udzielali bogatszym kolegom w zamian za wikt i mieszkanie, były wówczas powszechnie stosowane. Jakub Sobieski zachęcał synów do jak najczęstszych rozmów w obcych językach. Podkreślał, że wstyd i obawy przed robieniem błędów nie pomogą w opanowaniu cudzoziemskiej mowy, a kto języka nie stosuje w praktyce, błędów wprawdzie nie popełnia, lecz niczego się nie uczy. Zatem Marek i Jan mieli rozmawiać przy obiedzie i niemal cały czas w domu po łacinie. Jednak w czasie wizyt należało posługiwać się polszczyzną i dbać o jej poprawną wymowę. Zdaniem Jakuba to wstyd, gdy kto „po łacinie mądry, a po polsku błazen”6. Rano i po obiedzie należało poćwiczyć niemiecki; ojciec groził synom, że w razie braku postępów wyśle ich do Niemiec na dalszą naukę tego języka, choć zaznaczał, że to będzie wbrew jego planom. Ponadto zadbał, by towarzyszył młodzieńcom pewien młody Francuz urodzony w Stambule, który podczas rekreacji miał z nimi mówić po turecku. Ojciec zakładał, że najmie dla synów wprawnego nauczyciela ze Stambułu (Carogrodu, jak wówczas mawiano), gdy zobaczy, że czynią postępy w tureckim. Zdaniem Jakuba Sobieskiego znajomość tureckiego była ważna z powodu sąsiedztwa Rzeczypospolitej z państwem osmańskim i kłótni, wojen oraz wymiany poselstw, które ono rodziło. Bardzo pięknie przekonywał synów do nauki języków. Pokazywał, jak ważna jest dla kariery w wojsku, na dworze, w razie udziału w poselstwach – sam Jakub Sobieski, poliglota, wielokrotnie reprezentował Polskę na różnych spotkaniach międzynarodowych.
Wbrew zamierzeniom ojca młodzieńcy przez jakiś czas uczyli się w Krakowie samodzielnie w domu, pracując przede wszystkim nad łaciną. Kurs klasy pierwszej przerobili samodzielnie. Później zdali egzaminy i poszli od razu do drugiej klasy Collegium Nowodworskiego, szkoły, która miała przygotowywać do studiów uniwersyteckich. Po dwóch latach nauki w tej szkole wstąpili do Akademii Krakowskiej i rozpoczęli studia filozoficzne. Prace pisane podczas studiów wyraźnie wykazały, że już wówczas Jan Sobieski dostrzegał słabości ustroju Rzeczypospolitej. Krytycznie wypowiadał się o funkcjonowaniu sejmu, zarzucając mu, że nie zajmuje się ważnymi dla ojczyzny problemami, lecz dba jedynie o korzyści posłów i ich patronów wśród magnaterii. Te dość radykalne poglądy młodego magnata ukształtowali w dużej mierze wykładowcy uniwersyteccy, zdecydowani zwolennicy reformy słabnącego państwa. Sobiescy spędzili w Krakowie niemal sześć lat.
W końcu 1645 roku czas ich nauki w Polsce się skończył i należało wyruszyć na Zachód. Począwszy od XVI wieku zwyczajem synów magnackich było kończenie nauki wyjazdem zagranicznym, który nazywano turą kawalerską. Jej czas był różny i zwykle zależał od stanu finansów rodzinnych. Jan Zamoyski, przyszły kanclerz, podróżował do Italii i zwykł później z dumą mawiać: „Padwa uczyniła mnie mężem”. Natomiast Stanisław Żółkiewski nie wyjechał, gdyż nie było go na to stać, ale już jego syn podróżował na zachodnie uniwersytety. Jakub Sobieski wędrował po Europie sześć lat, a podczas tej podróży podziwiał krajobrazy, wspaniałe budowle, cudzoziemskie zwyczaje i wszystko skrupulatnie zapisywał.
Przed wyjazdem Marka i Jana na Zachód ich ojciec znów przygotował instrukcję. Obydwaj bracia dostali zeszyty, w których notować mieli swoje spostrzeżenia z podróży. Pisywać też powinni listy do domu, do ojca po łacinie, do matki po polsku. Ich droga wiodła przez północne Niemcy, a zatrzymać się mieli na dłużej w Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej, jako najspokojniejszej. Tam mieszkało najmniej francuskich panów i podróżników. Unikać też mieli zarówno arystokracji francuskiej, jak i Polaków, którzy, zdaniem Sobieskiego, chętnie plotkują i kłócą się między sobą. Początkowo nie powinni pokazywać się na dworze, lecz z wizytą poczekać, aż lepiej opanują francuski. Na naukę i konwersację w tym języku mieli codziennie przeznaczyć godzinę i siadać do niej po obiedzie. Ponadto powinni szukać okazji do częstych rozmów po francusku, przy każdej okazji rozmawiać z gospodarzem domu, w którym staną, a także z jego rodziną. Ponadto należało nająć człowieka sposobnego do rozmowy i lektury po francusku, który mógłby korygować ich wymowę. „Lada fraszek i błazeństw nie dajcie sobie czytać po francusku”7 – napominał Jakub synów. Co rano przez godzinę mieli pisać wypracowania po łacinie i co wieczór przez godzinę czytać książki historyczne w tym języku. Na liście lektur znaleźli się Tacyt, Liwiusz i Swetoniusz. Ponadto każdy z młodzieńców miał przeznaczyć codziennie pół godziny na osobistą lekturę. Ojciec we wzruszający sposób zachęcał ich do jak najczęstszego czytania. Pisał o przodkach i krewnych, którzy, świetnie wykształceni, wzbogaceni duchowo regularną lekturą, robili karierę, służąc Rzeczypospolitej i sławie swego imienia. Wskazywał im także własny zwyczaj codziennego zasiadania do książek.
Nie zapominał Jakub Sobieski o potrzebie rozwoju fizycznego. Nakazywał grę w piłkę i uprzedzał, że szermierki powinni chłopcy uczyć się dopiero w Italii, gdzie mieli się udać nieco później. Tam też mogła się trafić okazja do nauki woltyżerki, czyli różnorakich akrobacji na koniu, w tym na przykład dosiadania wierzchowca w biegu i skakania nań, co mogło się przydać na polu bitwy. Natomiast we Francji należało nauczyć się tańca, co z kolei przydać się mogło na dworze, choć Jakub dodawał: „bodajeście na koniach da Bóg tańcowali, bijąc się z Turki, z Tatary, tego wam życzę”8. To życzenie ojca się spełni.
Poza tym mogli Sobiescy, według własnego uznania, uczyć się gry na instrumentach, na przykład na lutni, ale ojciec dodawał, że jemu szkoda by było czasu na takie „błazeństwo”.
Na zakończenie przestrzegał, by prowadząc dom na przyzwoitym poziomie, nie wydawali zbyt wiele pieniędzy. Tłumaczył, że w domu czeka na nich siostra, która potrzebuje posagu. Ponadto wskazywał, że pieniądze lepiej wydawać w kraju, tutaj żyjąc wystawnie, a nie w cudzoziemskich krajach, gdzie na nikim nie zrobią wrażenia. Jednak w trosce o zbawienie mieli Sobiescy chodzić co dzień do kościoła i dawać po pół złotego każdy (niemałą kwotę) zgromadzonym tam biednym.
Tuż przed Wielkanocą 1646 roku Sobiescy wyruszyli w podróż. Po drodze zwiedzali Niemcy, a później Niderlandy i północną Francję. W Paryżu spędzili niemal rok, a następnie podróżowali po Francji. Odwiedzili też Anglię. Trafili na bardzo trudny moment, gdyż trwała tam wojna domowa, a król Karol I właśnie dostał się do niewoli, z której kilka lat później pójdzie prosto na szafot. Po powrocie na kontynent młodzieńcy zatrzymali się nieco dłużej w Niderlandach. W trakcie wyprawy przypatrywali się miejscowej architekturze, studiowali kształt fortyfikacji, a przede wszystkim nawiązywali kontakty ze znanymi osobistościami. Niestety, nie znamy odczuć i opinii Sobieskich, ponieważ jedyny znany nam diariusz tej podróży sporządził ich towarzysz Sebastian Gawarecki. Nie wiemy, czy młodzieńcy spisali swe uwagi, zgodnie z wymaganiami ojca, w każdym razie nigdy nie natrafiono na ich ślad. Można jedynie dodać, że wspomnienia Gawareckiego nie dają się porównać z bogactwem spostrzeżeń Jakuba Sobieskiego, wędrującego po Europie czterdzieści lat wcześniej. Synowie Jakuba jechali czasami śladami ojca. W Lyonie zatrzymali się w tej samej gospodzie, w której niegdyś stanął on sam, co ze wzruszeniem odkryli.
Emocje związane ze wspomnieniem podróży ojca były tym większe, że w trakcie pobytu w Paryżu młodzieńcy dowiedzieli się o zgonie rodzica. Podniesiony do godności kasztelana krakowskiego, najwyższego świeckiego senatora, Jakub Sobieski zmarł. Do końca wypełniał obowiązki dobrego obywatela. Jego zgon poprzedziła ponoć kłótnia z królem Władysławem IV, któremu Sobieski zarzucił, iż przygotowuje wojnę z Turcją, nie uzgodniwszy tego planu z senatem, a tego wymagało prawo. Wzburzony senator opuścił stolicę, a po przybyciu do domu dostał udaru. Synowie wysłuchali w Paryżu mszy za duszę ojca, ale do domu nie wrócili, gdyż tak zadecydowała, zgodnie z wolą męża, Teofila Sobieska. Podróż z Francji do Polski, a potem ewentualny powrót nad Sekwanę byłaby tak trudna i kosztowna, że decyzję tę należy uznać za racjonalną. W tamtym czasie często zdarzało się, że z powodu oddalenia nawet najbliżsi krewni zmarłych nie uczestniczyli w pogrzebach. Z drugiej jednak strony nieraz zdarzało się, że właśnie czekając na przybycie rodziny, długo zwlekano z pogrzebem. Sobiescy pozostali więc we Francji. Jednak dwa lata później tragiczne wydarzenia zmusiły ich matkę do wezwania synów do domu. Późną wiosną 1648 roku do Sobieskich dotarły straszliwe wieści. Zmarł król Władysław IV, a jego zejściu towarzyszyły jeszcze gorsze zdarzenia. Na Ukrainie rozpoczęło się powstanie kozackie. Był to, między innymi, owoc działań monarchy, które dwa lata wcześniej napiętnował Jakub Sobieski. Król werbował Kozaków, szykując wojnę turecką. Opór szlachty zmusił go do rezygnacji z tych planów, ale wzbudzone poruszenie kozackie nie dało się łatwo wytłumić. Rozżaleni złym traktowaniem przez magnaterię kresową i brakiem wszelkich praw, a także nietolerancją religijną, postanowili sami wywalczyć sobie lepszy los. Na ich czele stanął Bohdan Chmielnicki. W dwóch pierwszych bitwach pod Korsuniem i Żółtymi Wodami pokonali polską szlachtę, siejąc na ziemiach ukrainnych strach i zamęt. W tej sytuacji Sobiescy mieli wracać do domu. Trzeba było szykować się na elekcję i wojnę jednocześnie. Teraz mieli się przekonać, jakie umiejętności wynieśli ze swej edukacji.
Sobiescy znaleźli się w kraju w trakcie elekcji, ale podążyli wprost do Zamościa na spotkanie z matką. Teofila schroniła się tam, uchodząc przed Kozakami, którzy podeszli pod Lwów i plądrowali ziemie w pobliżu majątków Sobieskich. Matka zażądała, by obydwaj synowie wzorem przodków wzięli udział w walkach. Tak też się stało. Bracia zaciągnęli własne oddziały i w roli rotmistrzów rozpoczęli służbę wojskową. Marek dostał się do oblężonego przez Kozaków i Tatarów Zbaraża, którego bronił pod wodzą Jaremy Wiśniowieckiego, a Jan szedł im na pomoc w oddziałach prowadzonych przez nowego władcę Jana Kazimierza. Obydwaj wzięli udział w morderczych walkach. Przedłużająca się obrona Zbaraża, przy kończącym się zaopatrzeniu w żywność i amunicję, kosztowała wiele ofiar i tylko z trudem twierdza została utrzymana. Idące jej na pomoc wojska królewskie napotkały twardy opór pod Zborowem i gdyby nie waleczna postawa Jana Kazimierza, zapewne skończyłoby się klęską Polaków. W 1651 roku obydwaj Sobiescy wzięli udział w bitwie pod Beresteczkiem, Jan został wówczas ciężko ranny w głowę i niemal cudem uniknął niewoli. W 1652 roku doszło do kolejnej bitwy, pod Batohem.
Marek Sobieski pojechał pod Batoh, a tam czekała Polaków rzeź. Większość z nich dostała się do niewoli i następnego dnia została ścięta przez Tatarów. Zginął także Marek. Teofila Sobieska nie umiała się pogodzić z tą stratą. Z trudem odratowany w dzieciństwie, najstarszy, ukochany, jak twierdził później Jan, syn zginął. Matka wystawiła mu wspaniały pomnik – ufundowała piękny kościół i klasztor Dominikanów w Żółkwi. Ponoć plany budowli kazała sobie przywieźć z Italii, a według innej wersji sama odbyła tam pielgrzymkę, ofiarowując odpust za duszę syna i szukając pięknego przykładu architektury. Dominikanie żółkiewscy mieli po wsze czasy modlić się za jej syna, a matka chciała spocząć obok niego.
Jan nie brał udziału w bitwie pod Batohem. Ponoć był bardzo chory, ale jedna z dość późnych i słabo udokumentowanych wersji mówi, że nie była to choroba, lecz rana, którą otrzymał w pojedynku z Kazimierzem Pacem. Jak to wśród młodych bywa, poszło o kobietę – pannę Orchowską, którą zresztą matka Sobieskiego natychmiast wydała za mąż. Przekaz o pojedynku budzi pewne wątpliwości, ale faktem jest, że Jan Sobieski przez całe życie pozostanie w konflikcie z rodziną Paców. Prawdą jest również, że Teofila Sobieska nigdy nie pogodziła się z tym, co się wówczas wydarzyło, a jeden z Francuzów towarzyszących później Janowi III twierdził, że do nieporozumień między matką a młodszym synem doszło, gdy ten był już dorosły. Przyczyny tych napięć nie podał. Zatem, według tej wersji, to nie pobyt małego Jasia w domu babki leżał u korzeni jego złych relacji z matką.
Po śmierci brata Jan Sobieski dalej walczył z Kozakami i Tatarami. Stał na czele własnej chorągwi, czyli oddziału wojska. Jego żołnierze rekrutowali się spośród Kozaków. W 1654 roku Jan Kazimierz podjął rokowania z Tatarami i Jan Sobieski trafił do ich obozu jako zakładnik. Ponoć uczył się w tym czasie tatarskiego. W tym samym roku udał się do Turcji jako członek poselstwa Mikołaja Bieganowskiego. Spełniły się przepowiednie Jakuba Sobieskiego, że znajomość języków przyda się jego synom w przyszłości. Był to początek kariery politycznej młodego magnata. Natomiast wcześniejsze walki były doskonałą szkołą sztuki wojennej, której znajomość doprowadzi Sobieskiego do zwycięstwa pod Wiedniem.
Maria Kazimiera de la Grange d’Arquien urodziła się we Francji. Nie ustalono kiedy. Wskazuje się daty pomiędzy 1638 a 1642 rokiem, choć wnikliwy badacz jej życia Michał Komaszyński uznał, iż najpewniej stało się to w 1641 roku. Tego, kiedy dziewczynka przyszła na świat, nie wiedział także jej ojciec Henryk de la Grange markiz d’Arquien. Gdy zapytała go o to, odpowiedział, że nie pamięta, gdyż nie było go wówczas w domu, a po powrocie zastał tam niemowlę. W rodzinie Henryka i jego żony Franciszki de la Châtre urodziło się wiele dzieci. Maria Kazimiera miała dwie starsze siostry Joannę i Franciszkę, które wstąpiły do klasztoru, i młodsze Marię Annę i Marię Ludwikę oraz braci Ludwika i Annę Ludwika. Młodsze rodzeństwo przybędzie później do Polski, by żyć u boku swej koronowanej siostry. Markiz d’Arquien był niebogatym, ale za to żądnym uciech utracjuszem. Czy to w niego wdadzą się w przyszłości młodsi synowie Marii Kazimiery?
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy tej rodziny, gdyby matka Marii Kazimiery pani Franciszka nie została ochmistrzynią Marii Gonzagi – księżniczki mantuańskiej. Gdy Maria została oddana za żonę królowi Polski Władysławowi IV, postanowiła, że zabierze ze sobą maleńką córeczkę rodziny d’Arquien. Dlaczego chciała mieć to dziecko przy sobie? Dlaczego zdecydowała się zabrać malutką, może czteroletnią, dziewuszkę w daleką i niebezpieczną, a na pewno męczącą podróż? Czy pragnęła towarzystwa dziecka, ponieważ, będąc damą niemal czterdziestoletnią, nie zaznała dotąd słodyczy macierzyństwa? Czy nie znalazła lepszego sposobu na zabezpieczenie losu dziewczynki, a równocześnie bardzo pragnęła pomóc jej rodzicom? Gdy Ludwika Maria zawitała do Polski, na dworze natychmiast rozeszły się szkaradne plotki, że Maria Kazimiera jest w rzeczywistości dzieckiem królowej, owocem jej związku z Henrykiem Coëffier d’Effiat, markizem Cinq-Mars. Tych dwoje rzeczywiście połączył romans, a ukochany Ludwiki Marii został ścięty w 1642 roku za spisek przeciw pierwszemu ministrowi Francji kardynałowi Richelieu. Idąc na szafot, Cinq-Mars miał powiedzieć: „Zatem umierać”. Warto dodać, że Ludwika Maria konać będzie z tymi samymi słowami na ustach, a w tej ostatniej chwili, przywołując wspomnienie dawnego kochanka, nie zechce zobaczyć drugiego męża Jana Kazimierza.
W orszaku Ludwiki Marii, obok maleńkiej Marii Kazimiery, umieszczono także inne panny. Królowa wiozła je do Polski, by tam korzystnie powydawać za mąż. Były ładne, ale niebogate, a monarchini chciała z ich pomocą stworzyć własne stronnictwo polityczne. Partnerów szukała im wśród najważniejszych polskich panów, a potem zaczęła zabiegać o trwałe związanie tych mężczyzn ze swą polityką, nazywano ich nawet „zięciami dworu”.
Małżeństwo Ludwiki Marii z Władysławem IV zostało uznane we Francji za duży sukces. Już od dawna dwór francuski pragnął zbliżyć się politycznie z Rzecząpospolitą. Po wielu latach starań, po śmierci pierwszej żony Władysława IV, pochodzącej z dynastii Habsburgów Cecylii Renaty, rządzący Francją kardynał Jules Mazarin przedstawił listę księżniczek, które chciał wyswatać polskiemu monarsze. Wybór dworu polskiego padł na Ludwikę Marię. Znana była z energii i ambicji politycznych. We wczesnej młodości związała się z młodszym bratem króla Ludwika XIII, Gastonem. Ponoć nie tylko romansowali, ale snuli marzenia o małżeństwie, a zaniepokojona tym francuska królowa wdowa Maria Medycejska skazała niedoszłą synową na kilka lat odosobnienia, potem zaś starała się trzymać ją z dala od dworu. Pozycja księżniczki mantuańskiej była na tyle wysoka, że obawiano się jej wpływów. Gdy związała się z markizem Cinq-Mars, mówiono, że razem knują spisek przeciw kardynałowi Richelieu. Najlepszym wyjściem z sytuacji było wyswatanie Marii z cudzoziemcem i umożliwienie jej honorowego wyjazdu z Francji. W 1646 roku te marzenia się spełniły. Księżniczka jechała do Polski uradowana, że znalazła męża o tak wysokiej pozycji, a równocześnie zapewniała dwór francuski, że uczyni wszystko, by Polskę skierować na tory współpracy z Paryżem. Te obietnice okazały się trudne do wypełnienia. Władysław IV nie życzył sobie, by żona mieszała się do polityki, i pragnął trzymać ją na uboczu. Ich małżeństwo skończyło się po dwóch latach. Król zmarł, a Ludwika Maria ledwo przeżyła, gdy podczas pobytu na Litwie dopadła ich oboje choroba.
Przyszłość owdowiałej królowej nie rysowała się różowo. Ponieważ była bezdzietna, mogła wrócić do Francji, gdzie nie oczekiwano jej z otwartymi ramionami. Mogła też pozostać w Polsce, ale tutaj nie odgrywałaby żadnej szczególnej roli, a jej pozycja byłaby bardzo słaba. Dla ambitnej kobiety te scenariusze wydawały się trudne do przyjęcia. Właśnie wtedy zrodził się ciekawy plan. Ludwika Maria mogłaby oddać swą rękę młodszemu bratu zmarłego króla Janowi Kazimierzowi i udzielić mu pomocy w przeprowadzeniu elekcji. Ten ambitny, niemogący dotąd znaleźć sobie miejsca człowiek miał za sobą wiele nieudanych prób uporządkowania swego życia. Kilkakrotnie pragnął się ożenić, był bowiem bardzo kochliwy. Teraz miał szansę zdobycia korony i żony jednocześnie, a pomoc Ludwiki Marii wydawała się tym cenniejsza, że w szranki wyborcze razem z nim stanął jego brat Karol Ferdynand, biskup wrocławski, któremu poparcia w elekcji udzielili Habsburgowie. Jan Kazimierz postanowił skorzystać z oferty Ludwiki Marii, licząc na pomoc francuską.
Na czas wdowieństwa królowej mała Maria Kazimiera została odesłana do Francji. Najpierw uczyła się w klasztorze Urszulanek w Nevers, rodzinnej posiadłości Ludwiki Marii, a potem przeniosła się na dwór swej ciotki hrabiny de Maligny w Prye.
Wykształcenie, jakie Maria Kazimiera odebrała pod opieką Ludwiki Marii, a także później we Francji, sprawiło, że zainteresowała się ówczesną literaturą francuską. Natomiast ortografia francuska, jaką stosowała, odbiegała od zasad, ale ludzie kaleczący gramatykę i ortografię nie byli wtedy rzadkością. Można rzec, że stosowała własną ortografię i zawsze pisała z jednakowymi błędami, nie tyle popełniała omyłki, ile posługiwała się własną „odmianą” francuszczyzny. Znała doskonale język polski z jego zawiłościami, a jej polszczyzna w zapisie nie odbiegała od błędów i zniekształceń spotykanych dość często w listach ówczesnych Polaków; największą trudność sprawiały jej zmiękczenia. Maria Kazimiera z upodobaniem sięgała do polskich przysłów i porzekadeł. Znała ich wiele i zawsze potrafiła celnie używać.
Do Polski panna d’Arquien wróciła dopiero w 1652 lub 1653 roku. Przebywała odtąd w najbliższym otoczeniu królowej, towarzysząc jej nieustannie. Była już wówczas podlotkiem i olśniła wszystkich urodą, choć wcześniej – jako dziecko – również bardzo się podobała. Teraz jednak jej bujne czarne włosy i duże ciemne oczy urzekały mężczyzn zgromadzonych na dworze. Jak pisał poeta, swą urodą i ogniem Maria Kazimiera była zdolna „spalić w popiół oba światy”9. Właśnie wówczas spotkała Jana Sobieskiego. Na jej widok jego serce natychmiast zabiło żywiej, ale czasy były ciężkie i wszystko sprzysięgło się przeciwko uczuciom młodego magnata.
W 1655 roku Polskę zalały wojska szwedzkie, a wydarzenie to przeszło do historii jako potop. Szlachta masowo deklarowała poparcie dla króla szwedzkiego Karola X Gustawa. Na jego stronę przeszła także Litwa z hetmanem Januszem Radziwiłłem na czele. Sytuacja w Rzeczypospolitej była bardzo trudna. Od 1648 roku prowadzono walkę z Kozakami, którzy w 1654 roku podpisali ugodę z carem, i Ukraina leżąca na lewo od Dniepru przeszła pod władzę Moskwy. Zapoczątkowało to konflikt polsko-rosyjski. Dwie wojny na granicy wschodniej wydawały się straszną tragedią, ale gdy rozpoczął się atak szwedzki i wojska Karola X Gustawa znalazły się nagle w granicach Wielkopolski, która od niepamiętnych czasów nie zaznała wojny, przerosło to wszelkie wyobrażenia Polaków. Większość szlachty postanowiła poddać się szwedzkiemu władcy i korzystając z jego poparcia, ratować kraj od pożogi na wschodzie. Karol X Gustaw wydawał się silny i dysponował wojskami zdolnymi ratować Polskę. Jan Kazimierz i jego małżonka, zdradzeni przez obywateli swego kraju, schronili się na Śląsku, w księstwie raciborsko-opolskim, które cesarz nadał polskim Wazom jako zastaw za długi.
Pobyt na Śląsku nie przeszkodził parze monarszej w snuciu planów odzyskania państwa. Zawarli porozumienie z Austrią i zabiegali o rozbicie sojuszu między Szwecją a Brandenburgią, co udało się zrealizować w zamian za daleko idące ustępstwa polityczne. Jan Kazimierz uznał niezależność elektora brandenburskiego jako władcy Prus Książęcych, dotąd lennika Polski. Ludwika Maria nie zaniedbywała także wysiłków, by pozyskać dla siebie magnatów, którzy przeszli na stronę szwedzką. Przede wszystkim jednak zatroszczyła się o utrzymanie przy sobie tych, którzy jej nie zdradzili. Należał do nich Jan Zamoyski.
Jan Zamoyski, zwany Sobiepanem, był wnukiem wielkiego kanclerza, również Jana, i synem Tomasza Zamoyskiego. Ponieważ kanclerz stał się właścicielem ogromnego majątku, a miał tylko jednego syna i później tylko jednego wnuka, wszystkie dobra przeszły w ręce Sobiepana. Był bajecznie bogaty. Choć zadbano o jego naukę, nie wyniósł z niej wiele, a z podróży na zachód Europy przywiózł jedynie… chorobę weneryczną. Używanie życia, cielesne przyjemności były jego radością i im poświęcał swój czas, chociaż w chwilach wytchnienia lubił… czytać. Z pasją gromadził książki. Przyjął niezbyt eksponowany urząd wojewody sandomierskiego, nie pragnął innych zaszczytów i dostojeństw, które król gotów byłby mu powierzyć. Nie potrzebował ich, gdyż bogactwo i nazwisko gwarantowało mu pozycję i wpływy, a nie chciał przyjmować na siebie żadnych obowiązków. Trzeba zresztą oddać mu sprawiedliwość, że był przynajmniej świadom własnego lenistwa. Nic bowiem gorszego niż ludzie żądni zaszczytów i władzy, a niechętni wypełnianiu powinności z nimi związanych. Tak jak obojętny był wobec Jana Kazimierza i służby dla niego, tak nie był Sobiepan gotów przechodzić na stronę króla szwedzkiego. Zamość był jednym z niewielu miast polskich, które nie otworzyły bram przed najeźdźcą. Zdaniem Ludwiki Marii Zamoyski opowiedział się tym samym po stronie prawowitego króla polskiego. Należało uczynić wszystko, by zdania nie zmienił. Pragnąc utrzymać tego utracjusza i hulakę po swej stronie, Ludwika Maria postanowiła zaoferować mu rękę Marii Kazimiery. Dopięła swego – Zamoyski gotów był nawet dla małżeństwa z piękną panną pozbyć się swego haremu, z którego słynęła jego rezydencja w Zamościu.
Nawet jeżeli Jan Sobieski pałał już wówczas uczuciem do ślicznej dwórki, nie mógł wygrać konkurencji o jej rękę z Zamoyskim. Tamten był wierny sprawie Polski, a Sobieski przeszedł na stronę szwedzką. Henryk Sienkiewicz wymienia go wśród zdrajców, pisząc dość enigmatycznie o staroście jaworowskim, który stanął po stronie Karola X Gustawa. Tym starostą był właśnie Jan Sobieski. Zamoyski zasługiwał na nagrodę za swoją wierność i był dużo przydatniejszy dla planów królowej. Ponadto był bogatszy od Sobieskiego, a Ludwice Marii zależało na jak najkorzystniejszym małżeństwie ukochanej wychowanki. Wreszcie, co nie jest bez znaczenia, matka Jana Sobieskiego nawet słyszeć nie chciała o ewentualnym małżeństwie jedynego syna z francuską przybłędą. Pragnęła raczej jego związku z jedną z Radziwiłłówien, wywodzącą się z bogatego i wpływowego rodu. Jeżeli zatem Sobieski snuł marzenia o mariażu z piękną panną, to nie mogły się one ziścić. Na razie.
Mimo trwającej wojny na dworze rozpoczęto przygotowania do ślubu. Zgodnie ze zwyczajem wesela dwórek odbywały się na koszt królowej, która matkowała im podczas uroczystości, a w wypadku sierot rzeczywiście zastępowała matkę. Choć Maria Kazimiera nie była sierotą, jej rodzice przebywali we Francji i na uroczystość przybyć nie mogli. Ludwika Maria wzięła więc na siebie przygotowanie ceremonii. Dla podkreślenia jej uroczystego charakteru królowa postanowiła się wzorować na weselu Jana Zamoyskiego, dziada pana młodego, z Gryzeldą Batorówną, bratanicą Stefana Batorego. Przebieg tamtego wydarzenia skrupulatnie zapisano, tak więc teraz można było czerpać z niego przykład.
W marcu 1658 roku odbyło się wesele. Według jednego z opisów uroczystości trwały pięć dni. Pierwszego Jan Zamoyski pojawił się na dworze królewskim i spisano umowę małżeńską. Wieczorem odbyła się uczta, a po niej bal. Na dworze królewskim wydawano bowiem wspaniałe wieczerze, a dopiero po posiłku wynoszono zastawę i odsuwano stoły, czyniąc miejsce na tańce. W tany ruszał w pierwszej parze król z królową, a potem królewscy małżonkowie prosili do tańca młodą parę. Bal kończył się około północy. Nazajutrz odbyły się zaręczyny. Zwyczaj nakazywał, by przy tej okazji kandydata do małżeństwa reprezentował przyjaciel, który w długiej oracji wychwalał przymioty i pochodzenie zarówno narzeczonego, jak i jego wybranki. Na zakończenie prosił królową o oddanie panny adoratorowi. Gdy Ludwika Maria wyraziła zgodę, Jan Zamoyski ofiarował narzeczonej kosztowny pierścień, a jego reprezentant wręczył królowej brylantowy diadem, który ta włożyła na głowę Marii Kazimiery. Wieczorem znowu była wystawna kolacja i bal. Trzeciego dnia narzeczona w towarzystwie rówieśnic brała kąpiel, a po niej przyjmowała prezenty od oblubieńca. Zamoyski ofiarował Marii Kazimierze gotowalnię, czyli toaletkę ze wszystkimi przyborami służącymi upiększaniu urody, oraz wyposażenie łoża – baldachim, kapę na łóżko i wszelkie konieczne ozdoby, a także taborety obite pod kolor przybrania łoża. Wszystko haftowane srebrem i złotem oraz przyozdobione perłami. Tego dnia gości podejmował poczęstunkiem pan młody. Czwartego dnia miał miejsce ślub. Przyjaciele Zamoyskiego przyjechali do jego rezydencji i zostali tam wspaniale ugoszczeni, a potem wspólnie udano się do zamku. Narzeczoną ubierano w sypialni królowej, która przypatrywała się tej ceremonii, a potem odprowadzała pannę do kaplicy zamkowej. Pana młodego prowadził tam król. Ślubu udzielał Zamoyskiemu i Marii Kazimierze sam prymas Andrzej Leszczyński. Tego dnia znowu była uczta i tańce. A później panna młoda udawała się… do swojej komnaty, podczas gdy jej mąż wracał do… własnego domu. Piątego dnia Maria Kazimiera wraz z królową zasiadła pod baldachimem i przyjmowała wspaniałe podarki od wszystkich gości weselnych, a towarzyszyły temu długie, pełne pochwał oracje. W imieniu oblubienicy dziękował za nie kanclerz królowej. Przy okazji skrupulatnie spisywano wszystkie dary. Dopiero później para królewska odprowadziła Marię Kazimierę do domu męża. Ten zwyczaj nazywano przenosinami; pannom niebędącym dwórkami towarzyszyły matki. Na nowym gospodarstwie wyprawiano kolejną ucztę, a zwykle po niej zarządzano tańce, które jednak nie trwały długo. Szóstego dnia nowożeńcy przyjeżdżali podziękować królestwu za ich dobroć i wspaniałe uroczystości.
Inna wersja, zapewne bliższa prawdzie, mówi, że Zamoyski spóźnił się na swój ślub, więc wesele trzeba było mocno skrócić.
Jakkolwiek było, pani Zamoyska nie miała chyba powodów do szalonej radości. Noc poślubną spędziła samotnie, gdyż u małżonka nastąpił nawrót brzydkiej choroby, na którą cierpiał od powrotu z Francji.
Po kilku dniach spędzonych w Warszawie państwo młodzi wyjechali do Zamościa. Rozstanie Marii Kazimiery z królewską mentorką i opiekunką nie miało jednak trwać długo. Okazało się, że Jan Zamoyski po powrocie do domu zapragnął wrócić do dawnych zwyczajów. Miał swoje towarzystwo, które odpowiadało mu znacznie bardziej niż małżonka. Ponadto wzorem wielu magnatów bardzo często wyjeżdżał, pozostawiając ją samą. Te wyjazdy związane były z nadzorem nad rozległymi posiadłościami, a także spotkaniami z klientami, czyli szlachtą nieraz od pokoleń związaną z Zamoyskimi różnorodnymi interesami. Magnat był dla tych ludzi opiekunem, czyli patronem. Właściwie wszystkie żony polskich panów skazane były na taki los. Większość z nich była przygotowana nie tylko na samotne życie w mężowskich rezydencjach, lecz przede wszystkim na przejęcie związanych z tym obowiązków – nadzoru nad służbą i majątkiem, wychowania dzieci i zastępowania męża we wszystkich rolach, jakich funkcjonowanie rodziny i dóbr wymagało. Nie wiemy, na ile Maria Kazimiera była świadoma tego, co ją spotka, choć skoro wychowała się w Polsce, zapewne nie była zaskoczona obowiązkami, które na nią powinny spaść. Można nawet przypuszczać, że to nie nadmiar obciążeń, ale raczej pewne ograniczenia nałożone na nią przez męża i nuda doskwierały wojewodzinie sandomierskiej. Z jej korespondencji z małżonkiem wynika, że darzyła go czułością i tego samego oczekiwała od niego. Tymczasem on nie okazywał jej zbyt wiele zainteresowania. Ponadto zadawał się ze swoimi zaufanymi towarzyszami, którzy, zdaje się, nastawiali wojewodę przeciw żonie. Mieli w tym własny interes, gdyż zabawiając swego pana, pozyskiwali od niego pieniądze i nadania. Małżonek nie ufał Marii Kazimierze i nie pozwalał jej działać z całym rozmachem, na jaki stać było młodą i energiczną kobietę. Służba męża, świadoma poparcia ze strony pana domu, nie słuchała poleceń gospodyni. Maria Kazimiera nie mogła patrzeć na straty, jakie ten proceder powodował. Majątki Zamoyskiego, mimo że rozległe i przebogate, źle zarządzane i kiepsko nadzorowane tonęły w długach. Czasem pani Zamoyska nie potrafiła się doprosić o należyte zaopatrzenie swego stołu, o zaspokojeniu kaprysów nie wspominając. Nic dziwnego, że wojewodzina zamartwiała się, w końcu miały to być w przyszłości dobra jej dzieci. W pewnej chwili Maria Kazimiera zdecydowała się na drastyczny krok: zamierzała przejąć zarząd nad całym majątkiem, a męża uznać za niepoczytalnego, ale przeszkodzili temu zaufani Zamoyskiego.
Maria Kazimiera chwilami okropnie nudziła się w Zamościu i z pewnością miała dużo czasu na przeżywanie zmartwień, których dostarczał jej mąż i jego zachowanie.
Równocześnie starała się samej sobie dostarczyć rozrywki. Czasem pocieszała się zakupami, które na jej zamówienie czynili przyjaciele w Warszawie, o pomoc w aranżacji biżuterii zwracała się nawet do królowej. Bardzo hucznie obchodzono w Zamościu karnawały. Maski sprowadzano aż z Italii, a przebierańcy z Zamoyskimi na czele tworzyli na ulicach miasta barwne korowody ku uciesze zgromadzonych gapiów. Wojewodzina miała też własny dwór i swoim towarzyszkom organizowała wesela na wzór tych, jakie w Warszawie przygotowywała królowa. Zapewne nie odbywały się one z taką pompą, ale rozrywki jej otoczeniu dostarczały równie wiele. Ponadto przygotowywała przedstawienia teatralne. U boku królowej brała udział w wystawianiu sztuk, bowiem dwór Wazów słynął z miłości do teatru włoskiego i francuskiego. W warszawskim Zamku skonstruowano nawet specjalną „operalnię”, czyli komnatę pełniącą rolę sceny teatralnej. Maria Kazimiera do końca życia będzie się pasjonowała teatrem. Cała epoka zresztą żyje teatrem i muzyką, a zatem także operą. Artyści i ich mecenasowie poszukują nowych tematów i form wyrazu jak najlepiej je oddających. Próbują przezwyciężyć ograniczenia techniczne, sceny wyposażają w przemyślną maszynerię ułatwiającą inscenizację; eksperymentują ze scenografią i oświetleniem. Jako wojewodzina, jako królowa Polski i jako emigrantka w Rzymie Maria Kazimiera całe życie zajmowała się wystawianiem sztuk na swoich dworach, a z czasem zacznie współpracować w tej dziedzinie z synem i wnuczką.
Frustracje i rozrywki pani Zamoyskiej nie przeszkodziły jej w wypełnieniu podstawowego obowiązku każdej XVII-wiecznej żony. Latem 1658 roku spodziewała się dziecka. Powiadomiona o tym Ludwika Maria natychmiast zaprosiła ulubienicę do Warszawy. Czyniła tak zawsze, gdy jej dawne dwórki były brzemienne. Poród i połóg w stolicy, w towarzystwie królowej, pod okiem najlepszych lekarzy, dawał tym kobietom znacznie większe szanse na przeżycie niebezpiecznych chwil. W owym czasie każda ciąża i poród stanowiły dla kobiety nie lada wyzwanie, ale pierwszy raz był zawsze najgorszy i najbardziej niebezpieczny. Znaczna część kobiet umierała w trakcie ciąży lub w wyniku powikłań poporodowych czy gorączki połogowej. Jeżeli z powodu braku higieny lub jakichś komplikacji wdało się zakażenie, to położnicy zwykle nie można było uratować.
Maria Kazimiera zjawiła się na dworze jesienią, ale królowej, zajętej organizowaniem obrony kraju, tam nie było. Zrozpaczona, osamotniona i pełna obaw wojewodzina pisała do męża, szukając u niego pociechy – bardzo się bała, że umrze w połogu. Zamoyski nie odpowiadał na jej listy. Ponadto okazało się, że Maria Kazimiera, żona jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, nie ma pieniędzy na utrzymanie. Królowa poleciła jej zamieszkać w klasztorze i zobowiązała się zapłacić za pobyt. Ludwika Maria przybyła do stolicy u progu nowego roku. Utuliła przerażoną ulubienicę. Po świętach wielkanocnych pojawił się tam również wojewoda sandomierski, a zaraz potem na świat przyszła pierwsza córka Zamoyskich – Ludwika Maria. Była jednak bardzo słaba i po miesiącu zmarła, co bardzo zasmuciło Marię Kazimierę. Śmierć dzieci była w tych czasach bardzo powszechnym zjawiskiem, a im dziecko było młodsze, tym niebezpieczeństwo jego śmierci większe. Zwykle nawet nie znano przyczyn zgonów, gdyż medycyna, która zresztą dorosłym też nie umiała pomóc, nie badała chorób dziecięcych jako odrębnych przypadków; pediatria jako jedna z dziedzin medycyny wyodrębniła się bardzo późno. Dość powiedzieć, że kilka lat wcześniej córeczka Ludwiki Marii i Jana Kazimierza umarła w wyniku późnego ząbkowania. Miała niemal rok, gdy nagle zaczęło się jej wyrzynać kilka ząbków naraz. Dziecku nie można było ulżyć w bólu i najpewniej wskutek wstrząsu zmarło. Przypadek ten jest dobrze znany, ponieważ opisał go lekarz dworski, studiując na tym tragicznym przykładzie właśnie kwestię ząbkowania.
Wkrótce Maria Kazimiera spodziewała się kolejnego dziecka, ale straciła je. Udała się na kulig i sanie się przewróciły, a ona wskutek upadku poroniła. Według przekazu samej Marii Kazimiery był to chłopczyk.
Nadszedł rok 1660, a wraz z nim pojawiła się nowa nadzieja; pani Zamoyska była znowu w ciąży, ale czuła się fatalnie. Przebywała nadal na dworze i mąż wzywał ją do domu. Mimo sprzeciwu królowej Maria Kazimiera postanowiła posłuchać wezwania. Tymczasem wojewoda zdążył opuścić swoje włości i żona nie zastała go w Zamościu, słała więc doń pełne tęsknoty listy. Znów była zalękniona i osamotniona. Jednak mąż nie odpisywał i nie wracał. W grudniu, pod nieobecność Zamoyskiego, Maria Kazimiera urodziła dziewczynkę, której dano na imię Katarzyna. Co prawda Kasia była bardzo wątła, ale żyła, przynosząc matce pociechę. Znalazła też Maria Kazimiera wsparcie z zupełnie innej strony…
Gdy Maria Kazimiera wychodziła za mąż za wojewodę sandomierskiego i wyjeżdżała do Zamościa, a potem urodziła pierwsze dziecko, w Polsce szalała wojna ze Szwecją. Jan Sobieski w niej uczestniczył, i to po obu walczących stronach.
Począwszy od 1655 roku Szwedzi przemierzali niemal cały kraj, plądrując i nękając jego ludność. Bardzo szybko szlachta, która uprzednio stanęła po stronie najeźdźcy, spodziewając się pomocy w walce z wrogiem zewnętrznym, zrozumiała, że popełniła błąd. Karol X Gustaw nie dbał o państwo, do którego wpuszczono go bez przeszkód, wręcz odwrotnie, on i jego armia bez skrupułów korzystali z łatwej zdobyczy. To odmieniło sytuację. Już pod koniec 1655 roku szlachta zaczęła porzucać Szwedów i na powrót uznawać zwierzchność Jana Kazimierza. Coraz liczniejsze szeregi zbierały się, by stawić opór najeźdźcy. Janowi Sobieskiemu taka decyzja zabrała więcej czasu. Pozostał na służbie Karola X Gustawa niemal rok. Dopiero w 1656 roku porzucił jego sprawę i w bitwie pod Warką wystąpił już po stronie Jana Kazimierza. Za powrót do posłuszeństwa prawowitemu władcy i dzielną postawę w tym starciu został mianowany chorążym koronnym.
W jakiś czas potem pomiędzy Janem Sobieskim a Marią Kazimierą zaczęła krążyć korespondencja. W historiografii przyjęło się, że to Sobieski był od samego początku – od pierwszego wejrzenia – zainteresowany panią Zamoyską. Niestety, szczątkowe i dość jednostronne wiadomości, które mamy na ten temat, nie potwierdzają tej opinii. Przede wszystkim Sobieski bywał w Zamościu jako znajomy pana domu, czyli Jana Zamoyskiego. Raczej nie przyjeżdżał tam dla Marii Kazimiery. Ponadto pierwsze listy wymieniane między Janem i wojewodziną były efektem jej inicjatywy. Mieszkając w Zamościu, nudziła się i pragnęła żywego kontaktu z dworem swej opiekunki Ludwiki Marii. Interesowały ją dworskie ploteczki, wiązały ją z Warszawą także zakupy, których tam dokonywała. Nabywała holenderskie płótno i koronki oraz biżuterię, a zatem luksusowe towary, które umilały życie osamotnionej uczuciowo i oddalonej od dworskich rozrywek kobiecie. Pozostaje zadać pytanie, dlaczego na pośrednika do takich spraw wybrała sobie mężczyznę. Sobieski, w przeciwieństwie do Zamoyskiego, zawsze dbał o swój wygląd i przywiązywał wagę do stroju, ale czy tyle wystarczyło, by pani Zamoyska uznała chorążego koronnego za godnego powierzenia mu misji robienia zakupów i zdobywania dla niej informacji o tym, co słychać na dworze? Czy nie byłoby prościej zwrócić się z takimi oczekiwaniami i prośbami do jednej z dawnych przyjaciółek i towarzyszek, które wciąż mieszkały na dworze u boku królowej? A może chorąży jej się podobał i próbowała znaleźć pretekst do podtrzymania żywszych kontaktów z młodym, przystojnym, pełnym życia mężczyzną? Listy, na których możemy oprzeć swoje domysły, są jednostronne, bo zachowały się przede wszystkim te pisane przez Marię Kazimierę, nie znamy odpowiedzi chorążego, a o jego zachowaniu możemy wnioskować tylko z jej słów.
Początkowo Maria Kazimiera oczekuje plotek dworskich i skarży się, że Sobieski nie odpisuje regularnie na jej listy. Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście nie odpisywał, czy miała to być próba pokazania, jak bardzo ona tęskni za jego słowami. W każdym razie Maria Kazimiera narzeka, że on, zajęty „bywaniem” w wielkim świecie, nie ma dla niej – opuszczonej i samotnej – czasu. Dodać jednak wypada, że przynajmniej pozornie słowa zawarte w listach pozbawione są kokieterii i wydają się pełne powagi i zrozumienia dla milczenia chorążego. Być może dla umocnienia zainteresowania Sobieskiego kontaktem z nią Maria Kazimiera zleca mu czasem przedstawienie Ludwice Marii jakichś jej próśb. Na przykład przesyła mu klejnoty, które powinien zanieść królowej i poprosić ją o ułożenie ich w elegancki wzór, który posłuży jubilerowi do oprawienia kamieni. Wszelki, także prywatny, kontakt z monarchinią mógł być dla chorążego cenny, a zatem powinien skorzystać z ofiarowanej mu okazji spotkania jej. Mimo to prośba, którą Maria Kazimiera kieruje do Sobieskiego, a nawet do samej królowej, może trochę dziwić. Czy na pewno podczas zamieszania politycznego i trwającej wojny monarchini miała czas na projektowanie biżuterii dla swej ulubienicy? Nie dowiadujemy się tego, gdyż w kolejnych listach nie ma informacji na temat losu przesłanych chorążemu drogich kamieni. Nie wiemy także, czy siodło, które dostała wówczas Maria Kazimiera, było podarunkiem od Sobieskiego czy realizacją jakiegoś jej zamówienia. Okazało się niewygodne i wojewodzina narzekała na nie w jednym z listów. Przy okazji dowiadujemy się, że przynajmniej w młodości jeździła konno. Poza tym jednym momentem nie słyszymy o Marii Kazimierze jako amazonce, natomiast istnieje dość ciekawy portret konny królowej, ale jest on bardzo stylizowany. Sportretowana monarchini więcej uwagi poświęca berłu, które trzyma w ręku, niż wodzom rumaka, którego dosiada.
Z dalszej korespondencji, w tym także kierowanej do wspólnego znajomego, przyjaciela Jana Sobieskiego – Jana Fryderyka Sapiehy, wynika, że gdzieś u schyłku 1659 roku pomiędzy Marią Kazimierą a Janem Sobieskim doszło do poważnej scysji. Najpierw chorąży złożył pani Zamoyskiej jakąś tajemniczą, ale niegodną propozycję. Słowa, które czytamy w liście, jaki do niego napisała, brzmią tak dwuznacznie i tajemniczo, że bardzo trudno wyjaśnić, o co mogło chodzić. „Błagam więc, żebyś Wć nie stawiał żądań, których nie mogę wysłuchać, a którym przykro mi odmawiać. Dosyć Wć traktuję jak swoje dziecko, skoro daję Wci mój ulubiony szkaplerz. Żegnaj mi Wć, żyjmy zadowoleni w cnocie”10. Cóż może oznaczać propozycja życia w cnocie w kontekście wcześniejszego zdania o tym, że przykro jej odmawiać? Słowa zawarte w tym fragmencie nie bardzo do siebie przystają, ale starczyć nam muszą za całe wytłumaczenie tajemniczego wydarzenia. W dodatku, mimo pewnego oburzenia, nie omieszkała Maria Kazimiera podarować Sobieskiemu szkaplerza, który najpewniej miał mu nieustannie przypominać ofiarodawczynię, zwłaszcza że już wcześniej przesłała mu różaniec.
Być może napięcie wywołane przez pierwsze nieporozumienie spowodowało kolejne. Latem 1660 roku podczas wizyty Jana Sobieskiego i Jana Fryderyka Sapiehy w Zamościu doszło do awantury pomiędzy chorążym koronnym a panią Zamoyską. Także w tym wypadku nie znamy jej przyczyny, wiemy natomiast, że gdy Maria Kazimiera odwołała się do tego, że jest kobietą i należą się jej pewne względy, usłyszała w odpowiedzi, że bycie kobietą to nie powód do specjalnego traktowania. Nie był zatem Jan Sobieski taktowny ani szarmancki, a pogorszył sytuację, opuszczając dom Zamoyskich bez pożegnania z gospodynią. Pomimo takiego obrotu sprawy Maria Kazimiera postanowiła użyć pośrednictwa Sapiehy, by skłonić Sobieskiego do przywrócenia dawnych stosunków. To właśnie z listu doń kierowanego znamy całe zajście. Być może na znak przeprosin Jan Sobieski wysłał Marii Kazimierze swego karła Muszkę; dziękowała mu za to i obiecywała dobrze się nim opiekować.
Znajomość między chorążym koronnym a panią Zamoyską wkroczyła wówczas na całkiem nowe tory. Przede wszystkim Maria Kazimiera podsunęła Sobieskiemu lekturę niezmiernie popularnych romansów. Wymieniali się najmodniejszymi książkami traktującymi o miłości – Kleopatrą, Cyrusem i przede wszystkim Astreą. W listach pojawiły się też zupełnie nowe nuty. Rozpoczęło się także odgrywanie ról – Maria Kazimiera stała się mateczką, a Jan Sobieski – synem, co pozwoliło im wejść w świat pewnej intymności. Z listu przytoczonego wyżej wynika, że to wojewodzina próbowała wprowadzić w kontaktach z chorążym koronnym element gry i sama przyjęła określoną pozę, udając matkę starszego od siebie mężczyzny. W kolejnych listach pani Zamoyska nawiązywała do tej zabawy. Najpierw, odgrywając rolę matki, ganiła Sobieskiego, pisząc: „Wć zanadto jesteś rozpustny”11. Później jednak padły wiele mówiące słowa: „kocham Wć tak czule jak syna”12. A dalej czytamy pochwały, że Sobieski stara się być grzecznym i pełnym galanterii kawalerem. Pewnego razu wojewodzina zarzucała mu, że chce zapomnieć o starej miłości i poszukuje nowej. Pozorną przyczyną kokieterii stała się także córka Marii Kazimiery Kasia. Z korespondencji wynika, że Sobieski znał i lubił dziewczynkę, zresztą przez całe życie cenił sobie towarzystwo dzieci. Najpewniej bawił się z Kasią podczas wizyt w Zamościu. Dziewczynka miała wówczas niespełna dwa latka, była więc malusieńka, a Maria Kazimiera w swoich listach wkładała jej w usta wypowiedzi, których tak małe dziecko nie mogło sformułować. Pewnego razu dziewczynka miała narzekać, że gdy Sobieski z nią tańczył, nie starał się zbyt mocno i żaden kurz nie unosił się z podłogi, a innym razem, że małej Kasi – świetnej tancerce – brakuje kawalera. Najdziwniejsze jednak słowa, które ponoć Kasia wygłosiła na temat chorążego, brzmiały tak: „Wć [jesteś] nader niedbały i że widać miłość Wci poczęła się podczas wielkich mrozów, skoro wciąż jeszcze jest zamarznięta”13. Kokieteria zawarta w listach jest oczywista i trudno się dziwić, że Sobieski po takich słowach i lekturze romansów uległ czarowi Marii Kazimiery.
Spośród książek podsuwanych mu przez panią Zamoyską prawdopodobnie największe wrażenie na Sobieskim uczyniła Astrea autorstwa Honoriusza d’Urfé. Fabuła romansu osadzona została w krainie Forez zamieszkanej przez pasterzy. Jeden z nich Celadon kocha się w pasterce Astrei, jednak ta początkowo jest niedostępna. Później, mimo iż Celadon zdobywa jej wzajemność, oboje powątpiewają w szczęście, które pozornie jest w zasięgu ręki. Przygnębiony i nieszczęśliwy bohater postanawia odebrać sobie życie, rzucając się w nurt rzeki, ale zostaje uratowany przez nimfy. Jednak ciągle wspomina swą wybrankę i czas upływa mu na rozpamiętywaniu szczęścia, które utracił. Warto dodać, że z narracji nie wynika, by rzeczywiście kiedykolwiek był naprawdę szczęśliwy i pewny wzajemności Astrei. Romans przedstawia ideał miłości barokowej, która jest ciągłym rozważaniem wątpliwości, pełnym rozterek i smutku. Kochanków przepełniają sprzeczne uczucia – miłości i tęsknoty – wzmocnione przez poczucie oddalenia i chłodu ze strony partnera. Według modelu przedstawionego w Astrei to przede wszystkim kobiety są obiektami westchnień i to one – istoty wyższego rzędu – są władczyniami męskich serc. W świecie romansu to one rozkazują, one obdarzają szczęściem i strącają kochanków w otchłań rozpaczy. Miłość barokowa jest pomieszaniem szczęścia i tej właśnie rozpaczy. Astrea zwraca się do ukochanego takimi oto słowami: „moje pragnienia muszą być rozkazem, moje opinie racjami, a moje zlecenia niepodważalnymi prawami”14. Nie trzeba zapewne dodawać, że kochanek przystaje na to żądanie. To ona zatem bierze władzę nad sercem i umysłem mężczyzny w swoje ręce, a on z miłości do niej podporządkowuje się całkowicie. Celadon nieustannie wzdycha, a nieraz nawet płacze na myśl o swej ukochanej, podejrzewa ją o chłód i ciągle spodziewa się odrzucenia, czasem zarzuca jej okrucieństwo, ale mimo iż pogrążony w żalu, nie rezygnuje z uczuć do Astrei, gdyż „miłość przemijająca prawdziwą miłością nie jest”15. Celadon musi być posłuszny, „miłość bowiem niemożności żąda w poświęceniu”16. Astrea, stawiając ukochanemu surowe warunki i wymagania, jest jednocześnie osobą trzeźwą i świadomą ograniczoności ludzkiego serca i umysłu. „Nie chcesz wierzyć, że cię kocham, a pragniesz, abym ja wierzyła, że ty mnie kochasz”17 – mówi w pewnym momencie do Celadona.
Wspólna lektura francuskich romansów odegrała z pewnością niemałą rolę w kształtowaniu uczuć, zwłaszcza Jana Sobieskiego. Książki, które podsuwała mu Maria Kazimiera, początkowo dawały najprawdopodobniej powody do spotkań, wymiany spostrzeżeń i korespondencji. Wprowadziły ich w tajemny świat uczuć kreowany przez skomplikowaną fabułę i splątane namiętności. W romansach tych pasterze i pasterki żyli w krainie, gdzie o szczęście bywało nadzwyczaj trudno. Akcja opierała się na potajemnych uczuciach żywionych przez bohaterów do wybranek, których często nie wyznawano wprost, lecz raczej rojono na temat nieuchwytnego i niemożliwego do spełnienia szczęścia. Na drodze bohaterów pojawiały się wciąż nowe przeszkody, a czasem ich samych ogarniały mniej lub bardziej uzasadnione wątpliwości co do wzajemności i szczerości wyznawanych, zaprzysięganych i na wiele sposobów potwierdzanych uczuć. W romansach miłość i szczęście z niej wynikające były najbardziej pożądane i najmniej osiągalne. Światem tym rządziły w istocie niepewność i wątpliwości oraz troska i lęk z nich wynikające. Emocje były prawdziwe, ale wartość miłości zdawało się potwierdzać nieszczęście, które jej towarzyszyło. Była ona zatem tyle warta co ból serca, jaki wywoływała. Możliwe, że bez tego bólu nie mogła w ogóle istnieć, gdyż to właśnie on dawał jej prawdziwość i głębię. Łatwo zauważyć, że obawy bohaterów przed brakiem wzajemności były nieuzasadnione, ale przecież czytelnik nie powinien analizować akcji, lecz wczuwać się w los zakochanych, utożsamiać się z nimi.
Tak właśnie uczynił Jan Sobieski. Uwierzył, że jego uczucia uszlachetni naśladowanie bohaterów. Nie mógł zatem już nigdy poczuć pewności, że wybranka kocha tylko jego. Musiał wątpić i wciąż od nowa żądać potwierdzenia, że jest kochany i kochania warty. Musiał się domagać dowodów uczuć i grozić, że brak miłości, a nawet brak pewności co do wzajemności, zabije go.
O swych uczuciach musiał opowiadać swym najbliższym, choć narażał się na kpiny lub gniew na Marię Kazimierę, oskarżaną o brak serca przez rodzinę Jana Sobieskiego, a potem przez straszną legendę, która wokół obojga narosła. Przecież bohaterowie romansów tak właśnie postępowali, ileż słów poświęcili w gronie przyjaciół i w samotności na utyskiwania nad brakiem wzajemności ze strony obiektów swej namiętności. Jan Sobieski poszedł w ślady bohaterów, a oni zaprowadzili go do wieczności, gdyż jego nazwisko na zawsze kojarzone będzie z miłosnymi wyznaniami, słowami pożądania i tęsknoty kierowanymi do Marii Kazimiery. Jego utożsamienie z nimi oddawać mogą pseudonimy, jakie nadali sobie z Marią Kazimierą – zgodnie z najsłynniejszym romansem francuskim, zapewne też ukochanym dziełem obojga, zaczęli nazywać się Celadonem i Astreą. Perypetie tej pary bohaterów wcale nie odbiegają od tych, które przeżyją Jan Sobieski i Maria Kazimiera, tyle że przeżycia pasterza i jego wybranki są nieco naiwne, a nawet dość płaskie, w porównaniu z tym, co zdarzyło się ich naśladowcom. Powieściowi Celadon i Astrea są obecnie znani tylko dzięki Janowi Sobieskiemu i Marii Kazimierze; gdyby nie głębokie uczucia i barwne losy tych dwojga realnych ludzi, o bohaterach XVII-wiecznego romansu nikt od dawna już by nie pamiętał. Ponieważ jednak powieściowi Celadon i Astrea w jakiś sposób stanowili dla tych dwojga ludzi wzór, po dzień dzisiejszy budzą ciekawość i bawią swoimi naiwnymi przygodami czytelników.
Gdy Maria Kazimiera i Jan Sobieski spotykali się na dworze i w Zamościu, a także wymieniali listy, zakończyła się wojna ze Szwecją. 3 maja 1660 roku podpisano pokój w Oliwie, który nie przyniósł zmian terytorialnych. Po pięciu latach zmagań z najeźdźcą Polska uwolniła się od jego obecności, ale niemal natychmiast wznowiona została wojna z Rosją. Towarzyszyły jej bunty nieopłaconego wojska. Wycieńczony najazdem szwedzkim kraj nie mógł zaznać spokoju.
Nie zaznał go także Jan Sobieski. W tym czasie zbliżył się do dworu i podjął współpracę z królową, a zachęcała go do tego Maria Kazimiera. Ona uczyła go miłości za pomocą francuskich romansów, a Ludwika Maria dawała mu lekcje poruszania się na scenie politycznej na przykładzie działań na rzecz stronnictwa francuskiego, które montowała. Monarchini, nie mając własnych dzieci, gdyż dwójka jej maluchów narodzonych z małżeństwa z Janem Kazimierzem zmarła, zamierzała wprowadzić na tron księcia francuskiego. Plany te dotyczyły młodego Henryka Juliusza księcia d’Enghien, syna Wielkiego Kondeusza, słynnego wodza francuskiego, który poślubił siostrzenicę polskiej królowej Annę, księżniczkę Palatynatu. Ludwika Maria myślała, by tej parze przekazać władzę w Polsce, a prowadzić do tego miało oczywiście zwycięstwo w elekcji. Drogą do sukcesu mogła być elekcja vivente rege, a więc wybór następcy Jana Kazimierza jeszcze za życia króla i uniknięcie walki politycznej towarzyszącej wolnej elekcji. Królowa zamierzała też przeprowadzić reformy, które mogłyby umocnić państwo. Chodziło przede wszystkim o likwidację liberum veto, a więc prawa każdego posła do wyrażenia swego protestu wobec debat sejmowych, równoznacznego z zerwaniem sejmu, które prowadziło do głębokiego niedowładu politycznego w Rzeczypospolitej. Władza i pozycja króla słabły coraz bardziej. Jednak działania monarchini napotykały sprzeciw ze strony części szlachty i magnaterii. Wpływowe rody obawiały się, że reforma sejmu i elekcji pozbawi je dotychczasowej pozycji, tym bardziej że rosła ona i umacniała się, w miarę jak słabła władza centralna, a król tracił możliwość kierowania państwem.
Wyrazicielem sprzeciwu szlachty i magnaterii wobec planów dworu stał się Jerzy Sebastian Lubomirski, piastujący najwyższe godności – marszałka wielkiego koronnego i hetmana polnego koronnego. Początkowo przystał on do obozu królowej, ale najwyraźniej zapragnął odegrać w nim główną rolę. Te ambicje magnata doprowadziły do jego konfliktu z Ludwiką Marią, która nie zamierzała oddawać przywództwa. W efekcie Lubomirski wystąpił przeciw planom reform, oskarżając parę monarszą o zamach na wolność szlachecką. Ponieważ marszałek był osobą cieszącą się powszechnym szacunkiem w Rzeczypospolitej i miał poważne zasługi w ratowaniu kraju zarówno przed najazdem szwedzkim, jak i rosyjskim, łatwo zdobył poparcie. Między Lubomirskim a królową doszło do walki politycznej, która nie przyniosła sukcesu żadnej ze stron.
W 1661 roku w Sobieskim nastąpił przełom, daleko poważniejszy, niż może nam się wydawać, z przyjaciela domu przedzierzgnął się bowiem w przepełnionego miłością adoratora Marii Kazimiery. Wyznania Jana dotyczące jego nastawienia do płci odmiennej przed tą datą nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że będąc młodym, zdrowym, pełnym życia mężczyzną, umiał się cieszyć względami kobiet. Rozważał możliwość ożenku z Joanną Katarzyną z Radziwiłłów, wdową po Bogusławie Leszczyńskim, a później z jedną z księżniczek francuskich. Plany matrymonialne dobrze sytuowanego magnata, jedynego, po śmierci brata, spadkobiercy ogromnej fortuny, nie były oczywiście niczym dziwnym, ale na temat „romansowej” natury Sobieskiego czytamy o wiele więcej.
Potwierdzają to uwagi zawarte w listach Marii Kazimiery, jak choćby słynna wzmianka o łaźni pełnej Czerkiesek, którą zorganizował sobie chorąży koronny w Jaworowie. Co więcej, mamy niemal pewność, że łaźnia i jej mieszkanki rzeczywiście dostarczała mu przyjemności, gdyż już po ślubie z Sobieskim Maria Kazimiera była zazdrosna o jego wyjazdy do Jaworowa, a mąż zapewniał ją, że takie rozrywki zarzucił dawno temu. W jednym z listów do męża Maria Kazimiera zapewniała, że kocha go jak żadna z kobiet, które dotąd pojawiały się w jego życiu.
Z zachowanej korespondencji Marii Kazimiery wnioskujemy, że w 1661 roku listy Jana Sobieskiego kierowane do niej przeszły głęboką metamorfozę. Przede wszystkim czytamy o ogarniającej go melancholii. Najpewniej zawierały one sugestie, co lub raczej kto jest jej przyczyną. Maria Kazimiera przyjmowała te deklaracje z pewną nieufnością, choć jej wahania mogą być także przejawem kokieterii. Jej stosunek do chorążego koronnego najlepiej wyrażały słowa, w których z całym spokojem podkreślała, że zdaje sobie sprawę z tego, jak dobrze potrafi on udawać umierającego. Musiał to być komentarz do narzekań z jego strony.
Zmiana w zachowaniu Sobieskiego wobec dotychczasowej „mateczki” spowodowała, że i ona otworzyła się nieco bardziej. W jej listach pojawiły się teraz częste wzmianki o tym, jaka nieszczęśliwa jest w małżeństwie z Janem Zamoyskim. Narzekała na męża, twierdząc, że nadal wydaje bez umiaru pieniądze, nie dba o siebie – nazywała go „chłopem grubym”, czyli ordynarnym. Najbardziej doskwierał jej brak szacunku ze strony służby, która nie szanowała i nie słuchała jej jako pani, nie spełniała też jej poleceń.
Ostateczna zmiana w związku Marii Kazimiery i Jana Sobieskiego nastąpiła jesienią 1661 roku. Wówczas to Jan, przepełniony gorącym uczuciem, złożył Marii Kazimierze przyrzeczenie, że trwać będzie w samotności – i zapewne czystości – ze względu na miłość, jaką do niej żywi. Historycy nazwali to ślubami karmelitańskimi, gdyż przysięgę złożył Jan Sobieski swej ukochanej właśnie w kościele Karmelitów w Warszawie w dzień świętego Jana – 24 września lub 6 października. Śluby nie były najpewniej obustronne, gdyż Maria Kazimiera, związana przysięgą małżeńską z Janem Zamoyskim, niczego podobnego ślubować nie mogła. Dla Sobieskiego to przyrzeczenie było przeszkodą w zawarciu związku małżeńskiego, w każdym razie nie mógł tego uczynić bez zgody Marii Kazimiery, bo tylko ona lub kapłan mogli go zwolnić ze słowa, które jej dał.
Śluby karmelitańskie stanowią przełom w życiu Sobieskich i z całą pewnością można je potraktować jako początek romansu, jednak w żadnym wypadku nie oznacza to, że łączyło ich coś więcej niż uczucia. Wątpliwości co do zmysłowej natury tego związku można żywić ze względu na brak wzmianek odnoszących się do erotyki lub szyfru, który jej mógł dotyczyć, a który pojawi się dopiero w listach małżeńskich. Może to świadczyć nie o czystości, lecz o przezorności i daleko posuniętej ostrożności kochanków. Wszakże w romansach pasterskich, na których wzorował się Jan Sobieski, miłość była uczuciem czystym, nieskażonym przyziemnością, co oczywiście nie oznacza z całą pewnością, że zdrowy mężczyzna w kwiecie wieku mógł zrezygnować z tego aspektu życia, o czym świadczą także wzmianki w listach małżeńskich. Natomiast wiele mówi fragment listu Marii Kazimiery, w którym tłumaczy się ona ze swojej wstrzemięźliwości w listach. „Niesłusznie się Wć uskarżasz na oziębłość; zastanów że się Wć jak człowiek rozsądny, czy można cokolwiek zrobić i powiedzieć tak, żebyś tylko Wć jeden o tym wiedział”18. Czasem prosiła też, żeby spalił jej listy, ale skoro je czytamy, to znaczy, że nie spełnił tych próśb.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki