Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W chwili, gdy mgielny wilk porwał duszę Mili, życie Sephory wywróciło się do góry nogami. Jak na potomka bogini przystało, postanowiła wyruszyć siostrze na ratunek. Do pomocy miała owianą legendami dziewczynę z tatuażem na szyi (której wszyscy życzą śmierci), przestraszonego dowódcę straży (z alergią, przez którą ciągle pociągał nosem) i przeklętego parobka (który podejrzanie wiele wie na temat cmentarzy). Niestety już na początku wyprawy zadzierają z najgroźniejszym kambionem w całym imperium. Tylko pomoc Rubinowego Księcia może uratować ich przed gniewem Yotama Szorstkopalcego i wyciągnąć duszę Mili z Otchłani. Zwłaszcza, że za rogiem czai się rewolucja, a lud z całych sił pragnie obalić imperatora. Czy w świecie pozbawionym słońca może zalśnić iskierka nadziei? Jedno jest pewne – to nie jest miejsce dla bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Beata Worobiec, 2018Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.
Redakcja: Aneta Grabowska
Korekta: Angelika Ślusarczyk
Projekt okładki: Shred Perspectives Works
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje wewnątrz książki: pixabay.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-67024-96-9
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Podziękowania
Dla tych wszystkich, którzy czuli się kiedyś niedocenieni.Nie przejmujcie się – świat jest pełen dupków,ale na szczęście mamy książki.
Rozdział 1
Czerwona Salamandra
Ludzie to dziwny gatunek. Nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Nie zabijają dla jedzenia. Częściej dla rozrywki albo władzy. Nie jedzą tylko po to, żeby zaspokoić głód. Zwykle wybierają potrawy, których spożywanie przysparza więcej przyjemności albo pokazuje zamożność jedzącego. Nie ubierają się wygodnie, tylko tak, by wyglądać dobrze, nawet kosztem zdrowia. Większą satysfakcję czerpią z krzywdy innych niż z dogadzania sobie. Tylko w jednym ludzie byli dokładnie tacy jak on – doskonale zapamiętywali tych, którzy zaleźli im za skórę. Wystarczyło raz nadepnąć purrusowi na ogon, żeby czyszczenie śmierdzących uryną butów stało się poranną rutyną na długie lata. Aby jednak zasłużyć naśmierć…
Kocie ślepia purrusa rozbłysły w żółtawo-zielonym blasku Monaru. Zwierz zwinnie wspiął się na jedną z wyższych gałęzi, żeby zapewnić sobie jak najlepszy widok. Na szczęście zgniły ołtarz otaczało kilka drzew, więc nie musiał długo szukać kryjówki. Małpią łapką przyciągnął liście, które w pełni go ukryły. Przygasił futro i obserwował, jak na dole dwóch mężczyzn bez opamiętania bije trzeciego. Takiego o połowę mniejszego, czego akurat można było się po nich spodziewać. Z racji zawansowanego wieku do większego by niepodskoczyli.
Purrus nastawił uszy i pochylił koci łebek, aby przyjrzeć się dokładniej. Zastanawiał się, co takiego zrobił ten mniejszy, że dwaj pozostali postanowili skrócić jego żywot. Pewnie spał na ich posłaniach albo zjadł ich porcję łososia. O tak, za łososia można zabić. Aż oblizał się na samąmyśl.
– Złodziejski fach robi się ostatnio okrutnie męczący – powiedział jeden z nich.
Ten mniej kędzierzawy, od którego czuć było sardynkami. Po raz kolejny gruchnął w czaszkę chłopaka leżącego u jego stóp. Chrupnięcie kości wywołało na drugim gęsią skórkę. Wspólnik objął się rękami i potarł po ramionach. Miał dużo mniej tkanki tłuszczowej i szybciej odczuwał chłód nocy. Z jego głowy wystawało coś, co najlepiej porównać do zapuszczonego bocianiego gniazda. W dodatku takiego spryskanego obficie lakierem, aby przypadkiem któryś strączek nie odstawał w tym samym kierunku, co sąsiedni. Każdy miał odgórny nakaz życia własnym życiem i tworzenia chaosu, którego nie powstydziłby się nawet sam Cień. W dodatku jego nos przypominał trochę dziób. W myślach purrus nazwał go więcBocianem.
– Ludzie zaczęli się po trzy razy rozglądać i pilnować wszystkiego. Kiedyś wystarczyło dobrze odegrać zderzenie, żeby podwędzić sakiewkę – potwierdził Bocian. Jego siwe wąsy poruszyły się na wietrze, kiedy zaczął kręcić gniazdem i rozglądać się na boki. Z niesmakiem przyglądał się, jak brunatna jucha sączy się z ran martwego przeciwnika. – Ale odkąd smoki znowu stały się zagrożeniem…
– Brednie! Smoki zostały ostatecznie zniszczone cztery lata temu. Nawet jeśli jeszcze jakieś się uchowały, to nie zaatakują przez najbliższe dziesięć lat, bo najnormalniej w świecie jest ich za mało. – Pan Sardynka machnął ręką i zaczął przeglądać kieszenie umarlaka. – Stara przepowiednia mówi, że czas smoków nastanie dopiero, kiedy nocne niebo rozświetlą miliony świateł. Widzisz na niebie cokolwiek pozaMonarem?
Obaj zadarli brody i spojrzeli na stary, dobry Monar, który rozjaśniał mroknocy.
– Ale jeśli… jeśli jakimś cudem zaatakują… myślisz, że Pan Światła nasobroni?
Sardynka spojrzał na przyjaciela z nietęgąminą.
– Jeśli zaatakują, to nikt nas nie obroni. Cudem wygraliśmy drugą wojnę Ognia i Piasku. I to tylko dlatego, że mieliśmy resztki zasobów Lucyfere. Jej złoża kamieni nas uratowały. Bez nich jesteśmybezbronni.
– Ale PanŚwiatła…
– Bez boskiej pomocy nie mamy szans, a odkąd pamiętam, było tylko dwóch bogów. I żaden nie był kamiennokrwistym – powiedział Sardynka. Wrócił do przeszukiwania kieszeni, a po chwili uśmiechnął się do siebie. Ze skrytki w rękawie trupa wyłowił zawiniątko lśniące zielonym blaskiem. Rozwinął je i zaczął podziwiać szlachetnykamień.
– Skrzekliwy Trandley da nam za niego co najmniej tysiąc łun – skomentowałBocian.
Purrus uniósł łebek, żeby przyjrzeć się uważniej. To nie mógł być uwit. Turmaliny nie przepuszczały przez siebie światła Monaru. Błyszczały jedynie w blasku Najwyższego. To Pan Światła dawał im moc. Kamień musiał być więc szmaragdem. Jednym z nielicznych, który nie został przejęty przez zakon Szmaragdowych Dziewic. Ze wszystkich berylowców o szmaragdy było najciężej. Dawały siłę, a to wartość, którą imperator nie chciał się dzielić. Ludności wmawiano, że to dla ich bezpieczeństwa wszystkie szmaragdy zostały zatrzymane przez Szmaragdowe Dziewice. No, ale wmawiano im też, że na Martwej Ziemi żyją nieumarli, że z niekontrolowanego przez zakon seksu rodzą się niepełnosprawne dzieci, a dodawanie ketchupu do pizzy tozbrodnia.
– Jest wart cztery razy tyle! – warknął Sardynka. Wyprostował się gwałtownie i aż coś mu chrupnęło w krzyżu. Skrzywił się i podrapał dłonią poplecach.
– Tysiąc łun to uczciwa cena. Skrzekliwy Trandley bierze na siebie odpowiedzialność za obrót kradzionymi kamieniami. Pamiętaj, że gdyby to wyszło na jaw, nie dożyłby następnego ranka. Ryzykujeżyciem.
– A my to nie ryzykujemy? Odwalamy brudną robotę! Za marne tysiąc łun! – Sardynka rzucił kamień do wspólnika, a sam wyciągnął z kieszeni kawałek brudnego materiału. Splunął na niego, po czym zaczął wycierać krew z cholewy buta, którym wcześniej kopałnieszczęśnika.
– Do podziału na dwóch – przypomniał Bocian. Z uśmiechem przyglądał się szmaragdowi. Jego zieleń była niemal hipnotyczna. Napawała spokojem i myślą o pełnym żołądku przez najbliższy miesiąc. Na hulanki w barach też powinnowystarczyć.
– Pieprzeni kamiennokrwiści – zaklął pod nosem Sardynka. – Tylko ich zysk się liczy. Nasza praca jestnieważna.
– Ach, gdyby tak ukraść coś cenniejszego od kamieni… – Bocian rozmarzył się. – Dusiciela, Miecz Sprawiedliwości, Harpun Myśli albo Róg Obfitości. Pomyśl tylko, bylibyśmy ustawieni do końcażycia.
Sardynka zmarszczył czoło i spojrzał na kompana zniedowierzaniem.
– Czy tobie belka stropowa na łeb nie spadła? Boskich artefaktów ci się zachciewa? Może jeszcze po Kielich Iznami do Otchłanipójdziesz?
– Ooo, taki kielich to byłoby coś, nie? Przywrócilibyśmy sobie młodość. Nigdy więcej rwania w stawach i bólu kręgosłupa. Moglibyśmy jeszcze raz napaść na jubilera! Jak za starych, dobrychczasów!
– Ale ty jesteś głupi. Żeby użyć kielicha, potrzeba ofiary z krwi niewinnegoserca.
– A od kiedy to dla nasproblem?
Spojrzeli po sobie i jednocześnie zaczęli sięśmiać.
– Z jego pomocą można wrócić życie umierającemu, a nie tylko młodość. Bylibyśmy panami życia – ciągnął Bocian. – Żadnych ran, żadnych blizn, żadnych plam starczych, żadnych śrub wkolanie.
– Tylko najpierw musielibyśmy dostać się do Otchłani. Wszyscy wiedzą, że Cień trzyma kielich dlasiebie.
– To bez sensu. Przecież jako bóg i tak jest już nieśmiertelny. Po kiego grzyba mukielich?
– Po to, żebyś miał się o co głupio pytać – warknął Sardynka. – Zamiast stać jak widły w gnoju i myśleć o takich durnotach, może lepiej byś mi pomógł? Trzeba go wrzucić do dziury, zanim ktoś zauważy – ponaglał.
Bocian wsunął kamień do kieszeni, złapał trupa za ręce i zaczął ciągnąć go w kierunku grobu. Zupełnie jakby targał worek kartofli. Młody chłopak nie wzbudzał w nim żadnych emocji. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież chodziło o parszywą hienę cmentarną, a nie uczciwego kamiennokrwistego. Nie robili nic złego. Pozbywali się tylko zakał, które okradały groby. Odbieranie im zdobyczy można by uznać wręcz za dobry uczynek. Jeśli już coś miałoby go niepokoić, to ten drugi gnojek, który uciekł, ale mogli go dorwać innymrazem.
Purrus podążał wzrokiem za każdym gestem Bociana. Dotarło do niego, że mordercy dużo wcześniej zaplanowali tę akcję. Za próchniejącym konarem czekał prostokątny wykop, a obok niego spora kupkaziemi.
Co ciekawsze, przez rzekę przemknęły trzy smugi światła, świeże rybki aż tętniły życiem, a to wzbudziło w purrusie pierwotneinstynkty.
Młode płotki smakowały najlepiej. Dopóki nie złożyły pierwszej ikry i nie przekazały swoich bioluminescencyjnych zdolności potomstwu, świeciły pod wodą niemalże tak mocno, jak Monar. Z tym, że w różnych kolorach. Purrus najbardziej lubił pomarańczowe sardynki. Miały posmak bekonu. Aż oblizał się na myśl o schwytaniu choćbyjednej.
– Od tego twojego krzyczenia ciągle boli mnie głowa. Wykop dziurę, wrzuć do dziury, zakop dziurę… – Bocianwestchnął.
– Panowie, czy wam tylko dziury w głowach? – zasugerował kobiecygłos.
Purrus zaczął machać łbem we wszystkich kierunkach. Jakim cudem nie zauważył zbliżającego się kamiennokrwistego?! Cholerne instynkty! Cholernepłotki!
Zakapturzona postać zbliżyła się do morderców. Poruszała się ze zwinnością dzikiego zwierzęcia. W jednej chwili była na spróchniałym podeście ołtarza, a w drugiej przy dębie, na którym siedział przyczajony purrus. Zwierzę wstrzymałooddech.
Była purgą? Nie. Poruszała się szybko, ale nie aż tak. Kobieta musiała mieć jednak przewagę, jeśli odważyła się wejść w drogę dwóm mężczyznom. I to takim, którzy chwilę wcześniej zabili kamiennokrwistego. Czyżby Szmaragdowa Dziewica? Jedno spojrzenie w oczy rozwiałoby wszelkie wątpliwości, ale sprytnie jeukrywała.
– A ty coś za jedna?! – warknąłSardynka.
– Nic nie widziałaś! Tu się nic nie dzieje! – Bocian upuścił zwłoki i zaczął machać rękami. Chwycił ułamaną gałąź, żeby zasłonić nią ciałochłopaka.
– W zaistniałej sytuacji widzę tylko dwa rozwiązania. Albo oddacie mi kamień po dobroci, albo będę musiała was zabić. – Zakapturzona postać mówiła powoli, żeby nawet mniej bystry przeciwnik był w stanie zrozumieć propozycję.
Purrusowi ciężko było ocenić jej szanse. Jeśli była Szmaragdową Dziewicą, to dwaj mordercy mogli pożegnać się z życiem. Z drugiej strony, wszystkie strażniczki imperatora słynęły z rozbudowanej postury i wysokiego wzrostu, a zakapturzona postać była raczej przeciętnych kobiecych wymiarów, choć przez płaszcz nie dało się ocenićmuskulatury.
– Taka jesteś wyszczekana? To podejdź bliżej! – zachęcał Sardynka. Odrzucił szmatkę na bok i rozsunął dłonie w zapraszającym geście. Jego kompan uśmiechnął się pod wąsem i sięgnął dopasa.
Nim kobieta zdążyła odpowiedzieć, powietrze przeciął świst lecącego w jej kierunkusztyletu.
Uskoczyła w ostatnim momencie i ostrze wbiło się w korędębu.
Purrus syknął niepocieszony. Wspiął się kilka gałęzi wyżej, żeby w ferworze walki przypadkiem nie skrócili muogona.
Kobieta ukryła się za pniem i powoli wypuściła powietrze zpłuc.
– Starałam się załatwić to po dobroci – powiedziała do siebie.
Sytuacja nie prezentowała się najlepiej, ale ona wydawała się przesadniespokojna.
– No chodź, mała! – zawołał ponownieSardynka.
Kobieta sięgnęła za połę płaszcza, po czym wychyliła dłoń, w kierunku której w ułamku sekundy powędrowały dwa kolejne sztylety. Gdy tylko przeleciały obok niej, wyskoczyła i cisnęła swoimi ostrzami w Bociana. Mężczyzna obrócił się wokół własnej osi i upadł za konar, kiedy metal ugrzązł w jego ramieniu iudzie.
Sardynka zwątpił w swoją przewagę i czym prędzej uskoczył w bezpieczne miejsce. W takich chwilach pewnie żałował, że nie poświęcił więcej czasu na trening sprawności. Zwykle siła wystarczała mu w walce. Poza karatorami nikt nie dorównywał mu w boju. Zagrożenie mogli stanowić ewentualnie szlachetnie urodzeni kamiennokrwiści, ale oni rzadko kiedy zapuszczali się w dzielnice plebsu. Ich wypielęgnowane nóżęta brzydziły się ociekających ubóstwem ulic, po brzegi wypełnionychżebrakami.
Purrus w napięciu spoglądał w dół. Zakapturzona postać jednym pociągnięciem rozwiązała sznurek, który trzymał pelerynę. Materiał opadł na ziemię i odsłonił szczupłą niewiastę. Połowę jej twarzy przysłaniała biała maska na jedno oko, która wyróżniała się na tle rudych włosów. Zwierzę ścisnęło mocniej gałąź, kiedy rozpoznałoatakującą.
Ruda sięgnęła po ostatni sztylet i wyskoczyła. Cisnęła nim w Sardynkę, po czym ruszyła pędem w kierunkuBociana.
Niestety źle obliczyła trajektorię lotu i odległość. Nim dobiegła do celu, Sardynka stanął na jej drodze. Zauważył, że została bez broni, a sam wykorzystał okazję do pochwycenia łopaty, którą kilka godzin wcześniej wykopał dół. Czuł, że odzyskał przewagę. Drobne dziewczę nie stanowiło dla niegowyzwania.
– Proszę, proszę… słynna Czerwona Salamandra – powiedział. Wbił łopatę w ziemię i zacisnął pięści, aż wszystkie palce strzeliły mu w stawach.
Dziewczyna wyhamowała na metr przed jego parszywą mordą. Zrobiła krok w tył i ukłoniła sięgrzecznie.
– Będą o mnie śpiewali. – Sardynka wyszczerzył się jeszcze bardziej, ukazując swoje pożółkłe, niepełne uzębienie. – Ballady o Grellu, pogromcySalamandry.
– Myślał indyk o dniu czerwonej zorzy, a w niebieską łeb mu ucięlikaratorzy.
Salamandra z bliska dostrzegła kolor oczu oprycha. Brązowe, bezwartościowe tęczówki plebsu oznaczały, że nie miał żadnych ukrytych zdolności. Ruda prychnęła i sięgnęła do kieszeni. Nie znalazła w niej jednak tego, czego się spodziewała. Nerwowo obszukała pozostałe skrytki. Ostatnie kawałki uwitu musiały wypaść jej gdzieś po drodze. Kamień co prawda nie dawał tak dużej siły, jak szmaragd, ale dla zielonookiej stanowił nieocenioną wartość. Jego chwilowa moc delikatnemu muśnięciu palcami nadawała siłę ciosu szpadlem. W dodatku można go było używać nocą. Niestety kamienie nie lubiły się z Salamandrą. Ciężko było zliczyć, ile ich już pogubiła albostraciła.
Drab wyszarpnął łopatę z ziemi i zamachnął się w jej kierunku, więc czym prędzej umknęła za powalony konar. Omal nie wpadła do grobu. Zatrzymała się na skraju wykopu i rozłożyła ramiona, żeby złapać równowagę, po czym przeskoczyła na drugą stronę. Czuła na plecach nieświeży, sardynkowy oddech. Grell przymierzył się do skoku i dwoma susami pokonał dzielącą ich odległość. W tym czasie Salamandra zdążyła dotrzeć do drugiego rywala. Miała nadzieję zabrać mu kamień, ale warknięcie Bociana skutecznie ją odstraszyło. Uśmiechnęła się zadziornie i parodiując miauknięcie, drapnęła powietrze niczym rasowy purrus. W tym czasie Grell zdążył do niej dobiec i zaczęli ganiać się wokół zwalonego drzewa. Oprych stracił w końcu panowanie nad sobą i wskoczył na konar. Gałąź, której się złapał, odskoczyła i uderzyła prosto w głowę Bociana, aż ten jęknął. Rozwścieczony tur nawet nie zwrócił na niego uwagi. Liczyło się tylko to, że stanęli ze sobą twarzą w twarz. On i Salamandra – jego szansa nasławę.
– Tu mnie masz – przyznała.
Podeszła bliżej z rękami uniesionymi w geście poddania. Kiedy Grell zaczynał się uśmiechać, pociągnęła go za cholewę na tyle mocno, że stracił równowagę i wpadł prosto w wykopany przez siebie grób. To nie było do końca czyste zagranie, ale właśnie z takich słynęła. Uczciwa walka była dobra, ale zwycięstwo smakowałolepiej.
Salamandra przebiegła na drugą stronę i schyliła się do Bociana. Wyglądał na nieprzytomnego, a szmaragd, którego tak długo szukała, był na wyciągnięcieręki.
– Nie tak prędko, sikoreczko. – Mężczyzna nagle otworzył oczy i chwycił ją za dłoń. Fioletowe ślepia przeszywały ją na wylot. Na szczęście jako fioletowooki mógł być zaledwie dawcą. Nie zagrażał jej. Gdyby zdołała go przeciągnąć na swoją stronę, stałby się bardzo użyteczny, ale nie miała na to ani czasu, ani siły. Skupiła się na tym, żeby nie zdążył unieruchomić jej drugiej dłoni. Szarpnęła za sztylet wystający z jegoramienia.
Bocian jęknął przeraźliwie, a dziewczyna, korzystając z rozproszenia, wyrwała się, nim dopadł do niej Grell. Bocian nie zamierzał skapitulować tak szybko. Wyciągnął nogę i wkrótce twarz Salamandry zaliczyła spotkanie pierwszego stopnia ztrawą.
Grell dopadł do niej w przeciągu sekundy. Masywnym cielskiem nadepnął na jej kręgosłup i przycisnął do gleby, aby przypadkiem nie wstała. To była jego chwila. Ta jedna na milion, dzięki której mógł stać sięsławny.
– Przeceniają cię w opowieściach – powiedział.
Nacisnął na dziewczynę całą masą ciała. Stanął na niej i przeszedł na drugą stronę. Ściągnął nogę, ale za to drugą kopnął ją najpierw w rękę, żeby wypuściła sztylet, a później w brzuch. Zrobił to na tyle mocno, że przejechała po trawie i wylądowała przy Bocianie. To był gest dobrej woli sławnego (wkrótce) wojownika. Przed zabiciem jej postanowił dać staremu druhowi chwilę na prywatnązemstę.
Bocian chwycił ją za gardło i wyciągnął sztylet ze swojego uda tylko po to, żeby wbić go w jej ramię. Nie przejmował się krwotokiem, który wywołał. Swoje rany mógł opatrzyć później. Liczyło się tylko sprawienie bólu dziewczynie. Sama się o to prosiła. Nikt nie kazał jej sięwtrącać.
– Przyjemnie, prawda? To się nazywa sprawiedliwość, shalo! – warknął jej doucha.
Salamandra nie potrafiła w pełni stłumić krzyku, choć nie chciała dawać oprawcom tej przyjemności. Pulsujący ból przeszywał jej ciało. Czuła się odrętwiała i tylko to ciepło, które rozchodziło się od rany, zdawało się utrzymywać jejprzytomność.
– Mówiłem, że będą o mnie śpiewać – przypomniał Grell. – Ale najpierw sprawdźmy, czy choć część plotek na twój temat pokrywa się z prawdą. Nachylił się nad dziewczyną i sięgnął brudnymi paluchami do jej śnieżnobiałej maski.
To było misterne dzieło – wykonane ze stopu metali pokrytego koronką. Mocne, a jednocześnie lekkie i delikatne. O tym, co kryło się pod maską, krążyły legendy. Każdy chciał znać tajemnicę dziewczyny z wytatuowaną na szyi czerwoną salamandrą. Mawiali, że pod maską skrywa łuski, bo jest potomkiem smoka. Podobno kiedy się wściekała, jej język się rozdwajał, a z gardła buchałogień.
To nie mógł być koniec. Jeszcze nie teraz. Legendarna Czerwona Salamandra nie mogła zginąć z rąk podstarzałych oprychów. Jej myśli krążyły jak obłąkane, ale żadne rozwiązanie nie chciało się pojawić. Jak to zwykle bywa przed śmiercią, całe życie przeleciało jej przed oczami. Na szczęście tyle razy już widziała ten film, że przestała zwracać na niegouwagę.
Kręgosłup ją bolał, a rana pulsowała. W dodatku Bocian pstryknął w rękojeść sztyletu, co wywołało wibrację ostrza wbitego w skórę. Piekło i rozrywało ją od środka. Zacisnęła zęby, spodziewając się jeszcze większego bólu, ale ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że nie jest to aż tak straszne, jak sobie wyobrażała. Owszem, pobolewało, ale raczej na poziomie drzazgi w palcu, a nie poważnej rany. Wtedy do niej dotarło. To nie ból tak pulsował. To szmaragd! Był blisko! Jego moc wyczuwała nawet przez płaszcz Bociana. Kiedy przymknęła oczy, pod powiekami pojawił się zielony blask. Pulsujące wibracje, które dodawały jej sił. Dawca mógł czerpać moc szmaragdu, ale nie potrafił jej wykorzystać. Ona zaś wiedziała, że kradzież jego mocy sprawi wiele bólu im obojgu. W dodatku, jeśli karatorzy byli w pobliżu, mogła ściągnąć na siebie ich uwagę, ale nie miała wyboru. Wiedziała, co musizrobić.
Nim Grell zdążył zerwać jej maskę, wyszarpnęła sztylet ze swojego ramienia. Cięła mężczyznę po twarzy i znienacka kopnęła między nogi. Pisnął, a ona obróciła się i przesunęła ostrzem po boku Bociana. Dziura, która powstała dokładnie na kieszeni, sprawiła, że szmaragd wypadł na jej rękę, a na jego miejscu pojawiła się czerwona plama. Salamandra odczekała, aż kilka kropli skapnie na kamień. To musiało wystarczyć, bo Grell otrząsnął się z szoku i warczał coraz głośniej. Był gotowy do ataku, więc dziewczyna zrobiła parę szybkich wydechów, ścisnęła powieki i zlizała krew z kamienia. Jej metaliczny posmak palił ją w przełyk jak czysty spirytus, ale była to zaledwie zapowiedź. Ścisnęła mocniej szmaragd. Musiała ukraść energię dawcy, a to wiązało się z rozpaleniem organizmu, który odrzucał nieznaną krew. Zaczynał produkować przeciwciała w szalonym tempie, przez co opadał z sił. W dodatku jeśli ktoś czerpał moc od dawcy wbrew jego woli, to przepływ stawał się cholerniebolesny.
Salamandra zasyczała. Starała się wmówić sobie, że ogień, który pożerał ją od środka, to nic strasznego. Miał tylko dodać jej sił. Kilka sekund i po sprawie. Nieistotne, że sekunda ciągnie się jak godzina, kiedy się cierpi. Ważne, że cierpienie w końcuustanie.
Bocian znał to uczucie tylko w teorii. Nigdy wcześniej nikt nie kradł jego mocy. Przez większość życia zapominał, że w ogóle ją magazynuje. Kręcił się wokół rzezimieszków i innych drobnych złodziejaszków. Osób, które miały brązowe oczy i nie mogły kraść niczyjej mocy. Kiedy niespodziewanie rana na żebrach zaczęła się rozciągać, jakby ktoś wyrywał mu wnętrzności, nie potrafił powstrzymać krzyku. Zawył tak przeraźliwie, że nawet wilki biłyby mu brawo. Tymczasem zielone oczy jego rywalki rozbłysnęły. Salamandra podniosła się i jednym ciosem sprawiła, że Grell wbił się w konar i już niewstał.
Spojrzała z żądzą mordu na Bociana. Szarpnęła go za fraki i uniosła w powietrze. Kamień powoli przestawał działać, ale nie chciała dać po sobie poznać, że traci siły. W geście wielkiej litości postawiła mężczyznę przed sobą. Wsunęła kamień do kieszeni i podniosła sztylet do jegogardła.
– Czekaj! Nie zabijaj mnie – poprosił. – Znam twójsekret!
– Marny tekst na ostatnie słowa. Wypisać ci je nanagrobku?
– Jesteś Czerwoną Salamandrą, Liźniętą Ogniem. Wiem, czegoszukasz!
– Zabierzesz ten sekret do grobu. – Salamandra przyłożyła sztylet do jegogardła.
– Kielich Iznami da ci wieczną sławę. I młodość! Nie udawaj, że jej niepragniesz.
– Czy ty mi delikatnie sugerujesz, że wyglądam staro? – Ruda zmarszczyła brwi i szarpnęłaBociana.
– Czekaj! Oszczędź mi życie, a powiem ci, co jest potrzebne dorytuału!
– Masz dziesięć sekund, żeby mniezainteresować.
– Wiem, że potrzebujesz sypkiego światła – powiedział. Salamandra zmarszczyła brwi. Oczekiwała wyjaśnień. – To błyszczący piasek, który obsypywał się ze skóryLucyfere.
– Wiem, czym jest światło, baranie. Oświeć mnie, gdzie je znaleźć, skoro święta Lucy nas opuściła, a Pan Światła pilnie strzeże swoichzapasów.
– Doszły mnie słuchy, że Alatyr Garivaldo był w posiadaniu niewielkiejilości.
– A gdzie znaleźćAlatyra?
– Tego nie wiem. – Bocian wzruszył ramionami. W kącikach jego ust zaczął błąkać się uśmiech.
Zarówno on, jak i purrus siedzący na drzewie doskonale wiedzieli, skąd radość u osoby, która teoretycznie była już martwa. Zajmująca rozmowa była jednym z prostszych sposobów na rozproszenieuwagi.
Salamandra poczuła chłód metalu przy swoim gardle. Ironia losu w momencie, kiedy jej jedyne ostrze dotykało innegogardła.
Powoli odwróciła głowę, żeby za swoimi plecami odkryć cały oddział karatorów. Musieli zauważyć, jak kradła moc, a teraz na własne oczy widzieli, że używałakamienia.
Cholera, niedobrze – pomyślała.
– Może nie wyjdę z tego cały, ale ty też zginiesz. – Bocian nie potrafił dłużej ukrywaćuśmiechu.
Salamandra upuściła sztylet. Podobnie jak wcześniej uniosła dłonie w geście poddania i odwróciła siępowolutku.
– Proszę, proszę. Czyżby to była słynna Czerwona Salamandra? – zapytał młody kapitan. Zlustrował salamandrę wytatuowaną na szyi, a później spojrzał właścicielce głęboko w oczy. Próbował zbudować atmosferę grozy, aby ta niezręczna cisza jeszcze bardziej ją przestraszyła.
To sprawiło jednak wyłącznie tyle, że jego alergia dała o sobie znać i zatkała mu zatoki. Pociągnął nosem, a Salamandra wykorzystała ten moment, aby odepchnąć jego ostrze. Raniąc dotkliwie dłoń, uniknęła boleśniejszych obrażeń. Gdyby nie szmaragd, pewnie odcięłaby sobie przy tym palce. Jego moc dawała koksom siłę i wzmacniała ich ciała. Kości stawały się twardsze od skały, a mięśnie bardziej sprężyste. Niestety ostrza karatorów były w stanie przeciąć nawet najtwardszą skórę. To, czego dokonała, wielu nazwałoby cudem. Zresztą nie pierwszy raz. Rzeczy niewykonalne załatwiała od ręki, na cuda potrzebowała kilkuchwil.
Musiała myśleć szybko. Wśród szarych mundurów zlokalizowała dwie purgi. One stanowiły największe zagrożenie, bo dzięki swojej szybkości mogłyby ją złapać w przeciągu kilkusekund.
Korzystając z chwili rozproszenia, ścisnęła szmaragd. Została jej resztka mocy. Jeden cios, nie więcej. Musiała się oszczędzać. Cisnęła sztyletem w kolano jednej. Druga podbiegła do niej w ułamku sekundy. Prędkość nie rekompensowała jednak siły. Salamandra chwyciła ją za dłoń i wykorzystując szmaragd, rzuciła ciałem w kapitana. Oboje się przewrócili, a trzech innych ruszyło im zpomocą.
– Następnym razem musicie się bardziej postarać, misiaczki. Tymczasem opowiedzcie wszystkim, jak spotkaliście wspaniałą Czerwoną Salamandrę – poleciła. Uderzyła Bociana łokciem w brzuch i puściła się pędem w kierunku miasta.
Chwilę później cały oddział podążył zanią.
Źrenice purrusa powoli wracały do standardowych rozmiarów. Oblizał się, obserwując pogoń. To była udana wyprawa. Zdobył informacje, po które został posłany, a przy okazji trafił na takie ciekawostki! Liźnięta Ogniem, szmaragd i sypkie światło. To była akcja, o której na pewno będzie chciał się dowiedzieć jegowłaściciel.
Altin było miastem we wschodniej części Żywej Ziemi. Słynęło z licznych jezior i zielonych terenów, które urozmaicały przybytki nędzy i rozpaczy. Jeśli chciałoby się do czegoś je porównać, to najlepiej do zadbanego ogrodu, kuszącego zielenią i spokojem. Dopiero po wejściu przybysz odkrywał, że na każdej roślince czai się zgraja żądnych krwiinsektów.
W samym centrum znajdował się zamek wielkiego jubilera Oxomoco, a wokół niego kilka posiadłości kamiennokrwistych – potomków bogini Lucyfere, którzy we krwi mieli drobinki kamieni szlachetnych. Czyniło ich to lepszymi, ponieważ mogli używać mocy. Dalszy krąg tworzyły rody, które wypadły z łask (roztrwoniły majątek i za wszelką cenę starały się odzyskać dobre imię) oraz więksihandlarze.
Resztę stanowiło proste mieszczaństwo przemieszane z bogatszymi rodzinami rzeźników i piekarzy, a także skrajnie biednymirzemieślnikami.
Wszyscy oni byli jednak traktowani na równi z żebrakami. Gorszy los spotykał jedynie hexów – bękartów kamiennokrwistych, którzy parali się przepowiedniami i magicznymi sztuczkami. Mało kto przechodził koło nich obojętnie. Nawet kwiaciarz potrafił napluć takiemu w twarz. Każdy hex wiedział, że jest na dnie, ale dno mogło się załamać. Mógł w końcu urodzić sięheterochromem.
Taki na przykład Avalon żałował czasami, że nie jest hexem i dziękował Lucy, że matka wybłagała dla niego pracę w jednej z najpiękniejszych posiadłości w mieście. Narajanowie co prawda nie byli kamiennokrwistymi, ale mogli pochwalić się jedną z najlepiej utrzymanych działek. Parali się rzeźnictwem, więc społeczność Altin traktowała ich jakżywicieli.
Wszyscy mieszczanie zdawali sobie sprawę, że umarliby z głodu, gdyby nie Ezufry Narajana. Praca u niego była traktowana jak czyn społeczny. Podobnie zresztą za niąpłacono.
Oxomoco przyznał rzeźnikowi najrozleglejszą działkę i największą ilość pracowników. Wśród świeckiej gawiedzi Narajanowie lśnili przykładem – pokoje zawsze mieli wysprzątane na błysk i gotowe na niespodziewanych gości, a ogród przystrzyżony tak równo, że sprawiał wrażenie koszonego w każdą stronę świata i poprawianego nożyczkami do paznokci. Nie żeby którykolwiek z członków rodu zajmował się tak przyziemnymi sprawami. Mieli od tego wierną służbę – w tym Avalona. Syn służącej pracował u nich, odkąd nauczył się chodzić. Doił krowy, wypasał owce, czyścił konie i karmił świnie. Nie bał się żadnej pracy, a z biegiem lat potrafił coraz więcej. Posiadłość znał jak własną kieszeń, dlatego zdziwił się, kiedy niespodziewanie w środku nocy wyrósł przed nimsłup.
Avalon odbił się od przeszkody i upadł, wypuszczająckwiaty.
Kamienie, które miał w torbie, okazały się słabą amortyzacją, bo tyłek zabolał go niemiłosiernie. W dodatku wszystko się wysypało, a drążek łopaty zaczepionej na plecach uderzył go w kark. Jakby mało miał przygód tejnocy.
– Uważaj, jak łazisz! – Usłyszał od… słupa?
Słupa o kobiecym głosie. I ciele kobiety. Całkiem szczupłym i kształtnym ciele. Mimo mroku widział ponętne zarysy, uwydatnione satynowym gorsetem wzmacnianym plecionką zestali.
– Kim jesteś? – zapytał, a dziewczyna wypięła pierś, podparła się pod boki i uśmiechnęła szeroko.
Avalon zmarszczył brwi. Ruda przesunęła dłonią po włosach, jakby chciała, żeby zauważył ich kolor, ale zdawało się, że nie zrozumiał tego, co zamierzała mu przekazać. Większą uwagę zwrócił na to, że palce miała owinięte prowizorycznym opatrunkiem z czarnego materiału. Przypadkowo podobnego fragmentu brakowało przy rąbku jej niemoralnie krótkiejspódnicy.
– Nieważne. – Westchnęła zrezygnowana. Wyciągnęła dłoń i pomogła mu wstać. Rzadko zdarzało się, żeby ktoś jej nie rozpoznał. Taką ignorancję należało uczcić przynajmniej drobną grzecznością, choć chłopak do tego nie zachęcał.
Niejednokrotnie zadawała się z szumowinami, ale zawsze podświadomie odrzucało ją od ludzi, którzy nie dbali o dłonie. Ignorant miał zapuszczone łapska. Czarne od ziemi, jakby brakowało mu narzędzi, czemu z kolei przeczyła łopata naplecach.
– Pracownikfizyczny?
– Zajmuję się zwierzętami – odpowiedział. Szybko zabrał dłoń i spuścił wzrok. Rozpiął mankiety i przez materiał koszuli zaczął zbierać rozsypane kamienie. Żaden z nich nie świecił w blasku Monaru, co oznaczało, że przechowywał zwykłe turmaliny. Kilka z nich było zielonych. Uwity zawsze mogły się przydać zielonookim, a to sprawiło, że Salamandra zaczęła się uważniej przyglądać chłopakowi. Był heterochromem – jedno oko miał niebieskie, a drugie szarawe. Ludzie jego pokroju byli uważani za nieuleczalnie chorych. Zwykle wydalano ich ze społeczeństwa. Byli żebrakami albo złodziejami. Nikt im nie ufał. Nikt im nie wierzył. Pierwszy Pan Światła w jednym ze swoich dekretów zabronił heterochromom zbliżania się do kamieni szlachetnych. Ich zainfekowana krew kompletnie niszczyła strukturę kruszcu, przez co stawał się bezużyteczny jakgłaz.
Chłopak miał sporą kolekcję jak nawyrzutka.
– Zajmujesz się zwierzętami… w nocy? – zapytała.
– A ty spóźniłaś się na zwiedzanie posiadłości Narajanów zadnia?
Salamandra uniosła brew i spojrzała na niego zuznaniem.
Nie spodziewała się ciętego języka u parobka.
Mimo to schyliła się i chwyciła trzyuwity.
Avalon złapał ją zanadgarstek.
– Tobie i tak się nie przydadzą – wytłumaczyła.
– To nie znaczy, że masz do nichprawo.
– Słuchaj, blondasku, zawrzemy układ. Ty dasz mi te trzy malutkie, niewinne kamyki, a ja nie powiem nikomu, że sypiasz z córką rzeźnika – zaproponowała.
Chłopak automatycznie cofnął się o dwa kroki i nawet w mroku nocy było widać, jak bardzospąsowiał.
– Nie sypiam z panienkąMilą!
– Ale chciałbyś, prawda? – Salamandra uśmiechnęła się szeroko. Wsunęła kamienie do kieszeni. – Mnie nie oszukasz. Środek nocy, kwiaty… tylko rąk zapomniałeś umyć. No i tej łopaty jeszcze nie rozgryzłam. Robisz podkop do jejserca?
– Chciałem tylko… położyć kilka róż na jej oknie – przyznał w końcu i ponownie spuścił wzrok. Policzki wciąż miał czerwone. – Nigdy bym nie… panienka Mila by nie… nigdy nie naraziłbym jejhonoru.
– Och, romantyk! – Ruda przycisnęła dłoń do piersi i pisnęła. – Żeby mnie się taki kiedyś trafił! Kopnęła niebieski turmalin, który przeleciał kilka metrów i z brzdękiem odbił się odwiadra.
– Przestań! – Avalon złożył ręce w błagalnym geście. – Jeśli obudzisz panaNarajanę…
– Nie, nie, nie… tego byśmy nie chcieli. Co by powiedział o nocnych wycieczkach chłopca stajennego do jego córeczki! Ach, miłość… pięknagłupota.
– Miłość to nie głupota – odpowiedział i zaczął zbierać rozrzuconeróże.
– A znasz kogoś, kto z miłości zrobił coś mądrego, kochasiu? Ty na przykład z miłości powiesz mi teraz, gdzie mogę się ukryć. Potrzebuję noclegu. Może być sterta siana. Możesz się nawet w tej stercie położyć razem ze mną. W ramach wyjątku nie przeszkadzają mi nawet twoje brudne ręce. – Salamandra podeszła bliżej i pogłaskała chłopaka po policzku, ale szybko odtrącił jejdłoń.
– Zwariowałaś? Dlaczego miałbym pomagać złodziejce? – Avalon pociągnął za materiał zawinięty na jej dłoni i odkrył pamiątkę po karatorach. Rana na ramieniu również nie uszła jegouwadze.
Salamandra ścisnęła pięść i syknęła. Wyrwała mu prowizoryczny opatrunek i owinęłaranę.
– Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? – zapytał. – Może prosty ze mnie parobek, ale do stodoły też docierają opowieści o Czerwonej Salamandrze. Jedynej kobiecie, która nawet Rubinowemu Księciu złoty ząb potrafiłaukraść.
– Nie ukradłam go, tylko… znalazłam. To w ogóle była zabawna historia. – Dziewczyna nagle się ożywiła. Język ją swędział. Już dawno nie miała okazji poopowiadać komuś o swoich dokonaniach. Podczas wspominków nawet rany jakoś mniej bolały, choć z trudem ukrywała, że była na skraju omdlenia i kolana miała jak zwaty.
– Nie obchodzi mnie to. – Uciął. – Jesteś złodziejką. Nie pomogęci.
– Pomożesz. Wiesz dlaczego? Bo sam nie jesteś lepszy – odpowiedziała. – No i jeśli tego nie zrobisz, to wpadniesz wtarapaty.
Salamandra chwyciła kolejny kamień i wymierzyła w metalowe wiadro. Obraz troił jej się przed oczami, więc rzuciła na oślep i uśmiechnęła się triumfalnie, kiedy usłyszała brzdęk. Z kolei Avalonowi niemal serce podskoczyło do gardła, bo zobaczył zapalające się w rezydencjiświatło.
– Szybko! – Złapał dziewczynę za rękę i pociągnął w kierunkustodoły.
– Wiedziałam, że dasz się namówić na to siano. – Salamandra śmiała się pod nosem.
Avalon przyłożył jej dłoń do ust i kazał się uciszyć. Odsunęła jego palce i śmiała się dalej, ale wtedy wykorzystał mięśnie wyrobione podczas rąbania drewna. Przycisnął ją do ściany i raz jeszcze zatkał usta. Ich spojrzenia się spotkały. Ruda nareszcie się uspokoiła. Lubiła takie chwile. Rosło napięcie, a powietrze gęstniało. Dla niej presja zbliżenia z nieznajomym była niczym, ale dla chłopca stajennego… to zupełnie inna sprawa. Wystarczyło odczekać, aż chłopak się rozkojarzy i spuści wzrok. Uderzyła go w dłoń i szarpnęła za biodra tak, że teraz to on wylądował przyciśnięty do ściany. Przeszło jej przez myśl, że właściwie pachniał całkiem ładnie jak na parobka, a do tego miał pełne uzębienie, co nieczęsto się zdarzało w tychrejonach.
– Nigdy nie każ kobiecie siedzieć cicho. Zwłaszcza rudej – wymruczała.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał niepewnie. Nigdy wcześniej nie był tak blisko z kobietą. Co prawda zdarzyło się kilka razy, że jedna z córek kucharki pokazała mu biust, a druga niby przypadkiem podwijała przy nim sukienkę, ale żadna nie zachowywała się tak, jak ta rudanieznajoma.
– Ciiii… – Przyłożyła palec do jego ust.
Obok stodoły słychać było kroki rzeźnika. Właśnie tłumaczył pustej przestrzeni, co zrobi z włamywaczem, jak tylko go znajdzie. Wspominał o tym, co mu wyrwie i co gdzie wsadzi. Nie brzmiało to na zapowiedźprzyjemności.
Ruda patrzyła chłopakowi w oczy. Aż za dobrze wiedziała, jak jej zielone spojrzenie działało na mężczyzn. Zielonookich kobiet nie sposób spotkać w mieście. Już za młodu większość była werbowana do zakonu Szmaragdowych Dziewic i poddawana praniu mózgu. Te, które się nie nadawały albo załamywały podczas szkolenia, były niezwłocznie mordowane. To czyniło Salamandrę jeszcze bardziej wyjątkową. Krążyły legendy o tym, dlaczego nie jest jedną ze strażniczek Pana Światła. Jedna z nich opowiadała o spektakularnej ucieczce z zakonu. Po przejściu przez niezliczoną ilość języków jej wersje różniły się diametralnie. Czasami słyszało się, że Salamandra zaczęła ziać ogniem i wypaliła sobie wyjście. Innym razem spowodowała powódź i wypłynęła ponad murami zakonu. Kolejna wersja zakładała, że przekupiła stado gołębi, które przefrunęły z nią nad murami. Ciężko stwierdzić, która z nich byłaprawdziwa.
Salamandra przysunęła twarz, a Avalon zesztywniał. Z wrażenia znowu upuścił róże. Zamurowało go. Nie potrafił nawet ruszyć ręką. Obserwował tylko, jak kobieta przesuwa dłoniami po jego ramionach, dotyka torsu i sunie w dół. Zmrużył oczy, przeszedł go dreszcz, a Salamandra zaśmiała się pod nosem. Dała mu całusa w policzek i zostawiła czerwony ślad po szmince. Odsunęła się i włożyła dłonie zapasek.
– Nie wiedziałam, że jesteś aż takdelikatny.
– Cicho, proszę – wyszeptał. Czuł się zażenowany i przerażony jednocześnie. Ta kobieta… O rany. A pan Narajana…? Orany!
W czasie, kiedy Avalon próbował uspokoić myśli, Salamandra jedną ręką wrzuciła do ust zielony kamień, który wcześniej mu zabrała, a drugą chwyciła za sztylet i wbiła go chłopakowi wbok.
Na początku pomyślał, że to już koniec. Zabiła go. Sekundę później odkrył, że śmierć go nie zabolała. Przesunął po swoim ciele i zrozumiał, że ostrze wbiło się w drewno. Przeszyło na wylot bok koszuli, a jego przygwoździło dościany.
– Wybacz, muszę czymś go zająć. Słyszał hałas. Jeśli nikogo nie znajdzie, to zacznie budzić pracowników i do rana będą pilnowali przybytku. Zresztą i tak by nam nie wyszło. Jesteś zbyt wrażliwy, a ja lubię silnych mężczyzn. – Puściła do niego oczko. Uderzyła pięścią w ścianę, aż cała stodoła zatrzeszczała.
Avalon bezradnie obserwował, jak Salamandra odbiega i zatacza się kilkakrotnie. Zaczął szarpać za sztylet, jak tylko zniknęła z jego pola widzenia. Uwięziła go! Wykorzystała jak przynętę! A teraz miał przez nią poważne kłopoty. Szarpał tak mocno, jak tylko potrafił, ale sztylet ani drgnął. W końcu zaczął uprawiać dziwny rodzaj gimnastyki, żeby wydostać się z koszuli i jak najszybciej się uwolnić. Odetchnął z ulgą, kiedy mu się to udało. Niestety właśnie wtedy drzwi stodoły otworzył panNarajana.
Rosły mężczyzna pomimo zaawansowanego wieku ociekał wigorem. Kiedy zobaczył półnagiego chłopaka z czerwonym całusem na policzku, a obok niego kwiaty, to szpakowate włosy stanęły mu dęba. Dopiero w tym momencie do Avalona dotarło, jak głęboko w dupie się znalazł. Służbie nie wolno było używać kosmetyków, więc czerwony całus wskazywał na kogoś wyżejurodzonego.
W tym domu były tylko trzy kobiety, które mogły go zostawić – pani Narajana albo jedna z jej córek. W każdym z trzech przypadków Avalon miał przesrane. Pan Narajana z pewnością nie uwierzyłby w bajkę o rudej złodziejce, która wdarła się na teren posiadłości, zaciągnęła go do stodoły i przybiła dościany.
– Avalon? W moim domu?! – Pan Narajana spiorunował chłopakawzrokiem.
Nie było miło, ale i tak spotkał go lepszy los niż cios siekierą, który rzeźnik obiecywał chwilę wcześniej. Tymczasem Salamandra podążyła ciemnymi korytarzami w kierunku piwnicy. Ledwo trzymała się na nogach. Rozgryzła ostatni uwit, żeby nie upaść. Krew sączyła się z rany i skutecznie ją osłabiała. Na szczęście nos miała niezawodny i tym sposobem udało jej się namierzyć winiarnię. Przy ścianie znajdowało się kilka drewnianych beczek, a obok nich stała piękna, ręcznie rzeźbiona szafka z zakorkowanymibutelkami.
Salamandra poczuła, że jest w raju. Sięgnęła do jednej z niższych półek i odkorkowała butelkę. Pociągnęła dużego łyka i z jękiem rozkoszy osunęła się na podłogę. W towarzystwie takich roczników nie potrzebowała nawet siana. Wyciągnęła z kieszeni szmaragd i przyglądała się, jak lśni w delikatnym blasku Monaru, który wpadał przez małą szczelinę okienną. Świecił coraz słabiej, a to oznaczało, że wkrótce miał nadejść nowy dzień. Wraz z nim szmaragd napełni się nową mocą i znów stanie się śmiertelną bronią w rękachzielonookiej.
– Jeszcze kilka chwil, mój malutki – powiedziała do niego. – Jeszcze kilka chwil i już nigdy nie będę czuła sięsłaba.
Wraz z poranną zorzą wstała również Sephora. Jej białe włosy i jasna skóra zabarwiły się pod wpływem światła wpadającego przez okiennice. Niebo rozbłysło zielenią, jak w każdy drugi dzień tygodnia. Kolory zórz powtarzały się regularnie. Najpierw biała, później zielona, fioletowa, żółta, niebieska i czerwona. Ostatniego dnia tygodnia zorza się nie pojawiała. Był to dzień życia. Rośliny wtedy rosły najlepiej, a plony były najobfitsze. Przez sześć dni należało pracować, a siódmego zbierać owoce swojej pracy, bawić się iodpoczywać.
Dziewczyna rozejrzała się po sypialni. Sąsiednie łóżko było starannie zasłane, choć Mila była raczejniechlujna.
Zwykle po przebudzeniu zostawiała barłóg, którym zajmowała się któraś z pokojówek. Inna sprawa, że przed południem raczej ciężko było ją spotkać nanogach.
W chwilach, kiedy Sephora szykowała śniadanie i pomagała ojcu w przeglądzie zwierzyny, Mila jeszcze słodko chrapała. Nie czuła nawet cienia presji, by się starać, bo i tak to starsza siostra zawsze uchodziła za wzór cnót. To w niej ludzie widzieli szansę na powrót ukochanegobóstwa.
Szarooka była bowiem uważana za diamentowego potomka bogini Lucyfere – osobę, która w prostej linii dziedziczyła moc. Choć złoża diamentów kompletnie zanikły wraz ze zniknięciem świętej Lucy, ludzie wierzyli, że jeden z jej potomków przywróci porządek i doprowadzi do powrotu „Tej, która niosłaświatło”.
Dziedziczka rodu Narajana, choć nie miała możliwości, by potwierdzić swoje zdolności, była lubiana w towarzystwie i zapraszana na uroczystości organizowane wyłącznie dla wysoko urodzonych kamiennokrwistych. Swoim zaangażowaniem podnosiła status całejrodziny.
W poszukiwaniu siostry Sephora wyjrzała przez okno, ale nie dostrzegła niczego niepokojącego. W pośpiechu zrzuciła koszulę nocną i ubrała dzienną sukienkę, którą przewiązała fartuszkiem. Chwyciła niebieską wstążkę i związała włosy, przemierzając po cichu korytarze. Im bliżej wyjścia na ogród była, tym wyraźniej słyszała czyjeś szepty. Przyspieszyła kroku. Chichoty siostry rozpoznałabywszędzie.
Mila stała oparta o ścianę, a obok niej nachylał się wysoki mężczyzna w sile wieku. Miał na sobie granatowy frak i szare spodnie. Podpierał się na lasce uwieńczonej kryształem fioletowegomorganitu.
– Mila! Gdzieś tybyła?
– Seph, ale mnie przestraszyłaś! – Dziewczyna westchnęła teatralnie i przyłożyła dłoń doserca.
– Jak ojciec siędowie…
– Mam nadzieję, że mu nie powiesz. Niech to będzie nasza tajemnica, proszę. Nie mogłam spać, więc poszłam nad jezioro. Miałam ochotę się wykąpać – tłumaczyła siostra. Zrobiła słodkie oczka, ale na Sephorę ten chwyt przestał działać już dawnotemu.
– Wykąpać? W nocy? Mila, przecież wszyscy wiedzą, że kiedy gaśnie Monar, z Otchłani wyłażą mgielne wilki. Coś mogło ci sięstać!
– Na całym świecie żyje tylko siedem mgielnych wilków. Skąd pomysł, że jeden z nich miałby się znaleźć akurat wAltin?
– Mila, ojciec by się załamał, gdyby coś cisię…
– Ale nic się nie stało. – Ucięła. – Nar… znaczy… pan Tweardy mnie odprowadził i zadbał o mojebezpieczeństwo.
Mężczyzna uznał za stosowne, by się przedstawić. Zakręcił wąsa i wyciągnął dłoń w kierunku naburmuszonejnastolatki.
Choć Sephora była uznawana za dojrzałą jak na swój wiek, to miała jednak dopiero siedemnaście lat. Zdarzały jej się chwile, kiedy zapominała omanierach.
– Narco Tweardy. Miło mi poznać, panienko.
Sephora nie odpowiedziała. Jakaś część niej chciała chociaż dygnąć, ale powstrzymała się i nie zaszczyciła mężczyzny ani jednąuprzejmością.
– Żegnam, panie Tweardy. Mam nadzieję, że znajdzie pan wyjście – rzuciła oschle i chwyciła siostrę za ramię. Poczuła, że kosmyki jej czarnych włosów są jeszcze wilgotne. Nie mogła uwierzyć, że Mila naprawdę poszła się kąpać w jeziorze w środku nocy. O większej głupocie już dawno nie słyszała. – Mila, jak mogłaś zrobić coś takiego ojcu? – zapytała, kiedy ciągnęła siostrękorytarzem.
– Nic niezrobiłam.
– Wyłazisz w nocy, jakbyś sama prosiła się o guza. Mam dość martwienia się o ciebie. Co ciodbiło?
– Jatylko…
Zwierzenia przerwało stuknięcieszkła.
– Cii! – Sephora uciszyła siostrę, kiedy jeusłyszała.
Coś jakby butelka uderzyła o kamień. To wywołało niepokój w obu siostrach. Przechodziły akurat koło winiarni, więc w ich głowach pojawiły się dwie możliwości. Któryś z pracowników się tam zakradł i upił albo miały w domu włamywacza. Obie wersje nie wróżyły nicdobrego.
– Poczekaj tu – zarządziła starsza.
Sama chwyciła za klamkę i powolutku zaczęła uchylać drzwi. Kiedy szczelina była wystarczająca, aby wsunąć przez nią głowę, zajrzała do środka. Mroczne pomieszczenie oświetlał tylko zielonkawy blask zanikającej powoli zorzy. Tyle wystarczyło, żeby dostrzec opartą o półkę z winami postać. W jej dłoni spoczywał zielony kryształ. Poza tym śpiącą kobietę otaczało pięć pustych butelek. Jedną z nich musiała niechcący trącić, czym ściągnęła na siebie uwagę sióstr. Brzdęk jednak nie był w stanie wyrwać jej ze snu. To pocieszało Sephorę. Wysunęła głowę i zwróciła się dosiostry.
– Biegnij do twierdzy karatorów – poleciła. – Powiedz, że mamy w piwnicy złodzieja. To prawdopodobnie koks, więc powinni przygotować się na atak z dużą siłą. Szybko! Ja przypilnujędrzwi.
Mila zgodnie z życzeniem siostry czym prędzej pobiegła po pomoc, a biegała bardzo szybko jak na brązowooką. Tymczasem Sephora oparła się o drzwi i przez dłuższą chwilę usiłowała wymyślić, co zrobić z nieproszonym gościem. Niemądrze byłoby pozwolić kobiecie uciec po tym, jak uszczupliła winne zbiory ojca. Równie nieodpowiedzialnie było jednak stawać w szranki z koksem, jeśli było się diamentowym dziedzicem bez diamentu do dyspozycji. Rozwaga podpowiadała, by pozostać za drzwiami, jednak Sephora czuła, że musi zajrzeć do środka. Co by się stało, gdyby złodziejka zauważyła niebezpieczeństwo i uciekła przezokno?
Dziewczyna odepchnęła się od drzwi i pobiegła do głównejizby.
Chwyciła pogrzebacz, który leżał przy kominku, i wróciła na swójposterunek.
Niemal bezszelestnie otworzyła drzwi i wsunęła najpierw stopę, a później resztę ciała. Starała się zachowywać ostrożnie, choć wcześniejsze doświadczenia pokazywały, że nie tak łatwo obudzić rudą ze snu. Zgodnie z oczekiwaniami intruz wciąż leżał w tej samej pozycji, w jakiej widziała gopoprzednio.
Powolutku zrobiła dwa kroki po drewnianych schodkach. Starała się, jak mogła, ale stare drewno w końcu ugięło się pod jej ciężarem i zaskrzypiało. Sephora zamarła w połowie ruchu i zacisnęła zęby. Wlepiła wzrok w śpiącą postać, ale ta zdawała się być głucha na jakiekolwiek odgłosy. Jej klatka piersiowa się poruszała, więc musiałażyć.
Sephora wyciągnęła przed siebie pogrzebacz i ostrożnie podeszła do włamywaczki. Nachyliła się, wciąż intensywnie wypatrując jakiegokolwiek ruchu, po czym chwyciła szybko szmaragd i odskoczyła. Ruda w dalszym ciągu się nie poruszyła. Bez kamienia traciła swoją przewagę, więc Sephora poczuła się odrobinę mniejzagrożona.
Zważyła kamień w dłoni i poczuła delikatne pieczenie. Nie była zielonooką, więc kontakt ze szmaragdem wywołał w jej organizmie nieprzyjemne skurcze. Wsunęła go do kieszeni i pomyślała o tym, jak dobrze byłoby móc kiedyś dotknąć diamentu. Każdy kamiennokrwisty, który choć raz poczuł swój kamień szlachetny, opisywał to doświadczenie jako mocno ekstatyczne. Wielka szkoda, że diamentów nikt nie widział już od lat i Sephora mogła jedynie marzyć o przeżyciu czegoś równie intensywnego. Na samą myśl o kontakcie z diamentem poczuła jednak odrobinę spokoju ducha. Niestety właśnie przez to przestała uważać, gdzie stawia kroki, i wycofując się, potrąciła półkę z winami. Butelki zabrzęczały, a ruda natychmiast otworzyłaoczy.
– Co do…? Ty! Nie ruszajsię.
– Witam w posiadłości Narajanów. Nazywam się Sephora i jestem córką naczelnego rzeźnika Altin. – Ukłoniła się grzecznie. – Znam wszystkich kamiennokrwistych z okolicy, ale milady jakoś nie kojarzę. Komu ukradłaśszmaragd?!
– Po co te nerwy, platynko? Przecież obie wiemy, że nie zdążysz nikomu przekazać tejinformacji.
– Ani się waż mnie tknąć! – Sephora wystawiła przed siebiepogrzebacz.
– No już, już… bo jeszcze niechcący zrobisz sobie krzywdę. – Salamandra przewróciła oczami i powoli podniosła się z posadzki. Wyciągnęła dłonie do góry, przeciągnęła się i ziewnęła. Zamrugała kilkakrotnie. Przestraszone dziewczę wciąż przed nią stało. Miała wielką nadzieję, że to tylko zwidy. Wciąż jeszcze kręciło jej się w głowie. Tym razem był to jednak efekt wypitego wina, a nie bólu. W nocy przedobrzyła tak bardzo, że komar, który napił się jej krwi, chwilę później zatoczył kilka kółek, upadł na ziemię i zaczął pisać list do swojejbyłej.
– Nie dam ci uciec – zapewniała Sephora. Pewnie nie zdawała sobie sprawy, jak żałośnie wygląda w oczachprzeciwniczki.
– I tym masz zamiar mnie powstrzymać? – Salamandra prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi.
Córka rzeźnika uznała to za idealną okazję do ataku. Zamachnęła się i trafiła wprost w wyciągniętą dłoń kobiety, która zdawała się od dłuższej chwili oczekiwać ciosu dokładnie w tomiejsce.
Niemal ponownie nie ziewnęła na potwierdzenie narastającegoznużenia.
Jednym szarpnięciem wyrwała pogrzebacz, a dziewczę zostało bez żadnej broni. Niczym spłoszona sarenka uciekło za półkę zwinami.
– Słuchaj, platynko, nie mam nastroju na zabawy. Oddaj mi kamień i niech to spotkanie pozostanie naszą słodką tajemnicą. Co by powiedział tatuś, gdyby znalazł cię w winiarni o tejporze?
– Pogratulowałby mi. Tak samo, jak ja nie lubi złodziei, którzy podpijają jegowino.
– Kochanie, ono nie było aż tak dobre, żeby ktoś musiał za nie umierać. Winiarnie w południowym Deltern… o tak, za ich trunki mogłabym umrzeć. Chociaż zależy od winnicy. Znam jednego gospodarza, który…
– Nie rozproszysz mnie, złodziejko! – Sephora chwyciła jedną z butelek i stuknęła nią w półkę. Miała nadzieję rozbić szkło i w ten sposób zdobyć nową broń. Uderzyła jednak zbyt mocno. Szkło rozpadło się w jej dłoniach, poraniło skórę i ubrudziło fartuch bordowympłynem.
– A kto tu mówi o rozpraszaniu? Cholera, ostatnio nikt nie daje mi dokończyć opowieści. A może dowiedziałabyś się czegoś ciekawego, głupia sikso? – Salamandra czuła, że puszczają jej nerwy. Głowa ją bolała, a żołądek przypominał o zbliżającej się porze śniadania. Ostatnie, czego potrzebowała, to rozwydrzone małolaty, które próbowały narzucać jej swoją wolę.
Trąciła półkę i butelki zaczęły zjeżdżać wprost na Sephorę. Jedna po drugiej uderzały o kamienną posadzkę. Dziewczyna skuliła się i wybiegła spod winnego gradobicia wprost naSalamandrę.
Ruda chwyciła ją za ramiona ipotrząsnęła.
– Oddaj kamień, pókimdobra.
Sephora kopnęła ją w piszczel i rzuciła się pędem do drzwi. Nim dobiegła do schodów, Salamandra wyciągnęła bicz i jego koniec przesunął się po gardle Sephory. Miała na tyle wprawy, żeby delikatnie ją podduszać, ale jednocześnie nie skręcićkarku.
– Moja cierpliwość się skończyła – warknęła. Podeszła bliżej i złapała dziewczynę zawłosy.
– Nieee! – krzyknęła przerażona Mila. Z impetem otworzyła drzwi, a za nią wbiegł cały oddziałkaratorów.
– Cholera… – Salamandra westchnęła. Wiedziała, że tej walki nie da rady wygrać, więc szybko schowałabicz.
Kapitan oddziału posłał na dół czterech ludzi, którzy mieli ją obezwładnić, ale Salamandra dobrowolnie puściła dziewczynę. Wyciągnęła dłonie przed siebie i spokojnie czekała, aż jąskują.
– Wystarczająco się postaraliśmy, misiaczku? – zapytał dumny kapitan.
Wciąż mówił przez nos, a to bawiło Salamandrę. Karatorzy kojarzyli jej się z doświadczonymi wojownikami, a nie z zakatarzonymipodlotkami.
– Gdyby nie młoda, tym razem też moglibyście pocałować się w… nos.
Ollin zignorował jej zachowanie. To prawda, przy pierwszym spotkaniu nie popisał się zdolnościami. Nie był najlepszy w walce mieczem. Źle go chwycił i dał się wytrącić z równowagi, ale to nie znaczyło, że złodziejka miała prawo z niego kpić. Machnął na podwładnego, by odprowadził pojmaną. Sam z kolei podszedł do bohaterki całejakcji.
Sephora dość dobrze znała kapitana karatorów. Niejednokrotnie widywała go na przyjęciachkamiennokrwistych.
Zwykle ubierał wtedy biały mundur, w którym nie można było odmówić mu uroku. Miał piękne niebieskie oczy i majestatyczną, kwadratową szczękę. Przez ubytki w miejscach, które powinny zdobić mięśnie, prezentował się jak niedorobiony heros. Sprawiał wrażenie, jakby mógł go powalić podmuch wiatru, choć pochłaniał takie ilości jedzenia, że w stołówce powinien już zajmować co najmniej dwa krzesła. Stał za to na straży porządku Altin, co czyniło z niego jedną z najlepszych partii w mieście. Niejednokrotnie okazywał Sephorze oznaki zainteresowania, jednak ona uparcie je ignorowała. Może dlatego, że poza statusem społecznym chłopak nie miał wielu zalet. W dodatku cierpiał na chroniczny katar. Wiecznie pociągał nosem i wycierał smarki w rękaw, jak tylko nikt niepatrzył.
Wyrwał się przed oddział i pomógł Sephorze wstać. Nim zdążył zaoferować eskortę do komnat, Mila odepchnęła go i chwyciła siostrę wramiona.
– I ty się martwisz o moje wyjścia? Głupia! Po co tuwchodziłaś?
– Nie mogłam dopuścić, żeby uciekła i skrzywdziła kogoś po drodze. Zwłaszcza gdyby miała trafić na ciebie. Zawsze cię obronię, siostrzyczko. – Sephora sięgnęła do kieszeni fartuszka i wyciągnęła szmaragd. Oczy wszystkich karatorów skupiły się na jej dłoni. – Miała to przy sobie – powiedziała beznamiętnie do Ollina. – Musiała go ukraść. W Altin tylko w rodzinach Dridów i Braverów byli zielonoocy. Sprawdźcie, proszę, czy ktoś z nich nie stracił ostatnio swojegoklejnotu.
– Żaden z rodów nie przetrzymuje szmaragdów. To zabronione. Jednak upewnię się, zgodnie z twoim życzeniem – zapewnił. – Czy jest jeszcze coś, co mogę dla ciebiezrobić?
– Nie. Dziękuję za interwencję, Ollinie. Teraz muszę zająć się śniadaniem. Te hałasy na pewno zbudziły ojca, a wszyscy wiedzą, że bywa nieprzyjemny, kiedy jest głodny. – Uśmiechnęła się grzecznie i wytarła dłonie o fartuszek. Przeszła obok mężczyzny bez większego zainteresowania, ale ten chwycił ją zaramię.
– Sephoro! – Odwrócił ją w swoją stronę. – Czy zdajesz sobie sprawę, kogozłapałaś?
– Złodziejkę.
– Nie byle jaką. To Czerwona Salamandra – wytłumaczył. Dziewczyna wzruszyła ramionami, a Ollin schylił się do jej ucha i ściszył głos. – Powiadają, że uciekła nawet z Otchłani, a z Cieniem pijała wino i grała wkarty.
– Nie wino, tylko bimber. Mocarny jak sam Cień – poprawiła Salamandra. Uśmiechnęła się zadziornie i spojrzała dziewczynie w oczy. – Jeszcze się spotkamy – zapewniła i odeszła wraz z całym oddziałem karatorów obserwujących każdy jej ruch.
Rozdział 2
Mgielny wilk
Avalon nie miał łatwo. W dniu ukończenia siódmego roku życia został przyłapany na podjadaniu. Kucharka zbiła go wałkiem po rękach tak dotkliwie, że do tej pory miał delikatnie wykrzywiony serdeczny palec u lewej dłoni, jednak nie żałował, bo dzięki temu poznał smak prawdziwej szynki. Gdy osiem lat później stajenny znalazł go podczas pierwszego pocałunku z piegowatą córką rybaka, tak mocno oberwał szpicrutą, że przez kilka miesięcy nosił na plecach krwawe szramy. Nie żałował, bo poznał słodycz relacji z płcią przeciwną. Kiedy jednak pan Narajana chciał go zabić za coś, czego nie zrobił, po raz pierwszy przyszło mupożałować.
Na szczęście rzeźnik nie użył swojej siekiery. W przypływie wściekłości chwycił za bat i na oślep bił chłopaka rzemieniem, aż biedak padł na ziemię. Nie żałował, że wyszedł w nocy. Nie żałował, że zerwał róże. Żałował tylko tego, że spotkał tę podstępną rudą żmiję. I tego, że ściągnął koszulę. Materiał choć w minimalnym stopniu uchroniłby go przed gniewempracodawcy.
Z każdym uderzeniem Ezufry wyrzucał z siebie strach. Nie potrafił głośno przyznać, że nie był wściekły. Był przerażony. Bał się, że któregoś dnia nie uda mu się ochronić swojej rodziny. Nic nie wywoływało w nim większego lęku niż myśl, że którejś z jego małych dziewczynek mogła stać się krzywda. Dopiero kiedy pozbył się większości obaw i powoli docierało do niego, że nikomu nic nie grozi, przypomniał sobie, że zarówno Sephora, jak i Mila nie używały czerwonych szminek. Jedynie jego żona okazjonalnie malowała usta na ten kolor. Z tym, że z nią Avalon nie mógł romansować, ponieważ spędzała noce wraz z Ezufrym. Zostawił jej śpiące ciało w łóżku, kiedy zbudził go hałas. To musiał być ktoś inny. Jakaś inna panna. Pewnie córka Braverów. Cała ich rodzinka była zdemoralizowana, więc żadne to zaskoczenie, że ich pociechy uganiały się nocami za towarzystwem płciprzeciwnej.
Wraz z tą myślą uderzenia rzemienia zelżały, aż w końcu Ezufry odrzucił bat w kąt. Kucnął nad Avalonem i pokiwał głową. Wyciągnął dłoń w jego stronę, ale zawahał się w połowie ruchu. Nie mógł powiedzieć, że się pomylił. Musiał zachować twarz. Podniósł się i kazał chłopakowi wstać. Oskarżył go o naruszenie terenu w godzinach nocnych, po czym obiecał, że za dnia wymierzy mu należytą karę. Wepchnął biedaka do metalowej klatki, której używał do przewozu krów, i wrócił do łóżka. Następny dzień przyniósł nowe zlecenie i tyle emocji, że zapomniał o nocnymincydencie.
Pracownicy przechodzili obok rannego chłopaka i niewielu zerknęło w jego kierunku. Każdy był zbyt zajęty własnymi problemami, by przejmować się cudzym cierpieniem. Dużo łatwiej udawać, że nic się nie stało albo że nikt nic nie widział. Dopiero wraz z żółtą zorzą matka Avalona zaczęła się niepokoić i szukać syna. Nic nie potrafi dorównać trosce matki, nawet jeśli nie jest to biologiczna matka. Avalon swojej rodzicielki nigdy nie poznał, bo umarła podczas porodu, ale służąca Narajanów się nim zaopiekowała. Było jej żal noworodka, który został sam na świecie. Nie łączyły ich więzy krwi, ale była najbliższą osobą, jaką miał. Kiedy odnalazła chłopaka pobitego i uwięzionego, udała się do pani Narajana, by błagać o jego uwolnienie. To z kolei usłyszała Mila i czym prędzej pognała w kierunkustodoły.
Zobaczyła ciało Avalona skulone w kącie. Miał poranione całe plecy. Skóra zaczerwieniła się wokół rozdarć, z których sączyła się krew. Większość zdążyła się zasklepić, jednak przy najmniejszym ruchu rany pękały, tworząc kolejne ogniska bólu. To kontrastowało z resztą ciała, które pobladło przez utratę krwi i chłód przychodzący wraz z nocą. Poranne promienie Najwyższego nie docierały do wnętrza stodoły i nie były w stanie go rozgrzać. Mila przestraszyła się, że umarł. Tylko unosząca się klatka piersiowa temu przeczyła. Amulet Lucyfere – symbol szczęścia – falował na niej, śmiejąc się ironicznie. Chłopak miał zamknięte oczy, a obok jego głowy leżała miska z nieruszoną szarą breją, którą żywiła sięsłużba.
– Avi? Avi, obudź się – jęknęła i prawie zalała się łzami.
Jej głos przebił się przez ból i dotarł prosto do serca chłopaka. Choć wcześniej zdawał się nie słyszeć lamentów matki, głos ukochanej otrzeźwił go w mgnieniu oka. Podniósł głowę i spojrzał w brązowe oczy Mili. Kiedy upewnił się, że naprawdę tam była, dźwignął się na rękach i usiadł. Kręciło mu się wgłowie.
– Miałem dla ciebie kwiaty… – Zaszlochał. Spojrzał w stronę drzwi do stodoły. W miejsce, w którym wciąż była przybita jego koszula. Zwiędłe róże także tam leżały. Przypominały o feralnym incydencie i upływieczasu.
– Avi, to wszystko przeze mnie. – Mila nie potrafiła dłużej powstrzymywać łez. – Tej nocy… śniłam, że spotkaliśmy się nad jeziorem i pływaliśmy nago w blasku Monaru. Obudziłam się i bez zastanowienia tam pobiegłam. Nie wiem dlaczego, ale miałam nadzieję, że cię spotkam. Ojciec musiał zauważyć moją nieobecność. Powiedz. Powiedz, czy szedłeś nad jezioro? Szedłeś się ze mną spotkać? Czy też o mnie śniłeś? Czy ściągnąłeś mnie swoimimyślami?
Avalon przysunął się do krat i pogłaskał dziewczynę popoliczku.
– Wybacz, że nie było mnie przy tobie – powiedział, a ona chwyciła jego dłoń i przycisnęła sobie dotwarzy.
– Och, Avalonie… nasze serca biją w równym tempie, ale czy to możliwe, że również w snach sięodnajdujemy?
– Chciałbym, lecz kłamstwem byłoby powiedzieć, że tej nocy śniliśmy jednakowo. Mówiłem ci, że jeśli miewam sny, to tylko takie, które mówią mi, co mam zrobić, choć twoje byłyby mi o stokroćmilsze.
– Biedny Avalonie… nawet podczas snu pracujesz. Ale nie martw się, tamtej nocy spotkałam pewnego zamożnego kupca. Zarekomenduję cię do niego. Będziesz mógł więcej zarobić i wyrwać się z tejdziury.
– Najdroższa, żadne pieniądze nie mają tak dużej wartości, jak chwila spędzona u twegoboku.
Dziewczyna otarła oczy i odpowiedziała uśmiechem. Rozejrzała się wokół, żeby upewnić się, że nikt ich nie widzi, po czym chwyciła za kraty i przysunęła się bliżej, żeby skraść pocałunek parobka. Avalon uchwycił jej dłoń i obcałował delikatnąskórę.
– Słone są twe łzy, ukochana. Przebijają mnie nawskroś.
Mila uśmiechnęła się ponownie i pokiwałagłową.
Uwielbiał jej usta – zwłaszcza prawy kącik, który podczas uśmiechu unosił się minimalnie wyżej niż lewy. Mila wyrywała się ze standardowego, symetrycznego kanonu piękna. Jej uroda olśniewała naturalnością, a niedoskonałości czyniły ją prawdziwszą od tych wszystkich wyfiokowanychlal.
– Mój słodki głuptasie, łzy kamiennokrwistych są słone, bo święta Lucy stworzyła nas z kamieni szlachetnych, swojego blasku i wody z MorzaNatchnienia.
– Jesteś taka mądra. Każdego dnia uczysz mnie więcej o świecie. Bez ciebie byłbym nikim – odpowiedział i zaczął całować jej dłonie z jeszcze większymzaangażowaniem.
– Uciekniemy stąd, Avi. Wiesz już wystarczająco o świecie. Nikt nie będzie cię więcej bił, a mnie nie będą mówili, jak mam żyć. Jeszcze możemy byćszczęśliwi.
– Mila… – Avalon otworzył szerzej oczy. Nie spodziewał się takiej reakcji ze strony panienki Narajany. Owszem, niejednokrotnie snuli marzenia o wspólnym życiu, ale to było raczej odległe marzenie. Niespełniona fantazja, a nie rzeczywisty plan. Odkładał pieniądze, ale po kilku latach miał niewiele ponad dwa tysiące łun. Za taką kwotę nie byliby w stanie przeżyć nawet przez pół roku. Zwłaszcza przy rozrzutności Mili. Praca? Owszem, żadnej się nie bał, ale kto chciałby zatrudnić heterochroma? Ludzie raczej go unikali. Nie chcieli mieć do czynienia z chorym, jakby bali się, że udzieli im się jego przypadłość. Mila patrzyła na niego inaczej. Właśnie za to ją pokochał. Dostrzegała czułe serce tam, gdzie inni widzieli tylkoproblemy.
– Uwolnię cię – postanowiła. – Dziś w nocy stąd uciekniemy. – Raz jeszcze pocałowała chłopaka i wyszła.
Zostawiła go samego z myślami. Ból pleców ani na chwilę nie zelżał, ale zdawał się jakoś mniej doskwierać. Matka przyniosła mu czystą koszulę i koc, żeby się ogrzał. Wszystko układało się tak, jak powinno, a on odliczał godziny dozmierzchu.
Tymczasem Mila sprytnie wykorzystała zamieszanie spowodowane nowym zamówieniem. Szlachetni organizowali kolejne nudne przyjęcie, na które rzeźnik miał dostarczyć różnorodne mięsiwa. Ojciec więc kręcił się po całej posiadłości, ciskając rozkazami na prawo i lewo. Mila mogła spokojnie zakraść się do jego gabinetu i przeszukać szuflady. Znalazła odpowiedni klucz, a przy okazji zwinęła dwa spore pliki banknotów, które miały pomóc im przetrwać w trudnychchwilach.
Z uśmiechem na ustach wróciła do swojej komnaty i zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy do skórzanego worka. Postanowiła ukryć go w składziku na drewno, który znajdował się przy samym wyjściu. To pozwoliłoby jej bezszelestnie wymknąć się w nocy. Niestety w chwili, kiedy chwyciła za klamkę, drzwi rozsunęłysię.
Sephora wbiegła, kompletnie nie zauważając siostry. W rękach niosła trzy szpule materiału. Zatrzymała się dopiero przy oknie, gdzie zaczęła porównywać ze sobą kolory i faktury. Worek z ubraniami na pewno umknął jej uwadze. Podobnie zresztą jak garść niebieskich łun. Był to chyba pierwszy odnotowany przypadek, kiedy kobieta nie zwróciła uwagi napieniądze.
Mila po cichu podeszła do łóżka i wsunęła pod nie tobołek, po czym ostrożnie usiadła na pościeli. Siostra wciąż zdawała się jej nie dostrzegać, więc westchnęła teatralnie i oparła głowę napoduszce.
– O, nie zauważyłam cię. – Sephora posłała Mili krótkie spojrzenie, po czym wróciła do oglądania materiałów. – Ale dobrze, że jesteś. Musisz mi pomóc. – Przywołała do siebie młodszą siostrę i zalała ją całą swoją filozofią na temat dobierania materiału do cery i innymi dylematami prawdziwej kobiety.
Nowe zlecenie ojca oznaczało, że szykował się bal, a jeśli szykował się bal, to ona musiała mieć przecież nową sukienkę! Trzy razy przekopała garderobę, ale wszystkie kreacje zdążyła już zaprezentować na salonach i nie pozostawało nic, jak tylko zamówić u krawcakolejną.
Bal był zaskoczeniem dla wszystkich, ponieważ co roku trzydzieści dni przed Świętem Światła zaczynał się okres oczekiwania i spokoju. Ludzie wyciszali się i wspominali, co zawdzięczają Panu Światła. Stawiali w oknach świece na znak pamięci o świetle tych, którzy oddali życie w obu wojnach Ognia i Piasku. W tradycji leżało malowanie hexafoilu1 – symbolu, który miał zapewnić ochronę przed siłami Cienia. Bale i huczne zabawy były w złym guście. Żadna szlachetna rodzina nie odważyła się dotąd zaburzyć tej tradycji. To wzbudziło niepokój, ale także ekscytację i oczy całego miasta skierowały się w stronę roduBraverów.
Mila niechcący wpadła w rolę doradcy, któremu Sephora zwierzała się ze wszystkich garderobianych problemów. Niestety jej rady i decyzje zdawały się zbędne. Siostra w ogóle nie brała ich pod uwagę. Chwilami Mila odnosiła wrażenie, że Sephora robi wszystko odwrotnie. To jeszcze bardziej sprawiało, że nie mogła doczekać się nocy. Nie spodziewała się tylko, że doradzanie może być tak męczące. Kiedy siostra zażywała kąpieli, nareszcie miała okazję, żeby znieść worek z ubraniami i pieniędzmi do skrytki. Ucieszyła się w duchu, że jej plan się powiódł. Przytuliła głowę do poduszki tylko na chwilę, żeby poczekać, aż Sephora zaśnie. Niestety zanim to nastąpiło, sama zapadła w sen. Kiedy obudziła się nad ranem, omal nie palnęła się otwartą dłonią w czoło. Avalonczekał!
Ubrała się i posłała śpiącej siostrze całusa napożegnanie.
Wiedziała, że już nigdy się nie spotkają. Czym prędzej chwyciła pochodnię i pobiegła do parobka, który zgodnie z planem cierpliwie jej wyglądał. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył dziewczynę w drzwiach stodoły. Blask Monaru zdążył już wyblaknąć, a to sprawiało, że cała Żywa Ziemia zanurzyła się w ciemności2.
Świat oczekiwał porannej zorzy w czasie, kiedy Mila przekręciła klucz w zamku. Avalon był wolny. Oswobodzeni kochankowie wpadli sobie w ramiona, ale nie mieli czasu naczułości.
– Poczekaj tu na mnie. Zapakowałam kilka rzeczy i ukryłam je w składziku – powiedziała Mila. Ruszyła w stronędrzwi.
– Ja też pójdę. Wiele dobytku nie mam, ale zdołałem odłożyć dwa tysiące łun. Na początek wystarczy. Tylko… – Avalon zabrał dziewczynie pochodnię i odpalił drugą dla siebie. – Będę tu za pięć minut – zapewnił.
Mila przez chwilę stała zaskoczona. Nie spodziewała się, że ojciec aż tak dobrze płaciłpodwładnym.